Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po traumatycznych przeżyciach Donka stara się odnaleźć w otaczającym ją świecie. Nie jest to łatwe. Na szczęście obok niej zawsze jest ukochany mąż Władysław i córka Jaśmina. Kiedy wszystko zaczyna się powoli układać, w życiu Zawistowskich pojawia się Dorota. Dziewczyna za wszelką cenę próbuje udowodnić, że należy do rodziny. Czy Donka i jej bliscy zaakceptują tę sytuację? Czy bohaterce uda się zapomnieć, zamknąć tragiczny rozdział i wreszcie zacząć spokojne, niczym nie zmącone życie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
ISBN 978-83-7987-034-9
ISBN eBook 978-83-7987-035-6
Copyright © by Małgorzata Rosowska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.
Koncepcja okładki – Małgorzata Rosowska
Korekta – Krystyna Kostarska
Skład – Rafał Lisowski
Wydawca:
Wydawnictwo SIGMA Sp. J.
96–100 Skierniewice, ul. Trzcińska 21/23
e-mail: [email protected]
www.sigma-wydawnictwo.com.pl
– BABCIU, TŁUMACZYŁEM CI przecież – dłoń Toma obejmowała szaro-niebieską myszkę. – Palcem wskazującym przyciskasz lewy klawisz a nie prawy. Przecież to o wiele łatwiej, spójrz.
– Staram się, ale to tak ciężko zapamiętać. W ogóle trudno mi oswoić się z tymi nowościami. – Donka niespokojnie poruszyła się na krześle.
– Rozumiem, ale będę ci cierpliwie wszystko tłumaczył. Nie martw się.
– Dobry z ciebie dzieciak.
– Spoko, babciu. To co chcesz dziś oglądać?
– Pokaż mi Warszawę.
– Warszawę oglądaliśmy wczoraj – Tom złapał się za głowę. – Zresztą przedwczoraj też.
– Ale to jest duże miasto – Donka nie dawała za wygraną. – Trzeba wielu dni, żeby je dokładnie obejrzeć.
– A może pokażę ci Londyn? Wiesz, że w naszej stolicy jest trzydzieści pięć mostów, łączących obydwa brzegi Tamizy?
– Nie chcę oglądać żadnych londyńskich mostów! I zapamiętaj, że naszą stolicą jest Warszawa!
– Ale… – Tom spojrzał na babcię i doszedł do wniosku, że musi dać za wygraną – No dobra, oglądamy Warszawę.
– A jutro pokażesz mi Bieszczady.
– Bieszczady…czyli co?
– Czyli góry, piękne lasy, wsie – Donka spojrzała na wnuka. – Nie wiesz, co to Bieszczady?! Czego was uczą w tej szkole?
– O Polsce niewiele. No to wpisz w wyszukiwarkę „Bieszczady” – Tom pokazał palcem. – Sam chętnie popatrzę.
Donka zmrużyła oczy.
– Powinnaś nosić okulary.
– Tu akurat zgadzam się z Tomem – włączyła się Jaśmina. – Mamo, kiedy wreszcie dasz się namówić na wizytę u okulisty? O innych lekarzach już nawet nie wspomnę.
– Dajcie mi spokój. Nie potrzebuję żadnych lekarzy, a już na pewno nie angielskich!
– A ty znowu swoje – szepnęła Jaśmina. – Każdy leczy się w miejscu zamieszkania. Mieszkasz w Anglii, leczysz się w Anglii. Poza tym lekarz to lekarz.
– Właśnie, mieszkam w Anglii.
– Oj, mamo – Jaśmina objęła matkę. – Staramy się, żeby ci tu było dobrze, żebyś miała wszystko…
– Ale nie jestem u siebie – przerwała Donka, wstając energicznie – Dlaczego po prostu tego nie zrozumiesz?
– Co tu się dzieje? Słychać was na drugiej ulicy! – Władysław powoli wszedł do pokoju, podpierając się laseczką.
– Nic – Donka zręcznie minęła męża. – Idę się położyć. Głowa mnie rozbolała.
– Ciągle się kłócicie – Władek usiadł obok Jaśminy. – Daj jej trochę czasu. To dla niej trudne…
– Tatuś, jak wiem i naprawdę wszystko rozumiem – przerwała poirytowana – jednak moja cierpliwość ma swoje granice. Minęły już trzy miesiące.
– Dopiero trzy – wtrącił Władek.
– W porządku, masz rację. Ale ja się staram! Robię wszystko, żeby mama choć trochę zapomniała o horrorze, jaki przeżyła. Tylko ona mi w tym nie pomaga.
– Córeczko, mama nigdy nie zapomni. Cieszmy się, że jest w takiej formie. Przecież mogło być o wiele gorzej.
– To prawda, ale do lekarza powinna pójść. Tatuś, namów ją, proszę.
