Drogi przez morze - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook

Drogi przez morze ebook i audiobook

Andrzej Pilipiuk

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Echa z przeszłości potrafią powrócić, a cienie - przemówić.

A nikt nie potrafi wsłuchiwać się w szepty minionego tak, jak Andrzej Pilipiuk.

Oto kolejny zbiór opowiadań podążających ledwo uchwytnymi śladami przeszłości. Dotknij tajemnicy zaginionego skarbu drużyny Werwolf, przejdź przez warszawskie Pompeje, poczuj na karku oddech klątwy ciążącej na pewnej szczególnej broni.

Przeszłość wciąż żyje obok nas i cicho prosi o pamięć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Światy Pilipiuka

2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusSzewc z LichtenradeCarska manierkaReputacjaLitr ciekłego ołowiuWilcze leżeZły lasPrzyjaciel człowiekaCzarna GóraZło ze wschoduCzasy, które nadejdąDrogi przez morze

Król gór

Za Wałbrzychem pociąg zwolnił. Zatrzymywał się co chwila na najmniejszych nawet stacyjkach. Ludzie wsiadali albo wysiadali. Witek po kilkunastu godzinach podróży czuł każdą listwę ławki. Na szczęście było już niedaleko. Walizkę postawił na potrzaskanej i poplamionej drewnianej podłodze. Ścisnął bagaż kolanami. Wypchany plecak umieścił pod lewym łokciem. Trochę obawiał się kradzieży, wprawdzie złodziej zdrowo by się rozczarował, ale ubrań i zapasowych butów byłoby szkoda. Pieniądze miał w woreczku pod koszulą na piersi. Nie było tego wiele, ot, by nie zdechnąć z głodu, gdyby podróż miała potrwać dłużej niż planowane trzy dni. W plecaku miał jeszcze mizerne resztki wałówki. Ostatnie cztery gotowane kartofle, garść sucharów z razowego chleba, kilka cukierków i dwie cebule.

Wagon trzeciej klasy stworzono ze zwykłej węglarki. W ścianach wycięto cztery okna i zaszklono. Do środka wstawiono drewniane ławki. Dach pokryto nową papą. Na końcu za przepierzeniem stworzono nawet namiastkę ustępu. W kącie drzemał zardzewiały blaszany piecyk typu koza. Zapewne miał zapewniać ogrzewanie wagonu zimą. Teraz był wygaszony. Także sześć lamp naftowych zawieszonych pod sufitem straszyło tylko okopconymi szkłami. Kołysały się na drutach, ale w zbiornikach nie miały zapewne ani kropli nafty. Do tego wehikuł trząsł się i łomotał na łączeniach szyn. Pociąg miał tylko jedną, za to poważną zaletę – przejazd był w miarę tani. Wysiedli już prawie wszyscy. Tylko po drugiej stronie przejścia pozostała trójka ludzi. Drobny, łysy okularnik w nieco przydużej marynarce, starsza kobieta w pomiętej sukience i podrzemujący mężczyzna w wytartym płaszczu, spiętym na brzuchu wojskowym pasem.

– Skutki tej przeklętej wojny odczują jeszcze dwa, może i trzy pokolenia – perorował łysy. – W mieście nie było lekko, szkoły pod hitlerowskim zarządem działały na ćwierć gwizdka i z bardzo okrojonym programem. Biblioteki pozamykali. A na wsi... – Jakby w poszukiwaniu natchnienia rozejrzał się po wnętrzu wagonu i jego wzrok padł na Witka. – Ty, chłopcze, jesteś ze wsi, prawda?

– Tak, proszę pana.

– Sądząc po akcencie, gdzieś z Kresów.

– Z okolic Łukowa – potwierdził chłopiec.

– Łuków. – Łysy zmarszczył brwi. – A, już wiem, to gdzieś na północny wschód od Lublina, Podlasie prawie – skrzywił się lekko – blisko obecnej granicy.

– Tak, proszę pana.

– Możesz nam opowiedzieć, jak to było u was z nauką podczas wojny?

