Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wierzysz, że zasługujesz na to, żeby spotykały cię dobre rzeczy? Czy byłabyś gotowa o nie zawalczyć, nawet jeśli w środku ciebie nadal tkwi ta mała dziewczynka, która się boi?
Anda niewiele miała na starcie. Nie był to ani spokojny dom ani kochająca rodzina. Miała za to matkę alkoholiczkę i wybitny talent muzyczny, którego potencjału nie mogła wykorzystać, by wspiąć się na szczyty kariery.
Teraz Anda jest dorosłą kobietą, której brakuje już sił do zmagania się z rzeczywistością. Próbując odnaleźć na nowo sens, decyduje się postawić na siebie i wrócić do pasji z młodości. Wraz z muzyką w życiu Andy pojawiają się wyzwania, które zmuszają ją do rozliczenia się z przeszłością i odkrycia siebie na nowo.
Kojąca opowieść o dobrych ludziach, odnajdywaniu drogi do siebie i muzyce, która leczy najgłębsze rany. I o tym, że życie nie musi być idealne, żeby było dobre.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Anna Rozenberg
Redaktor prowadzący: Małgorzata Święcicka
Korekta: Karolina Mrozek, Justyna Techmańska
Redakcja techniczna:Grzegorz Włodek
Skład i łamanie: MAGiK/Piastów
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
© for the text by Małgorzata Włodarska
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3200-1
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
– A ty wierzysz w miłość? – zapytała jedna mała dziewczynka drugą małą dziewczynkę.
– No pewnie. Są na to dowody. – Druga mała dziewczynka pokiwała głową z pewnością dorosłego człowieka.
– Jakie?
– Bajki.
– No ale to przecież tylko bajki!
– Bajki nie biorą się znikąd. Zupełnie jak dzieci.
– Co? – Mała dziewczynka o blond włosach nie mogła zrozumieć.
– Mama zawsze tak mówi – odpowiedziała poważnie dziewczynka o włosach rudych jak marchewka.
– Przecież bajki są wymyślone!
– Ale nie da się przecież wymyślić czegoś, czego całkiem nie ma!
– Jak to?
– No pomyśl sama. Są na świecie księcie i księżniczki?
– No są.
– Są czarodzieje i czarodziejki? Czarownice i wróżki?
– No wiadomo – odparła blondynka.
– No właśnie. A są śluby?
– No jasne!
– No to bajki nie biorą się znikąd! Czyli są prawdziwe.
– Całkiem?
– No pewnie nie całkiem, ale śluby też czasem kończą się rozwodem.
– Czym?
– To jak pani i pan przestają się kochać i przestają razem mieszkać.
– Aha. Albo dzieci nie mają tatusiów.
– No właśnie. Nic nie jest doskonałe.
– A ja to właśnie nie wiem, czy ta miłość to jest czy nie.
Mała ruda dziewczynka spojrzała na blond dziewczynkę znowu zbyt dorosłym spojrzeniem.
– Zobaczysz, przyjedzie kiedyś książę i się z tobą ożeni. I będziesz też prawdziwą księżniczką.
– E tam. Mama go przegoni. Mama nie lubi bajek. Mówi, że są głupie i mieszają w głowie.
– A moja mama je wprost uwielbia!
– Wiem, przecież nam czyta codziennie.
– No widzisz?
Mała blondynka pokiwała głową. Pomyślała, że bardzo by chciała, żeby mama też poczytała jej bajki, ale bała się poprosić. Że miłość istnieje, była pewna, w końcu kochała swoją mamę. Wiedziała, jak to jest, jak się kocha. Nie wiedziała tylko, czy jej mama to wie.
Światła reflektorów oślepiały ją do tego stopnia, że nie widziała nawet własnej dłoni chwytającej akordy na gryfie gitary. Jedyne, co miała przed oczami, to kolorowe mroczki. Publiczność była ścianą ciemności wznoszącą się tuż za krańcem sceny, na której siedziała razem z pianistą.
