Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Ripperzy mordujący ludzi dla wszczepów są plagą Steris. Przed laty ich ofiarą padła młodsza siostra detektyw Dori Drax. Policjantka żyje w przekonaniu, że ukarała winnych. Gdy jednak w Steris ponownie pojawiają się ciała pozbawione twarzy, Dori jest pewna, że któryś z ripperów uniknął jej zemsty. Prowadząc śledztwo, orientuje się, że tropem morderców podąża ktoś jeszcze, a powiedzenie: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, nie zawsze jest zgodne z prawdą. Dori to cyberpunkowa sensacja osadzona w świecie wykreowanym przez Andrzeja Kwietnia w opowiadaniu Chrzest i powieści Metamorf – nominowanej do książki roku 2023 w plebiscycie LubimyCzytać w kategorii science fiction.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dori
Andrzej Kwiecień
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Redaktorka: Marta Sobiecka
Korektorka: Joanna Kłos
Grafika okładkowa i ilustracje: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i pracowanie ebooka: Katarzyna Rek
Lektor wersji audio: Filip Kosior
ISBN 978-83-972297-2-3
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2024
WYDANIE PIERWSZE
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Andrzej Kwiecień
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2024
I closed my eyes and closed myself
And closed my world and never open up to anything
That could cut me at all
I had to close down everything
I had to close down my mind
Too many things could cut me
Too much can make me blind
I’ve seen so much in so many places
So many heartaches, so many faces
So many dirty things
You couldn’t even believe
Moby, Extreme Ways
Ciała leżały w salonie. Rozprute torsy ziały pustką, a odcięte i porozrywane kończyny tonęły w kałuży krwi. W strzępach mięśni i tkanek z trudem dostrzegało się człowieka, a fakt, że oba ciała pozbawiono twarzy, jeszcze potęgował to wrażenie. Detektyw Dori Drax wezwano właśnie z ich powodu. Sprawa ciał bez twarzy była tą, która przed laty wyznaczyła ścieżkę jej kariery, a teraz wracała do niej niczym zły duch przeszłości. Dori stała w drzwiach i obserwowała, jak technicy w białych uniformach robią skan miejsca zbrodni. Widać było, że znają się na swojej robocie i nie pierwszy raz mają do czynienia z ofiarami ripperów.
– Dori – powiedział jeden z techników, podchodząc do policjantki. Twarz mężczyzny zasłaniała maska, ale i tak rozpoznała go bez trudu. Sierżant Mike Heming był jej ulubionym technikiem. – Powoli tu kończymy. Obróbka i renderowanie zajmą kilka godzin, więc pewnie dostaniesz skan około południa, może trochę wcześniej.
– Dzięki, Mike, jesteś najlepszy.
– Powiedz to mojej żonie. A gdzie twój nowy partner? – zapytał Mike, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Na zewnątrz. Musiał się przewietrzyć.
– Nie dziwię się, ale skoro ma z tobą pracować, to będzie się musiał przyzwyczaić do takich widoków.
– Wolałabym, żeby nie musiał, ale to już nie ode mnie zależy.
– No tak – zgodził się Mike. – Potrzebujesz od nas czegoś jeszcze?
– Raczej nie. – Dori pokręciła głową. – Miałeś szansę przyjrzeć się cięciom na twarzy?
– Na razie tylko na szybko. Usunięty obszar idealnie pokrywa się z dwoma poprzednimi przypadkami, ale samo cięcie wykonywał ktoś nowy. Przynajmniej tak twierdzi SI.
– Cholera – zaklęła Dori. – Czyli jest ich więcej.
– Na to wygląda – przytaknął Mike. – Przynajmniej dwie osoby.
– Trzy – poprawiła go policjantka.
– No tak. Jeżeli uznamy, że nowe przypadki łączą się z tymi starymi, to trzy.
– Łączą się – zapewniła Dori. – Jest zbyt wiele podobieństw, żeby mogło być inaczej. Dobra, Mike, nic tu po mnie, będę spadać.
– Leć.
– Jeszcze raz dzięki za wszystko.
– Nie ma sprawy, pani detektyw.
Dori obrzuciła miejsce zbrodni ostatnim spojrzeniem i ruszyła w kierunku wyjścia. Nie było sensu, żeby tu dłużej tkwiła. Analizując skan, zdąży się napatrzeć na ten obraz i wyryć go sobie w pamięci na dłużej, niżby chciała.
W przedpokoju wokół małej kanapy zebrała się grupa ratowników medycznych. Przyglądali się dziewczynce w przesiąkniętej krwią piżamie. Drobna blondynka, na oko trzy- lub czteroletnia, siedziała w bezruchu i wpatrywała się w ścianę naprzeciwko. Klęcząca przed dziewczynką lekarka bezskutecznie próbowała nawiązać z nią kontakt. Detektyw przystanęła i spojrzała w pozbawioną emocji twarz dziecka. Łzy na jej policzkach wyschły, zostawiając po sobie smugi, a z szeroko otwartych oczu ziało przerażającą pustką. To właśnie ta pustka była najstraszniejsza. Dori widywała już ludzi w takim stanie i wiedziała, że rzadko kiedy wracali do pełnego zdrowia. Poczuła, jak pęcznieje w niej mieszanka wściekłości i bezradności. Mała ocalała zapewne tylko dlatego, że tak jak większość dzieci nie miała żadnych wszczepów, bo gdyby nie to… Policjantka zacisnęła dłonie w pięści. Jej kciuk bezwiednie odnalazł czarną obrączkę wsuniętą na palec wskazujący prawej dłoni. Lód, lód, masz być zimna jak lód – pomyślała, pocierając metal, dopóki nie odzyskała kontroli nad narastającą w niej chęcią mordu. Odwróciła wzrok i wyszła przed dom, wprost w gorącą noc, rozświetloną czerwono-niebieskimi światłami.
Portt, jej partner, stał przy ulicy, oparty pośladkami o maskę policyjnej AV-ki i wpatrywał się w czubki swoich butów. Dori nie musiała nawet pytać, żeby wiedzieć, jakie myśli kłębią się teraz w jego głowie. Dawniej, na początku, też musiała przetrawić każdą taką sprawę. Zresztą każdy tak miał. Niektórzy mogli to uznać za oznakę słabości, ale dla niej był to czytelny sygnał, że policjant ma w sobie jeszcze resztki empatii. Niestety pewnie nie na długo. Steris i praca w policji nie brały jeńców.
– Jak tam? – zapytała, podchodząc. – Nawet tygodnia nie zdążyłeś przepracować, a już trafił ci się taki syf.
Detektyw spojrzał na nią i uśmiechnął się słabo.
– No, zdecydowanie miewałem lepsze wieczory – przyznał. – Ale będę żył.
– Ostrzegałam, że rozbiórki w Steris to nie to samo co praca w wydziale zabójstw w małym mieście.
– To fakt – przyznał Portt i pokiwał głową. – Ale myślałem, że po prostu próbujesz mnie zniechęcić. A teraz wygląda na to, że muszę zacząć słuchać twoich ostrzeżeń.
– Czasami powiem coś wartego uwagi. – Dori uśmiechnęła się blado, po czym stanęła obok partnera i również oparła się o wóz. – Niektóre widoki i wspomnienia zostają z tobą na całe życie i sama nie jestem pewna, czy warto płacić taką cenę. Mówię o tym, bo chcę, żebyś wiedział, że masz wybór. Nie musisz nikomu nic udowadniać. Jeżeli poczujesz się przytłoczony albo że to nie dla ciebie, to po prostu powiedz mi o tym. Nie ma w tym żadnego wstydu, a lepsze to, niż po jakimś czasie palnąć sobie w łeb.
– Zdarzyło się to któremuś z twoich partnerów?
– Póki co nie i nie chcę, żebyś był pierwszym. Rozumiemy się?
– Tak – potwierdził Portt. – Będę miał to na uwadze. Na razie jednak chcę dać sobie szansę. Jak coś będzie nie tak, to najpierw powiem tobie.
– Trzymam cię za słowo – powiedziała Dori, odpychając się pośladkami od maski samochodu. – A teraz zbierajmy się stąd.
Dori zajęła miejsce pasażera. Kabura z pistoletem zahaczyła o fotel i wpiła się w jej bok. Policjantka skrzywiła się bardziej z irytacji niż bólu, wyszarpnęła ją zza paska i wcisnęła do schowka, zamykając wieko z trzaskiem. Kątem oka widziała, że siadający za sterami Portt uśmiechnął się pod nosem, ale powstrzymał się od komentarza.
Silniki radiowozu zawyły, wznosząc tumany kurzu. Pojazd uniósł się wysoko ponad dachy podmiejskich rezydencji i poleciał ku centrum Steris, manifestującemu swoją obecność potężnymi wieżowcami. Policjantka przetarła zmęczone oczy, oparła głowę o zagłówek fotela i wbiła wzrok w horyzont. Poznaczona miliardami świateł połać miasta odcinała się na tle gór, za którymi jaśniała łuna poranka. Kolejny dzień w raju – pomyślała i spojrzała na swoje odbicie w bocznej szybie. Czarne proste włosy ścięte na linii żuchwy prezentowały się nie najgorzej, ale to był jedyny pozytyw. Nawet w tak niedoskonałym lustrze, jakim była szyba, dostrzegała cienie pod oczami, czerwone żyłki przekrwionych białek oczu i blade usta ledwie odznaczające się od skóry. Dori skrzywiła się z niezadowoleniem. Zawsze była krytyczna wobec swojego wyglądu, ale teraz wyjątkowo się sobie nie podobała.
Przymknęła oczy i od razu je otworzyła, zniechęcona widokiem ciał utrwalonym pod powiekami. Po tylu latach w mundurze powinna być przyzwyczajona do zła, z którym obcowała każdego dnia. Niestety jakaś resztka wrażliwości wciąż w niej żyła, nie pozwalając na obojętność względem ofiar.
– Jak się czujesz? – zapytał Portt, przerywając ciszę.
– Zmęczona – odpowiedziała Dori, nie odrywając wzroku od szyby.
– Nie o to mi chodziło.
– A o co?
– Bardziej o to, jak czujesz się z tą sprawą.
– Tak jak zawsze. Zdążyłam się już przyzwyczaić do widoku rozbiórek.
– Aha…
– Dlaczego pytasz?
– Tak po prostu, chciałem wiedzieć.