– Gminna szkoła była czynna kilka razy po kilka miesięcy. Ale kierownika wsadzili do obozu, potem jeszcze dwóch nauczycieli aresztowali. Administracja nie płaciła, a ci pozostali mieli rodziny, to latem pracowali na budowie, a zimą ludzie się zrzucali po parę groszy i płacili im, żeby prowadzili lekcje. Ojciec i wujo uczyli mnie i kuzyna z przedwojennych podręczników, na ile sami umieli i rozumieli, proszę pana. I jeszcze sąsiad pomagał.

– Mądrego masz ojca – pochwalił nieznajomy. – Widzicie państwo – zwrócił się do słuchaczy – w miastach były tajne komplety. Po wsiach edukację dzieciaków ratowała wyłącznie świadomość i odpowiedzialność pokolenia ukształtowanego w wolnej Polsce. My, miastowi, przywykliśmy gardzić wsiokami, ale czy słusznie? Choćby ten przykład pokazuje, że nasze pozorne poczucie wyższości to ogromny błąd! Niby prości ludzie z Podlasia, a sami widzicie, że w najczarniejszych dniach okupacji uczyli swoje dzieci, na ile mogli i jak to chłopiec trzeźwo zauważył, na ile sami umieli. Zakorzenione głęboko poczucie wartości wiedzy szkolnej i wynikła stąd potrzeba przekazywania informacji dalej choć trochę zniwelowały skutki hitlerowskich planów. Ile masz lat, chłopcze?

– Czternaście, proszę pana. Jadę się uczyć – dodał Witek, już niepytany. – Do szkoły w Gniotkowie. W trzy lata przygotują mnie, żebym mógł się dostać do technikum górniczego w Wałbrzychu.

– Rok później, niż szły przedwojenne roczniki – zauważyła kobieta.

– To i tak dobrze. Wojna skończyła się półtora roku temu. Zaległości chłopak już trochę nadrobił, jest szansa, że kolejna szkoła pozwoli jeszcze nadgonić stracony przesz szwabów czas. Ale ile setek tysięcy takich jak on już się do tego nie weźmie? Ile takich dzieciaków, zamiast kształcić się w liceach i szkołach technicznych, musi iść do pracy przy łopacie, byle tylko rodziny mogły związać koniec z końcem? Ilu zdolnych łebków, zamiast studiować, skończy edukację na kursach zawodowych? To będzie wyrwa edukacyjna nie do zasypania – okularnik wrócił do poprzedniej myśli. – No i, co gorsza, ilu wytłukli nam wykształconych ludzi, nikt nie policzy. Dlaczego ja dziś jestem wykładowcą? Brak ludzi. Przypomnieli sobie o mnie, dostałem skierowanie do uczenia innych. Przed wojną z tą wiedzą i kwalifikacjami nie miałbym cienia szans na pracę na politechnice. Na rzęsach stanę, żeby przekazać wszystko, co umiem, ale sami państwo rozumiecie. Nie dam z siebie więcej, niż sam potrafię. Tu jest pies pogrzebany.

– Jest pan bardzo mądrym człowiekiem – zaoponowała kobieta. – Z pewnością da pan sobie radę i będzie świetnym, cenionym wykładowcą. A wiedza... Badania naukowe pan porobi, to i wiedza się poszerzy.

– Niemcy powinni zrefundować nam te straty słoną kontrybucją i reparacjami. Żebyśmy mieli choćby na stypendia dla najzdolniejszej młodzieży – zauważył milczący dotąd jegomość w płaszczu. – Tylko czy wyrwiemy im choćby z milion dolarów? Szczerze wątpię.

– Stypendia stypendiami – westchnęła kobieta. – To na pewno potrzebne. Ale moim zdaniem powinni zapłacić zapomogi dla wdów i dla sierot i renty dla wszystkich kalek. To są koszta nie do udźwignięcia przez zrujnowany kraj! W Krakowie pod każdym kościołem siedzą i żebrzą. Ludzie bez rąk, bez nóg, ślepcy... Milicja niby ich przegania, ale bez większego, że się tak wyrażę, przekonania. Wszyscy wiedzą, jaka jest sytuacja.

– A spółdzielnie inwalidów? – wyrwało się Witkowi.

