Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka po raz pierwszy ukazała się w 1979 roku i cały czas uznawana jest za najgłośniejszy bestseller Alice Miller.
Jest to niezwykle poruszające studium dyskretnej toksyczności rodziców i opiekunów, którzy swoim dzieciom zapewnili (pozornie) szczęśliwe dzieciństwo w pędzie do doskonałości i nieustannych sukcesów.
Czy odkrywając zranienia, których doświadczyliśmy w dzieciństwie, zdołamy dotrzeć do naszego prawdziwego Ja?
Czy kiedykolwiek potrafimy w pełni wyzwolić się od iluzji, którymi wypełnione jest życie każdego z nas?
Czy odkryjemy siebie, by w ten sposób zyskać nową, pełną wolności przestrzeń? To jedyna droga do odzyskania utraconej integralności i skorygowania postawy wobec siebie i życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
DOŚWIADCZENIE UCZY, że w walce z zaburzeniami psychicznymi na dłuższą metę dysponujemy tylko jednym środkiem: jest nim proces odkrywania emocjonalnej prawdy o jedynej, niepowtarzalnej historii naszego dzieciństwa. Czy potrafimy kiedykolwiek w pełni wyzwolić się od iluzji, którymi wypełnione jest życie każdego z nas, od złudzeń, które stworzyliśmy, ponieważ prawda wydaje się nam zbyt okrutna? A jednak prawda ta jest tak niezbędna, że za jej utratę płacimy często poważnymi problemami psychicznymi i zaburzeniami emocjonalnymi. Dlatego w psychoterapii próbujemy odkryć naszą osobistą prawdę, która zanim ofiaruje nam nową, pełną wolności przestrzeń – przynosi ból. Chyba że zadowolimy się czysto intelektualnym wglądem. Wówczas jednak popadamy na nowo w sferę iluzji...
Nie potrafimy zmienić naszej przeszłości, ani też wymazać ran zadanych nam w dzieciństwie. Możemy jednak zmienić siebie, skorygować postawę wobec siebie i życia, możemy siebie „naprawić” i odzyskać naszą utraconą integralność – jeśli tylko zdecydujemy się dokładniej przyjrzeć przeszłości zapisanej w naszym ciele. Z pewnością nie jest to droga łatwa, ale stwarza nam ona możliwość opuszczenia w końcu niewidzialnego więzienia naszego dzieciństwa. W ten sposób z nieświadomych ofiar przekształcamy się w odpowiedzialnych ludzi, którzy znają swoją historię i potrafią z nią żyć.
Większość osób unika tej drogi, postępując dokładnie na odwrót. Nie chcą nic wiedzieć na temat własnej historii i dlatego nie zdają sobie sprawy, że to przeszłość nimi rządzi, że wciąż żyją w swojej nierozwiązanej, wypartej sytuacji z dzieciństwa. Nie wiedzą, że boją się niebezpieczeństw, które choć kiedyś stanowiły zagrożenie, od dawna jednak przestały być realne. Motorem ich działań są nieświadome lęki oraz wyparte uczucia i potrzeby, które dopóki pozostają nieuświadomione i niewyjaśnione, decydują prawie o wszystkim, co ludzie ci robią lub czego unikają.
Wyparcie doświadczonych w przeszłości krzywd skłania na przykład wielu ludzi do niszczenia zarówno życia innych, jak i własnego, do podpalania domów obcokrajowców i innowierców, do mściwych działań pod szyldem „patriotyzmu”, aby ukryć rozpacz udręczonego dziecka. Inni zadają tortury, których sami kiedyś byli ofiarami, jak na przykład w sektach biczowników i wszelkich innych kultach cierpienia, gdzie praktyki sadomasochistyczne uznawane są za drogę przynoszącą wyzwolenie. Są kobiety, które przekłuwają sobie brodawki piersiowe, wieszają na nich kolczyki, pozwalają się fotografować prasie i opowiadają z dumą, że nie odczuwają najmniejszego bólu, że sprawia im to nawet przyjemność. Nie można powątpiewać w szczerość tych wypowiedzi, gdyż kobiety te musiały bardzo wcześnie nauczyć się nie odczuwać bólu. Dziś gotowe są na wszystko, byle tylko nie poczuć cierpienia małej dziewczynki, wykorzystywanej seksualnie przez ojca, która musiała przekonać samą siebie, że sprawia jej to przyjemność. Kobieta wykorzystywana seksualnie jako dziecko, która wyparła swoją dziecięcą rzeczywistość i nauczyła się nie odczuwać bólu, nieustannie ucieka przed tym, co się kiedyś wydarzyło – przy pomocy mężczyzn, sukcesów, alkoholu, narkotyków itp. Stale potrzebuje „silnych wrażeń”, aby nie dopuścić do pojawienia się „nudy”, aby nie pozwolić sobie nawet na sekundę spokoju, w której mogłaby poczuć palącą samotność swej dziecięcej rzeczywistości, gdyż obawia się tego uczucia bardziej niż śmierci. Chyba że miała szczęście i okazję nauczenia się, że świadome przeżycie dziecięcych uczuć nie zabija, lecz wyzwala.