– Portt – powiedziała Dori, odwracając się w kierunku partnera. – Pracuję w policji już ponad dziesięć lat. Nie potrafię nawet zliczyć, ile przesłuchań przeprowadziłam w tym czasie, więc proszę cię, nie ściemniaj mi. Dlaczego pytałeś o to, jak się czuję?
– Słyszałem, jak inni mówili o tym, co się stało z twoją siostrą i…
– Dam ci dobrą radę – weszła mu w słowo Dori. – Ludzie w departamencie zawsze dużo gadają, zwłaszcza o rzeczach, o których nie mają pojęcia, więc lepiej skup się na robocie, a nie na plotkach. Lepiej na tym wyjdziesz.
AKTYWNE WEZWANIE. NUMER: 6789003, POZIOM 2.
Czerwony komunikat ze wskaźnikiem miejsca i informacją o odległości wyświetlił się na szybie radiowozu.
– Pokaż szczegóły – zażądała Dori.
Komunikat rozwinął się, ukazując pakiet dostępnych informacji. Nie było tego dużo: strzelanina na dachu apartamentowca; słyszana eksplozja; obecność pojazdów bez transmitera. W pierwszym odruchu pomyślała, że to kolejna próba porwania dla okupu. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na zdjęcie wieżowca, by obalić tę tezę. Potężne logo Vertas Corporation, czerwieniące się na ścianie, nie pozostawiało wątpliwości, do kogo należy budynek. Korporacja trzęsła całym Steris i nawet najwięksi kretyni świata przestępczego wiedzieli, że nie należy się jej narażać. A jednak ktoś nie posłuchał głosu rozsądku.
– To sprawa dla nas? – zapytał Portt, analizując informacje.
– Raczej nie – przyznała Dori. – Ale zawsze możemy to sprawdzić.
Na szybie pokazał się kolejny komunikat.
DO WSZYSTKICH JEDNOSTEK: ZIGNOROWAĆ WEZWANIE NUMER 6789003. VERTAS CORP. ZGŁOSIŁA INCYDENT WEWNĘTRZNY.
Port wyciągnął dłoń, żeby potwierdzić przyjęcie komunikatu, ale Dori powstrzymała go, łapiąc za nadgarstek.
– Zostaw – powiedziała.
– Chcesz tam lecieć? Po co?
– Bo strzelanina i eksplozje brzmią bardziej jak przestępstwo niż wewnętrzny incydent, a od przestępstw jesteśmy my, a nie korposi i najwyraźniej trzeba im o tym przypomnieć. Korporacje i tak już są prawie nietykalne, ale to prawie jest zawsze lepsze niż całkowita nietykalność.
– Czyli chcesz tam lecieć, żeby ich powkurwiać?
– Przeszkadza ci to?
– Nie – odpowiedział Portt, uśmiechając się pod nosem, i skierował AV-kę ku znacznikowi zgłoszenia.
Wokół apartamentowca latało kilkadziesiąt pojazdów, od taksówek, przez wozy transmisyjne stacji informacyjnych, aż po zespoły medyczne. Żaden jednak nie śmiał wlecieć w trzystumetrową strefę buforową wyznaczoną przez ochronę budynku. Wystarczyło spojrzeć na monity systemu wykrywania zagrożeń, żeby zrozumieć dlaczego. Wieżyczki do zwalczania celów powietrznych operowały w trybie podwyższonej aktywności bojowej, a na dachu roiło się od uzbrojonych ludzi wyglądających, jakby przeniesiono ich tu prosto z pola bitwy. Ciężka broń, kombinezony bojowe i egzoszkielety to było coś, co czasem widywano na obrzeżach Mikry, dzielnicy bezprawia, ale nie w centrum Steris.
– Co teraz? – zapytał Portt, zbliżając się do granicy strefy. – Nie wyglądają na gościnnych.
– No niespecjalnie – przyznała Dori. – Ale będą musieli znieść naszą obecność.
– W razie czego: służba z tobą to była prawdziwa przyjemność.
– Jakoś ci nie wierzę. – Dori uśmiechnęła się pod nosem.
Radiowóz przekroczył granicę obszaru zastrzeżonego, o czym poinformowała czerwień alertów rozbłyskujących na przedniej szybie. Na dachu wieżowca zapanowało poruszenie. Wieżyczki obróciły się w stronę nadlatującego pojazdu i obrały go za cel, a ciężkozbrojni z podziwu godną sprawnością ukryli się za osłonami, gotowi odeprzeć ewentualny atak. Dori spojrzała na partnera. Portt sprawiał wrażenie spokojnego, a nawet lekko się uśmiechał. Może jednak coś z niego będzie – pomyślała. Zdecydowana reakcja Vertas była tym, czego policjantka się spodziewała, ale i tak przeszło jej przez myśl, że być może tym razem przelicytowała. Wydawało się nieprawdopodobne, by korporacja odważyła się ostrzelać radiowóz, zwłaszcza w obecności kamer. Dotarło jednak do niej, że ludzka pomyłka, prawdziwa czy udawana, nadal wchodzi w grę. Zaraz się przekonamy, czy jestem idiotką – pomyślała, obserwując przez szybę zbliżający się dach.
Strzały nie padły i AV-ka wylądowała na płycie lądowiska w jednym kawałku. Dori odetchnęła z ulgą, głośniej, niżby tego chciała. Jej partner nie skomentował tego, czym po raz kolejny tej nocy zapunktował.
– Zostań w samochodzie – poleciła Dori, otwierając drzwi.
– Co? Nie, idę z tobą! – zaprotestował Portt, łapiąc za klamkę.
– Zostań – powtórzyła Dori z jedną nogą na płycie lądowiska. – Jeżeli będziemy mogli się rozejrzeć, to cię zawołam, a jakby coś poszło nie tak, to z AV-ki będziesz miał większe szanse wezwać wsparcie.
Dori wysiadła z radiowozu, nie zostawiając Porttowi miejsca na dyskusje, i ruszyła w kierunku apartamentu znajdującego się po przeciwnej stronie. Nie zaszła daleko. Na jej drodze stanęło kilku ciężkozbrojnych operatorów w czarnych kombinezonach bojowych z czerwonym V na piersi i w maskach całotwarzowych.
– Na ziemię! – krzyknął jeden z nich, celując w policjantkę z karabinu.
– Detektyw Dori Drax, wydział kryminalny policji miasta Steris – przedstawiła się zgodnie z procedurą i wyświetliła holograficzną odznakę na wyciągniętej dłoni, jednocześnie udostępniając swoje dane identyfikacyjne na otwartym łączu.
– Na ziemię! – powtórzył mężczyzna, ignorując jej słowa.
– Grożąc funkcjonariuszce na służbie, popełniacie przestępstwo!
– Nie ruszaj się! – Kolejni operatorzy unieśli broń, tym razem kierując lufy w cel za jej plecami.
Dori nie spojrzała w tył, ale domyślała się, że Portt zignorował jej polecenie i wysiadł z radiowozu. A tak dobrze mu szło – pomyślała. Zapadła złowroga cisza zakłócana powiewami wiatru. Policjantka miała wrażenie, że wystarczy jedno drgnięcie, by doczekała się miejsca w alei pamięci.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – syntezowany głos Portta rozbrzmiał w jej głowie. Partner wykorzystał bezpośrednie łącze służbowe, niewymagające akceptacji połączenia.
– Niestety, możesz być rozczarowany – odpowiedziała mu w ten sam sposób.
– Mam ci jakoś pomóc?
– Nie, zostań tam, gdzie jesteś. Tych tutaj ewidentnie świerzbią palce. Coś musiało ich bardzo wkurwić i to raczej nie chodzi o nas.
– Opuśćcie broń. – Zza pleców operatorów wyłonił się dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku z siwymi włosami podgolonymi po bokach. Miał na sobie taki sam kombinezon jak pozostali, a podwinięte rękawy odsłaniały czarne protetyczne ręce. Ciężkozbrojni posłusznie wykonali rozkaz, kierując lufy w dół, ale nadal pozostawali w gotowości.
Dowódca nie wyglądał jak posłaniec dobrych wieści, ale Dori i tak poczuła ulgę. Chwilowo nikt w nią nie celował, a to już był jakiś postęp. Uruchomiła system identyfikacji i na jej soczewkach wyświetliło się dossier mężczyzny: Garret Redhard; pułkownik w stanie spoczynku; oskarżenia o zbrodnie wojenne – nieudowodnione. Tylko tyle zdążyła przeczytać, nim pułkownik stanął metr od niej i spojrzał jej w oczy.
– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, dziewczyno, jak blisko śmierci się znalazłaś. Gdyby moi ludzie nie byli tak dobrze wyszkoleni, ty i twój kolega bylibyście już martwi.
– Pańscy ludzie powinni nauczyć się, że nie stoją ponad prawem.
– Moi ludzie stoją tam, gdzie każę im stać. Jeszcze nie zdecydowałem, czy to, co zrobiłaś, to odwaga, czy głupota, ale jedno i drugie może mieć nieprzyjemne konsekwencje. Radzę o tym pamiętać na przyszłość.
– Czy to groźba?
Dori nie doczekała się odpowiedzi, bo obok mężczyzny zjawił się elegancik w garniturze. Prawnik – zbyt często miała z nimi do czynienia, żeby teraz się pomylić.
– Pułkowniku, proszę pozwolić mi się tym zająć – powiedział nowo przybyły, spoglądając na dowódcę.
Redhard skinął głową ze wzrokiem wciąż wbitym w Dori, po czym odwrócił się i odszedł, zabierając ze sobą operatorów. Prawnik wykrzywił usta w wyćwiczonym uśmiechu, mającym w sobie tyle szczerości co wyznania miłości małżonka przyłapanego w łóżku z kochanką. Zmęczone oczy, nieogolone policzki i odstające włosy zdradzały, że dopiero co wyrwano go z łóżka. To dobrze – uznała policjantka. – Może dzięki temu będzie mniej ostrożny.
– Nazywam się Larson Treb i jestem radcą prawnym zatrudnionym przez Vertas Corp., właściciela tego budynku. Proszę przyjąć moje przeprosiny za zachowanie pracowników naszej ochrony. – Prawnik obejrzał się za oddalającymi się mężczyznami. – Ale taką mają pracę, mam nadzieję, że pani to rozumie. W czym mogę pomóc, pani…
– Detektyw Dori Drax, wydział kryminalny policji miasta Steris.