Zawstydził się, że tak wcina się niepytany w rozmowę obcych, ale łysy tylko uśmiechnął się przyjaźnie.

– Na to rząd nie żałuje pieniędzy – mruknął w zadumie. – Zakłada się nowe, zatrudnia kaleki, ociemniałych. Na ile się da, oczywiście. Produkują różne rzeczy, naprawiają. Ale organizacje i partia nadal nie nadążają za potrzebami. Tu trzeba na każdy powiat setek milionów złotych. Wracając do tematu kontrybucji, złożyłem na komisji rewindykacyjnej wniosek. Mieszkanie, które straciłem w Warszawie na skutek bombardowań, było warte przed samym wybuchem wojny pięćdziesiąt pięć tysięcy w złocie. Jedyny dorobek trzech pokoleń mojej rodziny.

– No ciekawe, czy cokolwiek oddadzą – zamyśliła się kobieta.

– Szczególnie na to nie liczę. Tyle dobrze, że tu, we Wrocławiu, dostałem przyzwoitą kwaterę. W takiej niedużej willi po szwabach. Mam pokoik z kuchnią i drugi, mniejszy, na gabinet. Łazienka wprawdzie wspólna, ale nie ma co narzekać. No, chłopcze, zaraz będzie twoja stacja. Ucz się pilnie, dzieciaku, za sześć czy siedem lat widzę cię na egzaminach. Potrzebujemy mądrych młodych ludzi. Jak masz dobrze poukładane w głowie i się ostro przyłożysz, kto wie, może zostaniesz inżynierem...

Witek nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, podziękował nieskładnie. Pociąg zwalniał.

*

Wysiadł na peronie. Rozejrzał się niepewnie. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł, była wysoka pryzma cegieł. Pochodziły z jakiejś rozbiórki, obstukano je z zaprawy i starannie ułożono. Obok sterczał kij, do którego przybito kawał pofalowanej od wilgoci dykty.

„10 000 cegieł – nasz wkład w odbudowę Warszawy” – namalowano białą farbą olejną.

Po chwili spostrzegł też kuzyna. Stał koło budynku stacji i machał czapką. Nie widzieli się od dwóch lat, ale od razu się rozpoznali.

– Dobrze, że wreszcie do nas przyjechałeś. – Piotrek ścisnął kuzynowi dłoń. – Jak tam w domu?

– Stara bieda – odparł Witek. – Powoli jakby ku lepszemu, ale... powoli. Kontyngenty przysolili niewiele mniejsze niż szwaby – dodał przyciszonym głosem. – Zboże skupują po państwowej cenie, a ilość ma się zgadzać. Na własne potrzeby niewiele nam zostaje. Tyle dobrze, że głodu nie ma, naftę i cukier od biedy już da się kupić. Z mydłem jest nieźle. Ale ze skórą krewa. Nie ma z czego butów robić. Do tego gadają, że jeszcze rok, może dwa i wszyscy pójdziemy do kołchozów, jak u Sowieta.

– Tu też o tym gadają – powiedział kuzyn ponuro. – Nowym osiedleńcom nie dają już aktów własności, tylko papier o dzierżawie. Do tego jeszcze ciągle strach, że Niemcy wrócą po swoje. – Splunął. – Ale ojciec mówi, że raczej nie będzie kolektywizacji, przynajmniej na razie. Czerwoni boją się powszechnego buntu na wsi.

Dworzec leżał na skraju miasteczka. Domy, kryte dachówką lub rzadziej blachą, zdawały się drzemać w ciepłym zmierzchu.

– Jak wam się tu gospodaruje? – zagadnął przybysz.

– No nie jest źle. – Kuzyn dał mu sójkę w bok. – Dwa prosiaczki udało się kupić, zabiedzone trochę, ale utuczymy. Konia od sąsiadów się pożycza. Zdobyć własnego ciężko. Może za dwa lata uciułamy. Za to krowę mamy pierwsza klasa, mleczna i cielna.

– No gadasz. Skąd ta krowa? UNRA przysłała czy jak?