Cieszyła się z tego, że nic nie widzi. Gdyby zobaczyła ten tłum, prawdopodobnie sparaliżowałyby ją przerażenie i trema, a tak może sobie wmawiać, że jak zawsze gra i śpiewa tylko dla siebie. Tyle że pociła się znacznie bardziej, światło sceniczne nie tylko oślepiało, pot spływał jej po plecach i moczył pasek dżinsów. Zerknęła na swoje kolano pod pudłem gitary. Drgało zupełnie nie w rytm muzyki, niekontrolowane drżenie czystego strachu. Uświadomiła sobie, że to samo dzieje się z jej ustami. Śpiewała, ale wargi się trzęsły, jak przy rozpaczliwym płaczu. Nie mogła tego opanować. Dla pewności, że nic jej nie rozproszy, zacisnęła mocno powieki i dokończyła utwór odcięta od rzeczywistości, w której znalazła się na własne życzenie. Była tylko muzyka i tekst.
Zawsze bała się występów publicznych. Wstydziła się nawet, kiedy musiała odpowiadać na pytania wykładowców na uniwerku. W takich chwilach wolała się schować i pozostać niezauważona. Czasem się zastanawiała, dlaczego zaczęła w ogóle pisać piosenki i śpiewać je znajomym, przecież nawet wtedy wstydziła się okropnie. Jednak ta potrzeba była silniejsza od strachu. Coś wyrywało się z niej, drapało pazurami od środka i jeśli tego nie wypuszczała, zaczynało boleć. Pisała więc za każdym razem, kiedy zwierzę w niej tego żądało. Pisała, czasem wyrzucała, czasem darła kartki. Muzyka przychodziła jej do głowy w tym samym momencie, zapamiętywała ją, ale jeśli piosenka przestawała jej się podobać, w końcu zapominała. Wtedy nie dało się już nic odtworzyć. A kiedy śpiewała nową piosenkę, patrzyła potem czujnie na słuchających. Potrzebowała zapewnienia, że jest dobrze, ciekawie, że treść przynosi zastanowienie, a forma niesie je na skrzydłach piękna.
Druga piosenka poszła lepiej. Zapomniała na te kilka minut, że śpiewa dla obcych ludzi. Drżenie na moment przeszło. Kiedy skończyła, przypomniała sobie, gdzie jest i zamarła w przestrachu. Nie otwierała oczu, próbując przedłużyć chwilę, kiedy kot Schrödingera nadal żyje. Cisza się nie kończyła, Anda pomyślała, że się nie podobało. W końcu musiał przyjść taki moment. I kiedy już łzy zebrały się pod jej powiekami, nagle wybuchła feeria braw. Światła rozbłysły, Anda otworzyła oczy i zobaczyła ludzi, którzy z zapamiętaniem klaskali, gwizdali i tupali. Oszołomiona wstała, ukłoniła się niezgrabnie i zeszła ze sceny, prawie przewracając się na grubych kablach poprowadzonych po podłodze. Za nią szedł roześmiany Piotr i sam klaskał równie mocno jak publiczność.
– Sam sobie brawo bijesz? – spytała.
– Tobie biję, głupia!
Podskoczył do niej, złapał ją wpół i zakręcił wokół własnej osi tak mocno, że poczuła zawrót głowy.
– Myślisz, że im się podobało?
– Podobało? – Popatrzył na nią z politowaniem. – Kochana, masz ich u swoich stóp!
– Ale ja mówię o jury.
– Ja też – roześmiał się głośno i wskazał na coś za jej plecami.
Odwróciła się i zobaczyła starszego mężczyznę, który stał z boku wejścia na scenę i z założonymi rękami przyglądał się jej, jakby stanowiła jakieś ciekawe zjawisko przyrodnicze. Przypomniała sobie, że widziała go wcześniej siedzącego przy stole przykrytym zielonym suknem, na samym środku. Przewodniczący jury. O matko.
– No proszę, proszę, co nam tu przywiało – powiedział ochrypłym głosem.
Anda milczała.
– Umiesz mówić? – zapytał ironicznie. – Czy tylko śpiewać?
– Umiem – odpowiedziała cicho, czerwieniąc się okropnie. Czuła jak gorący jęzor wstydu oblizuje jej szyję i twarz.
– Chwali się – skwitował.
Podszedł bliżej, wyciągając rękę.
– Tomasz Wybicki. Przewodniczący jury.
Anda uścisnęła jego dłoń szybko i mocno, po czym schowała ręce do kieszeni dżinsów.
– Anda Zycher.
– Miło cię poznać, panno Anno.
– Ando – poprawiła. – To pełne imię, nie zdrobnienie.
– Ach, oczywiście. A zatem Ando. Skąd się tu wzięłaś?
– Słucham? – Nie zrozumiała.
– Skąd się tu wzięłaś? Jak to się stało, że tu zaśpiewałaś?