– Dori Drax… – powtórzył Treb, wysyłając żądanie identyfikacyjne, o czym informował alert wyświetlony na interfejsie policjantki. – Pani detektyw, to dla mnie zaszczyt poznać panią osobiście. Ja i całe Vertas jesteśmy pełni podziwu dla pani osiągnięć w walce z ripperami.
– Odebraliśmy zgłoszenie o strzelaninie i eksplozjach – powiedziała Dori, ignorując komplement należący do tej samej kategorii co uśmiech.
– Tak, rzeczywiście mieliśmy mały problem z systemem bezpieczeństwa, ale już zdołaliśmy go rozwiązać.
– Yhm. I do rozwiązania tego małego problemu potrzebni byli ci wszyscy ludzie? – Policjantka ruchem głowy wskazała na kilkadziesiąt osób kręcących się za plecami Treba.
– Vertas Corp. bardzo poważnie podchodzi do kwestii bezpieczeństwa – zapewnił prawnik, nie odwracając wzroku. – To nasz najwyższy priorytet.
– Jaka była natura tego małego problemu?
– Pani detektyw, czemu mają służyć te pytania? Mieliśmy problem i go rozwiązaliśmy. Zaistniała sytuacja to wewnętrzna sprawa korporacji. Doceniam pani troskę, ale dalsze wyjaśnienia wydają mi się zbędne.
– Otrzymaliśmy wezwanie…
– Nie od nas, jak mniemam – przerwał jej Treb.
– Od zaniepokojonych obywateli.
– To może z nimi powinna pani porozmawiać. Tutaj, jak sama pani widzi, wszystko jest pod kontrolą i nie ma sensu, żeby nasi dzielni funkcjonariusze marnowali swój cenny czas. Na pewno w Steris ma miejsce wiele zdarzeń, gdzie policja może nieść pomoc zaniepokojonym obywatelom.
– Co znajduje się pod tymi płachtami? – Policjantka zignorowała słowotok prawnika, wskazując ręką na dwa czarne prostokąty materiału rozciągnięte na dachu. Spod jednego z nich wystawała robotyczna ręka.
Treb odwrócił się, ale zanim to zrobił, po jego twarzy przebiegł ledwie zauważalny grymas niezadowolenia, szybko jednak na powrót zastąpiony służbowym uśmiechem.
– To uszkodzone androidy strażnicze – wyjaśnił, znów na nią patrząc. – Tak jak wspominałem, mieliśmy mały…
– Interesujące malowanie. – Tym razem to Dori nie dała dokończyć prawnikowi. Przybliżyła obraz na soczewkach i teraz była już niemal pewna, że ręka należy do policyjnego androida. Tego koloru nie można było pomylić z żadnym innym. – Pozwoli pan, że się przyjrzę.
Policjantka chciała wyminąć Treba, ale ten zastąpił jej drogę.
– Z całym szacunkiem, ale nie mogę na to pozwolić. Jestem zobowiązany przestrzegać procedur mojego pracodawcy obowiązujących w tym zakresie. Decyzja o odstępstwie od nich nie leży w mojej gestii, liczę, że pani to rozumie.
– A jeżeli tego nie rozumiem, to co wtedy? – W głosie Dori pojawiła się nutka irytacji, za którą skarciła się w myślach. Nie zamierzała dawać Trebowi satysfakcji z wyprowadzenia jej z równowagi. – Przywoła pan z powrotem swoich kolegów?
– Ależ skąd, pani detektyw. Myślę, że wystarczy rozmowa z którymś z pani szefów, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Jeżeli uzna to pani za konieczne, dysponuję kontaktem do komisarz Amali Vikard.
Od razu z grubej rury – pomyślała Dori. W strukturze departamentu pomiędzy nią a komisarz Vikard był cały panteon szefów, ale najwyraźniej Treb nie zamierzał zdawać się na półśrodki. To znaczyło, że cokolwiek się tu wydarzyło, nie było zwykłym incydentem, a grubą aferą, którą Vertas Corp. zamierzało zamieść pod dywan. Niestety Dori nie mogła nic z tym zrobić. Szansa, że w konfrontacji z Vertas Vikard stanie po jej stronie, była znikoma, a ryzyko zawieszenia realne. Dlatego nie zamierzała iść w zaparte. Zbyt wiele miała do stracenia.
– Czy mogę pani jeszcze jakoś pomóc? – podjął Treb, gdy cisza się przedłużała.
– Nie wydaje mi się, żeby pan mógł.
– A zatem, pani detektyw, życzę spokojnej nocy i jeszcze raz chciałbym podziękować za pani służbę. Dzięki pani Steris jest bezpieczniejszym miejscem.
Larson Treb uśmiechnął się, skłonił głowę i odszedł w kierunku apartamentu.
– Pierdol się – rzuciła Dori pod nosem i wróciła do radiowozu.
Pik skończył jeść wczorajszy obiad będący dzisiejszym śniadaniem. Przełknął ostatni kęs, zgniótł puste opakowanie i rzucił je w kierunku kosza. Nie trafił i otłuszczona kulka wylądowała na stercie śmieci piętrzących się obok plastikowego kubła. Chłopak skwitował niepowodzenie wzruszeniem ramion, wytarł dłonie o spodnie i wrócił do gapienia się w ekran. Uniósł do ust kubek z kawą, gdy za jego plecami huknęły otwierane drzwi. Pik podskoczył w fotelu, zalewając wszystko dookoła wrzątkiem.
– Kurwa! – krzyknął i zerwał się na nogi, próbując strzepnąć płyn z ubrania. Daremnie. Brązowa ciecz zdążyła wsiąknąć w materiał, tworząc plamę na wysokości krocza. Wściekły spojrzał w kierunku wejścia, do środka pakowała się czwórka ludzi wyglądających, jakby ich intencją było zastąpienie każdej części ciała wszczepami.
Na przedzie szedł ponad dwumetrowy olbrzym, Vafi, z irokezem na głowie, uzależniony od siłowni, sterydów i wszczepów. Wszystkiego w równych proporcjach i w ilościach mogących zabić zwykłego śmiertelnika. Pik ze swoimi sześćdziesięcioma kilogramami i metrem siedemdziesiąt czuł się przy nim jak dziecko albo jakaś pieprzona miniaturka. Za Vafim szli Bark i jego młodszy brat Kiki. Obaj tak zmodyfikowani, że tylko fragmenty twarzy pozwalały nie pomylić ich z wczesnymi wersjami androidów. Ostatnia była Rudi, z wyglądu zdająca się kompromisem pomiędzy upodobaniami pozostałej trójki. Dobrze zbudowana, z burzą rudych włosów opadającą na szerokie plecy i implantami piersi objętością i kształtem niewiele ustępujących kulom do kręgli.
– Ile razy mam powtarzać, żebyście otwierali drzwi, a nie je wyważali! – warknął Pik. – Tak trudno wam to zapamiętać?
– Pik, aż tak się stęskniłeś? – zarechotała Rudi, wskazując plamę na kroczu chłopaka.
– Bardzo śmieszne – odburknął Pik. – Co to za syf? – Ze sportowej torby niesionej przez ripperkę skapywały czerwone krople, znacząc drogę od wejścia.
– Syfa to ma twoja matka – rzucił Bark i śmiejąc się ze swojego żartu, opadł na poplamioną kanapę okupującą środek pomieszczenia.
– Zamknij się, Bark – warknęła ruda, stawiając torbę na biurku.
– Nie tu… – próbował protestować Pik, ale było za późno. Na widok krwi rozlewającej się po blacie zrezygnowany pokręcił głową i usiadł w fotelu.
Rudi otworzyła torbę i wyciągnęła z niej worki z zakrwawionymi wszczepami. Trzymając je w bionicznych dłoniach, odwróciła się w kierunku Barka.
– Mówiłam ci, że masz je najpierw wytrzeć, a potem zamknąć szczelnie w workach. Którego z tych poleceń nie zrozumiałeś? Wisisz mi torbę, a teraz to ścieraj. – Rudi wskazała na plamy na podłodze.
– Biurko też – dorzucił Pik.
– Nie jestem pieprzoną sprzątaczką – odpowiedział Bark, odbierając od Kikiego puszkę z piwem. – A jak ci nie pasuje pakowanie, to następnym razem sama to zrób.
– Jesteś tym, kim każę ci być. A teraz każę ci być sprzątaczką.
– Pościeraj to. – Bark zwrócił się do Kikiego, otwierając piwo. Ten spojrzał na Rudi, nie wiedząc, jak ma się zachować. Lojalność wobec brata walczyła w nim z posłuszeństwem wobec szefowej.
– Nie – wycedziła przez zęby rudowłosa. – To nie on spieprzył robotę, tylko ty i dlatego ty to posprzątasz.
– Najpierw muszę się napić. – Bark przytknął puszkę do ust.
Rudi odłożyła worki na biurko i z dłońmi zaciśniętymi w pięści ruszyła w kierunku kanapy. Nie zdążyła jednak odpowiedzieć na rzucone jej wyzwanie, bo w wejściu pojawił się łysy mężczyzna o trupio bladej skórze, ubrany w militarny kombinezon, opinający żylaste ciało. Zatrzymał się tuż za progiem, zlustrował pomieszczenie i stanął obok drzwi, robiąc przejście. Do środka wkroczył mężczyzna w drogim garniturze. Jego głowę pokrywał wszczep z wypolerowanego metalu. Przybysz bez słowa skierował się ku Rudi. Zapadła cisza, a Pik poczuł, jak gęstniejąca atmosfera zaczyna go przygniatać.
– Panie Hayd, nie spodziewałam się pana tak wcześnie – odezwała się rudowłosa.
– Pokaż – zażądał mężczyzna jednym słowem, które w uszach Pika zabrzmiało jak trzaśnięcie z bata.
– Oczywiście – odpowiedziała.
Ripperka podeszła do biurka, wyciągnęła z torby skrzynkę opatrzoną oznaczeniami medycznymi i delikatnie położyła ją na blacie. Aluminiowe wieko pokrywały czerwone rozmazy. Rudi rozejrzała się nerwowo, ale najwyraźniej nie dostrzegając niczego lepszego, zdarła z siebie koszulkę i wytarła nią krew. Dopiero gdy skrzynka była czysta, otworzyła wieko. Biała para uniosła się ze środka, ukazując twarze kobiety i mężczyzny, ułożone na formach pozwalających zachować im anatomiczny kształt. Hayd pochylił się nad skrzynią i przez chwilę studiował oblicza w skupieniu.