– Zabawna sprawa. Kupiliśmy od sowieciarzy. To było tak. Dom był prawie nienaruszony. Hitlerowcy, uciekając, zabrali oczywiście najcenniejsze sprzęty. Po zegarze tylko przegapiony kluczyk został, z maszyny do szycia sam stolik. Przeszukaliśmy gospodarstwo i na strychu pod różnymi szmatami trafiliśmy na metalową rurę. A w niej był sztandar.

– Jaki znów sztandar? – zainteresował się Witek.

– Hitlerowski. Lokalnego, uśmiejesz się, związku gospodyń wiejskich. Piękny był po prostu. Czerwony, z połyskliwego materiału, z wielką swastyką i napisami haftowanymi złotą nicią. A po drugiej stronie Hitler wymalowany na tkaninie, artystycznie. Gęba oddana, że wyglądał jak żywy, morda otoczona liśćmi dębu i z wieńcem laurowym na skroniach, niby rzymski cesarz. Do tego w rogach kwiaty, a od lamówki wokoło zwisały złote frędzle. Drzewce było obite tabliczkami z nazwiskami, kto przy haftowaniu pracował, grot na końcu też był, a jakże, też ze swastyką. Świeciła jak psu jajca, nawet myśleliśmy, że to może złoto, ale dentysta obejrzał i orzekł, że tylko tombak. No wiesz, taki stop, co dobrze udaje kruszec – objaśnił Piotrek.

– I jaki to ma związek z krową?

– Matka chciała sztandar od razu spalić albo podrzeć na szmaty do podłogi, ale ojciec schował i powiedział, że się przyda. Gdzieś miesiąc później ruscy szli. Wracali do domu i pędzili krowy. Wielkie stado, osiemdziesiąt sztuk. Zostali tu na wsi niedaleko na cztery dni na odpoczynek i żeby zwierzęta trochę odkarmić, coby nie padały w drodze. Ich kapitan kwaterował u nas w chałupie. Sympatyczny, jak na ruska, opowiadał, że w cywilu był nauczycielem muzyki. Skrzypce miał, lepsze jakieś, na szwabach zdobył. Grał takie koncerty, że płakać się chciało ze wzruszenia. Tatko to rosyjski jeszcze z carskiej szkoły pamiętał, zagadali i poszła wymiana. Krowę dostaliśmy za ten sztandar.

– No gadasz! Ale po co mu to!? – wytrzeszczył oczy Witek.

– On był gdzieś z Syberii, opowiadał, że jego miasteczko to dziura zabita dechami, ale ma muzeum. Takie jakby etnograficzne. Trochę o tubylcach, trochę o ruskim osadnictwie, a głównie o tym, jak różni czynownicy tam zakładali komunizm w dwudziestym pierwszym. W tej jego osadzie wykształconych ludzi jest tylko kilku, praktycznie nikt nie zna alfabetu łacińskiego, o gotyku nie wspominając. I nikt ni w ząb nie bałaka po niemiecku. Ojciec przekonał go, że taka wspaniała hitlerowska szmata powieszona w gablocie będzie chlubą zbiorów i pokaże wkład ludzi z ich okolicy w pokonanie hitleryzmu. Bo co pomyślą prości Sowieci na taki widok? Że to zdobyte w krwawym boju, z jakimś ważnym oddziałem SS. Oficer dał się przekonać. No i za głupią niemiecką ścierę mamy świetną mleczną krowę. Też niemiecką, ale pal diabli. Mleko smakuje normalnie. A tłuste niebywale, masło mamy pierwsza klasa. Trochę zostawiamy dla siebie, a resztę sprzedajemy po cichu. I mleko mleczarnia bierze, więc jest grosz.

Szli drogą wzdłuż torów. Miasteczko zostało z tyłu. Witek rozglądał się wokoło. Pasmo wzgórz, szeroka dolina, stoki częściowo zalesionych gór. Widząc rząd drzew, domyślił się, że gdzieś tam płynie rzeka. Miasteczko otaczały przysiółki i pojedyncze zagrody. Dachy domów, a nawet szop i stodół kryte były dachówką. Tylko tu i ówdzie widział inną barwę. W pierwszej chwili pomyślał, że to drewniany gont, ale szybko zrozumiał, że to płytki łupku. Mimowolnie wypatrywał wież wyciągów kopalnianych, ale najwyraźniej w tej okolicy kopalni nie było.