– A myślisz, że nie próbuję? Ona nawet nie chce słuchać. Zresztą… – Władek zawiesił głos.
– Co? – zaniepokoiła się Jaśmina.
– Twoja mama i ja… Właściwie nie powinienem ci mówić o takich sprawach.
– Tatuś! Zacząłeś!
– No dobrze. Odkąd mama wróciła, nie zbliżyliśmy się do siebie. Wiesz, o czym mówię?
– Domyślam się.
– Tu nawet nie chodzi o… Ona nie pozwala, bym ją przytulił. Najdelikatniejszy dotyk sprawia, że odsuwa się ode mnie, rozumiesz? Żadnych czułości, żadnej bliskości.
– Dlatego uważam, że nie obejdzie się bez pomocy specjalisty – szepnęła Jaśmina. – Nie ustąpimy, co? – uśmiechnęła się.
– Nie ustąpimy – Władek pogładził córkę po policzku.
– Dość gadania. Muszę lecieć, spóźnię się do pracy.
– Jak to? Przecież dziś sobota!
– No tak, ale przygotowujemy wernisaż prac takiego młodego, bardzo obiecującego artysty i wszystkie ręce na pokład.
– To chyba lekka przesada. Pracujesz od poniedziałku do piątku, wracasz często po dziewiętnastej i jeszcze w sobotę biegniesz do muzeum?!
– Taka robota – Jaśmina cmoknęła ojca w czoło i szybko wyszła z pokoju.
Nie chciała przedłużać tej rozmowy. Bała się, że przez przypadek powie coś, czego nie powinna. A prawda była taka, że jej angaż w Muzeum Sztuki Brytyjskiej Tate Britain w Londynie wisiał na włosku. Dyrektor, który ją przyjmował, odszedł na emeryturę. Jego miejsce zajął Ralph Finley, młody, nieopierzony cwaniaczek. Swoje rządy zaczął od czystek personalnych. Wprawdzie Jaśmina była wykształconym, solidnym pracownikiem, ale nie takie osoby leciały ze stołków. Praktycznie wymienił większość starej, doświadczonej kadry. Zastąpił ich młodymi, niewątpliwie zdolnymi, jednak niewyrobionymi w zawodzie osobami. Wszyscy wiedzieli, że nie wpłynie to korzystnie na rozwój placówki. Jednak szef był głuchy na wszelkiego rodzaju tłumaczenia, przekonywania. Konsekwentnie wcielał w życie swój plan zmian. Jego posunięcia były perfidne i bezsensowne. Zarzucał pracą nieliczną już starą kadrę, gdy ci drudzy zwyczajnie zbijali bąki i dostawali małpiego rozumu od nadmiaru wolnego czasu. Tłumaczył, że młodzi muszą podglądać, brać wzór, uczyć się od najlepszych i takie tam. Nikt nie odważył się odezwać, poskarżyć. Jedni z obawy o utratę pracy, drugim z kolei było to na rękę.
Któregoś dnia Finley poprosił Jaśminę do siebie. Wiedziała, że oznacza to tylko jedno. Kiedy otwierała drzwi gabinetu, nie mogła opanować drżenia rąk.
– Pani Jaśmino, proszę się tak nie denerwować. – Szef powitał ją z przyklejonym, fałszywym uśmiechem.
– Chyba mam powody – bąknęła.
– Czyżby nadmiar obowiązków tak panią stresował?
– Nie rozumiem.
– Myślę, że pani rozumie – uśmiech Finleya nieco przygasł. – Ale do rzeczy. Chcę, żeby pani zorganizowała wernisaż prac niejakiego Chrisa Robinsona. To młody, obiecujący malarz. Trzeba mu zrobić dobry PR, przygotować kilkanaście stanowisk z profesjonalnym oświetleniem, jakąś muzyczną oprawę, kwiaty, poczęstunek. Zresztą chyba pani wie, co robić. Wernisaż planuję na drugiego stycznia, zatem ma pani czas do świąt. Proszę wziąć sobie jedną osobę do pomocy.
– To jest strasznie mało czasu! Nie dam rady.
– Jeśli uważa pani, że nie da rady – przerwał szef – będę musiał zlecić to zadanie młodzieży.
Jaśmina spojrzała w jego małe, przebiegłe oczy i zrozumiała, że ma tylko jedno wyjście.
– Spokojnie – szepnęła – poproszę Laurę. Rozumiemy się bez słów.
– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Dodam jeszcze, że obrazy pana Robinsona będą z nami przez trzy miesiące. Później pojawią się dzieła pani mamy.
– Naprawdę? – Jaśmina była szczerze zaskoczona. Po tym, kiedy wcześniejsze prace Donki zostały sprzedane na pniu, nie było propozycji nowej wystawy. – Dziękuję panu.
– Oczywiście ostateczną decyzję podejmę po wernisażu pana Robinsona.