– Co to jest? – zapytał, a jego prawa dłoń wystrzeliła w kierunku Rudi.
Pomimo wszczepionych przyśpieszaczy reakcji Pik ledwie uchwycił ten ruch. Rudowłosa jęknęła, gdy stalowe palce wpiły się w jej szczękę. Hayd przyciągnął głowę Rudi do skrzyni. Pik, widząc kątem oka, że Vafi sięga po młot, sam wysunął szufladę z pistoletem. Od działania powstrzymała ich wyciągnięta dłoń ripperki, która najwyraźniej przewidziała ich reakcję.
– Co to jest! – warknął Hayd i palcem lewej dłoni wskazał na mikroskopijne zacięcie na kobiecym policzku.
– Przepraszam… – wyjęczała ripperka. – Nie wiem, jak to się stało. To się więcej nie powtórzy.
Szarpnął za brodę Rudi w górę, tak by spojrzała mu w oczy.
– Kolekcjonuję tylko idealne twarze – powiedział, zaciskając mocniej palce. – Ale jeżeli zniszczysz kolejną, to zabiorę twoją. Rozumiesz?
– Tak… Przepraszam, panie Hayd.
Rozluźnił uścisk, pozwalając rudowłosej się wyprostować. Sięgnął do uszkodzonej twarzy, rzucił ją na podłogę, gdzie wylądowała z mlaśnięciem, a następnie rozgniótł ją podeszwą buta. Gdy kobiece oblicze przypominało już tylko bezkształtny ochłap, ruchem głowy wskazał na skrzynkę. Stojący przy drzwiach trupio blady mężczyzna podszedł do niej, zamknął wieko i ruszył z nią do wyjścia. Hayd poszedł w jego ślady. Po dwóch krokach zatrzymał się i spojrzał na ubrudzoną krwią podeszwę buta. Podszedł do siedzącego na kanapie Barka i patrząc mu w oczy, wytarł podeszwę o jego udo.
– Co za chlew – rzucił Hayd, nim zniknął za drzwiami.
W pomieszczeniu zapadła cisza, w której słychać było tylko przyśpieszony oddech Rudi.
Była szesnasta, gdy Dori wreszcie się poddała i wstała z łóżka. Po powrocie z pracy zrobiła trening, poleciła wydziałowej sztucznej inteligencji poszukać informacji o zamordowanej parze w bazach klinik augmentacyjnych, wzięła prysznic i poszła spać.
Przynajmniej taki miała plan, bo zamiast snu zaliczyła serię kilkudziesięciu minutowych drzemek, po których czuła się gorzej niż wcześniej. Szesnasta – gdyby szła do pracy, nie byłoby źle. Zjadłaby coś, ogarnęła się i wyszła, ale akurat dzisiaj zaczynała się jej pauza. Cztery dni przymusowej przerwy. Od dekad lista zawodów wykonywanych przez ludzi stale się kurczyła. Pojawiały się nowe, ale było ich niewspółmiernie mniej i zawsze wymagały specjalistycznej wiedzy i umiejętności. To sprawiało, że praca stała się niemal przywilejem, a w społeczeństwie wciąż trafiały się osobniki oczekujące od życia jakiegoś większego celu poza zwyczajną egzystencją. Wśród nich, z niezrozumiałych powodów, nie brakowało osób pragnących realizować się jako stróże prawa. Na nieszczęście dla wszystkich politycy postanowili pochylić się nad potrzebami obywateli. Kierując się tylko sobie rozumianą logiką, zaproponowali rozwiązanie mające zaspokoić głód egzystencjonalnego sensu. Każdy pracownik sektora publicznego cieszył się regularną, kilkudniową przerwą, umożliwiając w ten sposób realizację w zawodzie innym, a jednocześnie zyskując szansę na zbalansowanie pracy z życiem prywatnym. Dori nikt nie zapytał, czy życzy sobie takiej troski, i po miesiącach przepychanek ze zwierzchnikami zdołała wywalczyć zmniejszenie liczby dodatkowych dni wolnych do czterech na trzy tygodnie. Nie bez znaczenia były tu jej wyniki, a także makabryczność przypadków, z jakimi miała do czynienia. Nie ulegało wątpliwości, że stosunek współczesnych ludzi do ciała był zupełnie inny niż choćby sto lat wcześniej, ale porozrywane tkanki, krew i smród obrzydzały wciąż tak samo.
Wstała z łóżka umiejscowionego we wnęce w ścianie i przecierając oczy, poszła do łazienki. Stojąc przed lustrem, rozciągnęła się, aż kości chrupnęły, a następnie obróciła się tyłem i przyjrzała ranom pozostałym po ostatnich zabiegach augmentacyjnych. Z zadowoleniem stwierdziła, że już się prawie wygoiły. Za dwa tygodnie będzie mogła iść na zabieg usuwania blizn i wreszcie pozbędzie się tego frustrującego uczucia naciągania skóry. Uruchomiła test diagnostyczny i uśmiechnęła się, widząc, z jaką szybkością odpowiedziały wszystkie moduły. Booster układu nerwowego wszczepiony wzdłuż kręgosłupa oraz implanty stawów skokowych i kolan nie były najwyższymi modelami, ale i tak stanowiły znaczący upgrade w stosunku do poprzednich. Uzbieranie odpowiedniej kwoty zajęło jej prawie dwa lata. Mogła to załatwić szybciej i tak jak większość społeczeństwa zdecydować się na model subskrypcyjny, ale wtedy byłaby stale monitorowana przez producenta i zmuszana do obowiązkowych update’ów oprogramowania. Innym może to nie przeszkadzało, ale ona nie miała ochoty stać się korporacyjną niewolnicą, nie wspominając już o blokadach augmentacji, zakładanych w przypadku najmniejszych zaległości finansowych. Całkowite wyłączenie wszczepów było zakazane przez prawo, ale nikt nie pokusił się o sprecyzowanie zakresu takich działań, więc producenci mieli pełną swobodę w interpretacji zapisów i skwapliwie z niej korzystali. Regularnie słyszało się o przypadkach nagłego ograniczenia funkcjonalności augmentacji, prowadzących do tragicznego finału. Osobiście znała funkcjonariusza, który w środku interwencji stracił kontrolę nad palcami sztucznej ręki i przypłacił to życiem. Po każdym takim przypadku wybuchała burzliwa dyskusja o potrzebie wprowadzenia regulacji chroniących użytkowników, ale póki co kończyło się na pustych deklaracjach.
Dori pochyliła się nad umywalką, opłukała twarz zimną wodą i przeszła do kuchni, gdzie stał automat z napojami wstawiony przez właściciela budynku. Z niekończącego się menu wybrała sok pseudopomarańczowy, będący swoistym kompromisem pomiędzy ilością konserwantów a ceną. Po chwili w podajniku pojawiła się puszka dostarczona z magazynu ulokowanego gdzieś w podziemiach mieszkaniowca. Wyświetlacz uśmiechnął się cyfrową buźką, życzył smacznego i pokazał kwotę dopisaną do czynszu. Cholera – pomyślała Dori, widząc podsumowanie kosztów miesiąca. Gdy pewnego dnia po powrocie z pracy zastała w mieszkaniu automat, zrobiła awanturę właścicielowi budynku o bezprawne wejście i instalację niechcianego urządzenia. Nic to nie dało, poza przyznaniem jej dziesięcioprocentowej zniżki na napoje. Odpuściła dalszą walkę, bo nie miała wyjścia. Albo to, albo wyprowadzka. Teraz musiała przyznać, że automat był przydatny, ale zdecydowanie nie ułatwiał oszczędzania.
Otworzyła puszkę i podeszła do okna. Mieszkała w dwóch trzecich wysokości wieżowca, ale nawet tu okna były pokryte brudnymi zaciekami. W umowie miała zagwarantowane mycie nie rzadziej niż raz na dwa lata, ale w pięcioletniej historii najmu nie przypominała sobie takiego wydarzenia. Zresztą i tak nie miało to znaczenia, bo jej okno wychodziło na inny wieżowiec, a żeby zobaczyć skrawek nieba, musiała uklęknąć i zadrzeć głowę.
Wpatrywała się w okna naprzeciwko, obserwując ledwie widoczne zarysy lokatorów kręcących się po mieszkaniach. Jej myśli dryfowały swobodnie, aż skupiła się na nocnym morderstwie. Wśród wielu niewiadomych jedno było pewne: miała do czynienia z rozbiórką na zlecenie. Bogate przedmieścia, gdzie mieszkały ofiary – pracownicy korporacji średniego szczebla – nie były typowym terenem łowieckim ripperów. Systemy obronne i obecność firm ochroniarskich sprawiały, że ryzyko było zbyt wysokie, by liczyć na łut szczęścia. Napastnicy dokładnie wiedzieli, czego szukają i gdzie to znajdą, a to sugerowało, że zleceniodawca miał jakieś powiązania z ofiarami.
Otworzyła myślą interfejs notatnika i umieściła w nim trzy pozycje: współpracownicy, członkowie rodziny, pracownicy kliniki augmentacyjnej. Ci ostatni stanowili stałą pozycję na liście podejrzanych. Informacje o wszczepach traktowano jako poufne dane medyczne i kliniki miały obowiązek je chronić, ale wszędzie trafiały się gnidy szukające łatwego zarobku. Nie odstraszała ich groźba wieloletniej odsiadki, a nawet kara śmierci coraz częściej zasądzana w takich przypadkach. Chciwość była silniejsza niż strach przed egzekucją.