Nie cały Śląsk stoi na węglu, pomyślał.

Ponury skrzek wyrwał chłopaka z zadumy. Rozejrzał się i zaraz odkrył źródło hałasu. Ptaszydło było wielkie niemal jak kura. Siedziało na płocie przy drodze.

– Co to za cholera!? – zdziwił się. – Przecież nie gawron chyba.

– Kruk – zawyrokował Piotrek. – Wielki czarny kruk. Lata ich tu trochę. Kamieniem by go... Tylko po co niby? – zreflektował się. – Niech se żyje. Siedzi to siedzi, przecież się na nas nie rzuci.

– Nie podoba mi się, wygląda jakoś tak złowrogo. – Kuzyn zmarszczył brwi. – Ale masz rację, lepiej nie zaczepiać. Niech se żyje – powtórzył.

Przeszli obok, popatrując z niepokojem. Ptak siedział nieruchomo, najwyraźniej nic sobie nie robił z ich obecności. Ale odprowadził ich wzrokiem. A gdy się oddalali, raz jeszcze zaskrzeczał.

Czego ja się boję? – myślał Witek. Przecież to tylko zwierzę. Ma wprawdzie pazury, mocny dziób, ale poza tym? Co taki ptak może? Rzuci się na mnie, wpije pazurami, to mu jednym ruchem kark skręcę i tyle.

Znów skierował wzrok w stronę gór. Karkonosze w świetle zachodzącego słońca wydały mu się ciemne i groźne. Przed wyjazdem w te strony usiłował znaleźć jakieś informacje. Zaszedł w tym celu do gminy, gdzie w jednym z pomieszczeń zebrano resztkę książek z przedwojennej biblioteki. Ale poza hasłem w cudem ocalałej encyklopedii Gebethnera nie znalazł niczego.

– Te góry... – westchnął Witek. – Nie podobają mi się.

– Dlaczego? – zdziwił się kuzyn.

– Może ty już się opatrzyłeś i przywykłeś. Ja mam takie wrażenie, jakby bez przerwy śledziły nas jakieś złe oczy. Nie umiem tego wyjaśnić. I te lasy, jakieś takie ciemne.

– Werwolf wybito do nogi, nie ma się czego obawiać.

– No właśnie, Niemcy... Jak myślisz, to już będzie nasze? – Chłopak potoczył wzrokiem po okolicy.

– Co będzie nasze? – nie zrozumiał Piotrek.

– No wiesz, ta kraina. Góry, lasy, pola, miasta, domy. Niemców wysiedlono. A jeśli wrócą? Z pomocą imperialistów? Jest takie przysłowie: „Dziad, gdy ożyje, to cię torbą zabije”.

– Jeśli nawet mieliby wrócić, to raczej nieprędko – mruknął Piotrek. – Dostali straszne baty od Sowietów. Tam, na froncie wschodnim, pod Stalingradem i Lenino. Przecież poległy ich tam setki tysięcy, jak nie miliony. A i potem masę ich natłukli. Może i połowa młodego pokolenia szwabów leży w masowych grobach w Rosji, w Polsce, tutaj i dalej, na Zachodzie. Teraz to oni liżą rany. Nawet gdyby chcieli znów na nas uderzyć, najpierw musieliby zza Renu przebić się przez strefę okupowaną. Ta wojna... Myślę, że przetrąciła im zbrodnicze łapska na dłużej. Ale co do jednego masz rację. Jak odzyskają siły, może być różnie.

Gospodarstwo wyrosło przed nimi. Przeszli przez bramę. Witek rozglądał się z zaciekawieniem. Murowana obora, otynkowany na biało dom, kryty dachówką. Podwórze było brukowane. W kącie stała pompa abisynka.

– Fiu, fiu – gwizdnął. – A to stodoła czy jak? – zdziwił się, patrząc na spory budynek.

– Tak.

– Ale że murowana?

– Taki u szkopów zwyczaj. Solidne mury, szczeliny tylko dla wentylacji, coby się siano nie zaparzyło. Obora i dom podobnie. Tylko dom zbudowany z cegły, a reszta z łamanego kamienia. Poczekaj, dam tylko belkę na noc. – Piotrek skierował się ku furcie.