Szef nie owijał w bawełnę. Jaśmina wiedziała, że od wykonania tego zadania zależeć będzie, czy nadal ma pracę w muzeum, no i czy obrazy matki zajmą należne im miejsce.
Zaniepokoiło ją coś jeszcze. Dostrzegła błysk w oczach Finleya. Czyżby jednocześnie puścił do niej oko? Nie, chyba jej się zdawało. Raczej nie pozwoliłby sobie na takie spoufalanie. Nie mniej jednak wolała jak najszybciej opuścić gabinet.
– Czy to już wszystko? – zapytała – Mam huk roboty, a i pański czas jest cenny.
– Oczywiście. Jest pani wolna.
Wychodząc, czuła na plecach wzrok Finleya. Dałaby odrąbać sobie dłoń za to, że patrząc na nią, a ściślej mówiąc na jej tyłek, oblizał lubieżnie wargi.
Nie wspomniała ojcu o tym incydencie, nie chciała martwić. Doszła do wniosku, że sprawa jakoś się unormuje i nie ma co wszczynać alarmu. Zresztą sytuacja w domu nie była najlepsza. Zbliżały się święta. Powinno być radośnie, uroczyście, a tymczasem… Mama niewiele mówiła, rzadko zajmowała się bliźniakami. Często znikała w pokoiku na strychu, gdzie urządzono jej niewielką pracownię. Tato pomagał przy dzieciach, gotował, sprzątał. Jednym słowem robił wszystko to, co wcześniej, zanim Donka się odnalazła. Tylko teraz był bardziej przygaszony, zmartwiony. A przecież powinno być odwrotnie. Starsze dzieciaki zajmowały się sobą i starały się nie sprawiać kłopotu. Rozumiały sytuację.
Tom był uczniem drugiego poziomu szkoły podstawowej. Uczył się dobrze, jednak z powodu lekkiej nadwagi miał problemy z wykonywaniem niektórych ćwiczeń gimnastycznych. Stał się przez to obiektem kpin ze strony innych uczniów, którzy nie szczędzili mu złośliwych uwag. Tom często wracał do domu przygnębiony. Na początku nie chciał powiedzieć o swoim problemie. Kiedy w końcu wszystko się wydało, do akcji wkroczył dziadek Władysław. Oprócz tego, że porozmawiał w szkole z panią wychowawczynią, to jeszcze złożył wizytę chłopakom, którzy dokuczali Tomowi. Efekt był taki, że docinki się skończyły, ale nikt nie chciał się kolegować z kapusiem... Tom znalazł pocieszenie w grach komputerowych. Doszedł do takiej wprawy, że wśród graczy w wirtualnym świecie był prawie nie do pokonania.
Za to sześcioletnia Emily nie sprawiała praktycznie żadnych problemów. Dzielnie pomagała dziadkowi, szczególnie przy bliźniaczkach. Potrafiła zabawić dziewczynki, a kiedy układały się do popołudniowej drzemki, śpiewała im kołysanki. Czasem Emily uciekała do babcinej pracowni. Siadała w kąciku i patrzyła z zachwytem na dzieła, które wychodziły spod palców Donki.
– Babciu, nauczysz mnie tak rysować? – zapytała pewnego dnia.
– Może kiedyś – odpowiedziała Donka, nie przerywając pracy. – Albo lepiej nie – dopowiedziała pospiesznie.
– Dlaczego?
– Nic dobrego nie wynika z tego gryzmolenia.
– Nie rozumiem – czarne oczy dziewczynki powoli napełniały się łzami.
– Tylko mi tu nie płacz – Donka z lekkim przerażeniem spojrzała na wnuczkę.
– Babciu, czy ty mnie kochasz? – zapytała cichutko Emily. Dwie łezki spłynęły po jej rumianych policzkach. – Bo mi się zdaje, że nie kochasz.
– Dlaczego tak uważasz?
– Jak mamusia mi mówi, że kocha, to mnie przytula i całuje, a ty nigdy tak nie zrobiłaś.
Dziewczynka jeszcze chwilkę patrzyła na babcię, jakby w oczekiwaniu na najdrobniejszy gest, po czym wyszła, zamykając za sobą cichutko drzwi.
Donka stała nieruchomo. Tak bardzo chciała objąć tę małą. Przecież kochała ją, jednak za nic w świecie nie potrafiła tego okazać. Jakieś niewidzialne siły więziły jej uczucia, nie pozwalając im się wydostać.
– To jego wina – szepnęła – on mi to zrobił. Pozbawił mnie wszystkiego. Nawet nie potrafię kochać. A tak bardzo chciałabym przytulić się do Władka, ucałować Jaśminkę, wziąć na kolana wnuki, powiedzieć im, jak bardzo są dla mnie ważni, jaka jestem szczęśliwa, że znalazłam się wśród nich. Już nigdy nie będzie normalnie, nigdy! – Kobieta schowała twarz w dłoniach.