Dopiła sok, posłała puszkę do kosza celnym rzutem, a potem połączyła się z policyjnym terminalem. Sprawdziła informacje dostarczone przez klinikę obsługującą zamordowanych. Para miała ewidentne parcie na awans, bo w ostatnim czasie oboje zainwestowali bardzo dużo pieniędzy w upgrade’y i oprogramowanie zwiększające możliwości poznawcze. Przydatne rzeczy, ale to raczej nie one stanowiły cel ripperów. Augmentacje Niny Gillman nie wyróżniały się niczym szczególnym, za to jej mąż Patrick był wyposażony w dwa bardzo drogie implanty. Pierwszym był członek umożliwiający regulację rozmiaru i kształtu, a drugim syntetyczne płuca o specyfikacji zdecydowanie przewyższającej potrzeby zwykłego śmiertelnika. Ciekawe – pomyślała Drax i rozesłała zebrane informacje do swoich informatorów, mających dostęp do czarnego rynku wszczepów. Praca policji ewoluowała nieustannie, a SI doskonale radziła sobie z pozyskiwaniem i analizowaniem danych, pozostawiając bardzo mało miejsca na niedomówienia. Wciąż jednak istniały takie obszary miasta i sytuacje, w których nic nie mogło zastąpić człowieka z szeroko otwartymi oczami. Świadomość tej prostej prawdy miała znaczący wpływ na rezultaty, jakie osiągała. Departament podchodził nieufnie do źródeł osobowych i niechętnie je sponsorował, więc nierzadko musiała inwestować własne środki. Sukces zawsze zaczynał się od informacji.
Usiadła na kanapie, zastanawiając się, co zrobić z resztą dnia. Bywało, że marzyła o takich momentach jak ten, ale gdy już się zdarzały, nie potrafiła się w nich odnaleźć. Jej mózg, nawykły do ciągłej pracy na najwyższych obrotach, nie potrafił sobie radzić z brakiem bodźców i nadmiarem wolnych zasobów. W końcu, nie znajdując lepszego pomysłu, zdecydowała się odwiedzić wirtualny świat NeuroLife. Sięgnęła pod stolik i wysunęła płytką skrzynię z czarnym kombinezonem haptycznym. Ubrała się w niego i założyła na głowę coś, co przypominało kominiarkę. Strój nie był jej niezbędny. Mogła po prostu wpiąć wtyczkę do portu komunikacyjnego i to by wystarczyło, żeby poczuć symulowane bodźce. Kombinezon dawał jednak tę przewagę, że fizycznie oddziaływał na ciało i efekt doznanych kontaktów odczuwało się również po rozłączeniu.
Dori przeniosła się na półleżący fotel, wpięła przewód terminala w port komunikacyjny znajdujący się za prawym uchem i uruchomiła kalibrację. Strój przywarł do niej setkami tysięcy czujników i mikropunktów ciśnieniowych. Materiał kombinezonu wniknął w każde zagłębienie ciała, ale nie sprawiał dyskomfortu i po chwili można było zapomnieć, że ma się go na sobie. Po skórze rozeszło się przyjemne mrowienie, zastąpione muśnięciami ciepłego wiatru. Gdy proces dobiegł końca, Dori wybrała miejsce docelowe i weszła w symulację.
Znalazła się w holu klubu, do którego regularnie zaglądała. Spojrzała w lustro i skontrolowała swój wygląd. Miała na sobie coś, co przypominało czarny lateksowy strój, ale poza tym jej awatar niewiele różnił się od rzeczywistego wyglądu. Dori nie uniknęła pokusy, żeby skorygować kilka mankamentów wirtualnego ciała, ale zmiany nie były znaczące i w większości darmowe. Dla niej, w odróżnieniu od wielu innych, symulacja nadal była tylko alternatywnym wymiarem odwiedzanym dla rozrywki. Nie stała się główną przestrzenią egzystencji, dlatego nie inwestowała nadmiernie ani w wygląd, ani też w inne wirtualne dobra. Wciąż korzystała z podstawowego mieszkania, jakie otrzymywał na start każdy użytkownik, i nie zmieniła w nim nawet jednej ozdoby.
Dori pchnęła drzwi i znalazła się w klubie. W uszach rozbrzmiała muzyka, a w nozdrzach poczuła charakterystyczny zapach potu, perfum i alkoholu. Na sali przed nią wiły się w tańcu setki awatarów. Nie zdziwiła się, widząc tłum o tak wczesnej godzinie. Miejsce nie miało często spotykanych restrykcji geolokacyjnych, co sprawiało, że użytkownicy z całego świata oblegali je bez względu na porę dnia czy nocy.
Rozejrzała się dookoła. W NeuroLife każdy mógł wyglądać tak, jak chciał, a ograniczenia w tym zakresie były jedynie kwestią wyobraźni i zasobności portfela. Wśród zgromadzonych nie brakowało osobników przypominających kosmitów, zwierzęta czy inne stwory, ale większość preferowała wyidealizowane ludzkie formy. Ludzie pozostaną ludźmi – pomyślała Dori. Wywołała interfejs wyszukiwarki i wpisała: DOORX. Awatary stały się półprzezroczyste i tylko jeden pozostał wyraźny. Brunet z długimi włosami i gęstą brodą stał przy barze. Oliwkowa koszulka na ramiączkach odsłaniała muskularne ramiona i tors pokryte hawajskimi tatuażami. Policjantka ruszyła w kierunku mężczyzny. Przemierzając salę, miała wrażenie, jakby otaczały ją duchy, z tą różnicą, że to jej ustawienia prywatności czyniły ją niewidoczną dla innych. Przenikając przez obrysy awatarów, za każdym razem czuła wibracje kombinezonu informujące o interakcji i odruchowo przepraszała. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję – pomyślała.
– Cześć, DOORX – przywitała się, stając przed mężczyzną i ujawniając swoją obecność.
– Kimli. – Mężczyzna uśmiechnął się i odstawił szklankę na ladę baru. – Miałem nadzieję, że się zjawisz. Stęskniłem się.
– To miłe. – Dori złapała DOORX-a za kark i przyciągnęła jego twarz do swojej.
Ich wargi się zetknęły, a cały klub zniknął, zastąpiony łóżkiem lewitującym wysoko w chmurach.
– Widzę, że też się stęskniłaś – wyszeptał DOORX, odrywając się od Dori.
– Może trochę.
Policjantka pchnęła mężczyznę na łóżko, usiadła na nim okrakiem i dotknęła palcami jego koszulki. Ubranie rozmyło się, ukazując nagi tors, poznaczony mistycznymi wzorami. Podobny los spotkał spodnie i bieliznę. DOORX nie pozostał bierny i po chwili również jej kombinezon wyparował.
Kochali się i było im dobrze. Tak dobrze, jak tylko mogło być w NeuroLife. Dori zdarzało się uprawiać seks w rzeczywistym świecie, ale te doświadczenia rzadko bywały przyjemne czy chociażby zadowalające. Miały w sobie coś pierwotnego, element, który podniecał i na swój sposób był wyjątkowy. Jednak zazwyczaj pozostawiały pewien niedosyt, a czasami nawet prowadziły do rozczarowań. W symulacji było inaczej. Tutaj za każdym razem można było liczyć na orgazm i doznania zaspokajające wszelkie potrzeby. Za to odpowiadała SI nieustannie analizująca aktywność mózgu kochanków i stymulująca układ nerwowy w taki sposób, żeby każde było usatysfakcjonowane. Oczywiście symulacja dawała możliwość ograniczenia ingerencji sztucznej inteligencji i doświadczenia prawdziwego człowieka, ale zazwyczaj wystarczyło kilka prób, żeby wrócić do domyślnych ustawień.
Dori opadła na łóżko. Nie wiedziała, jak długo się kochali, ale nie miało to większego znaczenia. Liczył się efekt, a ten był dokładnie taki, jaki miał być. DOORX obrócił się na bok, objął ją w talii i przyciągnął do siebie, wkomponowując jej pośladki w swoje biodra. Jego palce wodziły po jej ciele, a usta muskały kark. Dori mruknęła z zadowoleniem, a na twarzy pojawił się uśmiech. Właśnie za to go lubiła i doceniała te gesty wychodzące od niego, a nie od SI.
– Słuchaj – odezwał się DOORX, nie przerywając wędrówki dłoni. – A co ty na to, żebyśmy się wkrótce spotkali?
– Jasne. Przez najbliższe cztery dni będę miała dużo wolnego czasu. Daj znać, jak będziesz w NeuroLife, to się zjawię.
– Miałem na myśli prawdziwe spotkanie.
– Co? – Dori się spięła i tylko aktywowana automatycznie blokada emocji sprawiła, że jej awatar nie podskoczył na łóżku.
– Wiem, że nie tak się umawialiśmy, ale minęło już kilka miesięcy i… Chcę powiedzieć, że mam wrażenie, że sporo się zmieniło między nami od pierwszego spotkania. Lubię cię i chciałbym zobaczyć prawdziwą ciebie. To nic zobowiązującego, ale czuję, że może być fajnie. Co ty na to? Oczywiście jeżeli jesteś na to gotowa. Nie chcę cię do niczego zmuszać.
– Mogę to przemyśleć? Też cię lubię, ale mnie zaskoczyłeś.
– Jasne, byle nie za długo, bo nie wiem, czy wytrzymam tę niepewność. – DOORX przytulił ją mocniej i pocałował w czubek głowy.
– Spokojnie. Nie pozwolę ci się długo męczyć – odpowiedziała Dori, delikatnie wyplątała się z jego objęć i usiadła na łóżku. – Muszę już wracać.
– Już? – zdziwił się DOORX. – Mam nadzieję, że to nie przez moją propozycję. Nie chciałem cię wystraszyć.
– Nie, po prostu właśnie dostałam alert i mam coś do zrobienia.
– Praca… To mówiłaś, że czym się zajmujesz?
– Nie mówiłam.
– Moja tajemnicza Kimli. – Awatar DOORX-a uśmiechnął się do niej ciepło. – Leć, nie zatrzymuję cię, ale pamiętaj o mnie.
– Będę pamiętała. Pa.
– Do zobaczenia, Kimli.
DOORX chyba chciał ją jeszcze pocałować w usta, ale Dori zdążyła wyjść z symulacji, zanim mu się to udało.
– Kurwa! – krzyknęła, gdy znalazła się z powrotem w realnym świecie. – Kurwa, kurwa, kurwa!
Zerwała z głowy kominiarkę kombinezonu i rzuciła ją na podłogę.
– Musiałeś to spieprzyć. Musiałeś! – wściekała się, wchodząc w ustawienia prywatności. Wyszukała profil DOORX-a i kliknęła: zablokuj.
– Podziwiacie zachód słońca? – zapytał Pik, wchodząc na dach wieżowca. – Nie podejrzewałem was o taki romantyzm.