Zatrzasnął bramę, zamknął kuty rygiel, potem wsunął w obejmy kawał starego dyszla. Wuj usłyszał ich i wyszedł na próg. Trzymał za obrożę dużego łaciatego kundla.

– Cześć, Witek, kawał czasu się nie widzieliśmy – mruknął na powitanie krewniaka. – Ze dwa lata będzie. Witamy, jak to mówią, na ziemiach wyzyskanych. – Puścił oko. – Daj się psu obwąchać, musi wiedzieć, że jesteś swój. Uważaj na niego, ostry jest. – Poczochrał zwierzę między uszami. – Teraz tak, musisz pamiętać, że na noc wszystkie okiennice muszą być zamknięte i zaryglowane od środka. Piotrek pokaże ci jak. Szwaby niby już wysiedlone z okolicy, ale może być różnie. Nasi złodzieje też grasują. – Splunął. – To jest trochę dziki zachód... Skombinowałem spluwę – przyciszył głos. – Potem ci pokażę, gdzie jest schowana. Ale tego możemy użyć tylko w absolutnej ostateczności i nikomu ani słowa, bo za byle klamkę potrafią wlepić osiem lat. Ile się nachodziłem, żeby dostać pozwolenie na głupią dubeltówkę. Boi się władza ludzi, oj, boi. I poniekąd słusznie. – Mimowolnie zacisnął pięści.

W korytarzu świeciła się słaba żarówka, ale gdy przeszli do kuchni, Witek aż musiał zmrużyć oczy. W lampie wiszącej nad stołem żarówki były dwie, i to nie byle jakie, co najmniej po dwadzieścia watów. Przywitał się z ciotką. Zaraz też dostał talerz pomidorowej z makaronem.

– Przywiozłem, o co prosiłeś, wuju. – Wydobył z walizki podłużny pakunek zawinięty w gazetę i drugi, pękaty.

– Dziękuję! – Krewniak uśmiechnął się szeroko i zaraz zabrał się do odpakowywania.

– Co to za gruz!? – zdumiał się Piotrek. – Po co...

– To nie jest zwykła cegła. – Wuj przybrał uroczysty ton. – To z domu, który zbudował wasz prapradziadek. I woreczek ziemi z jego ogrodu. Cegłę wmurujemy w tę chałupę, a ziemię rozsypiemy na grządkach. Cząstka tego, co było. Kontynuacja w nowym miejscu, rozumiecie?

Pokiwali głowami. Zasiedli do stołu. Witek wiosłował łyżką, pogryzał pajdą chleba. Od kaflowego pieca wiało przyjemnie ciepłem.

– Kartofle już wykopane – gderała ciotka. – Ale słabe zbiory w tym roku, a i jeszcze oddać było trzeba na dostawy obowiązkowe. Nie wiem, jak my te dwie świnki wykarmimy, a jeszcze mogą i domiar zrobić. Za Niemca przynajmniej był porządek. Wyznaczyli kontyngent, zabrali, ale jak już obrabowali chłopa, to się dalej nie czepiali. No, przynajmniej jakiś czas. A tu w zeszłym roku aktyw gminny wyznaczył dostawy, ale potem pomyśleli, że za mało, raz jeszcze dowalili. Wiosną znowu łazili i spisywali, ile komu zostało. Hieny nienasycone.

– Chcą zwiększenia produkcji rolnej, a sami co rusz podstawiają nam nogę – dodał wujo.

– U nas toczka w toczkę tak samo – westchnął Witek. – Sąsiadowi jałówkę skonfiskowali. A skąd mają być krowy, jak cielęta idą do rzeźni? Witkowscy mieli byczka, pomyśleli tak: koni nie ma, traktory to w gazecie można pooglądać, a gdyby tak byczka wykastrować i mieć wołu roboczego jak sto lat temu? Ale gdzie tam. Zabrali i poszedł pod nóż.

– Szwabska okupacja się skończyła, liczmy, że teraz będzie jednak szło ku lepszemu. – Wuj pociągnął łyk herbaty. – W każdym razie nie ma się co martwić na zapas. Idźcie spać. Jutro szkoła.

Witkowi pościelono w pokoju kuzyna. Poukładał ubranie w swojej połówce szafy. Potężne poniemieckie łóżko kusiło. Wyciągnął się na dobrze nabitym pasiastym materacu.

Niby nic się nie wydarzyło, jedno głupie ptaszydło, a humor jakoś zwarzony, zastanawiał się, zagrzebując się po uszy w pościeli.

*

Kiedy wstał o wpół do szóstej, łóżko kuzyna było już puste. Ochlapał szybko twarz wodą i ubrał się. Ciotka już krzątała się w kuchni. Wyjrzał na podwórze. Pustą przestrzeń oświetlała samotna żarówka pięciowatowa nad drzwiami ganku. Piotrka znalazł w oborze. Tu też założono elektryczność. Kuzyn kończył już doić.

– Mogę jakoś pomóc?

– Pozbieraj jajka i sypnij kurom ziarna, tam jest worek. – Piotrek wskazał ręką. – Kurde, gdyby tak zdobyć gdzieś parkę królików. Mamy obiecane na wiosnę młode gęsi. Będzie trochę roboty, ale i mięsko doskonałe, i gęsi puch, wiadomo, najlepszy. Krowę się zacieli. – Pieszczotliwie pogłaskał krasulę po nosie. – I tak krok po kroku odbudujemy się, aż będzie jak przed wojną.

– Łapię się na tym, że w sumie niewiele pamiętam z tych przedwojennych czasów – powiedział Witek. – Pomarańcze... Rodzice wcześniej kupowali. Nie widziałem ich od trzydziestego dziewiątego. I śledziki od żydka, pana Ajzyka.

– Pamiętam go. Taki wysoki, z niebieskimi oczyma. Mówili, że jego córka się uratowała, jest w Lublinie. Żydów już nie ma – mruknął kuzyn. – I już nigdy nie będzie... Pochłonął ich szeol, ta ich otchłań zmarłych. Wiesz zresztą, ilu naszych miasteczkowych żydków leży w mogile na wygonie. Nasi ojcowie przecież razem stawiali ten kamień na ich grobie.

– Wiem. Ze dwie setki będzie. A co do reszty, tych, których wywieźli... Można się domyślić. Bo wiesz, niedawno film puszczali u nas, dokumentalny, o obozach koncentracyjnych. Macie światło? – Witek postanowił zmienić temat na mniej ponury.

– Zostało po tamtych. Generator w młynie oczywiście zniszczyli przed ucieczką, ale trafił się jakiś inżynier, miesiąc dłubał, coś pospawał, polutował i uruchomił. Zaczęli od dwudziestu watów, a teraz przydział jest całe siedemdziesiąt na gospodarstwo. Na sześć żarówek wystarcza. Obiecują, że wiosną będzie może sto dwadzieścia.

– U nas już druty pociągnęli, ale na razie prąd puścili tylko dwa razy, na próbę. I z ciężarówki.

– Z czego? – zdziwił się Piotrek.

– Taka ruska maszyna przyjechała. Auto, a na nim maszyneria, silnik na ropę, jakieś koła, przekładnie. Przewoźny generator czy coś.

Zanieśli wiadro z mlekiem i koszyk jajek do sieni. Piotrek otworzył drzwi umywalni.

– Szkopy niegłupio to wymyślili – mruknął. – Po robocie prysznic, zmieniam ubranie i idę do szkoły bez tego oborowego smrodu na skórze.

– Ale woda zimna – zaprotestował Witek.

– Letnia – uściślił Piotrek. – Wieczorem było palone, kocioł jest grubo zaizolowany, trzyma ciepło wiele godzin.

– Cuda na kiju!

*

Pół godziny później szli już drogą do miasteczka. Nad polami snuły się poranne mgły.

– Coś muszę wiedzieć o tej budzie? – zagadnął Witek. – Opowiedz, jak tam jest.