Nagle usłyszała delikatne pukanie do drzwi.
– Kochanie – rozległ się głos Władka – wszystko okej?
– Nic nie jest w porządku! Nawet w tym krótkim zapytaniu musisz użyć obcego słowa!
– Ależ kochanie, w Polsce też tak się mówi!
– Nie rozumiesz, że tu dla mnie wszystko jest obce?! Duszę się na tej obczyźnie! Nie potrafię poskładać myśli, nie umiem wrócić do dobrych wspomnień! Tak bardzo chciałabym cofnąć czas, ale nie wiem, jak to zrobić.
– Tego nikt nie wie – Władysław cichutko wszedł do pokoju i usiadł obok żony. – Jesteś mądrą kobietą, którą los straszliwie doświadczył. Masz wyjątkowo wrażliwą duszę i żeby dobrze funkcjonować wśród kochających cię osób, musisz pozwolić sobie pomóc. Nasza miłość jest wielka i silna, ale widać niewystarczająca, żeby uporać się z przeszłością. Potrzebny jest specjalista.
– Wszystkie nasze rozmowy tak się kończą! – przerwała Donka. – Koniecznie chcecie mnie wysłać do wariatkowa!
– Co ty opowiadasz?! Nikt nie ma takiego zamiaru! Zresztą obiecałem sobie, że nie spuszczę cię z oka. Nigdy! Naprawdę sądzisz, że chciałbym pozbyć się ciebie z domu? Po tym, jak wreszcie cię odnalazłem?
Władek objął żonę. Ze zdumieniem stwierdził, że nie odepchnęła go. Wręcz przeciwnie, drżąc, wtuliła się nieśmiało i zapłakała. Stary zegar, stojący na półce obok pudełka z kredkami, tykał miarowo, odmierzając chwile, na które Władysław czekał od tylu lat. Mężczyzna pragnął, by ten moment trwał wiecznie, by Donka już na zawsze została w jego objęciach. Delikatnie gładził jej plecy. Nie chciał niczego popsuć, przyspieszać. Czuł, jak żona powoli uspokaja się i zaczyna miarowo oddychać. Przytulił nieco mocniej. Oddała uścisk. Trwali tak dłuższą chwilę.
– Tęskniłem. Bardzo cię kocham, Donka – szepnął. – Ani na moment nie przestałem.
Pocałował ją w czoło. Właściwie musnął wargami. Bał się reakcji. Ona przymknęła oczy.
– Ja też cię kocham. Tak bardzo chciałabym, żeby było jak dawniej – objęła Władka za szyję i pocałowała.
Władysław wziął Donkę na ręce i zaniósł do sypialni. Delikatnie położył na łóżku. Patrzyła mu w oczy.
– Tylko mnie przytul – powiedziała. – Nie jestem gotowa na więcej. Jeszcze nie.
– Rozumiem. Dam ci tyle czasu, ile potrzebujesz.
Tę noc spędzili razem, leżąc i tuląc się do siebie. Po raz pierwszy od wielu lat poczuli swoje nagie ciała. Władysław z trudem panował nad ogromnym pożądaniem, jednak uszanował prośbę żony. Jedyne czego pragnął, to by czuła się bezpieczna.
Rano Jaśmina zastała rodziców, siedzących przy śniadaniu. Uśmiechali się do siebie.
– Coś mnie ominęło?
– Kawy? – wymijająco zapytał Władysław. – Właśnie zaparzyłem.
– Chętnie. A co wy tak od rana w skowronkach? – drążyła Jaśmina, a delikatny uśmiech nie schodził z jej twarzy.
– Powiemy? – Władek objął Donkę.
– Ja powiem – kobieta wstała i podeszła do córki. – Chcę powiedzieć, że zgadzam się na wizytę u terapeuty…
– Mamo! To cudownie! – przerwała Jaśmina.
– Poczekaj! Mam warunek. To musi być Polak. Nie będę gimnastykowała się w obcym języku. Wiem, że są tłumacze, ale to już kolejna osoba, która będzie słuchała o moich problemach. Nie chcę. Ma być tylko jedna osoba i najlepiej, gdyby to była kobieta – zakończyła swój wywód Donka.
– Nie da się ukryć, mamo, że wysoko postawiłaś poprzeczkę. Będzie trudno, ale uruchomię wszystkie swoje znajomości. Obiecuję, będzie Polka i żadnej drugiej osoby, zadowolona?
– Oczywiście!
Jaśmina spojrzała na ojca. Ten mrugnął do niej i uniósł kciuk w górę. Zrobiła to samo.