Rudi i Vafi siedzieli na plastikowych krzesełkach, jakimś cudem wytrzymujących ich ciężar, i sączyli piwo na tle słońca znikającego za wzgórzami. Patrząc na liczbę butelek ustawionych na prowizorycznym stoliku, skonstruowanym z kawałka dykty i betonowych bloczków, byli tu już dłuższy czas. Pik lubił to miejsce i regularnie je odwiedzał, żeby odetchnąć od ekranu terminala i napawać się widokiem.
– A co ty możesz wiedzieć o romantyźmie – odpowiedział tubalnym głosem Vafi. – Chyba że podkochujesz się w tych swoich komputerach.
– Romantyzmie – poprawił go Pik.
– Co?
– Wymawia się „romantyzmie”, nie „romantyźmie” – wyjaśnił Pik, zajmując trzecie krzesło.
– Aaa. Wszystko jedno, jak to się wymawia, i tak nie masz pojęcia, o czym mówisz.
– Vafi ma rację – przyznała Rudi, podając Pikowi piwo wyciągnięte z przenośnej lodówki. Nie przepadał za alkoholem, ale w takich momentach potrafił docenić jego rytualne znaczenie. – Musimy ci wreszcie znaleźć jakąś dziewczynę czy chłopaka, co tam wolisz. Może wtedy wreszcie znormalniejesz.
– Dzięki, ale poradzę sobie.
– Taaa – skwitował Vafi. – Chciałbym to zobaczyć.
– Ja też! – podłapała Rudi. – W sumie moglibyśmy to nagrać i sprzedawać. Pewnie nieźle by szło takie dziewicze porno. Jebać wszczepy, zarobimy na tym miliony. Co ty na to, Pik?
– Walcie się – odpowiedział chłopak, co tamci skwitowali śmiechem. Pik upił łyk piwa i też uśmiechnął się pod nosem.
– Pik, kochamy cię, gnojku – zapewnił Vafi, szturchając chłopaka w ramię.
– Tylko żebym nie porzygał się od tej miłości.
– O! Patrz, Vafi, jak nam się braciszek wyrabia.
– No, jeszcze jakby jakieś mięśnie zbudował, to byłby idealny, jak z jednej matki. Nawet na roboty można by go brać.
– Taaa – skwitował Pik, uśmiechając się pod nosem. Rozmowy z Vafim i Rudi często tak wyglądały. Oni dwoje nabijali się z niego, a on musiał sobie jakoś radzić. Na początku go to irytowało, ale z czasem przywykł i nawet polubił. Był to znak, że wszystko jest w porządku.
– Bark i Kiki wrócili? – zapytała Rudi, odstawiając pustą butelkę na stół.
– Jeszcze nie, ale są już w drodze. Dostarczyli fiuta do odbiorcy. Podobno wszystko poszło bez problemów.
– Ja to się zastanawiam, na co komuś takie chujstwo – powiedział Vafi, bawiąc się kapslem.
– No pewnie do tego samego, co wszystkim. Dobre chujstwo nie jest złe – roześmiała się Rudi.
– Eee tam, niektóre organy są idealne takie, jakimi stworzyła je natura – mówiąc to, Vafi poprawił się na krześle, robiąc więcej miejsca swojemu cudowi natury.
– Cieszymy się twoim szczęściem – skwitowała Rudi.
POTWIERDZAM – monit wiadomości rozbłysnął na soczewce Pika.
– Koleś od płuc właśnie potwierdził, że odbierze towar dzisiaj – powiedział chłopak.
– No i zajebiście – skwitowała Rudi.
– Dam znać Barkowi i Kikiemu, żeby zajęli się dostawą – oświadczył Pik.
– Nie, wstrzymaj się – powiedziała Rudi, otwierając kolejne piwo. – Pojedziemy we czworo.
– We czworo? Po co? – Pik był szczerze zdziwiony. Rudi i Vafi rzadko mieli ochotę zajmować się kontaktami z końcowymi odbiorcami, zwłaszcza tymi jednorazowymi.
– Musimy coś załatwić – powiedział Vafi, strzelając z karku.
– Powiecie mi co czy mam zgadywać?
– Zajebiemy Barka. – Rudi uśmiechnęła się złowrogo, upiła łyk piwa i beknęła.
– Okej… Czyli w końcu się zdecydowaliście – powiedział Pik, przyglądając się twarzom przyjaciół. Nie był zaskoczony deklaracją ripperki. Ten temat pojawiał się w ich rozmowach regularnie. Bark stwarzał problemy i pomimo swoich umiejętności wpływał na zespół negatywnie. Rudi od dłuższego czasu miała ochotę rozwalić mu łeb, ale powstrzymywała się ze względu na jego brata. Młody był posłuszny, szybko się uczył i dobrze rokował. Szkoda byłoby go stracić, a nie mieli wątpliwości, że taki byłby finał. Bark dostał kilka szans na zmianę swojego losu, o wiele więcej, niż zasługiwał, ale z tych czy innych powodów z nich nie skorzystał. Jego wybór – pomyślał Pik.
– A co z Kikim? – zapytał.
– Nic. – Rudowłosa wzruszyła ramionami. – To dobry chłopak, przyda nam się w zespole.
– Zgadzam się, ale raczej nie będzie zachwycony śmiercią brata. Więc jak chcecie pozbyć się Barka i utrzymać Kikiego?
– Sprytnie, Pik, sprytnie. – Rudi wstała od stołu i podeszła do barierki okalającej dach.
– A trochę bardziej szczegółowo?
Rudowłosa oparła się plecami o barierkę i uśmiechnęła, wyraźnie dumna z planu, jaki ułożyła w głowie.
– Pojadę z Barkiem i Kikim jednym samochodem, a Vafi pojedzie za nami.
– Oni nie będą o tym wiedzieli – wtrącił Vafi, bekając w zaciśniętą pięść.
– Oddamy towar, odbierzemy kasę i wtedy Vafi nas ostrzela – kontynuowała Rudi. – Zgadnij: kto będzie miał największego pecha i nie wyjdzie z tego cało?
– Załóżmy, że to się uda – odezwał się po chwili Pik. – Kiki pewnie będzie chciał znaleźć zabójców i się zemścić.
– No i co? – Rudi wzruszyła ramionami. – Niech szuka i się mści. A my mu w tym pomożemy. Mało jest w Steris gangów? Zwalimy to na jakichś szczylów. Zmontujesz nam nagranie, czy co tam będzie potrzebne, żeby Kiki uwierzył w naszą wersję. Zajebiemy ich i po sprawie.
– Nieźle to wymyśliliśmy, nie? – zapytał z dumą Vafi, stając obok Rudi.
– No… To się może udać – przyznał szczerze Pik. Plan był zaskakująco prosty i łatwy w zrealizowaniu. Lubił takie plany.
– Nie może, tylko się uda – odpowiedziała Rudi zadowolona.
Drzwi prowadzące na dach otworzyły się z hukiem. Pik podskoczył w krześle i odwrócił się w kierunku wejścia. Na dach wkroczyli bracia. Bark szedł pierwszy, z puszką piwa w ręce, a jego brat jak zawsze trzymał się krok z tyłu. Za kim on będzie jutro chodził? – pomyślał Pik z rozbawieniem.
– Tu się ukrywacie! – krzyknął starszy z braci. – Człowiek pracuje, a wy się bawicie, gnojki! Co świętujecie?
– Przyszłość – odpowiedział Pik.
– Przyszłość? O, i to mi się podoba, mogę za to wypić. Za lepszą przyszłość! – Bark uniósł puszkę do ust.
– Za lepszą przyszłość – powtórzył Pik i pociągnął duży łyk.
Cały wieczór Dori nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Próbowała obejrzeć jakiś film, przez chwilę pracowała, zrobiła drugi tego dnia trening, a nawet wyczyściła broń, ale nic to nie pomogło. Sytuacja z DOORX-em nie dawała jej spokoju. Dręczyły ją wątpliwości, czy słusznie postąpiła, blokując pierwszego faceta od lat, z którym naprawdę lubiła się spotykać. Był miły, szczery, powiedział o sobie wystarczająco dużo, by mogła go zweryfikować, a sam o nic nie dopytywał. Czuję się przy nim dobrze, a nawet w jakiś sposób bezpiecznie, więc dlaczego nie dać mu szansy? – zastanawiała się, wywołując listę kontaktów. Na pewno zdążył już zauważyć blokadę, ale jakoś mu to wytłumaczy. Powie, że to pomyłka, albo nawet wyzna prawdę. W sumie czemu nie. Przeszła do listy zablokowanych osób, na której widniało kilka nicków, podświetliła DOORX-a i zesztywniała. Miała irracjonalne wrażenie, że obrączka na jej palcu nagle zrobiła się cięższa. Spojrzała na nią i potarła ją kilkukrotnie kciukiem, czując, jak z każdym ruchem pokusa odpływa, aż w końcu nie pozostało po niej nic.
– Trzymaj się zasad, idiotko – skarciła się na głos i zamknęła połączenie z NeuroLife.
Zwycięstwo nad chwilową słabością nie poprawiło jej nastroju. Zrezygnowana położyła się do łóżka w nadziei, że może chociaż sen przyjdzie jej z pomocą. Niestety i on zawiódł. Przewracała się z boku na bok, próbując odgonić nawałnicę myśli i obrazów. W końcu sięgnęła w kierunku szafki, na której stała fiolka z tabletkami nasennymi. Nie musiała długo czekać na ich efekt. Po kilku minutach powieki stały się ciężkie, a myśli grzęzły na peryferiach świadomości.
NOWA WIADOMOŚĆ
Komunikat zapulsował czerwienią na wyświetlaczu soczewki, uświadamiając Dori, że zapomniała przełączyć się w tryb nocny. Miała ochotę zignorować alert, ale ciekawość wzięła górę nad narastającą sennością i wyświetliła tekst:
PELON: MAM INFORMACJE O WSZCZEPIE, KTÓREGO SZUKASZ. PRZEKAZANIE BEZ POŚREDNIKÓW. ZNAM CZAS I MIEJSCE. ZRÓB TRANSFER GWARANTOWI I DOSTANIESZ SZCZEGÓŁY. MASZ GODZINĘ.