Wypieranie cierpienia dzieciństwa determinuje nie tylko życie jednostek, ale stanowi również społeczne tabu. Znakomicie ilustrują to popularne biografie. Kiedy czytamy na przykład życiorysy sławnych artystów, odnosimy wrażenie, że ich życie zaczęło się mniej więcej w okresie dojrzewania. Przedtem artysta miał szczęśliwe albo „pogodne”, albo beztroskie dzieciństwo, lub też dzieciństwo pełne wyrzeczeń czy „trudne”, ale to, jak ono przebiegało, zdaje się nie mieć najmniejszego znaczenia. A przecież w dzieciństwie ukryte są korzenie całego późniejszego życia. Podam prosty przykład:
Rzeźbiarz Henry Moore napisał w swoich wspomnieniach, że kiedy był małym chłopcem, wolno mu było masować matce plecy olejkiem przeciwreumatycznym. Kiedy to przeczytałam, zyskałam nagle wgląd w jego twórczość. Wielkie leżące kobiety z małymi głowami – mogłam teraz zobaczyć matkę oczami małego chłopca: perspektywa pomniejsza jej głowę, a znajdujące się blisko plecy wydają się olbrzymie. Dla wielu krytyków sztuki to może być całkowicie bez znaczenia. Dla mnie jednak ta historia jest dowodem na to, jak niezwykle żywotne są dziecięce doświadczenia przechowywane w nieświadomości i jakie możliwości wyrazu mogą sobie znaleźć, jeśli dorosły pozwoli im otwarcie zaistnieć.
Wspomnienie Moore’a było niegroźne, mogło więc przetrwać w jego rzeźbach. Traumatyczne doświadczenia dzieciństwa często jednak pozostają ukryte w mroku. Ale tam właśnie odnaleźć możemy klucze do zrozumienia całego późniejszego życia człowieka.
CZĘSTO ZADAJĘ SOBIE PYTANIE, czy kiedykolwiek uda nam się pojąć w pełni rozmiary samotności i opuszczenia, na które byliśmy skazani jako dzieci. Nie myślę tu o dzieciach, które w oczywisty sposób są zaniedbywane i dorastają, zdając sobie sprawę ze swojej niedoli. Ale istnieją ludzie, którzy trafiają na terapię wypełnieni obrazami szczęśliwego i otoczonego troskliwością dzieciństwa. Ci pacjenci w dzieciństwie dysponowali wieloma możliwościami, byli utalentowani i rozwinęli później swoje zdolności, za które nierzadko ich chwalono i które stały się podstawą ich sukcesów. Większość już w pierwszym roku życia ukończyła trening czystości, a wielu z nich między drugim a piątym rokiem życia bardzo sprawnie pomagało opiekować się młodszym rodzeństwem.
Zgodnie z powszechnie panującym przekonaniem tacy ludzie – duma swoich rodziców – powinni posiadać silne i stabilne poczucie własnej wartości. Jednak w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. Wszystko, do czego się biorą, robią dobrze, a nawet doskonale, są podziwiani i budzą zazdrość, odnoszą sukcesy we wszystkim, co wydaje im się tego warte – ale na nic się to nie zdaje. W głębi stale czai się depresja, uczucie pustki, wyobcowania, bezsensu istnienia, która pojawia się, gdy zabraknie narkotyku złudzenia wielkości, gdy nie są „na szczycie”, nie świecą najjaśniej na firmamencie sukcesu. Kiedy nagle dopada ich uczucie, że nie mogą sprostać idealnemu obrazowi siebie, pojawiają się lęki albo silne poczucie winy i wstydu. Jakie są przyczyny tych głębokich zaburzeń u osób tak bogato obdarowanych przez naturę?
Już w trakcie pierwszej sesji komunikują terapeucie, że mieli wyrozumiałych rodziców, a przynajmniej jedno z nich takie było, i że jeżeli otoczenie nie potrafi ich zrozumieć, to jest to wyłącznie ich własna wina, gdyż nie umieją dostatecznie jasno się wyrazić. Mówią o swoich najwcześniejszych wspomnieniach bez najmniejszego współczucia dla dziecka, którym kiedyś byli, co łatwo zauważyć, gdyż ci pacjenci posiadają nie tylko zdolność introspekcji, ale potrafią stosunkowo łatwo wczuwać się w innych ludzi. Ich stosunek do świata uczuć własnego dzieciństwa charakteryzuje jednak brak szacunku, potrzeba kontrolowania, manipulowanie i przymus odnoszenia sukcesów. Nierzadko przejawiają wobec siebie lekceważenie i ironię, które mogą zmienić się nawet w pogardę i cynizm. Brak prawdziwego, emocjonalnego zrozumienia i poważnego traktowania własnego dziecięcego losu prowadzi w końcu do całkowitej nieznajomości swoich prawdziwych potrzeb, które wykraczają poza przymus osiągania. Stłumienie pierwotnego dramatu udało się tak doskonale, że mogli zachować iluzję szczęśliwego dzieciństwa.