* * *
SKLEP KOLEBSKIEJ POPADAŁ w coraz większą ruinę. Schorowana kobieta sama wymagała opieki, jednak nie mogła liczyć na jakąkolwiek pomoc. Będzie z piętnaście lat, jak odszedł jej mąż. Któregoś ranka spakował niezbędne rzeczy do małej walizeczki i wyszedł bez słowa. Kolebska tępym wzrokiem patrzyła za odchodzącym. Nie płakała. Wcześniej padło zbyt wiele słów przykrych i gorzkich, by teraz uronić choćby jedną łzę rozpaczy. Do tej pory się nie odezwał. Nie wiedziała nawet, czy żyje. Zresztą mało ją to interesowało. Nigdy nie pałali do siebie wielką miłością ani czułością. Nawet szacunku w tym związku było jak na lekarstwo. Ona prowadziła interes, a on zawsze był popychadłem, człowiekiem od „przynieś, ustaw, sprzątnij i najlepiej się nie wtrącaj”. Kroplą, która przelała czarę goryczy i wzajemnych pretensji, było pojawienie się Doroty. Teoretycznie dziecko powinno scalić ich małżeństwo. Stało się inaczej. Kryzys przybierał na sile, a nieustające kłótnie w końcu zniszczyły cienką nić porozumienia. Kolebska została sama z problemami.
– Utrapienie z tą dziewuchą – szepnęła do siebie, widząc wracającą do domu Dorotę. – Gdzieś ty była całą noc?! – napadła ją w progu.
– Nie twój interes – fuknęła dziewczyna. – Jestem dorosła i mogę robić, co mi się podoba. Nie muszę ci się spowiadać.
– Póki mieszkasz ze mną, musisz!
– To już niedługo, mamusiu – Dorota uśmiechnęła się szyderczo.
– Co to znaczy? Chyba nie masz zamiaru mnie zostawić?
– Właśnie, że mam. Uważasz, że do końca życia będę mieszkać w tej dziurze?
– Do tej pory ci to nie przeszkadzało! Zresztą masz przejąć sklep. Nie po to wysłałam cię do handlówki, którą zresztą ledwo na miernych skończyłaś.
– Nie bądź śmieszna! Mam stać za ladą i obsługiwać tych pijaków i brudasów?
– Do sklepu przychodzą różni ludzie i trzeba ich obsłużyć. Z tego właśnie żyjemy.
– To nazywasz życiem?! – Dorota rozłożyła ręce w geście bezradności – Popatrz na siebie. Dokąd zaprowadziło cię takie życie? Wyglądasz jak wieloryb! Pewnie dlatego ojciec odszedł. Nie mógł już znieść twojego widoku i takiego beznadziejnego życia. Szkoda tylko, że mnie tu zostawił. Może z nim byłoby mi lepiej. Wiesz, czasem zdaje mi się, że jesteśmy z dwóch różnych światów. Zupełnie jak nie matka i córka – dziewczyna spojrzała z wyrzutem na kobietę i wyszła z pokoju.
Kolebska znieruchomiała. Po chwili w jej oczach pojawiły się łzy. Nie miała dobrych relacji z Dorotą, ale tak gorzkie i przykre słowa nie padły nigdy.
– Gdybyś znała prawdę… – szepnęła, ocierając łzy. – A może już czas, żebyś ją poznała? Albo nie, jeszcze nie teraz.
Kobieta zaczęła sprzątać ze stołu. Dorota i tak nie będzie jadła śniadania. Po nocy spędzonej nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim, musi się przespać. Starła okruszki, zamiotła podłogę i udała się do sklepu. W soboty ruch był raczej niewielki, ale trzeba szanować każdego klienta. Inaczej nie będzie miała za co utrzymać siebie, córkę i cały dom. Znów pomyślała o mężu. Nieudacznik był, to trzeba sprawiedliwie przyznać, ale zawsze chłop. Ciężkie prace wykonał, czasem gdzieś do roboty się najął i grosz do domu przyprowadził. A teraz? Dwie baby zostały same. Gdyby jeszcze Dorota była inna, na pewno łatwiej dałoby się pchać ten wózek. Jaki los ją czeka, kiedy zostanie sama? Trzeba wreszcie podjąć decyzję i wyjawić prawdę. Oby tylko nie było za późno. Kolebska czuła się coraz słabiej. Nogi odmawiały posłuszeństwa, sił brakowało i jakoś dziwnie kuło między piersiami. Ech, życie.
* * *
ANASTAZJA WILLIAMS MIESZKAŁA w Slough od urodzenia. Jej rodzice jeszcze w narzeczeństwie postanowili wyjechać z Polski w poszukiwaniu lepszego życia. W latach siedemdziesiątych było to prawie niemożliwe, ale wuj Wacława Wolańskiego (ojca Anastazji) od zakończenia wojny mieszkał w Nottingham. To on zaprosił swego bratanka z narzeczoną do siebie. Doprowadził też do tego, że młodzi ślub brali już jako mieszkańcy tego angielskiego miasta. Po roku Wolańscy przeprowadzili się bliżej Londynu do Slough. Wacław pracował jako stróż nocny na jednej z londyńskich stacji kolejowych. Jego żona Urszula sprzątała wille zamożnych mieszkańców miasta. Powodziło im się całkiem nieźle. Po kilku latach powitali na świecie swoje pierwsze i jedyne dziecko – córkę, która otrzymała imię Anastazja. Nigdy nie zapomnieli, skąd pochodzą. W domu zawsze mówili w ojczystym języku. Jednak zdawali sobie sprawę, że ich córka będzie dorastała w zupełnie innych realiach. Dlatego aby zapewnić jej lepszy start, na początek zmienili swoje nazwisko na Williams.
Anastazja okazała się dzieckiem nad wyraz mądrym. Uczyła się bardzo dobrze i rodzice postanowili poświęcić wszystko, by ich jedyne dziecko zrobiło karierę. Nastka, bo tak do niej mówili, skończyła college z bardzo dobrym wynikiem. Dumni rodzice chcieli, by ich jedynaczka została prawniczką. Ona jednak wybrała studia medyczne ze specjalizacją w dziedzinie psychiatrii.
– Wolę leczyć stargane ludzkie dusze, nic wysyłać nieszczęśników za kraty – mawiała.
Rodzice uszanowali jej wybór. Do końca łożyli na naukę. Dziewczyna po skończeniu studiów rozpoczęła pracę w nowocześnie wyposażonym szpitalu, który mieścił się wśród okazałych dębów i buków w samym centrum największego parku w mieście. Została zatrudniona w dziale „Zdrowie psychiczne”. Pomagała ludziom zagubionym w gąszczu wielkiego świata, wyciągała najbardziej opornych z depresji, ratowała samobójców. Oddana bez reszty swoim pacjentom, miała opinię lekarza-terapeuty o wielkim sercu. Profesjonalna, uczciwa, zawsze uśmiechnięta. Nawet jej głos działał kojąco. Nieuleczalnie chorzy pacjenci ustawiali się w kolejce, by porozmawiać i choć chwilę spędzić z niezwykłą panią doktor.
Urszula i Wacław nie posiadali się ze szczęścia. Ich córka miała pewną posadę, szacunek przełożonych i pacjentów, stabilizację. Wierzyli, że teraz przyjdzie czas na wnuki. Niestety, plany Anastazji nie pokrywały się z oczekiwaniami rodziców. Kobieta postanowiła otworzyć swój własny gabinet, nie rezygnując jednocześnie z pracy w szpitalu. Jednym słowem zamierzała całkowicie poświęcić się pomocy chorym i w jej życiowych planach nie było miejsca na męża i dzieci. Wolańscy z trudem przełknęli tę gorzką pigułkę. Jednak widząc, jak ich córka jest szczęśliwa, szanowana i ceniona, odpuścili.
Dom, w którym Anastazja mieszkała i jednocześnie przyjmowała pacjentów, mieścił się niedaleko szpitala w zielonej części dzielnicy Wexham. Był to piętrowy budynek z czerwonej cegły otoczony niewysokim murem. W oknach bieliły się drewniane okiennice, które bardziej pełniły rolę ozdobną niż użyteczną. Przy drzwiach wejściowych z obu stron rosły okazałe krzewy róż. Ich niezwykły herbaciany kolor przyciągał uwagę przechodniów. Ponadto połowę domu oplatał winobluszcz, który szczególnie jesienią wyglądał pięknie, gdy jego liście wybarwiały się na czerwono. Jednak trudno było zapanować nad tą rośliną. Anastazja już dawno się poddała.
– Kiedyś nie odnajdziesz drzwi do własnego domu – mówił ojciec, kiedy odwiedzał córkę i przy okazji wykonywał jakieś drobne prace.
– Oj, tatko, wiesz, że ogrodnictwo nie jest moją mocną stroną. Rozmawiam z zieleniną jak terapeutka, ale jakoś bez efektów – śmiała się. – Dlatego nie będę walczyć z roślinnością. Zresztą uważam, że jeśli wyrosła, znaczy, że ma się tu dobrze.
– Dobrze, czy też niedobrze, obciąć ją należy. Chociaż okna ci odsłonię, no i drzwi – uśmiechał się Wacław, niosąc na plecach drabinę. Potem przez pół dnia walczył z inwazyjnym zielskiem.
Do gabinetu Anastazji Williams trafiali różni ludzie. Bywali u niej zwyczajni zjadacze chleba, celebryci, a nawet osoby ze świata polityki i show biznesu.
W końcu do drzwi gabinetu pani doktor zapukała Jaśmina. Była umówiona na osiemnastą. Poczekalnia świeciła pustkami. Z gabinetu nie dobiegały żadne dźwięki, widocznie ściany zostały dobrze wygłuszone. Na drzwiach wisiała mała tabliczka z napisem „Do not disturb”. Dobrze pomyślane, uśmiechnęła się Jaśmina. Ktoś mógłby się wpakować się do gabinetu i zakłócić przebieg terapii.
Poczekalnia okazała się przytulnym pokoikiem. Ściany pokrywała jasna tapeta w delikatne wzorki. Jedynymi meblami było sześć wygodnych krzeseł, sporej wielkości ława, na której leżały kolorowe czasopisma oraz wieszak ścienny z dużym lustrem. Wystrój iście minimalistyczny. Żadnych zbędnych ozdób, sztucznych kwiatów, obrazków. Nic, co mogłoby rozpraszać czekających pacjentów.
Jaśmina zajęła jedno z krzeseł. Rozejrzała się. Dla osoby przebywającej na co dzień wśród skomplikowanych, nierzadko krzyczących dzieł sztuki, to pomieszczenie było niewymagające i przyjazne, emanujące ciepłem i spokojem. Tego na pewno potrzeba mamie, pomyślała.
W tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się. Jaśmina zobaczyła młodego, może trzydziestoletniego mężczyznę. Miał widoczną nadwagę, siwiejące skronie i bardzo smutne oczy. Pomyślała o Tomie. Jeśli tryb życia jej dziewięcioletniego syna nie ulegnie przeobrażeniu, bardzo możliwe, że za kilkanaście lat trafi na kozetkę do jakiejś pani Williams. Żarty się skończyły, musi wziąć się za swoje dziecko. Przede wszystkim ograniczyć komputer. Chłopak ma za mało ruchu. No tak, ale z kim ma biegać za piłką po boisku? Dziadek już dość pomaga, babcia nie bardzo ma siłę i ochotę, ojciec buja się po świecie, a matka… Właśnie, chyba za dużo pracuję, pomyślała, ciągle gapiąc się na mężczyznę, który jeszcze coś szeptał lekarce.
– Pani Jaśmina? Zapraszam. – Kobieta wzdrygnęła się na dźwięk swojego imienia.
– Tak, to ja. Dziękuję – bąknęła.
Obie weszły do gabinetu. Jaśmina rozejrzała się. To pomieszczenie było bogatsze w sprzęty. Prócz biurka i krzesła lekarki, stały tam dwa zielone fotele, pomiędzy nimi wąska ława, obok wygodna otomana w kolorze pistacji i mały podnóżek. Przy oknie, które przysłonięto roletą, stała niewielka szafa. Najpewniej służyła do przechowywania dokumentacji pacjentów. Po przeciwnej stronie były drzwi. Być może prowadziły bezpośrednio do mieszkania lekarki, a może do pomieszczenia zabiegowego.
– Proszę usiąść – Anastazja wskazała zielony fotel.
Jaśmina dopiero teraz spojrzała na lekarkę. Nie wiedzieć dlaczego, przypominała jej matkę. Ciemne włosy upięte wysoko, śniada cera, czarne oczy. Wiek? Chyba zbliżony, ale matka starsza. A na pewno bardziej poszarpana przez życie. Coś, co obie różniło, to ubiór. Anastazja, przy swojej nienagannej figurze, miała na sobie granatową, modną garsonkę, białą bluzkę z żabotem i beżowe szpilki. Wyglądała pięknie, elegancko i młodo. Donka lubiła kolorowe spódnice, ciemne bluzeczki i balerinki na bosych stopach. Mówiła, że w takim wydaniu czuje się najlepiej. Cóż, kwestia gustu i pewnie wygody.
– Coś nie tak? – zapytała Anastazja.
– Nie, nie, wszystko w porządku. Przepraszam, że się tak pani przyglądam, ale… Może zacznę od początku.
– Tak byłoby najprościej – uśmiechnęła się lekarka.
– Otóż przyszłam prosić, żeby pani pomogła mojej mamie.
– Rozumiem. A mama nie przyszła, bo?
– Strasznie trudno ją było namówić na terapię. Kiedy się w końcu zgodziła, postawiła pewne warunki.
– Bardzo jestem ciekawa jakie.
– Kobieta, Polka i mam jej opowiedzieć, jaka pani jest.
– Hmm. Rozumiem, że pani mama jest Polką.
– Tak.
– Jaką jest kobietą? Dobrze się dogadujecie?
– Pani doktor, poznałam moją mamę kilka miesięcy temu – Jaśmina sięgnęła do torebki. – Oto wycinki prasowe, które pokazują całą skalę problemu.
Anastazja rzuciła okiem na tytuły.
– Donka to pani mama? – prawie krzyknęła.
– Tak. Znaleźliśmy ją po trzydziestu dwóch latach i ….
– Nie musi mi pani opowiadać – przerwała Anastazja. – Doskonale znam sytuację. Kupuję polskie gazety i śledzę to, co dzieje się w kraju. Moi rodzice wpoili mi miłość do ojczyzny i choć jestem urodzona w Anglii, to gdzieś w głębi serca czuję się Polką – kobieta gorączkowo przeglądała wycinki. – Cieszę się, że pani trafiła do mnie. Większość mogłaby zrobić z tego sensację, a to nie przysłużyłoby pani mamie. Ona potrzebuje delikatnego podejścia. Uczynię, co w mojej mocy, by przywrócić ją do normalnego funkcjonowania. To straszne, ile pani matka musiała przeżyć – Anastazja znów na chwilkę zagłębiła się w lekturze. – Optymistyczne jest, że z tych okropności wyszła sprawna fizycznie. Bo tak jest? – spojrzała pytająco na Jaśminę.
– Tak. Gorzej z psychiką.
– I tym się właśnie zajmiemy. Proszę przekazać, że czekam na nią w gabinecie. Termin za chwilkę sobie ustalimy.
Jaśmina wracała do domu pełna dobrych myśli. Lekarka zrobiła na niej pozytywne wrażenie. Fakt, że znała historię, znacznie ułatwiało sprawę. Żeby tylko mama się nie rozmyśliła.
Przed domem czekał Władysław.
– Co się stało? – zapytała Jaśmina.
– Bliźniaczki mają wysoką gorączkę. Już zadzwoniłem po lekarza.
Zaniepokojona ruszyła do drzwi.
– Spokojnie – powstrzymał ją ojciec. – Mama jest z nimi. Robi okłady. Doktor zalecił, by do jego przyjazdu schładzać organizmy.
– Mama? Tak sama z siebie?
– Nawet jej o to nie prosiłem.
– Mamy przełom?
– Na to wygląda.
Donka przejęła opiekę nad bliźniaczkami. Właściwie nie odstępowała ich na krok. Na szczęście choroba dziewczynek okazała się być niegroźnym przeziębieniem i nie trwała długo.
Od tego wydarzenia Donka bardzo się zmieniła. Więcej uwagi poświęcała innym członkom rodziny, szczególnie dzieciom, a one jakby na to czekały. Małe nie schodziły jej z kolan, Tom przygotował dla babci folder w swoim komputerze i nazwał go „Krajobrazy Polski-dla babci”, a Emily... zaczęła rysować. Umówiła się z babcią na lekcje dwa razy w tygodniu. W każdy poniedziałek i czwartek pilna uczennica maszerowała z blokiem i swoimi kredkami pod pachą do pracowni na piętrze. Znikała tam na dwie, czasem trzy godziny.
Jaśmina była zachwycona. Tym bardziej, że czasu dla rodziny miała jak na lekarstwo. Przygotowanie wernisażu było zadaniem priorytetowym i bardzo męczącym. Finley wymyślał ciągle jakieś nowe, bzdurne zadania, rzucał kłody pod nogi. Coraz gorzej znosiła tę sytuację. Zdawała sobie sprawę, że moment odejścia z pracy nadchodzi wielkimi krokami. Póki co, chciała jak najlepiej wywiązać się z powierzonego zadania. Zależało jej też na wystawie prac mamy. Później niech się dzieje wola nieba.
Zbliżały się święta. Tuż przed nimi Donka miała wyznaczoną wizytę u Anastazji Williams. Im bliżej, tym bardziej zaczęła się wahać.
– Właściwie po cóż mnie tam iść? – zapytała przy śniadaniu – Czuję się już dobrze, zajmuję się domem należycie. Nie wysyłajcie mnie tam.
– Nie ma mowy, żebyś zrezygnowała! – krzyknęła Jaśmina – To dla twojego dobra, mamo!
– Ona ma rację – Władysław włączył się do rozmowy. – Widzimy, jak się starasz i doceniamy to, ale pomoc fachowca jest nieodzowna. Pani doktor po prostu ułoży ci wszystko w głowie.
– No właśnie! Poza tym wiesz, jak trudno dopchać się do Williams? To najlepszy lekarz-terapeuta w całym kraju! A ty chcesz zmarnować termin?
– Dobrze już, dobrze! Wiem, że nie odpuścicie. To kiedy mam tam być?
– Jutro o trzynastej. Tylko – Jaśmina spojrzała na ojca – jak my to zorganizujemy? Ja absolutnie nie mogę zawieźć mamy, a ty tym bardziej. Kto zostanie z bliźniaczkami?
– Nie róbcie ceregieli. Pojadę sama.
– Nie! – Jaśmina i Władysław krzyknęli jednocześnie.
– Przecież wsiądę w autobus, który jedzie do tej dzielnicy i wysiądę pod domem lekarki. Sama mówiłaś, że przystanek jest blisko.
– Nie ma takiej opcji! Zorganizuję opiekę. Poproszę sąsiadkę.
– Przecież ona jest głucha jak pień! Nie ma mowy, zabiorę dziewczynki ze sobą. Będą miały wycieczkę do Slough – postanowił Władysław.
* * *