Dori nigdy do końca nie ufała swoim informatorom. Często ubarwiali informacje, a czasem po prostu zmyślali. Jednak Pelon do tej pory jej nie zawiódł, a to wystarczyło, żeby zmotywować ją do działania. Wyskoczyła z łóżka jak oparzona, pobiegła do łazienki i wkładając sobie palce do gardła, klęknęła przy toalecie. Może ten dzień wcale nie jest taki zły – pomyślała, pomiędzy kolejnymi falami torsji.
Rudi była w doskonałym humorze. Tak dobrym, że aż sama się sobie dziwiła. Siedziała na masce samochodu zaparkowanego obok apartamentowca i machała nogami jak mała dziewczynka, która właśnie zjadła paczkę czekoladek. Może to przez alkohol, wciąż buzujący w jej żyłach, albo po prostu ekscytację zbliżającą się akcją. Co by to nie było, działało lepiej niż wszystkie antydepresanty, jakimi faszerowała się na potęgę każdego dnia. Może w tym tkwił sekret szczęścia. Wystarczy piwo i zabijanie wkurwiających ludzi, żeby świat stał się lepszym miejscem.
– Rudi, gdzie to położyć? – Kiki zjawił się w alejce z niewielką walizką w dłoni.
– Wrzuć ją do bagażnika – odpowiedziała, zsuwając się po masce na chodnik. Czuła, jak rozpiera ją energia. Żeby dać jej ujście, podskoczyła i kilka razy uderzyła pięścią w otwartą dłoń.
– Tylko żeby nic z niej nie wyciekło, bo szefowa każe ci szorować samochód – zarechotał Bark, pakując na tylną kanapę karabiny.
– Wszystko jest czyste, sprawdziłem – zapewnił młodszy brat, ale dla pewności jeszcze raz obejrzał walizkę.
– Rudi, mam pomysł – zagadał Bark, stając naprzeciwko rozciągającej się ripperki. – Może zgarniemy hajs i rozjebiemy tego gościa? Sama mówiłaś, że to jakiś nikt, a za ten sprzęt możemy zgarnąć dużo więcej, niż nam płaci. Znam takiego typa, który go weźmie. Gadałem już z nim o tym…
– Co?! – Rudi chwyciła go za gardło, uniosła, po czym przyszpiliła do asfaltu. – Co, kurwa, zrobiłeś?
– Spo-koj-nie… – wykrztusił Bark przez miażdżoną krtań.
Rudowłosa nie zamierzała się uspokajać. Cały jej dobry nastrój uleciał w jednej chwili. Chciała dusić Barka tak długo, aż pęknie mu kark, a później wdeptać go w ziemię.
– Ghrhhh… – charczał niezrozumiale, wierzgając nogami i próbując zerwać uchwyt Rudi, ale nie miał z nią szans. Jej dłonie były jak stalowe imadła. Ripperka zwiększyła nacisk. Twarz Barka zrobiła się czerwona, a wybałuszone oczy wywróciły się białkami do góry.
– Puść go! – Kiki próbował odepchnąć Rudi, ale nie miał na to najmniejszych szans. Uderzona w bok nawet nie drgnęła, za to sama chwyciła chłopaka za nogawkę spodni i jednym pociągnięciem ręki obaliła na asfalt.
– Zrób to jeszcze raz, a będziesz następny – wysyczała w kierunku gramolącego się z ziemi Kikiego.
– Co tu się dzieje?! – krzyknął Vafi, wychodząc z budynku.
Olbrzym upuścił niesioną torbę i podbiegł do szamoczącej się dwójki.
– Rzuć to! – rozkazał Kikiemu, w którego dłoni pojawił się pistolet, a sam chwycił rudowłosą w talii i uniósł z taką łatwością, jakby była workiem powietrza. Rudi nie odpuszczała, nadal dusząc niestawiającego już oporu Barka. – Puść go, Rudi, puść go, do cholery!
Vafi złapał ją za nadgarstek i zerwał uchwyt. Uwolniony mężczyzna upadł na ziemię i gwałtownie zaczerpnął powietrza. Olbrzym odciągnął wciąż szarpiącą się ripperkę i oparł o drzwi samochodu.
– Co ty odpierdalasz?
– Ten skurwiel wygadał o naszej akcji! Jakiemuś pierdolonemu handlarzowi wszczepów!
– Co? – zapytał Vafi i rzucił spojrzenie w kierunku Barka.
– To, co powiedziałam! Chciał ubić jakiś deal za naszymi plecami i wszystko wygadał. Zajebię go! – Rudi spróbowała się wyrwać, ale Vafi przyparł ją do drzwi jedną ręką.
– Stój tu! – powiedział i odwrócił się bokiem w stronę Barka, łapczywie wciągającego każdy oddech. – Z kim gadałeś?
– Z… Pe… – Słowa nie chciały przejść Barkowi przez gardło.
– Z kim?!
– Z Pelonem – odpowiedział Kiki za brata. – Dawniej kupował od nas wszczepy i ostatnio się odezwał. Mówił, że ma dojścia do kogoś dużego i potrzebuje towaru.
– Wiedziałeś o tym?! – Vafi skierował wzrok na Kikiego.
– Tak… – przyznał Kiki, odruchowo robiąc krok wstecz. – Bark mi dzisiaj powiedział.
– Kurwa… – warknął Vafi. – Jesteście głupimi zjebami! Teraz pół miasta może o tym wiedzieć.
– On nic nie powie… – wykrztusił Bark, gramoląc się z ziemi z pomocą brata. – Można mu ufać.
– W Steris nie można ufać nikomu! Nawet własnej matce! – krzyknął Vafi, po czym chwycił Rudi za ramię i odciągnął od samochodu.
– Zajebię tego kretyna tu i teraz – wysyczała Rudi, gdy się dostatecznie oddalili.
– Nie – zaprotestował olbrzym ściszonym głosem. – Pamiętaj o naszym planie. Może nawet dobrze się stało.
– Co? Pojebało cię, Vafi?
– Pomyśl na spokojnie, siostrzyczko. Zajebiemy Barka i zwalimy to na tego całego Pelona. Czysta sprawa. Kretyn sam ułatwił nam życie.
Furia wciąż ją roznosiła, ale słowa Vafiego przebiły się do jej rozsądku. Nie wiedziała, jak on to robi, ale w każdej sytuacji potrafił znaleźć pozytywy i dotrzeć z nimi do jej świadomości. Powinien zostać pieprzonym psychologiem – pomyślała. Wciągnęła powietrze przez nozdrza i wypuściła je przez usta, omiatając twarz Vafiego odorem trawionego piwa.
– Chyba masz rację – przyznała w końcu.
– Mądra dziewczyna – pochwalił ją Vafi, klepiąc po policzku. – Robimy swoje.
– Robimy – przytaknęła i ruszyła w stronę samochodu. – Wsiadać! A ty – wskazała palcem na Barka – jeszcze raz odpierdolisz coś takiego, a będziesz trupem. Rozumiesz? Pieprzonym trupem!
Wymioty, neutralizator toksyn i szybka jazda ścigaczem sprawiły, że po senności nie pozostało nawet wspomnienie. Dotarcie do Zachodniego Briz zajęło jej prawie godzinę i to pędząc na złamanie karku. Policyjną AV-ką pokonałaby ten dystans w kilka minut, ale nie mogła z niej skorzystać nie będąc na służbie. W czasie pauzy musiałaby przekazać wszystkie informacje zmienniczce i pozostałoby jej czekanie na informację o nieudanej akcji. Taki byłby rezultat, miała co do tego pewność. Działając zgodnie z procedurami, nie było możliwości, aby policja dotarła na miejsce na czas. Jej śledztwa zazwyczaj nabierały tempa kilka tygodni albo nawet miesięcy od rozbiórki. Skradzione wszczepy odnajdowały się w klinikach, zidentyfikowane podczas zabiegu instalacji, albo w kostnicach, gdy wszczepione urządzenie odmówiło współpracy z ciałem biorcy. Nigdy w momencie przekazania. To się jeszcze nie zdarzyło i Dori nie mogła pozwolić na zmarnowanie takiej okazji.
Do tej pory uderzała w pomniejszych dostawców i odbiorców, częściej motywowanych desperacją niż bezduszną chęcią zysku. Zlikwidowała co prawda kilka gangów, ale to była walka ze stugłową hydrą i prowadziła donikąd. Teraz pierwszy raz miała szansę dopaść kogoś większego i to w dodatku kogoś, na kogo polowała od lat.
To, co zamierzała zrobić, nie było bezpieczne ani też do końca zgodne z prawem i mogło ją sporo kosztować. Dori jednak nie zwykła unikać ryzyka ze strachu o siebie lub swoją karierę. To był jeden z powodów, dla których nie była jeszcze porucznikiem. Zresztą, gdyby sprawy przybrały naprawdę zły obrót, zawsze mogła wezwać wsparcie i udawać, że przypadkiem znalazła się w okolicy i po prostu wypełniała słowa przysięgi: służyć i chronić. Oczywiście nikt by w to nie uwierzył, ale w takich sytuacjach nie chodziło o prawdę, a jedynie o pozory nadające się na dupochron dla szefostwa.
Zostawiła motocykl na strzeżonym parkingu, dwie przecznice od miejsca, w którym miało dojść do transakcji. Schowała kask, naciągnęła na głowę kaptur i ruszyła pieszo wzdłuż zatłoczonej ulicy, skąpanej w świetle neonów i ekranów reklamowych. Zachodnie Briz było dziwną dzielnicą. Nadal pod jurysdykcją władz miejskich i policji, ale jednocześnie czuło się tu wpływ sąsiedniej dzielnicy, Mikry, gdzie rządziły gangi i prawo silniejszego. Dori wiedziała, że większość ripperów gnieździła się właśnie tam, ale ta wiedza, skądinąd powszechna, nic jej nie dawała. Nie miała najmniejszych szans na przeprowadzenie w Mikrze sensownego śledztwa. Tylko raz w życiu zapuściła się w tamte rejony. Jako niedoświadczona policjantka zapędziła się w pościgu, za co zresztą dostała zdrowy opieprz od przełożonych. Od tamtego wydarzenia minęło wiele lat, ale do tej pory pamiętała to uczucie, gdy zdała sobie sprawę, gdzie jest. Niemal słyszała tykanie wewnętrznego zegara odliczającego czas jej życia w przyśpieszonym tempie. Żeby spacyfikować Mikrę i zaprowadzić tam rządy prawa, potrzebna byłaby prawdziwa armia, a i ona mogłaby potrzebować kilku ładunków jądrowych, żeby coś wskórać. Każdy kolejny burmistrz podkreślał potrzebę rozwiązania problemu niepokornej dzielnicy, ale tak naprawdę nigdy nie zrobiono niczego w tym temacie. Wzięcie odpowiedzialności za żyjących tam ludzi, wdrożenie programów socjalnych i adaptacyjnych wymagałoby astronomicznych środków, a te preferowano lokować w rozwój innych dzielnic, z praworządnymi obywatelami i potencjalnymi wyborcami. Mikrę traktowano jak szambo, do którego spychało się cały społeczny syf i zapominało o nim, w myśl zasady: co z oczu, to z serca.
Po kilkunastu minutach szybkiego spaceru Dori dotarła na miejsce. Stanęła u wylotu słabo oświetlonego zaułka i skryta w cieniu obserwowała znajdujący się po drugiej stronie ulicy budynek, na tyłach którego miało dojść do transakcji. Trzypiętrowy klub Red Cocks nie wyróżniał się niczym szczególnym i raczej zaspokajał lokalne potrzeby, niż wpisywał się w rozrywkową mapę dzielnicy. Fioletowy neon nad wejściem, przypominający opierzonego fiuta, raził po oczach, a ściany pokrywało graffiti nienoszące żadnych znamion sztuki. Zainstalowane na dachu wentylatory wielkości lodówek pracowały z taką mocą, że aż cud, że budynek nie uniósł się w powietrze. Przed dwuskrzydłowymi drzwiami stało kilkanaście osób oczekujących na łaskę selekcjonera, a w pewnym oddaleniu jakaś kobieta siedziała na chodniku i rzygała pod siebie. Policyjne oko Dori wypatrzyło też kilku dilerów zaczepiających przechodniów. Zwyczajny nocny krajobraz – pomyślała, przechodząc przez ulicę. Skierowała się na tyły klubu, gdzie, jak wynikało z mapy, znajdował się plac niezrealizowanej budowy, ogrodzony siatką i metalowym płotem. Policjantka przeskanowała okolicę przy pomocy soczewek, a następnie wykorzystała policyjne uprawnienia i podpięła się pod monitoring miejski. Kamery okazały się niezbyt przydatne. Urządzenia w większości były uszkodzone albo nie obejmowały interesującego ją obszaru.
– Trudno, nie można mieć wszystkiego – wymamrotała pod nosem, rozejrzała się wokoło i przeskoczyła przez płot. Nowe wszczepy sprawdziły się doskonale i bez trudu pokonała trzymetrowe ogrodzenie. Gorzej było z lądowaniem. Spadła na wrak samochodu ustawionego tuż przy płocie, straciła równowagę i runęła na ziemię.
– Kurwa… – jęknęła, czując, jak stłuczony łokieć promieniuje bólem.
Przez chwilę leżała bez ruchu, nasłuchując, czy ktoś nie zauważył jej mało subtelnego przybycia. Upadając, narobiła takiego hałasu, że tylko głuchy nie zjawiłby się, żeby go sprawdzić. Upewniwszy się, że nie wszczęła żadnego alarmu, przebiegła za kolejny samochód i przykucnęła. Ostrożnie uniosła głowę ponad maskę samochodu i rozejrzała się dookoła. Niemal cały plac zajmowały wraki pojazdów, zniszczone automaty z napojami i kontenery z elektrośmieciami. Jedyną niezagraconą przestrzenią był placyk, zlokalizowany kilkanaście metrów od bramy wjazdowej.
Kusiło ją, żeby dokładnie sprawdzić całe miejsce, ale nie było na to czasu. Do jej uszu doleciał ryk zbliżającego się samochodu. Wojskowy SUV, pokryty symbolami jakiegoś gangu, wjechał przez bramę i zaparkował na środku placu. Z samochodu wysiadły trzy osoby. Dwóch mężczyzn, zaugmentowanych w stopniu przekraczającym zdrowy rozsądek, trzymało w dłoniach karabiny szturmowe. Towarzyszyła im potężnie zbudowana kobieta o rudych włosach. Ta ostatnia otworzyła bagażnik SUV-a, wyciągnęła czarną walizkę na skraj i usiadła obok niej. Mężczyźni stanęli kilka metrów dalej i rozmawiali ściszonymi głosami, co jakiś czas zerkając w stronę rudowłosej. Dori powiększyła obraz soczewkami i zrobiła zdjęcia całej trójce. Teraz was mam – pomyślała, czując dreszcz ekscytacji.
Klient zjawił się kilka minut później, dokładnie o wyznaczonej godzinie. Łysiejący chudzielec w korporacyjnym uniformie stanął w bramie i rozejrzał się niepewnie, jakby rozważał, czy na pewno jest we właściwym miejscu. Przełamał się dopiero wtedy, gdy rudowłosa przywołała go machnięciem ręki. Mężczyzna ruszył w kierunku samochodu, wlokąc nogę za nogą. Co kilka kroków przystawał, przykładał do ust pięść i kaszlał. Dori zapisała w pamięci interfejsu twarz chudzielca; szarą, poznaczoną brązowymi plamami i wykrzywioną grymasem bólu. Gdyby spotkała go na ulicy, zapewne wzbudziłby w niej empatię, wiedząc jednak, po co się tu zjawił, nie miała dla niego nawet odrobiny współczucia. Zamierzała go zamknąć, zanim jeszcze zdąży skorzystać ze skradzionego wszczepu. Wiedziała, że robiąc to, skaże go na pewną śmierć, ale była gotowa z tym żyć.
Chudzielec stanął metr od SUV-a i odezwał się tak cicho, że policjantka musiała zwiększyć czułość implantów słuchu do maksimum, żeby cokolwiek usłyszeć.
– Ma…sz… płu…ca?
– Ma…sz pie…nią…dze? – zadrwiła rudowłosa, na co jej kompani zareagowali rechotem.
Klient sięgnął drżącą ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął chip. Ripperka zabrała mu go z dłoni i wsunęła do swojego portu za uchem. Kwota musiała się zgadzać, bo po kilku sekundach pokiwała twierdząco głową i zapraszającym gestem wskazała na walizkę. Chudzielec podszedł do niej, uniósł wieko i wyciągnął ze środka implant zapakowany w foliowy worek. Na jego twarzy odmalowała się ulga, a usta wykrzywił uśmiech.
Niektóre inwestycje zwracają się latami, inne wcale. Inwestycja Dori w upgrade augmentacji zwróciła się w ułamku sekundy. Nie usłyszała ani nie zobaczyła niczego podejrzanego. Po prostu poczuła, że musi zrobić unik, i tak też uczyniła. Potężny młot przemknął obok jej głowy i z hukiem wbił się w burtę kontenera. Na drugim końcu trzonka znajdował się ogromny mężczyzna z krótkim irokezem na głowie. Wyrwał zaklinowany młot i zamachnął się po raz drugi. Dori aktywowała wybicie i poszorowała plecami po ziemi. Stalowy obuch rozbił grunt między jej nogami. Policjantka wyciągnęła broń i strzeliła. Seria z inteligentnego pistoletu trafiła napastnika w czoło. Olbrzym runął na ziemię, wierzgając nogami. Na środku placu rozległy się krzyki.
To tyle w temacie skrytej obserwacji – pomyślała, podnosząc się z ziemi.
W szparze między kontenerami zobaczyła biegnących w jej kierunku mężczyzn. Wyprostowała się i oddała kilka strzałów, celując w najbliższego z nich. Spudłowała. Pociski przeleciały obok i uderzyły w SUV-a, krzesząc iskry.
– Pierdolone wszczepy obronne! – zaklęła, chowając się za osłoną. Usłyszała trzask karabinów. Kule przeleciały nad jej głową i zagrzechotały o burtę kontenera. Muszę spieprzać – pomyślała, przełączając pistolet w tryb manualny. Nie zdążyła jednak zrobić nic więcej. Obok jej stóp upadł cylindryczny przedmiot. Błysnął niebieskimi ledami i eksplodował. Oślepiający blask zakłuł ją w oczy, a huk wybuchu wypełnił świat piskiem. Przestrzeń i czas przestały istnieć. Gdy odzyskała świadomość, zobaczyła przed sobą podeszwy butów olbrzyma. Z trudem podniosła się na kolana i opierając dłoń o burtę kontenera, zdołała wstać. Spojrzała na plac, z bronią gotową do strzału, jednak zamiast atakujących ripperów zobaczyła dwa zakrwawione ciała. Kilkanaście metrów dalej stał człowiek w bejsbolówce, ze strzelbą wycelowaną w chudzielca. Mężczyzna leżał na ziemi z uniesionymi rękami. Nie słyszała, co krzyczał, ale była pewna, że błaga o litość.
– Stó… – Głos ugrzązł Dori w gardle. Wzięła głęboki oddech, przełknęła ślinę i spróbowała ponownie. – Stój, policja! Rzuć broń!
Mężczyzna w bejsbolówce spojrzał na nią i się uśmiechnął. Ten uśmiech sprawił, że zawahała się na ułamek sekundy. Nieznajomy wykorzystał to. Nie odrywając od niej wzroku, strzelił. Głowa chudzielca eksplodowała jak arbuz, a bezwładne ręce opadły na ziemię.
– Ty skurwielu! – krzyknęła, pociągając za spust.
Skutki eksplozji i broń ustawiona w tryb manualny sprawiły, że drugi raz tej nocy spudłowała. Mężczyzna nie zamierzał dać jej kolejnej szansy. Wskoczył na maskę samochodu, przebiegł po dachu, przeskoczył nad siatką ogrodzenia i zniknął w ciemnym zaułku.
– Szlag! – zaklęła policjantka i ruszyła za nim w pogoń.
W pełnym pędzie wybiła się, przeskoczyła nad ogrodzeniem i nie zwalniając tempa, wbiegła w uliczkę. Po kilku krokach zdała sobie sprawę, że ze światłami za plecami stanowi idealny cel. Przywarła do ściany, przełączyła soczewki na tryb noktowizyjny i ruszyła w głąb zaułka. Uliczka skręcała w lewo, po czym kończyła się ślepo. Pod murem naprzeciwko piętrzył się stos śmieci, a po lewej, na ścianie budynku zwisała opuszczona drabina ewakuacyjna.
– Gdzie jesteś, dupku? – wymamrotała pod nosem, kierując się ku drabinie.