Zastanowiła się.
– Ze strachu.
– Słucham? – Tym razem to on się zdziwił.
– Pomyślałam, że jeśli teraz tego nie zrobię, to już nigdy się nie odważę. Musiałam sprawdzić.
– Co sprawdzić? – W jego głosie pojawiło się autentyczne zaciekawienie.
– Czy to ma jakiś sens.
Zamilkł i przyglądał się jej dłuższą chwilę.
– To twój pierwszy raz? Nigdzie wcześniej nie występowałaś?
– Nie.
– No tak – mruknął. – Wiedziałbym, gdybyś gdzieś się pojawiła.
– Dlaczego?
Popatrzył na nią uważnie.
– Ty naprawdę tego nie wiesz, mam rację?
– Czego nie wiem? – W jej głosie pojawiła się złość. Dość już miała tego dziwacznego przesłuchania, czuła się, jakby została wywołana do odpowiedzi w szkole.
– Tego, że masz ogromny talent – powiedział, pochylając się nad nią lekko. – Że śpiewając, trzymasz na smyczy publiczność, która nic o tobie nie wie i nie zna twoich piosenek. Że słuchają cię jak zaczarowani, a ty masz moc zarządzania ich emocjami. Sama piszesz?
– Tak – odpowiedziała niepewnie.
– Tekst i muzykę?
– Tak.
Pokręcił głową z niedowierzaniem. W zamyśleniu poklepał ją po ramieniu, odwrócił się i odszedł. A ona popatrzyła za nim i zastanowiła się, co ta dziwna rozmowa właściwie znaczy. I co będzie dalej.
W piątej klasie podstawówki wbrew woli matki zapisała się do harcerstwa. Mama nie znosiła, kiedy Anda miała jakieś zajęcia poza lekcjami. Męczyło ją wszystko, co było ponad niezbędne minimum opieki nad tym dzieckiem. Mała nie była absorbująca, trzeba to przyznać uczciwie, ale prowadzanie na zbiórki po lekcjach? Jeszcze czego. Uspokoiła się jednak, kiedy okazało się, że Anda jest wystarczająco duża, by na zbiórki już chadzać sama i sama z nich wracać, mieszkały ledwie dwie ulice od szkoły. Anda uwielbiała patrzeć, jak harcerze biegali w jakimś tajemniczym celu, zgrani jak palce jednej ręki, zaprzyjaźnieni jak członkowie wiernej paczki. Zazdrościła im tak bardzo, że czasem płakała z tęsknoty. Tak bardzo potrzebowała gdzieś należeć. I żeby oni też byli ciekawi tego, co ona, na przykład skąd się biorą wiersze i dlaczego ludzie je piszą. Ona też próbowała pisać wiersze. Kiedyś pokazała jeden matce. Ale ta, zaciągając się klubowym, zerknęła tylko nieuważnie znad gazety i powiedziała ochrypłym głosem:
– Wierszami się nie wyżywisz, dziecko.
Więcej wierszy już jej nie pokazała, a mama nie pytała. Pewnie zapomniała nawet, że gówniara je pisze. Ale ona pisała je nadal, nie zastanawiając się, czy są dobre, czy złe. Po prostu musiała. Czasem pojawiała się jakaś fraza, słowo albo obraz i kiedy zamykała oczy, te fragmenty rozwijały się jak roślina w przyspieszonym tempie, tworząc całość. Zawsze wiedziała, kiedy wiersz był skończony. Wtedy, kiedy już nie można było nic w nim zmienić. Kiedy wszystko było dokładnie na swoim miejscu, jak jedyna w swoim rodzaju układanka. Każde dodane lub wyjęte słowo burzyło konstrukcję, która rozpadała się wówczas jak domek z kart.
Wtedy pojechała na pierwszy w życiu obóz harcerski. Całe trzy tygodnie bez mamy. To było tak niezwykle wspaniałe, że cieszyła się nawet z tych rzeczy, które ją właściwie irytowały i denerwowały. Pokornie obierała całe wanny ziemniaków i czyściła piaskiem gigantyczne kotły na dyżurach w kuchni, chodziła na podchody i budowała pokraczne szałasy, niszcząc zapamiętale ściółkę leśną. Kopała dołki pod ognisko, na którym gotowała zupki w menażce, znosząc ohydny smak posiłku w proszku, ważne, że zdobyła sprawność. Tylko te sprawności ją irytowały. To, że trzeba było zdobyć ich kilka, żeby zaliczyć obóz. A ona nie miała tendencji do posłuszeństwa. Kiedy kazano jej wszystko robić na gwizdek, budził się w niej bunt. Na gwizdek się budzili, na gwizdek wychodzili z namiotów, na gwizdek robili gimnastykę, na gwizdek się myli i na gwizdek sikali. Na gwizdek jedli, pili i przestawali jeść i pić. Na gwizdek wychodzili i na gwizdek wracali. Te nieliczne chwile, w których mieli czas dla siebie, zaledwie jakąś godzinę dziennie, były jedynym momentem w ciągu dnia, kiedy mogła odpocząć. Napisać coś. Pomyśleć. Pomarzyć. Odlecieć. Znosiła gwizdki, bo i tak czuła się bardziej wolna niż w domu.
Za to wieczory były cudowne. Ognisko i śpiewanie, i granie. Patrzyła roziskrzonym wzrokiem na druhny drużynowe, które grały na gitarach, i zazdrościła im aż do kości. Boże, jak ona chciała grać! Wpatrywała się w te instrumenty z pobożnym podziwem i czasem dotykała, kiedy nikt nie widział. Raz odważyła się wziąć porzuconą przed namiotem gitarę i usiąść z nią na stercie gałęzi. Pogłaskała delikatnie gryf i przycisnęła palcem strunę w przypadkowym miejscu. Trąciła palcem drugiej ręki i usłyszała brzęczący dźwięk, daleki od czystego brzmienia. Przez plecy przebiegł jej dreszcz. Przycisnęła palec mocniej i energiczniej trąciła strunę. Dźwięk stał się silniejszy, zawibrował w koronach drzew i wrócił, wwiercając się w jej umysł. Albo w serce. Albo w duszę. Cokolwiek miało moc odbierania tej magii.
– Dobrze – usłyszała.
Poderwała głowę i zawstydzona odsunęła od siebie gitarę.
– Przepraszam, nie chciałam – zaczęła, ale drużynowa Gosia uśmiechnęła się i pokręciła głową.
– Siadaj. Chcesz się nauczyć?
– Bardzo – odpowiedziała szeptem.
– Musisz przytulić pudło do brzucha, o tak. – Pomogła jej ustawić instrument. – Ułóż to wgłębienie na nodze. Dobrze. A teraz złap lewą ręką gryf.
Anda robiła to wszystko jak zaczarowana. Pierwszy raz w życiu, ale miała wrażenie, że wszystko nareszcie znajduje się na swoim miejscu.
– A teraz przyciśnij palcami struny… tym palcem tę strunę… tym tę… i tym tę… – mówiła spokojnie Gosia, ustawiając palce jej lewej ręki na gryfie. – To jest D-dur. Tak się nazywa ten chwyt. Akord. Zagraj.
Kurczowo trzymając palce na wyznaczonych miejscach, przejechała po strunach kciukiem prawej ręki. Usłyszała uporządkowany dźwięk, który coś znaczył, który pasował do tego, co mogła zanucić. Nieświadomie zamruczała kilka dźwięków. Gosia spojrzała na nią zdziwiona.
– Masz słuch! – powiedziała zadowolona. – Chcesz nauczyć się więcej?
– Tak! – Entuzjastycznie pokiwała głową.
– Świetnie. Ta gitara od teraz przez resztę obozu jest do twojej dyspozycji. Ćwicz codziennie, tylko uważaj, bo nieprzyzwyczajone palce będą cię na początku bolały. – Roześmiała się. – A to jest E-moll.
Pokazała jej wtedy jeszcze kilka akordów, poklepała przyjaźnie po plecach i zostawiła samą. Ale od tamtej chwili Anda już nigdy nie była sama.
Ćwiczyła zapamiętale na dwóch piosenkach, które pasowały do tych kilku akordów. Jedynych piosenkach, które umiała zaśpiewać. Ćwiczyła tak długo, aż nauczyła się je grać bezbłędnie, nie myliła się ani przy zmianie chwytów ani przy biciu, szybko opanowała umiejętność jednoczesnego śpiewania i grania. Niektórzy przechodzili obok i naśmiewali się z niej, inni przysiadali obok i uśmiechali się, kiedy szło jej coraz lepiej. Rzępolenie stopniowo zmieniało się w harmonijną grę, której już dało się słuchać. Ostatniego dnia na ognisku okazało się, że Anda nie zaliczyła obozu, zdobyła za mało sprawności. Nie starała się wystarczająco mocno, każdą wolną i niewolną chwilę poświęcając na grę. Tylko drużynowa Gosia o tym wiedziała. I pozwoliła jej zagrać jedną z piosenek, której nauczyła się tak świetnie grać. I wszyscy śpiewali. Nikt już się nie śmiał, za to niektórzy zerkali z zazdrością. Anda sama sobie zazdrościła, bo nie potrafiła objąć rozumem ogromu szczęścia, które ją spotkało.