Aby opisać psychiczny klimat takiego dzieciństwa, sformułuję najpierw kilka przesłanek, na których chcę się oprzeć.
1. Dziecko posiada wrodzoną potrzebę, aby od chwili narodzin traktować je z szacunkiem i powagą jako tę istotę, którą w danym momencie jest.
2. „Tę istotę, którą w danym momencie jest” oznacza: uczucia, wrażenia i ich przejawy, i to już u niemowlęcia.
3. W atmosferze szacunku i tolerancji dla swoich impulsów i uczuć, dziecko może w fazie oddzielania się zrezygnować z symbiozy z matką i z czasem rozwinąć psychiczną samodzielność.
4. Aby umożliwić taki zdrowy rozwój, rodzice dziecka musieliby dorastać w podobnym klimacie. Tacy rodzice mogą przekazać dziecku poczucie bezpieczeństwa i pewności, w którym rozwija się jego zaufanie[1].
5. Rodzice, których dzieciństwo było pozbawione takiego klimatu, mają niezaspokojoną podstawową potrzebę: przez całe życie poszukują tego, czego w odpowiednim czasie nie znaleźli w swoich rodzicach, istoty, która całkowicie otworzy się na nich, w pełni ich zrozumie i będzie poważnie traktować.
6. Te poszukiwania skazane są na niepowodzenie, gdyż dotyczą sytuacji nieodwołalnie minionej, mianowicie okresu bezpośrednio po urodzeniu.
7. Człowiek z niezaspokojoną i nieświadomą – z powodu wyparcia – potrzebą jest jednak uzależniony od przymusu zaspokojenia tej potrzeby za wszelką cenę za pomocą środków zastępczych – tak długo, aż nie pozna swojej wypartej historii życia.
8. Takim środkiem zastępczym są niestety często własne dzieci. Noworodek jest w swym rozwoju całkowicie zdany na rodziców. A ponieważ jego istnienie zależy od ich życzliwości, zrobi wszystko, aby jej nie utracić. Od pierwszego dnia zmobilizuje wszystkie możliwości, jakimi dysponuje, tak jak młoda roślinka, która zwraca się ku słońcu, aby przeżyć.
W ciągu kilkudziesięciu lat pracy terapeutycznej wciąż miałam do czynienia z dziecięcym losem, bardzo typowym dla osób wybierających zawód, który polega na pomaganiu innym.
1. Matce brak było poczucia emocjonalnego bezpieczeństwa i jej uczuciowa równowaga zależała od określonego zachowania lub sposobu bycia dziecka. Niepewność często ukrywała przed dzieckiem i resztą otoczenia za twardą, autorytarną, wręcz totalitarną fasadą.
2. Dziecko natomiast wykazywało zdumiewającą zdolność do intuicyjnego, a więc również nieświadomego wyczuwania potrzeb matki lub obojga rodziców i odpowiadania na nie, to znaczy przyjmowania nieświadomie przeznaczonej mu funkcji.
3. W ten sposób dziecko zapewniało sobie „miłość” rodziców. Czuło, że jest potrzebne, i to nadawało jego życiu sens. Nieustannie rozbudowując i doskonaląc umiejętność przystosowywania się, takie dzieci stają się w końcu nie tylko matkami (zaufanymi, pocieszycielami, doradcami i oparciem) swoich własnych matek, ale przejmują również odpowiedzialność za rodzeństwo i wykształcają w sobie s z c z e g ó l n ą w r a ż l i w o ś ć, d z i ę k i k t ó r e j r o z p o z n a j ą p o t r z e b y i n n y c h l u d z i. Nie należy się więc dziwić, że później często obierają zawód psychoterapeuty. Czy ktoś, kto nie miał takiego dzieciństwa, byłby gotów przez cały dzień odgadywać, co rozgrywa się w nieświadomości drugiego człowieka? W rozwijaniu i doskonaleniu tej zróżnicowanej wrażliwości, która kiedyś pomogła przeżyć dziecku i która skłania dorosłego do przyjmowania roli osoby pomagającej, odnajdujemy również ź r ó d ł o z a b u r z e n i a. Zaburzenie powoduje, że osoba pomagająca próbuje zaspokajać swoje niespełnione dziecięce potrzeby poprzez osoby zastępcze.
[1] Myślę, że warunek ten spełniają również rodzice, którzy terapeutycznie przepracowali swoje zranienia i scenariusze z dzieciństwa (przyp. Jacek Santorski).