– Bo ja wiem? Kierownik czerwony idiota, ale niegroźny. Jak zacznie gadać, to jakbym słuchał w radio relacji z partyjnego zebrania. Belfrzy bardzo różnie, matematyk Lewicki straszna piła, ale reszta do wytrzymania. Kluska jest fajny. Taki starszy gość, trochę melepeta, czasem lubi sobie chlapnąć. Rusycystka... o, to jest szprycha – westchnął marzycielsko Piotrek. – Polonistka też młoda i fajna.

– A uczniowie?

– Zbieranina z całej Polski, część to nawet z Kresów. – Kuzyn przyciszył głos. – Trzymam się z Gienkiem, prawie co nasz sąsiad, z Lubelszczyzny. Gdzieś w okolicach Chełma mieszkał. Sympatyczny łebek. Polubicie się. Mieszka w bursie.

– Sierota znaczy?

– Nie, ale rodzina biedna, przysłali go tu, bo też chce iść do szkoły górniczej. Tu było wolne miejsce. Jest i Siwy. Poznasz od razu, czarna czupryna z białym pasmem na skroni. Nie ufają mu. Ale ja z Gienkiem się z nim kumplujemy.

– Czemu nie ufają?

– To jedyny w klasie miejscowy.

– Niemiec? – zdumiał się Witek.

– Niby Polak, ale nie tak do końca. Może trochę Germaniec, ale raczej może Ślązak. Gada po naszemu, ale czasem dorzuca swoje słowa. Znaczy się z tutejszej gwary. Ni to polskie, ni to szkopskie. Mieszka z dziadkiem. Co się stało z resztą rodziny, nie wiem. Dziadek ma blizny na policzkach i u dłoni brak mu kilku kawałków palców. Gestapo go torturowało. Twarz przypalali lampą lutowniczą, palce cięli sekatorem. Miał iść pod ścianę, ale liczyli, że coś z niego jednak wycisną. Aż ruscy wkroczyli, szybciej, niż się ich spodziewano. I tak się wyratował.

– Takie buty...

– Powiem ci, durna afera z tym Siwym wyszła – zasępił się Piotrek. – W zeszłym roku zaraz od pierwszego września przyuważyliśmy, że na długiej przerwie wyciąga sobie kanapkę. I to jaką! Pajda chleba, kotlet schabowy, druga pajda chleba. I tak się obżerał dzień w dzień, nawet w piątek.

– O choroba...

– Chłopaków to aż skręcało na ten widok. Nie dość, że jakby szkop, to jeszcze się schabem obżera. No i Gienek któregoś dnia nie wytrzymał i podpierniczył mu śniadanie. Ale że dobry kumpel, postanowił się ze mną podzielić tym skarbem. Siedliśmy, odpakowaliśmy i wiesz, co się okazało?

– No...? – niecierpliwił się Witek.

– To był chleb przełożony kotletem ziemniaczanym. A my myśleliśmy, że to schaboszczaki tak wtrzącha. No i najlepsze, bo Siwy nas wyśledził i nakrył, jak z głupimi minami siedzimy nad tą jego wałówką. Inny to by pewnie dał po mordzie, ale on się tylko ponabijał z naszej wyobraźni i odpuścił. Powiedział Gienkowi, że sprawy nie ma, rozumie, bo sam nieraz był głodny. I od tamtej pory między nami sztama. A reszta chłopaki jak my. Pewnie będą cię belfrzy egzaminować, ile wiesz i co umiesz. Trzy lata mamy na uzupełnienie braków, potem egzamin i najlepsi pójdą do Wałbrzycha, do technikum górniczego. Zresztą przecież wiesz – zreflektował się Piotrek.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © 2025 by Andrzej Pilipiuk COPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.

WYDANIE I

ISBN 978-83-8375-094-1

Kod produktu: 4000650

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

REDAKTORKA PROWADZĄCA Joanna Orłowska

REDAKCJA Rafał Dębski

KOREKTA Katarzyna Pawlik Magdalena Byrska

GRAFIKA ORAZ PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Paweł Zaręba

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

PRODUCENT Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki [email protected]

DANE DO KONTAKTU Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Chmielna 28B/4 00-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.pl [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/

WYDAWCA Robert Łakuta

DYREKTORKA WYDAWNICZA Izabela Milanowska

MARKETING Luiza Kwiatkowska Urszula Słonecka

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki