Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczęście młodego małżeństwa Donki i Władysława Zawistowskich zostaje brutalnie przerwane. Żona znika w tajemniczych okolicznościach, zostawiając maleńką córeczkę. Od tej chwili życie Władysława to nieustanne poszukiwanie, nadzieja i oczekiwanie.
W tle rozgrywają się inne dramaty; toczy się życie, plotą się drogi, które nie zawsze są usłane różami.
Jednym słowem „Donka” to mrocza, wielowątkowa opowieść. Traktuje o trudnych relacjach rodzinnych, o wyjątkowo niebezpiecznej, chorobliwej obsesji, o niewyobrażalnym cierpieniu, ale też o sile miłości, która potrafi zwyciężyć wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Małgorzata Rosowska
Donka
Skierniewice 2023
ISBN 978-83-7987-022-6
ISBN eBook 978-83-7987-023-3
Copyright © by Małgorzata Rosowska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.
Koncepcja okładki – Małgorzata Rosowska
Korekta – Krystyna Kostarska
Skład – Rafał Lisowski
Wydawca:
Wydawnictwo SIGMA Sp. J.
96–100 Skierniewice, ul. Trzcińska 21/23
e-mail: [email protected]
www.sigma-wydawnictwo.com.pl
TAK UPALNEGO LATA nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Dobrego Miasta. Komendant posterunku miejscowej milicji Kazimierz Łobacz co chwilę wycierał czoło chusteczką, po czym natychmiast na powrót zalewał się potem. Sięgnął po kolejną butelkę wody. Upił spory łyk i skrzywił się z niesmakiem. Przy sąsiednim biurku siedział młody, dwudziestoośmioletni milicjant Dobrosław Brzoska. Szeregowiec z rozbawieniem obserwował całą sytuację. Wiedział, że zaraz nastąpi wybuch. Dobrze znał swojego przełożonego.
– Cholera, nienawidzę ciepłej wody! – krzyknął Łobacz. – Kiedy wreszcie naprawią tę lodówkę?
– Melduję, że mieli być dziś rano... – odpowiedział Dobrosław, tłumiąc eksplozję śmiechu.
– O ile znam się na zegarku, to dochodzi południe – złośliwie zauważył Kazimierz. – Rano to już chyba było, co?! Rusz tyłek. Niech ktoś wreszcie przyjdzie, bo jak ja tam pójdę, to z tego zakładu tylko szyld zostanie! – milicjant sapał, wycierając kolejny raz czoło.
– Tak jest! – młody zerwał się i wybiegł z posterunku, jakby właśnie czekał na te słowa.
Komendant podszedł do małego, zakratowanego okna, które wychodziło na miejski park. Panował tam ogromny gwar. Trwały przygotowania do wielkiego święta. Robotnicy układali elementy trybuny, która docelowo miała stanąć we wschodniej części parku. Kobiety wycinały z kolorowego papieru wielki napis: 22 LIPCA 1970. Inne plotły jakieś wianki i robiły bukiety z biało-czerwonej bibuły. Dzieci jak to dzieci, biegały między drzewami, dając upust swym niespożytym siłom, skutecznie przy tym przeszkadzając dorosłym. Szykowała się wielka feta z występami, tańcami, straganami i alkoholem. Podczas takich świąt wśród trunków przeważały tanie wina, piwo i oczywiście samogon. Łobacz najbardziej obawiał się tego, co zwykle następuje po spożyciu większych ilości owych zacnych napojów. Pracował na tym posterunku już dwadzieścia lat i wiedział, jak takie imprezy się kończą. Wszczynane masowo burdy są na porządku dziennym. Areszt pęka w szwach. Zdarzają się poważne wykroczenia, jednak większość z nich określa się mianem niskiej szkodliwości. W takich wypadkach zatrzymani wychodzą zazwyczaj następnego dnia. Zostaje po nich pękata teczka z notatkami i smród wymiocin. Do sprzątania nikt się nie garnie i wtedy komendant osobiście idzie na patrol. Przede wszystkim ucieka przed obrzydliwym fetorem, ale głównie chodzi mu o złapanie jakiegoś delikwenta i zmuszenie go do sprzątania. W ten sposób niejeden „odrabiał” swój całkiem niewinny grzeszek.
Łobacz obserwował swojego podwładnego, który zwinnymi ruchami mijał wszystkie przeszkody i szybkim krokiem zmierzał do punktu naprawy lodówek. Za chwilę młody zniknął za zakrętem.
Brzoska żwawo wszedł w wąską uliczkę i natychmiast zwolnił. Wiedział, że komendant już go nie widzi. Bo przecież tego, że stoi przy oknie i do końca obserwuje, był pewien na tysiąc procent – cały Łobacz. Wszystko musiał mieć pod kontrolą, choć sam niewiele z siebie dawał. Wolał się wysługiwać innymi. Nie lubiano go, ale mało kto lubi stróżów prawa. Chociaż Dobrosława mieszkańcy tolerowali. Był młody, ambitny i nie zdążył zaleźć za skórę. Zresztą wielu mu zwyczajnie współczuło. Matka kilka lat temu zmarła na koklusz. Ojciec praktycznie nie trzeźwiał. Dobrosław, jako najstarszy z czworga rodzeństwa, był właściwie głową rodziny. Bolesław, młodszy brat, mimo że skończył dwadzieścia wiosen, nie rwał się do pracy. Zamiast tego wolał zadawać się z szemranym towarzystwem, co dla Dobrosława było dodatkowym powodem do zmartwień. Siedemnastoletnia Justyna jakiś czas temu skończyła kurs krawiecki i czasem z tego szycia wpadło jej parę groszy. Zwykle wydawała je na kosmetyki. Raczej nie dokładała się do budżetu rodzinnego. Twierdziła, że gotowanie dla tylu osób i sprzątanie, to już zbyt wiele, bo ona po śmierci matki zajmowała się domem. Był jeszcze dwunastoletni Ziemowit. Skończył szóstą klasę. Zdolny i ułożony chłopak. Dobrosław miał nadzieję, że chociaż on wyjdzie na ludzi. Zresztą obiecał matce, że dołoży wszelkich starań, by Zimek skończył odpowiednie szkoły. Może nawet studia…
Brzoska w zamyśleniu nie zauważył nawet, że minął punkt napraw.
– Cholera! – mruknął pod nosem. – Gdzie ja mam łeb?!
Mężczyzna postanowił skrócić sobie nieco drogę i pójść przez mały skwer. Z daleka zauważył parę siedzącą na ławeczce. Obejmowali się bezwstydnie. Dziewczyna trzymała głowę na ramieniu chłopaka, a ten głaskał ją i przytulał. Dobrosław postanowił wylegitymować zakochanych i wlepić obojgu mandat za nieobyczajne zachowanie. Podszedł bliżej i stanął jak wryty. Już wiedział, że mandatu nie będzie…
– Bolek! – ryknął. – Co ty tu robisz?! To tak szukasz pracy?!
– Chryste, Dobrek, aleś mnie wystraszył! – Bolesław na widok starszego brata natychmiast oderwał się od dziewczyny i stanął prawie na baczność.
– Mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał!
– Przecież tak się do ciebie zwracamy…
– Ale w domu! Teraz jestem na służbie, jakbyś nie zauważył – wyprostował się, chcąc podkreślić powagę i rangę wypowiedzianych słów. Dopiero po chwili spojrzał na skuloną na ławce dziewczynę. Zamurowało go. – Coś ty za jedna?! – jeszcze bardziej podniósł głos.
– Milada… – szepnęła dziewczyna.
– Że jak?
– Milada…
– Imię! – milicjant wyjął mały notesik.
– Toż mówię… Milada…
– Obywatelka sobie żarty stroi, czy co?!
– Nie stroję, panie milicjancie. Mam na imię Milada.
– To w takim razie proszę podać nazwisko!
– Koszor… Milada Koszor, proszę pana… – dziewczyna podniosła wzrok. Jej oczy były pełne łez.
– Cyganka? – Brzoska podszedł nieco bliżej.
– Daj spokój! – Bolesław zastąpił drogę bratu. – Pozwól nam odejść.
– Za takie zachowanie należy się mandat!
– Za jakie zachowanie?! Nic złego nie robiliśmy. Milada… Ona potrzebuje pomocy! Zamiast gadać o jakimś mandacie, wysłuchałbyś, co dziewczyna ma do powiedzenia! – ciskał się Bolek.
– Boluś – Milada złapała chłopaka za rękaw. – Nic nie mów.
– Dobre sobie! – syknął Dobrosław. – Potrzebuje pomocy?! Żarty sobie stroisz?! Dobrze wiem, co tu się wyrabia! Pójdziesz ze mną. A tobie tym razem daruję – zwrócił się do dziewczyny. – Pod warunkiem, że już cię nie zobaczę z moim bratem!
– Co jej darujesz?! Ona nic nie zrobiła! A zresztą nie będziesz mi wybierał dziewczyn! – zaperzył się Bolek.
– Właśnie, że będę!
– Ciekawe, jakim prawem?!
– A takim, że jestem starszy i mądrzejszy!
Nagle Milada zerwała się z ławki i pobiegła przed siebie.
– No i widzisz, coś narobił?!
– Uchroniłem cię przed popełnieniem życiowej głupoty! Przecież to Cyganka!
– No i co z tego, że Cyganka?! Dziewczyna jak każda inna! I na dodatek mi się podoba!
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że coś was łączy?!
– To nie twoja sprawa! Idź do diabła! – Bolek pchnął brata tak mocno, że ten osunął się na ławkę.
– Gówniarzu jeden! – Dobrosław szybko się pozbierał i ruszył w kierunku Bolka. Ten odwrócił się na pięcie i pobiegł za Miladą. – Pokaż mi się w domu! – milicjant krzyczał za bratem. – Nogi z zadka powyrywam!
Całą sytuację obserwowali trzej chłopcy, chowający się za okazałym dębem. Dobrosław widział, że zanoszą się śmiechem.
– Wynocha mi stąd! – wrzasnął w ich kierunku.
Chłopcy czym prędzej uciekli, śmiejąc się jeszcze głośniej.
Milicjant wygładził mundur, poprawił czapkę i żwawym krokiem ruszył do punktu napraw.
BOLEK DOGONIŁ MILADĘ na drugiej ulicy.
– Kurczę, nieźle biegasz – sapał zdyszany.
– Po co mnie goniłeś? Daj mi spokój. Niepotrzebnie narażasz się bratu. To przecież milicjant.
– Mam go gdzieś! Teraz ty się liczysz. Nikt inny.
– Boluś – dziewczyna nagle zatrzymała się. – Będzie lepiej, jak o mnie zapomnisz… Naprawdę… Ja przecież nie wiem, kto…
– Ani słowa! – przerwał jej chłopak. – Nie chcę słyszeć tych głupot! Nigdy cię nie zostawię, rozumiesz? Bo ja wiem, kto…
– Skąd wiesz? – wybuchnęła Milada. – Nie masz pojęcia! Tak jak ja! Nigdy się tego nie dowiemy. A jeśli ucieknę, oni mi nie wybaczą i już nie przyjmą do rodziny.
– Zostaniesz ze mną…
– Ty ich nie znasz! Przede wszystkim nie pozwolą mi odejść. Znajdą wszędzie. Gunar znajdzie.
– Nie martw się. Powiem wszystko Dobrosławowi. On na pewno pomoże...
– Tak sądzisz? Po tym jak się z nim dziś pokłóciłeś?
– No dobra, ale w końcu to milicjant!
– Nawet jeśli będzie chciał zająć się tą sprawą, to jestem pewna, że Gunar się wywinie. Jak zawsze.
– Chyba nie tym razem. Zaufaj mi. Coś wymyślę – Bolek objął szlochającą dziewczynę. – I już nie płacz. Nie wolno ci się tak denerwować.
ŁOBACZ SIĘGNĄŁ PO kolejną butelkę z wodą. Niestety, ta była jeszcze cieplejsza. Zniechęcony cisnął ją w kąt.
– Gdzie ten gówniarz się podziewa? – syknął do siebie.
W tym samym momencie, jakby w odpowiedzi, pojawił się szeregowy Brzoska.
– Jesteś, łachudro!
– Melduję, że jeszcze dziś pojawi się facet z zakładu. Obiecał, że naprawi ten złom – spojrzał z wyrzutem na stojącą w kącie małą, nadgryzioną zębem czasu lodówkę.
– Tyle dobrego z tej twojej nieobecności! Coś tak długo robił?
– Sprawdzałem okolicę – skłamał Dobrosław.
– I co? Spokój?
– Póki co, spokój.
– A Konstanty?
– Ojciec pewnie siedzi w domu…
– Lepiej, żeby tak zostało. Następnym razem wsadzę go do pudła, jak zobaczę awanturującego!
– Rozumiem...
– Ktoś nowy się pojawił?
– Nie zauważyłem – Brzoska dalej kłamał jak z nut.
– To pilnuj interesu, ja idę na obiad – to mówiąc, dźwignął swoje prawie stukilogramowe ciało i ruszył do wyjścia, zapinając po drodze zbyt ciasny mundur.
– Tak jest, obywatelu komendancie – Brzoska stuknął obcasami.
Po wyjściu z posterunku Łobacz skierował swe kroki na główną ulicę, gdzie mieścił się duży sklep mięsny. Właśnie przywieźli towar i na zewnątrz jak zwykle tłoczyli się ludzie. Widząc stróża prawa, rozstąpili się. Łobacz z obojętną miną zapukał w oszklone drzwi sklepu. Po chwili pojawiła się jedna z pracownic.
– Proszę wejść, obywatelu komendancie – powiedziała, otwierając szeroko drzwi.
– Kiedy wreszcie nas wpuścicie?! – rozległ się dość odważny głos z tłumu.
– Jak kierowniczka wszystko sprawdzi! – odburknęła kobieta i zatrzasnęła drzwi. – Co za naród – mruknęła, prowadząc Łobacza na zaplecze. – Niecierpliwi jakby się paliło! Przecież trzeba towar sprawdzić, policzyć, podzielić co komu… Ładna pogoda, na głowę się nie leje, mogą przecież postać. Dobrze mówię?
Łobacz nie skomentował słów pracownicy. Wszedł do biura, mieszczącego się na tyłach budynku. Za mocno wysłużonym biurkiem siedziała jego żona, czterdziestoletnia Ludmiła, kierowniczka sklepu. Była to wysoka, szczupła kobieta z ciemnymi włosami, które najczęściej upinała misternie na czubku głowy. Ludzie śmiali się, że ów kok przypomina swym kształtem obwarzanek. Pani Łobaczowa nosiła okulary w grubych, czarnych oprawkach. Były tak ciężkie, że nieustannie zsuwały jej się z nosa, ale dodawały powagi i nieco profesorskiego wyglądu. Można powiedzieć, że Ludmiła była ładną kobietą i podobała się mężczyznom. Jednak żaden z tych wzdychających bądź też z lekka zauroczonych nie ośmielił się wyrazić głośno swoich uczuć. Między innymi dlatego, że pani Łobaczowa była nieczuła na ochy i achy obcych mężczyzn. Ale przede wszystkim była żoną najważniejszego milicjanta w mieście. Który facet odważyłby się poderwać komendantową?!
Kobieta na widok męża odłożyła papiery.
– Danka, otwórz za pół godziny! – krzyknęła do pracownicy.
Po chwili wychodzili ze sklepu tylnym wyjściem.
Łobaczowie byli małżeństwem prawie dwadzieścia lat. Właściwie nigdy się nie kłócili. Każde z nich miało swoje zainteresowania i jedno drugiemu nie wchodziło w drogę. Nie mieli dzieci i nigdy oficjalnie nie ubolewali z tego powodu. Tylko raz Ludmiła wspomniała o dziecku, kiedy jej siostra, Wanda Rymut, po raz czwarty została matką.
– Popatrz, Kaziu – powiedziała wtedy do męża, – Wandzia powiła czwarte, a nam się jakoś nie udaje…
– A nie wystarczy ci, że jesteś wspaniałą ciocią? – odrzekł Łobacz.
I tu akurat miał całkowitą rację. Dzieci Wandzi w połowie zostały wychowane przez Ludmiłę. Kochała je jak swoje. A one odwzajemniały tę miłość. Najstarsza Tereska często wpadała do sklepu i naśladowała ciocię. Godzinami przekładała papiery i udawała, że pieczętuje dokumenty. Kiedy indziej po prostu siedziała i obserwowała. Miała prawie dziesięć lat. Zawsze była spokojnym, zrównoważonym, poważnym dzieckiem. Zbyt poważnym. W jej zachowaniu coś niepokoiło. Czasem lubiła zamykać się w pokoju i rozmawiać z przedmiotami. Twierdziła, że to taka zabawa, jednak wyglądało to trochę dziwnie, wręcz mrocznie. Wanda była przekonana, że jej córka jest nad wyraz inteligentną dziewczynką, obdarzoną niespotykaną wyobraźnią i stąd takie zachowanie. Siedmioletnia Zosia nie sprawiała żadnych kłopotów. Chodziła do pierwszej klasy, chętnie się uczyła i równie chętnie pomagała mamie w pracach domowych. Sprzątała swój pokój, wyprowadzała psa, kazała się czesać dokładnie jak ukochana cioteczka. A przy tym nigdy nie narzekała i nie płakała. Jednym słowem dziecko idealne. Za to Helenka psociła za całe rodzeństwo. Miała dopiero cztery lata, a już zdążyła zapisać na swoim koncie stłuczoną szybę w kuchni, zniszczoną kanapę, pogryzmoloną ścianę w pokoju i wiele innych szkód, które siłą rzeczy, uchodziły jej płazem. Najmłodszym dzieckiem w rodzinie Rymutów był niespełna trzyletni Robuś. Odkąd się urodził był oczkiem w głowie cioci. Ludmiła tak bardzo pragnęła dziecka, że traktowała tego malca jak swojego. Kiedyś pojechała do lekarza do Olsztyna, żeby się przebadać. Chciała wiedzieć. Okazało się, że z jej strony nie ma żadnych przeciwwskazań. Mogła być matką. Lekarz powiedział, żeby przyjechał mąż. Jednak Ludmiła nigdy nie przyznała się, po co pojechała do miasta... Wolała, żeby Kazik myślał, że po prostu im się nie udaje. Kochała go. Nie chciała, by czuł się winny. Temat został zamknięty raz na zawsze.
– Na ulicach spokojnie? – rzuciła Ludmiła, chwytając męża pod rękę.
– Jak na razie tak. Ale wiesz, jak to się skończy. Banda nierobów zjedzie na święto i zacznie się rozróba. Trzeba być czujnym.
– Dasz sobie radę – Łobaczowa spojrzała na męża z uśmiechem.
Tak naprawdę nie interesowały ją obchody ważnego w państwie święta. Myślała o tym, że Wandzia znowu podrzuci jej najmłodsze dziecko, które raptem skończyło dwa latka. Słodki chłopiec. Tak często bywa u Łobaczów, że ostatnio powiedział do Ludmiły „mamo”. Wzruszona kobieta ukradkiem ocierała łzy…
– Co dziś na obiad? – dotarł do niej głos Kazimierza.
– Chłodnik i pierogi z jagodami – odpowiedziała po namyśle.
DOBROSŁAW BRZOSKA SKOŃCZYŁ służbę. Chciał jak najszybciej dotrzeć do domu. Miał nadzieję spotkać tam Bolka. Poza tym obawiał się, że ojciec znów pójdzie w miasto. Za wszelką cenę musiał temu zapobiec. Pomyślał, że ojca jakoś spacyfikuje, ale z Bolkiem nie pójdzie mu tak łatwo. Chłopak buntował się przeciw wszystkim i wszystkiemu. Gdyby żyła matka, byłoby inaczej. Ona potrafiła zapanować nad temperamentem swoich dzieci. Męża też umiała okiełznać. Będzie już z pięć lat, jak podstępna choroba zabrała ją z tego świata. Zimek akurat szedł do pierwszej klasy. Płakał, kiedy na rozpoczęcie roku szkolnego prowadził go ojciec. Matka już nie miała siły. Ziemowit, choć mały, rozumiał, co się dzieje. Mądry chłopak.
Dobrosław dotarł do ulicy, na której mieszkał. Rodzina zajmowała mały domek. Zbudował go dziadek Brzoska. Był cieślą i przysłowiową „złotą rączką”. Potrafił naprawić wnukom rower, postawić płot, załatać dziurę w skarpecie, a nawet ulepić pierogi. Dom zbudował bez niczyjej pomocy. Gdyby chlał jak jego syn, Brzoskowie mieszkaliby pewnie pod mostem… Dziadek zmarł w pięćdziesiątym szóstym. Dobrosław dokładnie pamięta ten czas. W Polsce zaczęło się źle dziać. Dwudziestego ósmego czerwca robotnicy Zakładów Cegielskiego w Poznaniu ogłosili strajk i ruszyli pod budynek Komitetu Wojewódzkiego Partii i Urzędu Bezpieczeństwa. Padły strzały, w mieście wybuchły walki. Rozruchy stłumiły oddziały wojska. Wiele osób zginęło, a jeszcze więcej zostało aresztowanych. Władze zapowiedziały surowe represje przeciwko uczestnikom. Dziadek słuchał w radiu tych wiadomości i pewnie gdyby nie babcia, pojechałby do tego Poznania. Rwał się do walki. Uspokoił się, gdy podczas obrad VIII Plenum KC PZPR wybrano na I sekretarza Władysława Gomułkę. Brzoska uważał, zresztą jak większość Polaków, że jest to człowiek niezależny, represjonowany w okresie stalinowskim, pokrzywdzony przez system. A takiemu człowiekowi należy zaufać. Sytuacja się uspokoiła, jednak serce dziadka nie. Śmierć zastała go podczas naprawiania furtki… Właśnie tej, z którą teraz mocował się Dobrosław.
– By to szlag jasny trafił! – klął, szarpiąc metalowy skobel. – Znów się franca zacięła! Muszę wreszcie zrobić z tym porządek!
Pokonał w końcu opór zardzewiałego żelastwa i wkroczył na podwórko. W tej samej chwili z domu wyszedł stary Brzoska.
– A ty dokąd?! – Dobrosław zastąpił ojcu drogę.
– Nie twój zasrany interes! – wrzasnął Konstanty, niezdarnie próbując ominąć syna. Roztaczał wokół siebie obrzydliwą woń z lekka już przetrawionego taniego wina. – Zejdź mi z drogi, smarkaczu!
– Nigdzie nie pójdziesz!
– Że niby mi zabronisz? – stary roześmiał się ironicznie. – Milicjancik od siedmiu boleści. Idź wlepiać mandaty babom na targu albo dzieciakom pod szkołą – wykrzykiwał, nie przestając się śmiać.
– Niech mnie ojciec nie zmusza do podjęcia radykalnych kroków! – Dobrosław poczerwieniał ze złości.
– Oho, jaki ważniak! Skąd ty w ogóle znasz takie słowa? Podejmuj sobie te radykalne kroki, a ode mnie się odczep, zrozumiano?! Odmaszerować – Konstanty parsknął śmiechem. Jednocześnie uniósł rękę i zamierzył się na syna. Ten natychmiast złapał dłoń ojca, wykręcił ją i przyparł starego do muru.
– Ostrzegałem, żebyś mnie nie prowokował – syknął. – Chciałeś podnieść rękę na stróża prawa, a to jest karalne.
– Co ty pieprzysz! – ojciec próbował bezskutecznie wyswobodzić się z bolesnego uścisku – Na jakiego stróża?! Podniosłem rękę na syna! Mam takie prawo! Za to ty, gówniarzu, popełniłeś teraz wielki błąd! Zgłoszę to twojemu komendantowi! Ten bambaryła na pewno wsadzi cię do paki. Kto widział bić ojca?! Puszczaj!
– Co tu się dzieje?! – z domu wybiegła Justyna. – Jestem pewna, że słychać was na drugim końcu miasta! Dobrek, puść ojca! Odbiło ci?!
– Jeśli go puszczę, jak nic trafi do aresztu! Łobacz tym razem nie będzie miał dla niego litości!
– A jak nie puścisz, to ty tam trafisz! – Justyna podeszła do mężczyzn. – Daj spokój. Poleci na skargę i kłopoty masz jak w banku. Nie ruszaj gówna, bo będzie bardziej śmierdzieć.
– Jak ty się wyrażasz o ojcu, smarkulo cholerna?! – zagrzmiał Konstanty.
– A jak ojciec odnosi się do mnie? Jak mnie traktuje?! – Justyna była bliska płaczu, jednak powstrzymała łzy, by nie dać ojcu satysfakcji. Zwróciła się do brata – Dla mnie możesz go nawet zabić! – Po tych słowach odwróciła się i spokojnie weszła do domu.
Dobrosław rozluźnił uścisk na tyle, by ojciec mógł się wyswobodzić. Ten stał obok syna i wpatrywał się w drzwi domu, za którymi przed chwilą zniknęła jego córka. Mężczyźni nie odzywali się. W końcu stary otrzepał koszulę, podniósł z ziemi kapelusz, naciągnął go na głowę i podszedł bliżej do Dobrosława. Położył synowi rękę na ramieniu, spojrzał prosto w jego oczy i spokojnym głosem powiedział:
– Może byłoby dla was lepiej, gdy mnie nie było…
Po tych słowach odszedł wolnym krokiem, niezatrzymywany przez osłupiałego, młodego milicjanta. Chwilę później trzasnęła furtka i Konstanty zniknął za zakrętem.
To, co powiedział ojciec, mocno tąpnęło Dobrosławem. Stary jeszcze nigdy nie wypowiedział takich słów. Również reakcja Justyny wprawiła młodego Brzoskę w osłupienie. Czyżby ojciec aż tak zalazł za skórę dziewczynie? Nigdy się specjalnie nie skarżyła. Fakt, ostatnio chodziła jakaś odmieniona, nieobecna. Dobrosław nawet pomyślał, że siostra się zakochała. Kiedy ją o to zagadnął, ucięła temat. Czyli to nie tu należało szukać przyczyny jej zachowania. Nagle Dobrosław zdał sobie sprawę z faktu, że Justyna nie ma swojego życia. Cały dom na jej głowie. Nie spotyka się z koleżankami, bo tak naprawdę nie ma na to czasu… Smutne takie życie… A przecież siostra ma dopiero siedemnaście lat! Cóż, czara goryczy się przebrała i musiało w końcu dojść do tak przykrej wymiany zdań.
LUDMIŁA W MILCZENIU zbierała talerze ze stołu. Jej mąż rozsiadł się wygodnie na tapczanie i chwilę później w całym domu rozległo się głośne chrapanie. Kobieta cicho zamknęła drzwi. Wiedziała, że poobiednia drzemka dobrze zrobi mężowi. Poranne wstawanie, użeranie się z „marginesem społecznym”, mnóstwo papierkowej roboty. Wszystko to sprawiało, że Kazimierz czuł się przemęczony. I jeszcze ten upał. Nadwaga, na którą cierpiał, była głównym winowajcą złego samopoczucia. Ludmiła jednego dnia próbowała walczyć z nadmiernym apetytem męża, a drugiego przynosiła ze sklepu najlepsze kąski. Mąż nie mógł sobie odmówić szyneczki z tłuszczykiem, goloneczki, krwistego befsztyku czy dobrze wypieczonego schabu. Patrząc na te delicje, zapominał o wszelkich dietach świata. Błędne koło się zamykało.
Kiedy Łobaczowa kończyła zmywanie, zadzwonił telefon. Kobieta pospiesznie odebrała, nie chcąc, by natarczywy dzwonek przerwał mężowi drzemkę.
– Cześć, Miłka – zabrzmiał w słuchawce głos Wandzi. – Mogę przywieźć Robusia za pół godzinki? Wiesz, mam umówioną wizytę u lekarza, a Józkowi całej czwórki nie zostawię, bo jeszcze mi pogubi dzieciaki – siostra parsknęła śmiechem.
– Jasne, przecież tak się umawiałyśmy. Ale zaraz – Ludmiła zaniepokoiła się – nie mówiłaś, że idziesz do lekarza. Coś ci dolega?
– Skądże! To taka rutynowa kontrola. Wszystko ze mną w porządku – zapewniła Wandzia.
– Na pewno?
– Na pewno. Nie martw się. To co, za pół godziny?
– Jasne. Czekam na was. Dziewczynki też możesz przywieźć – dopowiedziała Ludmiła. Zrobiła to trochę wbrew sobie. Owszem, kochała całą czwórkę, jednak była szczęśliwa, kiedy Wandzia przywoziła jej tylko Robusia. Łobaczowa, opiekując się nim, wyobrażała sobie, że to jej synek. Jej własny. Po sytuacji, kiedy mały, myląc się, nazwał ją mamą, kobieta całkiem straciła dla niego głowę. Chciała nawet zaproponować siostrze, że na stałe zajmie się Robusiem. Szybko jednak porzuciła ten niedorzeczny pomysł. Wandzia po urodzeniu trzech córek bardzo chciała mieć syna. Zresztą Józek też. Za nic w świecie nie oddaliby ciotce Robusia.
Ludmiła odłożyła słuchawkę i, podśpiewując, wróciła do kuchni, by dokończyć sprzątanie. Myślami była już przy słodkim, rozgadanym, pachnącym miłością dziecku.
– Coś mi się wydaje, że będziemy mieć małego gościa – usłyszała za sobą głos męża.
– Ojej, wystraszyłeś mnie. Myślałam, że jeszcze drzemiesz. Obudziłam cię? Przepraszam…
– Nie spałem. Muszę iść na komendę.
– O tej porze?
– No tak. Powinienem dojrzeć wszystkiego. Wiesz, jak jest. Zresztą przygotowania do święta coś nie idą po mojej myśli…
– Nie zakładasz munduru? – kobieta udała zdziwienie.
– Nie muszę. Służbę skończyłem. Zresztą ten upał… Będę niedługo – Kazimierz cmoknął Ludmiłę w czoło i wyszedł z domu.
Kobieta uśmiechnęła się. Znała męża jak swoją własną torebkę. Zawsze znajdował jakiś wykręt, żeby wyjść z domu, kiedy przychodzą dzieciaki Wandy. Nigdy nie powiedział tego wprost, ale ona wiedziała, że Kazimierz oddałby wszystko, żeby mieć własne dziecko. Swojego następcę…
Wandzia wpadła zgodnie z zapowiedzią. Mały od razu wyciągnął rączki do cioci. Niewiele jeszcze mówił, ale gesty znaczyły wiele.
– Powiedz prawdę – Ludmiła od progu napadła siostrę. – Po co idziesz do lekarza?
– No tak, przed tobą nic się nie ukryje – Wanda westchnęła ciężko.
– A jednak. Miałam rację, że coś ukrywasz.
– Jestem w ciąży… – wypaliła Wanda. – To jest czwarty tydzień. Idę do lekarza, żeby coś z tym zrobił… No wiesz…
– Co zrobił?! Chcesz usunąć?! Swoje dziecko?! Wanda, o czym ty w ogóle mówisz?!
– Nie dokładaj, proszę… – kobieta rozpłakała się. – Ja wiem, jak to wygląda… Ale my nie możemy pozwolić sobie na piąte dziecko. Zrozum…
– Ja mam zrozumieć?! Temu dziecku wytłumacz! Ono już jest! Kobieto, czy ty się słyszysz?! Zresztą może trzeba było pomyśleć wcześniej. Teraz jest jakby za późno!
– Jeszcze nie jest za późno… – wtrąciła nieśmiało Wandzia.
– Nie chcę tego słuchać! Wiesz, ile kobiet oddałoby wszystko, dosłownie wszystko, żeby mieć dziecko?! Przynajmniej jedną z nich znasz. A ty chcesz się tak bez mrugnięcia okiem wyskrobać?! Wanda, to nieludzkie! – Ludmiła wstała gwałtownie i podeszła do okna. Łzy spływały po jej policzkach. Nie mogła się opanować. Była wściekła na siostrę. Piąte dziecko… Cóż, niektórym się darzy… Odwróciła się. Wanda siedziała na brzegu krzesła i cichutko łkała. Ludmiła podeszła do niej.
– A co na to Józek? – zapytała nieco uspokojona. – Powiedziałaś mu chociaż?
– Powiedziałam – Wandzia nie przestała szlochać.
– I co? Mówże! Mam tak wszystko z ciebie wyduszać?!
– Powiedział, że mam zdecydować. On przyjmie każdą moją decyzję.
– Typowy facet! – krzyknęła Ludmiła. – Jak trzeba stanąć na wysokości zadania, to wtedy ogon pod siebie!
– Nie mów tak! – zaprotestowała siostra. – Józek jest dobrym mężem. Pomaga mi. Wspiera...
– A w międzyczasie robi ci dzieciaki – przerwała Ludmiła.
– Kochamy się… – szepnęła Wanda.
– To bardzo się chwali! Ale dlaczego z tego kochania od razu dziecko?!
– Oj, Miłka, nie dobijaj! – Wanda rozpłakała się na dobre.
Ludmiła podeszła do siostry i objęła ją.
– No nie rycz. Jakoś to będzie…
– Jakoś? Jak?! Z piątką dzieciaków? – Wanda złapała siostrę za ramiona i spojrzała jej prosto w oczy. – Zrozum! Ja muszę pozbyćsię tej ciąży! Muszę!
Nagle Ludmiła uśmiechnęła się. Wanda, zaskoczona taką reakcją siostry, odsunęła się lekko.
– Co cię tak bawi? – zapytała z wyrzutem. – Śmiejesz się z mojego nieszczęścia?
– Nie, siostrzyczko. Uśmiecham się, bo chyba znalazłam rozwiązanie.
– Jakie rozwiązanie?
– Zaufaj mi… Dla ciebie nieszczęście, ale dla kogoś innego…
Wanda przyglądała się siostrze ze zdziwieniem.
– Co ty chcesz zrobić? – zapytała.
– Idź do domu i czekaj na mój telefon – Ludmiła objęła siostrę w pasie, prowadząc ją do drzwi wyjściowych. – Jak zadzwonię, przyjdziecie do nas na obiad. Ty i Józek. Tylko nie rób żadnych głupstw! – podniosła palec w rozkazującym geście.
– Ale…
– Żadne ale. Idź już. Zaraz wróci Kazik. Muszę się przygotować.
– Siostra, martwisz mnie… – Wandzia nadal patrzyła na Ludmiłę jak na ufoludka, który właśnie wylądował na środku pokoju.
– Wszystko będzie dobrze. Powtarzam: zaufaj mi. Wiem, co robię – po tych słowach prawie wypchnęła siostrę z domu.
DOBROSŁAW PRÓBOWAŁ POROZMAWIAĆ z siostrą. Na próżno. Unikała tematu ojca jak ognia. Szybko podała bratu obiad i zamknęła się w swoim pokoju, przekręcając klucz w zamku. Nie pomogło ani pukanie, ani zapewnienia, że jeśli jest problem, to rozwiążą go razem. Justyna była niewzruszona. Dobrosław słyszał jej płacz. Zagroził nawet, że wyważy drzwi, ale stanowczy sprzeciw siostry powstrzymał go od tego czynu. Poza tym martwił się o Bolesława. Odkąd niesforny brat został przyłapany na randce z Cyganką, przepadł jak kamień w wodę. Dobrek obawiał się, że chłopak znów wpadł w jakieś tarapaty. A może uciekł z tą Miladą... Tylko tego by brakowało! Jedynie Ziomek nie przysparzał kłopotu. Od tygodnia był na obozie harcerskim nad morzem. Dobrosław otrzymał już list, w którym najmłodszy brat pisze, że jest zdrowy, zadowolony i niczego mu nie trzeba. „Zuch chłopak – myślał Dobrek – chociaż z nim nie mam problemu. I dobrze, że nie uczestniczy w tych rodzinnych przepychankach. Za młody jest…”.
Dobrosław jeszcze raz zapukał do drzwi pokoju siostry.
– Justyna, proszę, porozmawiajmy…
– Daj mi wreszcie spokój! – krzyknęła dziewczyna. – Sama to załatwię! Jestem prawie dorosła! Nie musisz mnie niańczyć! Poradzę sobie!
– No właśnie widzę, jak sobie radzisz. A z tą dorosłością prawdę mówisz. Trochę ci do osiemnastki brakuje.
– Nie mądruj się!
– Nie mądruję, ale jestem najstarszy i czuję się za was odpowiedzialny. Gdyby mama żyła…
– Przestań! – krzyknęła Justyna i rozpłakała się.
– Ej, siostra, otwórz wreszcie! – Dobrosław czuł, że nie może teraz odpuścić. – Nie będziemy tak gadać przez drzwi. Proszę…
Po chwili usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Odczekał moment, delikatnie nacisnął klamkę i wszedł do pokoju. Justyna siedziała na łóżku z podkurczonymi nogami. Obejmowała kolana i kołysała się do przodu i do tyłu… Dobrosław usiadł obok i z czułością objął siostrę ramieniem. Po raz pierwszy widział Justynę w takim stanie. Zawsze uważał, że jest silną dziewczyną, dającą sobie radę z każdym problemem. Nawet martwiło go to, że siostra nie potrafi okazać uczuć. Na pogrzebie matki nawet nie zapłakała. Patrzyła tylko tępym, zimnym wzrokiem na trumnę. Zaciskała usta, mrużyła oczy. Teraz zobaczył zupełnie inną Justynę Brzoskę. Musiał się dowiedzieć, co spowodowało taki stan.
– Powiesz mi, co się stało? – zapytał cicho.
– Może kiedyś…
– Justyś, proszę, nie odejdę, póki mi nie powiesz, o co chodzi. I co ty chcesz sama załatwić? Przecież nie musisz. Masz mnie. Ja we wszystkim ci pomogę. Tylko mi powiedz, co się dzieje. Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Ja …
Nagle dziewczyna wyprostowała się, otarła łzy i usiadła na łóżku.
– Może jesteś głodny? – zapytała. – Zrobiłam naleśniki. Wprawdzie na pewno wystygły, ale odgrzeję i podam ci z cukrem. Tak jak lubisz, co? – po tych słowach zeskoczyła żwawo z łóżka i pobiegła do kuchni, zostawiając osłupiałego brata w pół słowa.
Przedziwne to było zachowanie. Dobrosław wiedział, że to tylko zasłona. Że siostra ukrywa coś, o czym musi się dowiedzieć. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z faktu, że dziś nic już z Justyny nie wyciągnie. Choćby ją łamał kołem… Wszedł do kuchni. Dziewczyna krzątała się przy piecu.
– Zaraz będą naleśniki – rzuciła przez ramię.
– Świetnie. Zjem i pójdę poszukać ojca.
Justyna wzdrygnęła się.
– Muszę go znaleźć – ciągnął Brzoska – póki nie wpadnie w ręce Łobacza albo nie narazi się przyjezdnym opryszkom. Swoi znają go dobrze. Nie ruszą. W końcu wiedzą czyj to ojciec. Ale obce bandy… Kto wie, co staremu strzeli do głowy i komu po pijaku się narazi.
Justyna w milczeniu przekładała naleśniki na patelni. Można by pomyśleć, że ten temat w ogóle jej nie obchodzi, jednak zdradzało ją drżenie całego ciała. Nadal była spięta i wyraźnie wzburzona. Nie uszło to uwadze Dobrosława.
– A ty nie zjesz ze mną? – zapytał, gdy Justyna nakładała mu porcję na talerz.
– Nie jestem głodna. I pozwolisz, że pójdę do siebie. Mam szycie. Wpadnie parę groszy – ruszyła w stronę swojego pokoju. Po chwili odwróciła się. – I nie będę zmykać drzwi na klucz. Przepraszam...
Po wyjściu z domu Dobrosław ruszył w kierunku parku. Panował tam wzmożony ruch. Przede wszystkim ciągle trwały przygotowania do święta. Poza tym o tej porze upał nieco zelżał i ludzie szukali oddechu wśród gęsto rosnących krzewów i wysokich drzew. Brzoska w tłumie dostrzegł Łobacza. Zdziwił się. Komendant o tej porze powinien być w domu. Nigdy nie zostawał w pracy dłużej, niż to było konieczne. Kazimierz właściwie nie rozstawał się z mundurem. Tym razem jednak miał na sobie cywilne ubranie – lekkie, jasne spodnie i kraciastą koszulę. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się z tłumu.
– Pan komendant prywatnie, czy z obowiązku? – zagadnął Brzoska, podchodząc z tyłu do przełożonego.
Ten wzdrygnął się. Dobrosław miał wrażenie, jakby przyłapał Łobacza na dokonywaniu jakiegoś niecnego czynu.
– Niech cię licho, Brzoska! Skradasz się jak złodziej!
– Najmocniej przepraszam… Nie chciałem wystraszyć…
– Dobrze już, dobrze… Właściwie takie zachowanie świadczy na twoją korzyść. Umiesz podejść człowieka. Prawdziwy stróż prawa – Łobacz wymusił lekki uśmiech. – Przyszedłem, żeby zobaczyć, jak się sprawy mają… No wiesz… Święto za parę dni… – tłumaczył lekko zmieszany.
– Melduję, że dopiero co zszedłem z dyżuru i wszystko było w porządku…
– Niby w porządku, ale oko komendanta musi sprawdzić – Kazimierz zrobił tajemniczą minę i wtopił się w tłum, nie żegnając się z podwładnym.
Dobrosław wiedział, że w takich momentach nie należy dyskutować i zatrzymywać Łobacza. Nie zdarzało się to często, ale bywały dni, kiedy szef robił wszystko, by stać się niemalże niewidzialnym. Tak jakby chciał pobyć sam ze sobą… Tyle, że w tłumie… Dla Brzoski było to arcydziwne zachowanie. Ale cóż, szef to szef, ma jakieś swoje dziwactwa i nikomu nic do tego.
Dobrosław ogarnął wzrokiem tłum. Nigdzie śladu ojca ani też Bolka. Wśród przechodniów spostrzegł kilku Romów, ale nie było z nimi Milady. Zauważyłby od razu. Co by nie mówić, piękna z niej dziewczyna. Milicjant widział ją przez chwilę w parku, ale nie mógł zapomnieć tego widoku. Tych lśniących włosów delikatnie opadających na ramiona… Tych czarnych jak węgielek oczu, świecących niczym dwa brylanty. I to nie tylko za sprawą łez… Tej wysmukłej, zgrabnej talii, ukrytej pod typowym cygańskim strojem... Wreszcie tych pełnych, jędrnych piersi, wyglądających z niezbyt głębokiego dekoltu... Trudno się dziwić młodemu. Na taką osóbkę niejeden spoglądał z zainteresowaniem i wielkim pożądaniem.
Młody Brzoska pokręcił się jeszcze po okolicy i ruszył w kierunku domu. Miał nadzieję na dokończenie rozmowy z siostrą. Poza tym liczył na słowa wyjaśnienia od pozostałych członków rodziny… Był już niedaleko, kiedy zobaczył przy furtce Justynę i jakiegoś młodzieńca. Dobrosław nie znał go. Chłopak szarpał dziewczynę, jednak ta z powodzeniem odpychała agresora.
– Ej, zostaw moją siostrę! – krzyknął Brzoska i zaczął biec w ich kierunku.
Chłopak obejrzał się i, widząc nadbiegającego milicjanta, czmychnął w przeciwną stronę.
– I tak cię dorwę! – krzyczał Dobrosław za uciekającym. – Co to był za jeden? Cygan? – zwrócił się do siostry, ledwie dysząc.
– A czy ktoś cię prosił, żebyś się wtrącał? Sama bym sobie poradziła! – Justyna obrzuciła brata nienawistnym spojrzeniem i ruszyła w kierunku domu.
– O nie, moja panno! – Dobrosław w ostatniej chwili złapał siostrę za rękę. – Albo mi powiesz, o co tu przed chwilą chodziło, albo…
– Albo co?! – przerwała Justyna. – Przełożysz mnie na kolano i dasz klapsa? Dobrek, nie mieszaj się w to wszystko. Dobrze ci radzę. Jesteś funkcjonariuszem państwowym.
– W coś ty się wpakowała?
– Lepiej, żebyś o pewnych sprawach po prostu nie wiedział.
– Teraz to ci nie odpuszczę! Gadaj jak na przesłuchaniu!
Nagle Justyna wywinęła się zręcznie i uciekła w kierunku miasta.
– Zaczekaj, Justyś! – Dobrosław stał bezradny przed domem i patrzył za oddalającą się siostrą. Wiedział, że jej nie dogoni. Mimo że był sprawnym, młodym człowiekiem, nigdy nie mógł równać się z kondycją młodszej siostry.
– I tak mi wszystko wyśpiewasz – szepnął do siebie i zrezygnowany wszedł do domu.
LUDMIŁA PRZYRZĄDZIŁA ULUBIONE ciasto Kazimierza i niecierpliwie czekała na męża. Pojawił się późnym wieczorem. Kobieta wyczuła od niego drażniącą woń alkoholu. Jednak nie zamierzała wszczynać awantur. Przede wszystkim dlatego, że takie wyskoki zdarzały się Kazikowi niezmiernie rzadko. Dziś był jeszcze inny powód, dla którego ostra wymiana zdań nie była potrzebna.
– Długo cię nie było – zagadnęła, kiedy mąż opadł na fotel.
– Tak się jakoś zeszło… – mruknął i przymknął oczy.
– Może masz ochotę na szarlotkę? – rzuciła, za nic w świecie nie chcąc dopuścić, by mąż przysnął. – Upiekłam taką, jak lubisz. Z pianką – uśmiechnęła się.
– Nawet nie pytaj. Poproszę duży kawał. – ożywił się Kazik. – A cóż to dziś za święto? – zawołał za krzątającą się już w kuchni żoną.
– A musi być jakieś święto, żebym zrobiła mojemu ukochanemu mężowi przyjemność?
– Oho, coś się kroi – mruknął Łobacz. – Na bank coś chce… Pewnie telewizor albo nowy tapczan. Ostatnio narzekała, że sprężyny ze starego wychodzą…
– Co tam mamroczesz? – dobiegło z kuchni.
– A nic. Mówię tylko, że ja to mam szczęście. Taka żona to skarb…
– Nawet nie mam zamiaru zaprzeczać – Ludmiła z uśmiechem wkroczyła do pokoju i pomieszczenie natychmiast wypełniło się wspaniałym zapachem pieczonych jabłek. Kazimierz oblizał się z apetytem. Sięgnął po talerzyk z dużym kawałkiem ciasta.
– A może kieliszeczek naleweczki? – Łobaczowej nie schodził uśmiech z twarzy.
– Miłka, coś za dużo tego słodzenia. Powiedz prawdę, o co chodzi? – Kazimierz niepewnie spojrzał na żonę, odkładając powoli talerzyk.
– A musi o coś chodzić?
– Wracam do domu późno, pod delikatnym wpływem, a ty mi podajesz ulubioną szarlotką i jeszcze chcesz poczęstować nalewką. Musi o coś chodzić!
Ludmiła usiadła blisko męża. Oczy jej się zaszkliły. Posmutniała.
– Masz rację – szepnęła. – Znasz mnie jak nikt inny. Rzeczywiście jest pewna sprawa. Bardzo delikatna…
– Co się stało? Mówże, bo zaczynam się martwić? Jakieś manko w sklepie? Ile?!
– Żadne manko, coś ty, Kaziu! Ja i manko! Te dwie rzeczy się wykluczają!
– No dobra… To o co chodzi?
– Chodzi o Wandzię i o naszą przyszłość…
– A co z twoją siostrą? I jaki ona ma wpływ na nasze życie?
– Wanda jest w ciąży…
– Jasna pogoda! – krzyknął Kazik. – Znowu?! Króliki czy co?! – uśmiechnął się.
– Nie śmiej się! To poważna sprawa.
– Jasne, że poważna! Piąte dziecko to nie w kij dmuchał! Jak oni sobie poradzą?!
– Wanda chce usunąć… – wypaliła Ludmiła.
– Co takiego?! – Kazik wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. – Usunąć dziecko?! To okropne! Przecież usunąć, to znaczy zabić! Czy ona tego nie wie?! A co na to Józek?! Ta fajtłapa pewnie zgadza się na wszystko! Niepojęte!
Ludmiła w milczeniu słuchała wywodów męża. Pozwoliła mu na wzburzenie, ponieważ wiedziała, że tym sposobem szybciej osiągnie zamierzony cel.
– Miłka, daj tej nalewki, bo szlag mnie trafia, jak słyszę coś takiego!
Kobieta posłusznie podeszła do barku i wyjęła butelkę wiśniówki na spirytusie. Nalała dwa kieliszki. Kazimierz natychmiast opróżnił swój. Usiadł w końcu i spojrzał na Ludmiłę.
– Kochanie, powiedz mi prawdę. Coś kombinujesz… Przyznaj się…
Łobaczowa usiadła na kolanach męża. Ujęła jego twarz i spojrzawszy mu głęboko w oczy, powiedziała:
– Pomyślałam, że moglibyśmy uratować to dziecko…
– Ale jak? Wanda go nie chce, więc…
– Weźmiemy go, Kaziu… Niech go Wanda urodzi. Potem nam odda. Będzie nasz. Może to chłopiec… Zresztą nieważne… Kazik, mamy szansę na potomka…
Łobacz gwałtownie wstał z fotela, spychając Ludmiłę z kolan.
– Czyś ty rozum postradała?! – wrzasnął. – Jak to sobie weźmiemy dziecko?! Przecież Wanda się nie zgodzi! Mówiłaś jej o tym?
– Jeszcze nie. Chciałam najpierw porozmawiać z tobą… Kaziu, przecież ona tego dziecka nie chce. Józek też nie. Zresztą ten nieudacznik zrobi wszystko, co mu każe żona. A my będziemy dla tego maleństwa najlepszymi rodzicami na świecie! Niech tylko Wanda urodzi…
– A czy ty wiesz, jakie procedury trzeba przejść, żeby przysposobić dziecko?!
– Nikt nie musi o tym wiedzieć…
– Co?! – Łobacz zatrzymał się na środku pokoju i wlepił wzrok w żonę. – To niby jak chcesz to załatwić?!
– Przecież mogę udawać, że zaszłam w ciążę…
– Trzymajcie mnie ludzie! – Kazimierz wzniósł oczy do sufitu. – Moja żona całkiem oszalała! Czy ty masz zamiar wypychać się poduszką?!
– Tak! – Ludmiła hardo spojrzała na męża. – Mogę się wypychać poduszką. Mogę przejść przez te wszystkie niedogodności! Zniosę plotki i głupie spojrzenia ludzi. Zrobię to wszystko, by tylko móc tulić w ramionach małą, bezbronną istotkę! – w jej oczach pojawiły się łzy.
Kazimierz znów ciężko usiadł w fotelu.
– A Wandzia? Przecież ona naprawdę będzie w ciąży. Nie ukryje tego! Jak wytłumaczy, że za dziewięć miesięcy nie ma dziecka?!
– Są dwie opcje – rzeczowo odpowiedziała Ludmiła. – Albo powie, że dziecko zmarło przy porodzie, albo wyślemy ją do twojej ciotki do Wójtówki. Nikt się nie połapie, że ona tam jest. A ciotka chętnie przyjmie lokatorkę. Przecież wiesz, że siedzi sama na tej zapadłej wsi.
– Z całą rodziną mają się jej zwalić?
– To jeszcze trzeba przemyśleć. Może zabrać tylko Robusia. Dziewczynki są duże, Józek się nimi zajmie. Zresztą ja pomogę.
– Widzę, że wszystko przemyślałaś…
– Tak, Kaziu, przemyślałam. Bo bardzo chcę dziecka. A ty spójrz mi w oczy i powiedz, że nie chcesz… Tylko szczerze…
Łobacz spojrzał na żonę, opuścił głowę, odwrócił się i bez słowa wyszedł z mieszkania.
Ludmiła uśmiechnęła się. Wiedziała, że to dobry znak. Mąż nie powiedział tego najważniejszego słowa: NIE… Powoli podeszła do telefonu i wykręciła numer do siostry.
DOBROSŁAW BRZOSKA SIEDZIAŁ w pokoju, nie zapalając światła. Czekał. Mijały kolejne minuty. Chłopak denerwował się coraz bardziej. Bał się o rodzeństwo. Ojciec zawsze spadał na cztery łapy, ale dzieciaki… Dobrek podszedł do okna. Wychodziło na ulicę. Otworzył je na oścież. Duchota jak nieproszony gość wdarła się do pokoju. Zanosiło się na burzę. Nagle Dobrosław zauważył dwie osoby przemykające między drzewami rosnącymi przy chodniku. Poznał Justynę. Bardzo chciał, żeby tą drugą osobą był Bolek. Niestety. Justyna szła z chłopakiem, którego Dobrosław już dziś widział przed domem. Młody Brzoska czym prędzej wybiegł z pokoju. W drzwiach wejściowych prawie zderzył się z siostrą.
– Gdzie on jest?! – krzyknął, odpychając Justynę.
– Oszalałeś? Kto?!
– Ten, z którym się prowadzasz!
– Poszedł już. Odprowadził mnie do domu. Powinieneś się cieszyć, że nie szłam sama.
– Jeszcze parę godzin temu szarpałaś się z nim!
– Nie szarpałam! Zresztą nic nie rozumiesz!
– To mi wytłumacz!
– Nie wtrącaj się!
– Dowiem się wreszcie, kto to jest?
– Kolega – rzuciła dziewczyna.
– Mówiłaś, że masz szycie, a włóczysz się nie wiadomo z kim!
– Wiadomo. Przecież go znam.
– Cygan?
– Cygan.
– Ma jakieś imię?
– Śledztwo prowadzisz?
– Nie pogrywaj ze mną! Odpowiadaj! – Dobrosław złapał siostrę za ramiona.
– Zostaw! To boli! Nie zachowuj się jak ojciec! – krzyknęła Justyna i, uwolniwszy się z uścisku, pobiegła do swojego pokoju.
– Jak ojciec?… To on cię uderzył?! – Dobrek pobiegł za siostrą. – Powiedz mi prawdę! Uderzył?!
Justyna siedziała przy biurku i patrzyła w jeden punkt. Nie płakała. Znów była zimną, twardą, pozbawioną uczuć dziewczyną. Tylko dłonie zdradzały jej stan. Drżały.
– Gdyby tylko uderzył, to po prostu bym oddała… – powiedziała cicho.
– Justyna… – Dobrosław klęknął przy siostrze. – Co on ci zrobił?
– Przysięgnij, że nie powiesz nikomu – dziewczyna nagle spojrzała na brata błagalnym wzrokiem.
– Rany, Justyś! Mówże wreszcie!
– Przysięgnij! Inaczej niczego się nie dowiesz!
– No dobra! Przysięgam!
– Na pamięć mamy…
– Przysięgam na pamięć mamy…
– On… On próbował mnie zgwałcić… Wczoraj… Kiedy byłeś w pracy, a Bolek gdzieś się szwendał… Byłam sama… Przewrócił mnie na podłogę… Uderzyłam się w głowę i zamroczyło mnie. Nie miałam siły się bronić… On zdzierał ze mnie sukienkę. Wrzeszczał, że skoro nie ma matki, to ja powinnam wypełnić ten obowiązek... Powinnam i już... Taka rola córki… Rozumiesz?! I wtedy z podwórka dobiegł donośny głos sąsiada. Wołał ojca na wódkę. Dobrek, ten stary pijaczyna zwyczajnie mnie uratował! Krzyknęłam z całych sił i ojciec się wystraszył, że tamten coś usłyszy. Zwlókł się z podłogi i uciekł. Na odchodne zagroził, że jeśli powiem komuś, a szczególnie tobie, to on przyjdzie w nocy i dokończy. A potem mnie zabije… – Justyna wtuliła się w ramiona brata.
– I chciałaś to przede mną ukryć? Przecież ja tego tak nie zostawię!
– Daj spokój… To nie było pierwszy raz…
– Co?!
– Jednak tym razem był jak zwierzę… i gdyby nie sąsiad…
– Idziemy na komendę! Musisz to oficjalnie zgłosić! Chociaż to ojciec, ale trudno! Dopuścił się przestępstwa i musi ponieść karę!
– Sprawa została załatwiona – szepnęła dziewczyna. – On już nigdy mnie nie dotknie…
– Co ty chcesz mi powiedzieć? – Dobrosław odsunął siostrę i spojrzał jej w oczy. – Jak załatwiona? Co ty zrobiłaś?
– Nic, czego bym żałowała – powiedziała spokojnie Justyna.
LUDMIŁA ŁOBACZ SPOJRZAŁA na zegarek. Dochodziła czternasta. Kazik obiecał być pół godziny temu. Denerwowała się. Nie tylko przedłużającą się nieobecnością męża. Bała się, że jej misternie utkany plan nie powiedzie się, że coś pójdzie nie tak. W pracy oznajmiła pracownicom, że dziś nie przyjdzie, bo źle się czuje, ma mdłości. Kobiety coś tam szeptały, ale Ludmiłę to nie obchodziło. Ta sytuacja była w końcu częścią planu…
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z zamyślenia.
– Ależ upał! – zawołała Wanda już od progu. – Królestwo za szklankę wody!
– Przejść przez park nie można! – zaczął Józek. – Trybuny ustawione, stragany, pełno ludzi się kręci, dzieciaki wrzeszczą…
– Patrzcie go! Nagle mu dzieciaki przeszkadzają?! – wypaliła Wanda. – Naprawdę?!
– No nie… Tylko stwierdzam fakt… Co się tak zaraz irytujesz?… – Józek zarumienił się jak młodzian.
– Przestańcie! Nie czas na przepychanki słowne – wtrąciła Ludmiła. – Zresztą Wanda ma prawo się irytować. Zapomniałeś, że jest w ciąży? Piątej ciąży! Jakbyś nie pamiętał. A propos dzieci, gdzie zgubiliście swoją czwórkę?
– Ubłagałam sąsiadkę, żeby z nimi została – powiedziała Wanda. – Chyba będzie ciężki temat do obgadania, prawda? Po co mają słyszeć coś, czego nie powinny… A Kazika nie ma?
– Powinien już być. Obiecał, że się nie spóźni, ale w jego pracy niczego nie można być pewnym. Szczególnie przed tym świętem… Jeszcze wody?
– Poproszę…
Wanda drobnymi łyczkami popijała wodę i co chwilę zerkała na siostrę. Po raz pierwszy nie potrafiła jej rozgryźć. Między kobietami była niewielka różnica wieku i pewnie dlatego siostry doskonale się dogadywały. Rozumiały bez zbędnych słów. Ale dziś Wanda patrzyła na Ludmiłę trochę tak, jak patrzy się na prawie obcą osobę. Bała się tego, co niebawem usłyszy.
Józek gapił się na rybki spokojnie pływające w dużym akwarium. Zawsze fascynował go ten widok. Ilekroć bywał u Łobaczów, większość czasu spędzał, siedząc na małym stołeczku przed akwarium. Wtedy na kolana gramolił mu się Robuś i obaj obserwowali zachowanie rybek. Józek opowiadał synkowi o zwyczajach i życiu tych ciekawych zwierzątek. Mały słuchał uważnie i uśmiechał się. Widać było, że i jego interesuje życie mieszkańców akwarium.
Krępującą ciszę przerwało gwałtowne wejście Kazimierza.
– Przepraszam za spóźnienie – sapał. – Nie mogłem wcześniej wyrwać się z posterunku. Telefony się urywały. Cóż, tak jest każdego roku – mężczyzna opadł na fotel i zaczął wycierać spocone czoło i kark.
– Skoro jesteśmy już w komplecie, to siadajmy do obiadu – zarządziła gospodyni domu.
Po obfitym posiłku wszyscy postanowili przejść do ogrodu. Usiedli pod rozłożystym klonem. Ludmiła postawiła na stoliku zimną lemoniadę i lody, po czym usiadła obok siostry. Ta nerwowo skubała chusteczkę z ręcznie haftowanymi motywami. Mężczyźni ukradkiem zerkali na siebie, nie podejmując konwersacji.
– To może zacznę… – szepnęła Miłka, spoglądając na siostrę – Zdaje się, że znalazłam rozwiązanie waszego problemu… – a spojrzawszy na męża, dodała: – Znaleźliśmy… Nie jest to dla nas łatwe. Ale uważamy, że to najlepszy sposób, by wszystko dobrze się skończyło…
Wanda opuściła głowę, na policzku pojawiła się łza. Józek poderwał się i klęknął przy żonie.
– Nie płacz… Mówiłem ci, że Miłka coś wymyśli – szepnął, głaszcząc czule Wandę po głowie.
Ta odepchnęła energicznie dłoń męża.
– Jasne! – krzyknęła – Coś wymyśli! Wszyscy tylko nie ty! Bo ty niczego nie potrafisz wymyślić! Zawsze na kimś wisisz! Całe życie ktoś musi prowadzić cię za rękę! Najpierw matka, a teraz ja! Jakim cudem ty w ogóle funkcjonujesz?! Fajtłapa i nieudacznik! Oto kim jesteś!
– Wanda! Uspokój się! – Ludmiła złapała siostrę za ramiona i energicznie nią potrząsnęła. – Ja rozumiem hormony, ale musisz się opanować! Co tak najeżdżasz na tego Józka. Przecież nosisz jego dziecko pod sercem! Mam ci tłumaczyć skąd się tam wzięło?! Zresztą nie wolno ci się denerwować!
– Wszystko mi wolno. I tak nie będzie tego dziecka. Oboje go nie chcemy!
– Wy nie…
– Nie rozumiem… – Wanda podniosła na siostrę zapłakane oczy. – Co ty chcesz mi powiedzieć?
– Zdecydowaliśmy, że my wychowamy wasze dziecko. Jak swoje. Ty je tylko urodzisz…
– I co? Urodzę i wam oddam?
– Tak – Ludmiła spojrzała na męża. Ten delikatnie objął ją ramieniem.
– Ale jak to sobie wyobrażasz? Trzeba przecież przeprowadzić adopcję. A to może potrwać!
– Żadnej adopcji. Dziecko będzie od razu nasze.
– Chcesz udawać ciążę? – Wanda nagle zrozumiała plan siostry.
– Jesteś na początku ciąży. Nic jeszcze nie widać. Już w pracy powiedziałam, że mam mdłości. Pracownice dziwnie na mnie spojrzały i zaczęły coś szeptać. Domyślają się. Zacznę od przyszłego miesiąca nosić luźniejsze stroje, a potem uszyję sobie taką specjalną poduszkę…
Oczy Wandy robiły się coraz większe.
– Czyli ty będziesz w niby ciąży… Ale ja w prawdziwej! Pomyślałaś o tym? Jak zatuszuję rosnący brzuch? Wiesz, że za każdym razem jest wielki! Co powiem, kiedy brzuch zniknie, a dziecka nie będzie? Miłka, to chyba nie jest plan doskonały – Wanda nalała sobie chłodnej lemoniady i jednym ruchem opróżniła szklankę.
– Pomyślałam i o tym. Przecież nie naraziłabym cię na plotki. Pojedziesz do ciotki do Wójtówki…
– Co?! Mam zostawić dzieci, jego i cały dom? Zapomnij!
– Wanda, będę pomagała Józkowi, a Robusia możesz zabrać ze sobą. Nie pracujesz, mały nie chodzi do szkoły, nic nie traci. Ciotka będzie przeszczęśliwa, że może was gościć. Tam są idealne warunki. Cisza, spokój, świeże powietrze. Poczujecie się jak w raju…
– Absolutnie się nie zgadzam! Gdzie ja na tym końcu świata do lekarza pójdę?! Przecież jestem w ciąży! Chcesz mnie zamknąć w więzieniu?!
– Dobrze wiesz, że nigdy nie zrobiłabym ci krzywdy. Jesteś moją siostrą i kocham cię nade wszystko. Więc nie mów mi tu o więzieniu. I zapominasz, że drugi syn cioci jest lekarzem…
– Ale laryngologiem!
– Ale pracuje w szpitalu! Ma znajomych…
– Oczywiście! Pół szpitala od razu będzie wiedziało, że ukrywam ciążę, bo tak wymyśliła siostra i jej mąż! Kiedy urodzę, zapuka do moich drzwi milicja i zapyta, gdzie dziecko. A ja powiem: „Idźcie do siostry! Ona wam wszystko wytłumaczy!”. Miłka, to chory plan i ja się na niego nie zgadzam! I wiesz, co ci powiem?! Jesteś egoistką! Myślisz tylko o sobie! Chodź Józek! Idziemy do domu! Nic tu po nas. Czas odwiedzić lekarza, który znajdzie odpowiednie rozwiązanie – po tych słowach Wanda wstała i energicznie ruszyła w kierunku wyjścia.
– Porozmawiam z nią – szepnął Józek. – Przepraszam Miłka… Ona naprawdę tak nie myśli… Ja uważam, że to co chcecie zrobić, jest właściwe. Nasze dziecko będzie miało u was jak w raju. Jestem tego pewien… I ja się zgadzam…
Ludmiła i Kazik zostali sami. Milczeli. Oboje nie sądzili, że rozmowa przybierze taki obrót. Cóż… Wszystko przepadło… Drugiej szansy nie będzie…
Jedyna nadzieja w Józku...
OD SAMEGO RANA wokół parku zbierał się tłum mieszkańców Dobrego Miasta. Za chwilę miała się odbyć wielka parada z udziałem dzieci szkolnych i dorosłych. Na trybunach powoli zajmowały miejsce najważniejsze osoby w mieście z I sekretarzem Komitetu Miejsko-Gminnego PZPR na czele. Był to wysoki, barczysty mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Rozglądał się wokół i, uśmiechając się półgębkiem, pozdrawiał zgromadzony tłum. W pewnym momencie dał znak ręką i towarzysze pospiesznie zajęli miejsca. Łobacz rozejrzał się z zadowoleniem. Jego ludzie jak dotąd spisywali się bez zarzutu. Nie odnotowano najdrobniejszych zakłóceń, zamieszek, przeszkadzających pijaków, niecenzurowanych śpiewów. Gdyby nie skomplikowana sytuacja domowa, nic nie mąciłoby komendantowi tej chwili. Tymczasem w domu atmosfera stawała się nie do zniesienia. Ludmiła nie chciała przyjść na paradę, choć Kazimierz wiedział, że z tego powodu będzie miała nieprzyjemności.
– Proszę cię, Miłka, chociaż się pokaż. To dla twojego dobra.
– Nie mów mi, co jest dla mnie dobre! Przedwczoraj udawałam ciążę, opowiadając pracownicom o mdłościach, a dziś pójdę stać na tym upale?! Nie mam zamiaru. Jestem w niedyspozycji i tej wersji się trzymajmy – odwróciła się, podkreślając tym samym, że rozmowa została zakończona.
– Jednak się łudzisz… – szepnął Kazik, licząc, że żona tego nie usłyszy. Nie chciał robić jej przykrości.
Usłyszała… Spojrzała na niego z wyrzutem.
– Nie pomogłeś! – krzyknęła. – Nie pomogłeś mi jej przekonać! Nie chcesz tego dziecka, wiem! Przecież tak wygodniej, prawda?! Życie bez obowiązku! Już zaczęłam przyzwyczajać się do tej myśli… W snach trzymałam dziecko w ramionach… Nasze dziecko, Kazik! To, którego nie chcesz! Jesteś cholernym egoistą! – Ludmiła z płaczem wybiegła z pokoju.
Zabolało… Przecież dla tej kobiety zrobiłby wszystko. A teraz ona nazwała go egoistą… „Wszystkiemu winna Wanda – myślał, idąc wzdłuż równiutko ustawionych barierek. – Gdyby nie ciąża, byłoby jak dawniej…”.
– Obywatelu komendancie! – usłyszał. Odwrócił się gwałtownie. Za nim stał jeden z pracowników biura I sekretarza. – Prosimy na trybuny. Za chwilę rozpoczynamy!
– Tak, tak… Już idę…
W tym momencie orkiestra wojskowa zaczęła grać marsza. Rozpoczęła się defilada. Na czele młodzi mężczyźni ubrani w białe koszulki i czerwone spodenki, nieśli ogromny transparent z napisem: „ROZSŁAWIAJMY W ŚWIECIE NASZĄ SOCJALISTYCZNĄ OJCZYZNĘ POLSKĘ LUDOWĄ”. Za nimi śmiało kroczyły dzieci w zuchowych i harcerskich mundurkach, machając trzymanymi w dłoniach małymi chorągiewkami. Dwie starsze harcerki niosły czerwony pas tkaniny z wykaligrafowanym białym napisem: „22 LIPCA – NIECH SIĘ ŚWIĘCI”. Tuż za grupą maszerowała starsza młodzież. Byli to uczniowie tutejszego Technikum Mechanicznego, którzy mogli poszczycić się różnymi osiągnięciami sportowymi. Szczególnie mocno tam rozwinięto sekcję lekkoatletyczną oraz tenisa stołowego. Młodzież defilowała w strojach sportowych, popisując się żonglerką piłkami tenisowymi. Po nich przyszedł czas na żołnierzy. Jednostka wojskowa przybyła na to święto aż z Gołdapi. Młodzi mężczyźni maszerowali równo, z dumnie uniesionymi głowami. Tłum zerwał się do oklasków. Dzieci podskakiwały radośnie, machając chorągiewkami. Każdy z tych małych chłopców marzył, by być teraz na miejscu maszerujących żołnierzy. Kilkuletni malec podbiegł do defilujących i rzucił w ich kierunku bukiecik polnych kwiatków. Służby porządkowe natychmiast zareagowały. Matka chłopca została upomniana i czym prędzej zabrała synka z trasy pochodu. Sytuacja w żaden sposób nie zdenerwowała Łobacza, osoby odpowiedzialnej za ład i porządek podczas parady. Mężczyzna nawet się uśmiechnął. Pomyślał, że ten brzdąc mógłby być jego synem… Syn… Do cholery, po co się łudzić?! Przecież to marzenie nigdy się nie spełni. Już się pogodził… Dawno temu… A może nie?… Może jednak w podświadomości siedzi nieodparta chęć posiadania potomka?... Los jednak postanowił inaczej i procesowanie się z nim na niewiele by się zdało. Ludmiła też była pogodzona. Co więc strzeliło jej do głowy z dzieckiem Wandzi?! Łobacz rozmyślał o tym wszystkim, przyglądając się maszerującym pod trybuną pracownikom okolicznych zakładów. Najliczniejszą grupę stanowili robotnicy Jutrzenki. Nieśli ogromny transparent z napisem: NIECH SIĘ ŚWIĘCI 22 LIPCA. Dwie kobiety ubrane w białe bluzki i kolorowe spódnice weszły na trybunę i położyły przed I sekretarzem ogromny kosz z różnego rodzaju słodyczami. Mężczyzna, uśmiechając się, skinął głową w podziękowaniu.
Defilada dobiegała końca. Teraz przyszedł czas na występy. Na okrągłej, drewnianej scenie pojawiła się grupa dzieci w strojach ludowych. W głośnikach rozległ się głos spikera:
– Witamy zespół „Drożyna”. Przyjechali do nas z Pamiątkowa. Zaprezentują nam ludowe tańce szamotulskie. Zachęćmy ich gromkimi brawami!
W tym momencie zabrzmiała skoczna muzyka. Publiczność zaczęła klaskać. Dzieci rozpoczęły swój występ. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Łobacz rozejrzał się w poszukiwaniu swoich ludzi. Byli na posterunkach. Zwarci i gotowi. Nagle zauważył młodego milicjanta, szybko przemieszczającego się wśród tłumu. To był Kalinowski. Młodzian zwinnym ruchem przeskoczył barierki i po chwili był już obok komendanta.
– Coś się stało? – zapytał Łobacz.
– Obywatelu komendancie, melduję posłusznie, że mamy trupa – szeptem zameldował tamten.
– Co takiego?! – krzyknął Łobacz. W mig zorientował się, że podniesionym głosem zwrócił uwagę siedzących obok. Nachylił się więc nad podwładnym i, zniżając głos, zapytał: – Jakiego trupa?! Co wy gadacie?!
– Melduje posłusznie, że nie znam szczegółów…
– A kto je zna?
– Dzieciaki biegły od rzeki i krzyczały…
– Co wy mi tu pieprzycie i głowę zawracacie dziecięcymi dyrdymałami?! Wstydźcie się! Dzieciaki robią was w balona, a wy łykacie wszystko jak pelikany! Zresztą zajęty jestem! Idźcie z tym na posterunek. Służbę ma Wardęga. Niech sprawdzi. Jeśli to bujda, a na pewno tak jest, macie po premii!
– Melduję posłusznie, że informację przekazały dzieciaki grubej Malagowej. Komendant wie, że to wścibskie gadziny… Zresztą cała trójka nie może się mylić...
– W takim razie migiem na posterunek! I meldować!
– Tak jest – młody Kalinowski zasalutował i zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Na scenę wkroczył kolejny zespół pieśni i tańca ludowego. Jednak Łobacz nie potrafił skupić uwagi. Myślami był na komisariacie. Nerwowo aż do bólu wyginał palce. W końcu zauważył Kalinowskiego. Młody milicjant biegł wzdłuż barierek.
– Proszę wybaczyć. Obowiązki wzywają... – Łobacz przeprosił towarzystwo i ruszył w kierunku Kalinowskiego, przepychając się z trudem między siedzeniami.
– Melduję posłusznie, że jest trup… – młody milicjant ledwie łapał oddech.
– Mówcie!
– Dzieciaki Malagowej mówiły prawdę. Człowiek wisi na gałęzi…
– Gdzie?
– Na dębie nad rzeką. Skubany wybrał najgrubszy konar. Nie miał szans…
– Czyli sam się powiesił?
– Na to wygląda. Nasi już tam są. Jeśli obywatel komendant chce, to gazik czeka. Możemy podjechać.
– Jasne, że chcę! A kim jest denat?
– To jakiś miejscowy pijaczek. Mała strata.
– Co wy gadacie, Kalinowski?! Człowiek, to człowiek! Każdego szkoda!
– Tak jest!…
Mężczyźni wsiedli do auta i ruszyli na miejsce odnalezienia zwłok. Nad rzeką prócz milicjantów było już sporo gapiów. Łobacz energicznie wysiadł z auta.
– Natychmiast proszę opuścić teren! – krzyknął w kierunku zgromadzonego tłumu. – Milicja musi zebrać i zabezpieczyć dowody.
– A co tu zabezpieczać – odezwał się ktoś z tłumu. – Chłop miał dość życia, to się powiesił…
– Chyba dość gorzały! – dorzucił inny głos.
– On nigdy nie miał dość – zaśmiał się wysoki, szpakowaty mężczyzna z długą brodą.
– To prawda – wtórowali mu inni. – I patrzcie, dokąd go ta wóda doprowadziła… Na dno…
Łobacz słuchał w milczeniu. Wieloletnia praktyka milicyjna nauczyła go, że najwięcej gorących faktów zbiera się wśród tłumu. Trzeba się tylko dobrze wsłuchać. Kiedy gapie wreszcie się rozstąpili, komendant spokojnie podszedł do jednego z milicjantów.
– Wiemy kto to? – zapytał.
– Niech obywatel komendant sam spojrzy – mundurowy powoli odkrył biały materiał, którym przykryto zwłoki.
– Przecież to…! Jasna cholera! To stary Brzoska! – Łobacz rozejrzał się. – Gdzie szeregowiec Dobrosław?
– Ma służbę przy parku – padła odpowiedź. – Jeszcze o niczym nie wie. Czekaliśmy z decyzją na obywatela komendanta.
– Dobrze… Bardzo dobrze… Zabezpieczyć wszystko i wieźcie mnie na komisariat. Aha, ściągnąć młodego Brzoskę. Tylko nic mu nie mówcie!
– Tak jest!
DOBROSŁAW BRZOSKA OBSERWOWAŁ ukradkiem występy dzieci. Wiedział, że komendant nie byłby zadowolony. Służba to służba i nie można się rozpraszać. Mimo tego zerkał co chwilę na wirujące, dziecięce pary. W szkole podstawowej zapisał się do zespołu tanecznego, ale kółko istniało zaledwie pół roku. Pani, która prowadziła zespół, zaszła w ciążę i zabawa się skończyła. Pamiętał, że płakał mamie do rękawa, bo bardzo chciał tańczyć. Cóż, los zdecydował inaczej. Dobrosław uśmiechnął się do swoich myśli. „Teraz tańczę, jak komendant mi zagra” – pomyślał. Odruchowo spojrzał na trybuny. Ze zdziwieniem stwierdził, że wśród notabli nie ma Łobacza. Komendant zawsze był tam, gdzie powinien. Dlaczego więc nie siedzi wśród innych ważnych osobistości i nie podziwia występów?
Nagle młody Brzoska poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, a chwilę później usłyszał głos: – Hej, Dobrosław! – Odwrócił się gwałtownie. Za nim stał Kalinowski.
– Człowieku, aleś mnie wystraszył!
– Nie chciałem, przepraszam. Gwar taki, że wołania za nic byś nie usłyszał.
– A coś się stało?
– Komendant wzywa cię do siebie.
– Na komisariat? – zdziwił się Dobrek. – Czego chce? Przecież mam służbę w parku.
– Masz przyjść i już!
– A nie wiesz, o co chodzi? Dziwne to trochę. Sam wyznaczył mi tu służbę, a teraz każe ją opuścić?! To do niego niepodobne...
– Ja nie wiem, co jest grane, ale radzę ci się pospieszyć. To na pewno ważne. – Po tych słowach Kalinowski zniknął w tłumie.
Dobrosław rozejrzał się i powoli ruszył w kierunku komisariatu. Przechodząc obok grupki dzieciaków, zauważył, że wskazują na niego i coś szepczą. Już chciał puścić w kierunku młodych odpowiednią wiązankę, ale machnął ręką i wyraźnie przyspieszył kroku.
– Wreszcie jesteście – mruknął Łobacz na widok podwładnego. – Siadajcie.
– Obywatelu komendancie, co się stało? Mam przecież służbę w parku. Tam są tłumy i ktoś musi…
– Nie bez powodu was tu wezwałem, Brzoska – przerwał komendant. – Muszę wam coś ważnego zakomunikować.
Dobrosław wyprostował się na krześle, przyjmując wyczekującą postawę.
– Zdarzyła się bardzo przykra sytuacja – ciągnął Łobacz, obracając nerwowo ołówek w palcach. – Właściwie dotyczy was…
– Mnie? – zdziwił się Dobrosław. – Czyżbym coś zawalił? Obywatelu komendancie, przecież staram się i komendant to wie. Jeśli było jakieś uchybienie to…
– Nie chodzi o to – Łobacz wstał zza biurka i podszedł do podwładnego. Czuł, że dłużej nie może przeciągać tej rozmowy. Położył dłoń na ramieniu Brzoski. – Znaleźliśmy waszego ojca – wykrztusił.
– No nareszcie! – Dobrosław poderwał się z miejsca. – Drugi dzień do domu nie wraca. Rozumiem, że siedzi w celi? Znów się nachlał i narozrabiał? Obywatelu komendancie, obiecuję, że to ostatni raz. Wyślę go na odwyk, bo już nie ma na niego mocnych!
– Nie żyje…
– Kto nie żyje?
– Wasz ojciec nie żyje…
– Ale jak to?… Co mu się stało?…
– Znaleźliśmy go nad rzeką. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo…
– Co?! Samobójstwo?! Jakie samobójstwo?!
– Powiesił się. Tak go znaleźliśmy… wiszącego na drzewie.
– Wiszącego?… To niemożliwe… – Dobrosław schował twarz w dłoniach. – Mój ojciec?… Nie żyje… Dlaczego to zrobił?… Ale zaraz… – mężczyzna spojrzał na przełożonego – Obywatel komendant powiedział „prawdopodobnie”. Znaczy, że to mogło nie być samobójstwo?!
– Sami wiecie, Brzoska, że musimy zbadać, czy ktoś waszemu ojcu nie pomógł… Mało to osób, którym się naraził?…
– Ja muszę do domu – Dobrosław ruszył gwałtownie do drzwi.
– Oczywiście. Macie wolne do końca dnia – krzyknął Łobacz.
Młody Brzoska już nie słuchał. Wybiegł z komisariatu jak szalony. W głowie huczały mu słowa siostry: „Sprawa została załatwiona. On już nigdy mnie nie dotknie…”
– Justyna, coś ty zrobiła?! – szeptał, biegnąc co sił w nogach.
Zdyszany wpadł do domu.
– A ciebie ktoś goni? – zapytała Justyna, widząc w drzwiach zdyszanego brata.
– Co mu zrobiłaś?! Co zrobiłaś ojcu?!
– A co miałam zrobić? To on próbował mi zrobić krzywdę! O co ci chodzi?!
– O to, że nasz ojciec nie żyje! I myślę, że masz z tym coś wspólnego!
– Ojciec nie żyje?! – Justyna zerwała się z krzesła. – Jak to nie żyje?! Co mu się stało?!
– Nie udawaj, że nie wiesz! Odgrażałaś się! Mówiłaś, że załatwiłaś sprawę! Spiskowałaś z tym Cyganem! Przyznaj się!
– Nic nie zrobiłam! Zresztą po czyjej ty jesteś stronie?!
– Po stronie prawdy! I jeśli udowodnię, że przyczyniłaś się do śmierci ojca, osobiście zakuję cię w kajdanki!
– Doniesiesz na własną siostrę?!
– A więc się przyznajesz? Razem z tym chłopakiem upozorowaliście samobójstwo?! Justyna, jak mogłaś?!
– Dobrek, co ty gadasz?! Nie mam nic wspólnego ze śmiercią tego zboczeńca! Ale powiem ci jedno, wcale mi go nie żal i nie będę płakać na jego pogrzebie! Jeśli w ogóle na niego pójdę! – Justyna odwróciła się i wybiegła z pokoju.
Dobrosław usiadł na tapczanie. Myśli kotłowały się w jego głowie. Nie chciał wierzyć w winę siostry, jednak wszystko wskazywało na to, że pomogła ojcu przenieść się na tamten świat. Co robić? Przede wszystkim zachować spokój i wyjaśnić całą sprawę. Może zbyt pochopnie posądził Justynę? Może dziewczyna rzeczywiście nie ma nic wspólnego ze śmiercią ojca… Nagle Dobrek uświadomił sobie, że przecież młodsi bracia o niczym nie wiedzą! Należy ściągnąć Ziemowita z obozu. Jak powiedzieć chłopakowi, że ojciec nie żyje? A Bolek? Gdzie on w ogóle się podziewa?! Skaranie z tym chłopakiem. Młody Brzoska wstał energicznie i ruszył do wyjścia.
LUDMIŁA ŁOBACZ PRZYJĘŁA na sofie półleżącą pozycję i wpatrywała się w jeden niewidzialny punkt. Z oczu płynęły jej łzy. Była zrozpaczona, rozżalona i zła. Bezsilność zjadała ją od środka, a ból obejmował każdą cząstkę ciała i wdzierał się do udręczonej duszy. Nagle poczuła się bezwartościową, beznadziejną kobietą. Zaszczyty i pochwały, których w ostatnim czasie doznawała jako kierowniczka sklepu, nie miały teraz dla niej najmniejszego znaczenia. Tak bardzo pragnęła dziecka, że wszystko przestało być ważne. Jej rozżalenie potęgował fakt, że zawiodła ją osoba, na którą wcześniej zawsze mogła liczyć. To, że siostra się na nią wypięła, nie kuło tak bardzo. Ale że mąż nie potrafił jej zrozumieć, bolało jak zdrada. Gdyby coś powiedział, naciskał, prosił… Ale on po prostu nie odezwał się ani jednym słowem. I właśnie tego Ludmiła nie mogła zrozumieć.
Kobieta z trudem podniosła się i podeszła do okna. Na zewnątrz panowała niemiłosierna duchota. Słońce bezceremonialnie wdzierało się do mieszkania. Łobaczowa zaciągnęła ciężkie zasłony i wróciła na sofę. W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Ludmiła podejrzewała, że to któraś z wścibskich koleżanek chce na własne oczy zobaczyć niedysponowaną szefową. Nie chciała otwierać. Pukanie powtórzyło się. Miała ochotę krzyknąć, żeby dać jej spokój, gdy nagle usłyszała cichy głos:
– Miłka? To ja, Józek… Otwórz...
Kobieta natychmiast dopadła do drzwi.
– Co ty tu robisz? Coś się stało? Jesteś sam? Gdzie Wandzia?
– Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? – mężczyzna uśmiechnął się lekko. Podkrążone oczy i blada twarz świadczyły o zmęczeniu graniczącym z brakiem chęci do życia.
– Nie łap mnie za słówka – burknęła Miłka. – Daleko mi do żartów. Zresztą dobrze o tym wiesz. Powiesz, po co przyszedłeś?
– Rozmawiałem z Wandzią…
– I co? – twarz Ludmiły się rozjaśniła. – Przemyślała wszystko? Jest zgoda?
– No… niezupełnie…
– To o co chodzi? – Kobieta zrezygnowana wróciła na sofę. – Mam się zająć dzieciakami, tak?
– Nie… Miłka, my nie możemy mieć tego dziecka… Zwyczajnie sobie nie poradzimy…
– Ja to wiem! Przecież zaproponowałam rozwiązanie najlepsze z możliwych!
– Rozumiem i się zgadzam. Tylko Wandzia… ona…
– No wykrztuś wreszcie!
– Wandzia boi się porodu…
– Co takiego?! Urodziła czwórkę i nagle się boi porodu? Józek, o co tu chodzi?!
– Powiem ci prawdę. Jakiś czas temu moja żona spotkała w mieście Cygankę. Usiadły sobie na ławeczce jak stare znajome i zaczęły rozmawiać. Tak od słowa do słowa Cyganka zaproponowała, że powróży. Wandzia się zgodziła…
– Nie wierzę! – przerwała Ludmiła. – Moja siostra dała się wkręcić jakiejś Cygance?!
– Też byłem zaskoczony. Ale najgorsze, że ta kobieta przepowiedziała Wandzi nieszczęście… Że musi na siebie uważać, bo może się stać coś złego… No i moja żona wykoncypowała sobie, że na pewno chodzi o poród… Długo z nią rozmawiałem. Miłka, ona kocha cię nad życie i na pewno oddałaby wam to dziecko, gdyby nie…
– Gdyby nie musiała rodzić… – dokończyła Ludmiła.
– Właśnie…
– Józek, ja nie wierzę, że to prawda… Moja siostra zwariowała!
– Pomyślałem, że mogłabyś z nią pogadać… Wiesz… Tak jak siostra z siostrą…
– To nie jest dobry pomysł. Przynajmniej teraz. Może kiedy emocje opadną…
– Obawiam się, że wtedy będzie za późno. Ona usunie to dziecko i nie będzie nikogo pytała o zdanie… Nawet mnie…
Ludmiła spojrzała na swojego szwagra. Zawsze był przystojny, dobrze zbudowany. Podobał się kobietom. Kiedyś nawet zazdrościła siostrze, bo Kazik raczej urodą nie grzeszył… Jednak Józek, ten Adonis, ostatnio zgarbił się, posmutniał, przybyło mu siwych włosów i w ogóle jakoś tak zmarniał…
– Słuchaj, obiecuję, że porozmawiam z tą moją szaloną siostrą…
– Naprawdę? – oczy Józka się zaświeciły. – Bardzo ci dziękuję. Ja naprawdę nie mam już sił…
– Na co nie masz sił? – rozległo się z korytarza.
– Co tak szybko wróciłeś? – zapytała Ludmiła, wyraźnie niezadowolona z widoku męża. Wciąż była na niego zła.
– Wpadłem tylko coś zjeść. Mamy pilną sprawę. Zaraz wracam na posterunek. A co ty taki wymięty? – Kazimierz podszedł do szwagra. – Stało się coś?
– Miłka ci opowie. Ja muszę już wracać. Może zapobiegnę katastrofie – Józek pożegnał się i wyszedł.
– O czym on mówił? – Łobacz stał jak wryty na środku pokoju.
– Naprawdę nie wiesz o czym? Ciągle o tym samym! Temat aktualny. Moja siostra chce usunąć dziecko. Zapomniałeś?! – Ludmiła ostatnie słowa prawie wykrzyczała.
– Kochanie, wiem, że jesteś na mnie zła… Ale co ja miałem zrobić? Kazać jej? Wrzeszczeć na nią? Zaaresztować? Kobieto, przecież nie mam wpływu na decyzje twojej siostry! Zresztą, jak widać, ty też nie…
– Ostatnie zdanie mogłeś sobie darować – syknęła Ludmiła.
– Jestem po twojej stronie. I to nieprawda, że nie chcę tego dziecka! Chcę! I to bardzo! Ale sama widzisz, ile przeszkód napotykamy po drodze. Jeszcze nie ma żadnej wiążącej decyzji, a już są kłótnie. Przyznaj mi rację – Kazimierz złapał żonę za ramiona, spojrzał w jej zapłakane oczy i cicho powiedział: – Może po prostu adoptujmy malucha. Tak bez mataczenia, całkiem legalnie… Co ty na to, Miłka? Przecież wiesz, że cię kocham i zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Zresztą… – mężczyzna opuścił głowę.
– Co?…
– Ja czuję, że to moja wina…
– O czym mówisz?…
– Wiem, że to ja nie mogę mieć dzieci…
– Wiesz? A skąd taka pewność?
– Wiem i już. Takie rzeczy się czuje. Nie tylko kobiety mają szósty zmysł…
DOBROSŁAW SZYBKIM KROKIEM dotarł do parku. Miejsce tętniło życiem. Wokół straganów gromadzili się kupujący i gapie. Sprzedawcy podniesionymi głosami zachwalali swój towar, przekonując zgromadzonych, że u nich najładniej, najlepiej i najtaniej. Dzieciaki, korzystając z chwilowej nieuwagi rodziców, biegały między drzewami. Co rusz któreś z płaczem i pokaleczonym kolanem biegło do matek. Ze sceny rozlegało się gromkie: „UKOCHANY KRAJ, UMIŁOWANY KRAJ…”. To miejscowy chór kończył właśnie swój koncert.
Brzoska w żadnej mierze nie był zainteresowany tymi wydarzeniami. Musiał znaleźć swoje rodzeństwo, przede wszystkim Bolka. Chłopak nie pojawiał się w domu od kilku dni. To niepokoiło Dobrosława najbardziej. Poza tym Justyna… Dokąd poszła? Chyba nie do tego Cygana? A jeśli tak, to gdzie ich szukać?
Nagle Dobrek zauważył znajomą postać siedzącą na ławce. To była Milada. Mężczyzna ruszył w jej kierunku.
– Gdzie jest Bolek?! – wrzasnął, dobiegając do ławeczki.
– Nie wiem… – szepnęła przerażona dziewczyna.
– Jak to nie wiesz?! Przecież spotykasz się z moim bratem!
– Sama chciałabym wiedzieć, gdzie on jest – Milada rozpłakała się. – Nie widziałam go, odkąd pokłócił się z panem.
– Przecież pobiegł za tobą!
– Pobiegł… A potem wrócił… Rozmawialiśmy… Obiecał, że się mną zaopiekuje… Że nic mi nie grozi… Że pan pomoże… A teraz?… – Milada zanosiła się płaczem.
– Poczekaj, po kolei – Dobrosław usiadł obok dziewczyny. – Powiedz mi dokładnie, o co chodzi.
– Mogę panu zaufać? – dziewczyna podniosła na młodego milicjanta wielkie, zapłakane oczy.
– Chyba nie masz wyboru.
– Bo ja, proszę pana, spodziewam się dziecka… I to jest chyba dziecko Bolusia…
– Że co?! – Dobrosław zerwał się z ławki. – Chcesz powiedzieć, że mój brat będzie ojcem?! I na dodatek chyba?! O czym ty mówisz, dziewczyno?! Nie wiesz, z kim się przespałaś?! A może wiesz doskonale, tylko chcesz wrobić w tę ciążę mojego brata?! Przyznaj się!
– To nie jest tak, jak pan mówi… Gdyby zechciał mnie pan wysłuchać...
– Nie spodziewam się usłyszeć prawdy, ale mów – Dobrosław z powrotem zajął miejsce na ławce.
– Właściwie to Bolek chciał z panem porozmawiać… Obiecał, że to zrobi… Chciał prosić o pomoc, bo ja… bo mnie… – szloch odebrał jej mowę.