A potem wróciła do domu. I znowu została sama. Bez gitary i bez poczucia, że jest jakiś sens.
– Idź po fajki – usłyszała na powitanie i jej serce uderzyło w twardą podłogę.
Po chwili zebrała je mimochodem i poszła kupić mamie papierosy. Pani Krysia w kiosku tylko pokręciła głową i podała jej dwie paczki Klubowych.
– Skaranie boskie z tą… – wymamrotała, patrząc ze współczuciem za odchodzącą dziewczynką. Już ona by jej powiedziała. Ale co tam. Nie jej dziecko, nie jej sprawa. Każdy powinien zajmować się sobą, a nie sąsiadami. Sumienie nieco się uspokoiło, a potem zasnęło przy lekturze „Kobiety i życia”.
Anda przyniosła mamie papierosy, a ta łapczywie rozerwała jedną z paczek. Już od rana nie miała ani sztuki, a nie chciała wychodzić, bo musiała się poczuć trochę lepiej, więc wypiła na rozruch dwa kieliszeczki. No dobrze, niech będzie, że cztery. A co, nie wolno dorosłej kobiecie za własne pieniądze od czasu do czasu się napić dla lepszego samopoczucia? Tylko już do kiosku nie za bardzo można było iść, bo sama czuła swój nasączony oddech, wciąż jednak ważne było, co ludzie powiedzą. Nawet jeśli coś tam wiedzą. Coś wiedzą, ale w sumie nic nie wiedzą, gdzieś dzwoni, ale co dzwoni i na jaki temat, to już nikomu się wnikać nie chce. I bardzo dobrze. Jej życie, jej sprawa. Mała wróciła z obozu, to będzie latać do sklepów, nareszcie będzie mogła w spokoju sobie wypić, o której będzie chciała. Od razu życie nabiera innego koloru.
Anda poszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi, próbując sobie wmówić, że to solidna gruba ściana. Nie znosiła tej wiecznej obecności matki w dużym pokoju obok. Jej pokój to była klitka, niecałe cztery metry kwadratowe, ledwie mieściło się tam wąskie łóżko, słupek regału i krzesło, a na ścianie kilka półek. Bardzo by chciała, żeby to było tylko jej miejsce, ale charakter mamy na to nie pozwalał. Musiała wszystko wiedzieć. Wiedziała więc lepiej niż Anda, co dziewczynka ma w swoim pokoju. Przychodziła, kiedy chciała, i brała, co chciała, bez pytania. Ulubione przedmioty były, a potem nagle znikały i już ich nigdy więcej nie widziała. Za to w barku pojawiały się droższe alkohole w większych ilościach. Szczególnie książki szybko się ulatniały. Nawet te pożyczone. Kiedyś pożyczała z biblioteki, ale nawet te matka wynosiła i sprzedawała, przestała więc przynosić je do domu, trzymała je u swojej przyjaciółki i tam czytała lektury. Albo na jabłonce za domem. Od znajomych nie pożyczała już nic, bo wiedziała, że wszystko skończy się koszmarnym wstydem i zerwanymi kontaktami.
Mama pracowała jako referent w banku. Przekładała tam jakieś papiery z miejsca na miejsce, układała książeczki oszczędnościowe według numerów, nie siedziała już na kasie, bo raz wypłaciła klientowi dziesięciokrotność kwoty, o którą poprosił, i okazało się, że była wtedy pod wpływem. Kierowniczka jej nie zwolniła, bo wiedziała, że jest samotną matką, wymusiła przysięgę, że w pracy nie ma picia, i na razie mama stosowała się do tej zasady. Za to natychmiast po powrocie do domu słychać było brzęk kieliszków i butelek. Piła do dwudziestej. Wiedziała, że potem będzie miała problemy ze wstaniem rano do pracy. W weekendy odrabiała straty i przesypiała całe dwa dni, cały czas pijąc, niewiele jedząc, nie pamiętając, że nie jest sama. Anda wtedy gotowała, prała, sprzątała, wycierała zarzyganą podłogę, przynosiła miskę na wszelki wypadek i okrywała półnagą matkę kocem. Żeby nie zmarzła. Odbierała telefony i mówiła, że mama wyszła do kościoła albo śpi, albo zaraz wróci. Odrabiała lekcje, prasowała swoje ubrania, by w szkole zawsze wyglądać schludnie i czysto. Nikt nie pomyślałby, że jej matka była pijaczką.
Tylko że i tak wszyscy wiedzieli. Nauczyciele przyglądali się jej ze współczuciem, uczniowie szeptali za plecami, chichocząc i zerkając z politowaniem. Czasem zdarzało się, że ktoś jej wytknął, że jest córką tej, co chleje. Zwijała się wtedy w sobie, podnosiła wysoko głowę i odchodziła. Milczała przez resztę dnia i dławiła się płaczem, próbując w nocy zasnąć. Sama nie wiedziała, że budzi się w niej czysta nienawiść. Chyba już od dawna nie kochała mamy, ale nie wiedziała, że można tak kogoś nie znosić. Wszystko ją w niej irytowało: zapach, wygląd, sposób chodzenia i mówienia, bełkotanie po alkoholu. Nienawidziła każdej chwili, którą musiała spędzać z matką.
Najbardziej nie znosiła, kiedy próbowała ją przytulić. Smród przetrawionej wódy wydostawał się ze wszystkich porów jej skóry, wilgotne, miękkie policzki kleiły się do twarzy Andy w obrzydliwy sposób. Czasem myślała, że przyjdzie taki dzień, kiedy nie odklei się od tej powłoki matki, że ta ją po prostu wessie i nic z niej samej już nie zostanie. Tak bardzo wszystko było podporządkowane matce.
Kiedy rano widziała, jak matka, mamrocząc, układa włosy w schludną fryzurę, wciąga czyste ubranie, które Anda przygotowała jej poprzedniego dnia i staje przed lustrem, by sprawdzić, jak wygląda, miała wrażenie, że to obca osoba. Czysta, pachnąca może zbyt mocno perfumami, ale trzeba było ukryć lekkie wspomnienie wczorajszego picia. Umalowana. W butach na obcasach. W butach na obcasach potrafiła chodzić bez potknięcia nawet w największym upojeniu. Mawiała, że to właśnie decyduje o tym, kto jest damą, a kto zupełnie nie. W swoim pojęciu nawet nieprzytomna była damą.
Anda na początku każdego miesiąca wyciągała z portfela mamy pensję i wkładała do puszki po kawie Ince. Mama wiedziała, że tam są pieniądze, ale jakaś resztka przyzwoitości nie pozwalała jej korzystać z nich nadmiernie. Role się odwróciły i to ona prosiła Andę o drobne na alkohol. Anda wydzielała je uważnie, pilnując, żeby pieniędzy starczyło do końca miesiąca. Od razu po wypłacie pędziła na pocztę i płaciła wszystkie rachunki, doskonale rozumiejąc, że jeśli teraz tego nie zrobi, później będzie problem. Ostatnie, czego pragnęła, to komornik pod drzwiami i eksmisja.
Nie miały gdzie pójść. Nie było w Warszawie żadnej rodziny. Nigdzie nie było żadnej rodziny. Ojciec się ulotnił, zanim Anda nauczyła się go pamiętać, a dziadkowie już dawno odeszli. Nie wiedziała nawet, gdzie są pochowani, mama nie miała ochoty odwiedzać grobów w żadne święta. Nie liczyła więc na niczyją pomoc i miała świadomość, że jeśli straci mamę, nieważne, jaka ona jest, to już nie będzie miała zupełnie nikogo. Troszczyła się więc, jak umiała, o matkę, która nie troszczyła się o nią nawet w zakresie, który znała. Trudno, nie można mieć wszystkiego, myślała czasem, z tęsknotą oglądając w czarno-białym telewizorze bajkę o Kopciuszku i zastanawiając się, z czego byłaby kareta, którą przyjechałaby po nią jej matka chrzestna. Jeśli jakąś miała, bo chrztu nie pamiętała, a mama nigdy nie mówiła, że ma jakichś rodziców chrzestnych. Może to też dobra wróżka i kiedyś przyjdzie wynagrodzić jej wszystkie nieszczęścia i smutki.
Dobra wróżka miała wąsy i postępującą łysinę, okulary w grubych oprawkach i wiecznie uśmiechniętą twarz człowieka zadowolonego ze swojego życia. Nie był ojcem chrzestnym, tylko nauczycielem muzyki i właśnie przyjmował transport podarowanych szkole przez ministerstwo edukacji gitar. Anda stała obok sali muzycznej i patrzyła głodnym wzrokiem na instrumenty. Mama nigdy nie kupi jej takiej, nie ma pieniędzy. Na niewiele rzeczy są, szczerze mówiąc. Prócz wódki, na wódkę zawsze starczy. Na nauczyciela wszyscy, nawet inni nauczyciele, mówili Pan Gie. Zawsze, kiedy wyliczał dźwięki skali, na tym dźwięku wzmacniał tembr głosu. Ce de e ef GIE a ha ce. Brzmiało to jak jeden długi dziwny wyraz z akcentem na sylabie gie. Pan Gie zapędzał starszych uczniów do noszenia zapakowanych w kartonowe pudła gitar i układania ich równo w piramidy.
– To cudowna sprawa – sapał sobie pod nosem. – Teraz będzie można uczyć, dzieciaki będą miały na czym ćwiczyć, całą orkiestrę gitarową się zrobi!
Entuzjazm aż lśnił na jego gładkiej czaszce.
Anda cicho wślizgnęła się do sali i przycupnęła przy najniższej kupce pudeł. Delikatnie otworzyła jedno z nich i pogłaskała gryf. Zapachniało świeżym drewnem i farbą, zupełnie jakby to był jakiś mebel. Struny były białe jak mleko i złote jak anielski pył. Niewiele myśląc, wyjęła gitarę z pudełka i usiadła z nią wygodniej. Była nastrojona. Do pewnego stopnia. Poprawiła strunę h, kiedy usłyszała fałsz. Zaczęła cichutko grać jedną z tych dwóch piosenek, których nauczyła się na obozie. Nuciła sobie pod nosem i była tak skupiona, że nie zauważyła, że Pan Gie stanął nad nią i słuchał. Nie przerwał i nie próbował przeszkadzać. Za to uśmiechał się coraz szerzej. Kiedy skończyła, zaklaskał, a ona tak się przestraszyła, że prawie upuściła gitarę, w ostatniej chwili złapała gryf.
– No, no, lepiej nie tracić instrumentu już w dniu zaopatrzenia – roześmiał się Pan Gie.
– Przepraszam, ja tylko chciałam…
– Ale za co ty przepraszasz, dziecko? Za to, że całkiem ładnie zagrałaś? Nieźle ci to idzie, gdzie się nauczyłaś?
– Na obozie.
– No i w domu, tak?
– Nie, w domu nie mam gitary.
– No to niech ci kupią rodzice! Masz talent!
Anda spuściła głowę i odłożyła gitarę.
– Nie kupią – powiedziała cicho i wyszła z klasy, nie oglądając się za siebie.
Nie widziała, że Pan Gie popatrzył za nią z zastanowieniem, po czym pogładził wąsa i przeniósł wzrok na stertę pudeł z gitarami.
Wywiadówki to był dla Andy koszmar. Mama dawała radę przyjść może raz na pięć. I Anda nigdy nie wiedziała czy będzie trzeźwa, chyba że akurat wracała z pracy. Ale to też nie działało, bo już bardzo chciała wrócić do domu i wypić pierwszy kieliszek, więc podenerwowanie nie pozwalało jej uważnie słuchać. Wychowawczyni nie miała z Andą problemów. Uczennicą piątkową nie była, ale kłopotów wychowawczych też nie sprawiała. Siedziała cicho w środku rzędu pod ścianą i nie zwracała na siebie uwagi. Uważała, że nie ma na co zwracać. Obawiała się coś powiedzieć, bo za każdym razem wychodziło z jej ust coś głupiego, bezmyślnego, bezsensownego albo nie na temat. Tak jak kiedyś, kiedy wychowawczyni na godzinie wychowawczej zapytała ją, czym jest rodzina. Powiedziała, że rodzina to jest coś takiego, że kiedy się wraca do domu, to pachnie obiadem. Pani zamilkła i zmarszczyła brwi, a potem szybko zadała następne pytanie i wyrwała do odpowiedzi najbardziej pyskatego chłopaka w klasie. Anda usiadła i miała ochotę uderzyć czołem w blat ławki. Dlaczego zawsze musi palnąć jakąś głupotę?
Pierwsza wywiadówka po wakacjach to zawsze było wydarzenie w szkole. Minął zaledwie miesiąc od rozpoczęcia zajęć, ale już było wiadomo, jak rozkładają się siły między uczniami a nauczycielami, kto zaczyna być zakałą, kto jest grzeczny i gdzie trzeba zaprowadzić bezwzględny porządek. Ciało pedagogiczne zapowiadało surowe konsekwencje wobec nieodpowiedzialnych wybryków, a ciało uczniowskie cieszyło się, że będzie mogło wybryki planować. Wychowawczyni powiedziała na początek kilka ciepłych słów, zapowiedziała zmiany w programie nauczania i konieczność dokupienia jednego nieprzewidzianego podręcznika, po czym wydała karteczki z wykazem klas, w których czekali nauczyciele różnych przedmiotów proszący konkretnych rodziców o to, by ich odwiedzili. Tak właśnie mama trafiła na pogawędkę do Pana Gie.
– Co ona znowu przeskrobała? – zapytała mama nieuważnie, siadając na krześle przed biurkiem i wieszając torebkę na jego oparciu.
– Słucham? – Pan Gie nie zrozumiał.
– No po coś mnie pan chciał widzieć. – Spojrzała na niego zmęczonym wzrokiem.
Przyjrzał się jej twarzy, zaczerwienionym oczom i lekko spoconemu czołu, zauważył drżenie rąk, które starała się ukryć, przyjmując defensywną postawę z założonymi ramionami.
– Tak – przyznał cicho. – Chciałem z panią porozmawiać.
– Pan mówi. W domu się z nią policzę.
– Mam nadzieję, że wstrzyma się pani jednak z liczeniem czegokolwiek – powiedział Pan Gie i wstał. Przeszedł się w tę i z powrotem pod zieloną tablicą, stanął przy boku biurka i oparł się o nie obiema dłońmi. Spojrzał na mamę.
– Pani córka ma talent.
– Co ma? – Podniosła wzrok i spojrzała z irytacją na nauczyciela.
– Talent ma. Ma słuch. Sama nauczyła się kilku akordów na gitarze na obozie.
– Wiedziałam, że powinna siedzieć w domu – mruknęła.
– Co pani mówi? – Pan Gie się oburzył. – Pani córka powinna się kształcić muzycznie! Powinna pani zapisać ją do szkoły muzycznej, i to jak najszybciej!
– Jeszcze czego. Mało mi problemów. – Spojrzała nauczycielowi prosto w oczy. – Pan wie, ile to kosztuje? A co, może jeszcze mam ją wozić w tę i nazad, jakbym nic innego do roboty nie miała? Skąd ja mam na to wziąć? Instrumenty nakupować? Nuty?
– Proszę pani, przecież to wszystko można za darmo, trzeba tylko trochę dobrej woli, żeby zawieźć, przywieźć… To dla niej ogromna szansa!
– A co pan tam wie, co za darmo, a co nie! Teraz każdy tylko na łapówki czeka! Zresztą ja żadnej szansy nie dostałam, nikt za mną nie latał, żebym do szkół szła, a też śpiewać umiałam!
– Może to właśnie po pani ma ten talent! Dlaczego jej pani odmawia możliwości?
– Możliwości to ja doskonale wiem, jakie mam. I jakie ona ma. Ma się uczyć i maturę zdać, w domu mi pomagać, a nie szlajać się po knajpach. A tak po tych muzycznych szkołach się kończy.
– Co też pani… – Pan Gie aż wyprostował się z oburzenia i zdziwienia. – Naprawdę woli pani zmarnować jej zdolności? Bo nie chce się pani wozić jej do szkoły?
– A panu gówno do tego, co ja wolę, a co nie wolę! – Mama podniosła głos. Wstała, zerwała torebkę z oparcia krzesła i ruszyła w stronę wyjścia. Przy drzwiach jeszcze się odwróciła.
– Radzę odpieprzyć się od mojej córki! Wybawiciel, kurwa, się znalazł… – To ostatnie mruknęła pod nosem i wybiegła.
Nie poszła do innych nauczycieli. Od razu pożeglowała do głównego wyjścia i szybkim krokiem ruszyła do domu. Do barku. Do świętego spokoju. Nie będzie jej tu jeden z drugim pierdolił. Sama wie, jak żyć.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz