Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mag Kamyk, jeden z najzdolniejszych Tkaczy Iluzji, przeżył najciekawsze chwile swojego życia na smoczej wyspie. Jednak zdecydował się wrócić do Królestwa, by dokończyć naukę i dołączyć do grona najpotężniejszych magów. Tam spotyka Nocnego Śpiewaka, Myszkę i innych utalentowanych chłopców, z którymi zawiązuje przyjaźń – tak powstaje Drugi Krąg. Szybko odkrywają, że magowie, których podziwiali, również są uwikłani w polityczne intrygi. Śpiewak poznaje pilnie strzeżony sekret, co sprawia, ich dalsze losy mogą zostać zagrożone…
Druga część „Kronik Drugiego Kręgu” to opowieść o sile przyjaźni i niezwykłych możliwościach ludzkiej natury.
Zapraszamy do odkrycia serii książek „Kroniki Drugiego Kręgu” autorstwa Ewy Białołęckiej, uznanej za pierwszą damę polskiej literatury fantasy dla młodzieży.
Autorka, Ewa Białołęcka, to jedna z najbardziej cenionych polskich pisarek fantasy, zdobywczyni wielu nagród, w tym Nagrody Zajdla za powieści i opowiadania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Ewa Białołęcka, 2024
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o., 2024
Projekt okładki: XAUDIO Sp. z o. o.,
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
Warszawa, 2024
ISBN 978-83-8341-142-2
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Kiedy Jagoda zobaczyła kołujące nad zatoką smoki, wiedziała, co to oznacza – ojciec wrócił. Nie musiała nawet używać talentu, by to sprawdzić. Z żadnego innego powodu nie zgromadziłoby się w tym jednym miejscu tylu skrzydlatych rezydentów Jaszczura. Pobiegła nad brzeg morza wypełniona radością. Zwinna i lekka, przeskakiwała powalone kłody, płosząc po drodze drobną zwierzynę. Wyobrażała sobie, jak wyskakuje nagle spomiędzy zieleni, ojciec otwiera ramiona... już prawie czuła jego mocny uścisk, słyszała śmiech.
Na skraju zarośli instynktownie zawahała się, wyglądając ostrożnie zza pierzastych liści.
Wyczuwała przed sobą wiele istot, wiele jarzących się emanacji w przestrzeni wewnątrzwidzenia.
Po gorącym piasku przechadzały się trzy obce smoki. Pomiędzy skrzydlatymi olbrzymami szalała podniecona dzieciarnia, ale najbardziej rzucał się w oczy ojciec Jagody obściskujący się bezwstydnie z Księżycowym Kwiatem. Jagoda przygryzła wargę. Nic nowego, naprawdę, nic nowego. Gdyby teraz poszła na spotkanie, ojciec zapewne cmoknąłby ją zdawkowo w policzek, pytając: „Co tam u ciebie?”, ale jego myśli błądziłyby wokół ciała TEJ kobiety. Doprawdy, był gorszy od smoka w rui.
Dziewczyna zgarnęła szybko trochę pyłu z ziemi, splunęła w garść i tak sporządzonym błotem wysmarowała twarz. Teraz nie było szans, by ktoś dostrzegł ją w cieniu.
„Co robisz?” – odezwał się w jej głowie znajomy głos Leniwca.
„Poluję” – odpowiedziała krótko i smok wycofał się z szacunkiem. Zdobywanie jedzenia było sprawą zbyt poważną, by zakłócać ją jałowymi pogawędkami.
Jagoda ponownie zerknęła między gałęziami na towarzystwo zgromadzone na plaży i dostrzegła jeszcze jedną postać skromnie trzymającą się z boku. Przy mocno zbudowanym Słonym przybysz wydawał się wątły i cienki jak kij. Wytężyła wzrok. Był chyba młody...
Kiedy trzy tygodnie temu ojciec Jagody nagle zniknął z domu, zostawił jedynie krótką wiadomość: jakiś człowiek został ranny i potrzebował pomocy, Słony musi się dostać na jakąś bezimienną wysepkę na samym krańcu archipelagu, i wróci kiedy sprawa „się rozwiąże”. Od tamtej pory Jagoda siadywała na południowym krańcu Jaszczura i usiłowała odnaleźć umysł ojca w bezkresie. Czasem jej się to udawało, lecz jego myśli zwykle były niewyraźne i pełne zatroskania. Jak widać wszystko „rozwiązało się” dobrze. Ranny przeżył. Jagoda przypatrywała mu się z rosnącą ciekawością. Jedyni ludzie, których miała okazję oglądać od bardzo, bardzo długiego czasu, to jej własna rodzina. Kim jest ów tajemniczy gość?
Przygryzła wargę. Wyjść teraz...? Och, nie! Z tym błotem na twarzy? Potarła policzki, zła sama na siebie. Nigdy nie była ładna, ale teraz wyglądała po prostu strasznie. Lepiej poczekać. Tak, poczeka, poobserwuje z ukrycia i zastanowi się, co robić. Uda, że nic nie wie, i po prostu wyjdzie z lasu w dogodnym momencie, jakby nigdy nic.
***
Kamyk czuł się kompletnie oszołomiony i wyczerpany. Podróż okazała się długa i męcząca, a on wciąż jeszcze nie do końca wydobrzał. Co prawda lot na smoczym grzbiecie dostarczał wrażeń niezapomnianych i Kamyk nigdy by się go nie wyrzekł. Pazur i Łagodna długo naradzali się nad planem ponownej zmiany terytorium, lecz ostatecznie podjęli decyzję powrotu na Jaszczura, skąd wyemigrowali przed laty. Zapasy na splądrowanej przez piratów wyspie wyczerpywały się, zwierzyna została przetrzebiona i jasne było, że szczupłe terytorium nie utrzyma dłużej trzech smoków ze sporym apetytem. W ostateczności mogli jeszcze poszukać miejsca na kontynencie.
Uszczęśliwiony przeprowadzką Pożeracz Chmur szalał po drodze, to unosząc się wysoko, to znów opuszczając nisko nad morskie fale, ryzykując zamoczeniem łap i ogona. Pazur parę razy bezskutecznie przywoływał syna do porządku. Wreszcie dał spokój, widząc, że to nic nie daje. Pożeracz Chmur zwierzył się Kamykowi, że Pazur wciąż jeszcze wspomina śmierć Szperacza, ale skrycie cieszy się z powrotu do dawnych zakątków, choć nie daje po sobie tego poznać. Słony znów podróżował na grzbiecie Łagodnej, piastując w objęciach Liskę – smoczyca zaufała magowi na tyle, by powierzyć mu opiekę nad swym dzieckiem.
Gdy już pojawiło się przed nimi zielone cielsko największej wyspy Smoczego Archipelagu, Kamyk nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to naprawdę ogromny gad wylegujący się na falach. Półwysep wcinający się wąskim pasem w ocean przypominał ogon. Półkolista zatoka kojarzyła się z zagiętą łapą, a wzniesienia pośrodku wyspy tworzyły wypukły grzbiet zwierzęcia. Nad stożkiem wulkanu jak zwykle unosiły się białe obłoki pary niczym oddech śpiącego potwora.
Wyspa Pazura wydawała się maleńka przy rozmiarach Jaszczura. Bujna roślinność, która wyrosła na wulkanicznej glebie, pokrywała wyspę na podobieństwo gęstego kędzierzawego futra. Ileż ciekawych miejsc, niezwykłych roślin i zwierząt musiało kryć się w tej zieleni.
Kiedy nareszcie wszyscy dotarli szczęśliwie na miejsce, Kamyk miał wrażenie, że znajduje się w rojnym tłumie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo w ciągu pobytu na Wyspie Pazura odwykł od ludzi. O Bogini, to wprost niemożliwe, żeby jeden człowiek mógł mieć tyle dzieci... biegają dokoła, aż oczy za nimi nie nadążają, wieszają się Słonemu na szyi, ciągną smoki za futro... Kamyk zamknął oczy i usiadł na piasku, czując zawroty głowy i nerwowe mdłości.
***
Słony wspominał o sześciorgu dzieciach, ale mnie się wydawało przy pierwszym spotkaniu, że jest ich sześćdziesięcioro. Musiało upłynąć nieco czasu, nim się do nich przyzwyczaiłem. Mają zdumiewającą zdolność do pozornego przebywania w paru miejscach jednocześnie. To niemal magia. Słony śmieje się i wyjaśnia, że to normalne u dzieciarni w tym wieku. „Ten wiek” oznacza cztery, pięć, sześć i siedem lat. Najstarszy z chłopców ma na imię Żywe Srebro, co jest według mnie doskonale dobranym imieniem. Nigdy w życiu jeszcze nie widziałem tak ruchliwego dzieciaka. Błyskawica jest o rok młodszy – znów imię doskonale oddające jego charakter. Potem Tygrysek – chyba nieco spokojniejszy od starszych braci, ale niewiele, a na końcu bardzo do siebie podobne bliźniaki: Blask i Słoneczna. Są trochę nieśmiałe, przyglądają się tylko z daleka, w przeciwieństwie do reszty, która włazi mi właśnie na głowę, czyta przez ramię i zaśmiewa się do rozpuku. No i Słony ma żonę. Żonę!
Oczywiście magowie miewają dzieci. I to chyba nawet częściej, niż zdaje się naiwnym niewiniątkom, ale żony i pełne rodziny są raczej rzadkością. Tak mi tłumaczył Płowy. Jaka kobieta chciałaby się związać na całe życie z Obserwatorem, który umiałby odkryć jej najskrytsze tajemnice, lub z Iskrą podpalającym sprzęty w chwili gniewu? Co prawda Księżycowy Kwiat jest drugą żoną – więc może pierwsza jednak z magiem nie wytrzymała – ale według tego, co mi zakomunikował Słony, żyją ze sobą zgodnie już ładnych parę lat.
Moje spotkanie z Księżycowym Kwiatem wypadło trochę niezręcznie. Ta dzielna kobieta, bohatersko trwająca u boku Mówcy, jest bardzo piękna i nic dziwnego, że Słony ją uwielbia. Tylko ja naprawdę bym wolał, żeby nosiła coś więcej z ubrań. Ma na sobie sporo biżuterii, za to bardzo mało tkanin – owija się tylko czymś strasznie cienkim, pewnie dlatego, że tu jest tak gorąco – wszystko przez to widać. Nie wiedziałem, gdzie oczy podziać, kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy i tylko gapiłem się w ziemię. Pewnie myśli teraz, że jestem gburem albo półgłówkiem. Chyba starała się być miła. Uśmiechała się i pogłaskała mnie po głowie... to straszne. Czuję się jeszcze bardziej głupio.
Tylko jednej osoby brak. I to tej, której jestem najbardziej ciekaw. Tajemnicza Jagoda, najstarsza córka Słonego, jeszcze się nie pokazała. Słony opowiadał mi o jej zażyłości ze smokami i o tym, że dziewczyna zna całą wyspę jak własną kieszeń. Obiecuję sobie wiele dobrego po tej znajomości. Może i dziewczyna, ale według Mówcy bystra i samodzielna. Byłoby wspaniale penetrować Jaszczura pod jej przewodnictwem.
***
To co mag Słony określał jako dom, okazało się dość niecodzienną konstrukcją. Osiem wbitych w grunt pali przykryto strzechą z liści palmowych. Podłoga znajdowała się około dwóch łokci nad ziemią, co, jak wyjaśnił Kamykowi gospodarz, zabezpieczało dom przed wizytami rozmaitych nieprzyjemnych zwierzątek z lasu. Podłoga ta uginała się lekko pod ludzkim ciężarem i Kamyk początkowo miał przykre wrażenie, jakby chodził po niepewnym podłożu zarośniętego torfowiska. Ściany w tym dziwnym domostwie nie istniały wcale. Zastępowały je zasłony płócienne lub uplecione z włókien i cienkich listewek, które opuszczano lub zwijano w zależności od potrzeb. Mieszkańcy żyli, może nie „pod gołym niebem”, ale śmiało można rzec „na wolnym powietrzu”. Sprzęty prezentowały się równie skromnie. Wyglądało na to, że sypia się tu w hamakach i na matach, co zresztą Kamykowi zupełnie nie przeszkadzało. Przyzwyczaił się do noclegów nawet na ziemi. Jedyny stół służył Słonemu za miejsce pracy i zawalony był bez reszty stosami papierów, zwojami pergaminu, mapami, próbkami zasuszonych roślin i łupkowymi tabliczkami do notatek. Kamyk uśmiechnął się bezwiednie na widok owego mebla. Pewne rzeczy są niezmienne, miejsca pracy magów podobne do siebie jak przepiórcze jaja. W kilku szczelnych kufrach, stojących obok, Słony przechowywał z wielkim staraniem książki, narzędzia chirurgiczne i szkła powiększające wyszlifowane z kryształu.
Za to Księżycowy Kwiat przyrządzała jedzenie, klęcząc po prostu na macie rozłożonej wprost na ziemi przy domu. Pogodnie, z ogromnym wdziękiem kroiła jarzyny i mieszała w garnku stojącym na palenisku zrobionym z kilku kamieni. Kamyk przypatrywał się temu z niedowierzaniem. Dziesięć na dziesięć panien ze Żmijowych Pagórków zaprotestowałoby z oburzeniem, gdyby ktokolwiek zaproponował im takie zwariowane i nędzne gospodarstwo, i jeszcze tego samego dnia wróciłoby do matek. Tymczasem Księżycowy Kwiat zdawała się zupełnie o to nie dbać. Chłopiec dyskretnie obserwował, jak gotuje, bawi się z dziećmi i z niezmąconym spokojem usuwa poza krawędź domu ciekawskie jaszczurki o lepkich łapkach lub wielkie kosmate pająki, które każdą zwykłą kobietę wprawiłyby w niepohamowany atak paniki. Śliczna żona Słonego jednak najwyraźniej nie była zwyczajną kobietą. Wyrozumiała zarówno dla magicznego chaosu oraz okazów przyrodniczych gromadzonych przez męża, jak i najdziwniejszych skarbów (w tym rozmaitych robaków) znoszonych przez dzieci. Tak samo spokojnie przyjęła pod swój dach niespodziewanego gościa na czas nieokreślony, w dodatku wciąż jeszcze pozostającego na kłopotliwych prawach nie do końca ozdrowiałego. Kamyk miał niejasne wrażenie, że został potraktowany jak jeszcze jeden okaz w kolekcji, z tym tylko, że Księżycowy Kwiat nie próbowała umieścić go w skrzyneczce.
Z początku oszołomiony i wytrącony w równowagi, chłopiec jednak bardzo szybko poczuł się swojsko. Słony traktował go przyjaźnie, jego żona najwyraźniej również nie miała nic przeciwko obecności nowego lokatora na swym terytorium, a dzieci maga wydawały się miłe i dobrze wychowane, choć ponadprzeciętnie ruchliwe. Było to dobre miejsce, by spokojnie wrócić do zdrowia, odtworzyć zniszczoną kolekcję roślin i owadów, z której ocalał jedynie ów piękny, czarno-niebieski motyl, a także wiele się nauczyć o smokach, których całe stado zamieszkiwało wyspę.
***
Jagodzie mocno biło serce. Umyła już twarz i na nowo zaplotła warkocze, potargane wcześniej w zaroślach. Od pół godziny tkwiła w krzakach koło domu i nie miała odwagi wyjść. Obserwowała człowieka, który przechadzał się po domu, przyglądając się wszystkiemu. Jej rodzeństwo towarzyszyło mu jak wierne cienie, przepychając się, gadając jedno przez drugie i co rusz wybuchając potokiem chichotów. „Ileż on może mieć lat?” – zastanowiła się dziewczyna. Dwadzieścia? Piętnaście? Dwadzieścia pięć...? Ku swemu zmieszaniu, zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie odgadnąć wieku przybysza i że właściwie jest on pierwszym mężczyzną poza ojcem, jakiego widzi od... Nie pamiętała od kiedy. Przygryzła wargę w zdenerwowaniu. Wiele lat upłynęło od momentu, gdy Słony opuścił rodzinną posiadłość, zabierając ze sobą małą Jagodę. Nie miała wtedy więcej niż siedem lat. Wówczas ludzie dzielili się dla niej wyłącznie na dzieci i „dużych”. Była za mała, by precyzyjnie rozróżniać wiek różnych osób – a że właściwie nigdy nie miała okazji bawić się z rówieśnikami, świat w jej pojęciu składał się niemal z samych dorosłych. Nawet pomywaczki i chłopcy stajenni zdawali się jej „duzi”. Jaki ten człowiek jest wysoki... chyba równie duży jak ojciec. I tak samo kędzierzawy! Jagoda uśmiechnęła się do tej myśli. Nie ma jednak brody, więc nie jest chyba zbyt stary. Obserwowany zmęczył się wreszcie i usiadł na skraju platformy, zwieszając nogi nad ziemią. Rozłożył sobie na kolanach deseczkę i kawałek pergaminu. Pisze coś, od czasu do czasu podnosząc głowę i uśmiechając się do oblegających go dzieci. Wygląda całkiem miło, choć jest strasznie chudy i mizerny. No tak, przecież był ranny, pewnie ledwo przeżył. Jego myśli płyną spokojnym strumieniem, nie można wyłowić z nich niczego konkretnego. Jest zmęczony i jednocześnie zaciekawiony nowym otoczeniem. Ojca nigdzie nie widać, pewnie poszedł spotkać się z którymś ze „swoich” smoków. Trójce przybyszów trzeba przecież wykroić jakiś teren, gdzie mogliby urządzić sobie legowisko. Należy również ustalić, gdzie wolno im polować.
Księżycowy Kwiat gotuje coś i smakowite zapachy docierają aż do kryjówki Jagody. Niespodzianie zaburczało jej w brzuchu i odruchowo przełknęła ślinę. No tak, niebawem wieczorny posiłek, a ona dziś nie miała w ustach nic prócz kawałka placka i garści owoców w lesie. Najwyższy czas, by zaprezentować się temu nowemu i zjeść coś wraz z rodziną.
Wyłoniła się z zieleni, przybierając przyjemny wyraz twarzy.
– Hej, Jagoda! – pierwszy zobaczył ją Błyskawica i pomachał ręką. Za nim jak zwielokrotnione echo ozwały się „hej, hej” reszty malców.
– Hej – odpowiedziała przyjaźnie. „Nowy” nawet nie podniósł głowy, co ją zdeprymowało.
Mógłby być trochę... grzeczniejszy.
– To jest Kamyk – wyjaśnił Żywe Srebro, szeroko otwierając oczy z emocji. – On się bił z piratami! Tata tak powiedział!
O, to brzmiało bardzo interesująco.
– Hej, Kamyk... – odezwała się Jagoda, rozciągając usta w nienaturalnym uśmiechu. – Witaj na Jaszczurze.
Zaraz podniesie głowę... popatrzy na nią, powie „hej” albo coś w tym rodzaju... Nie, nic nie robi. Pisze dalej, rysik biega po papierze, kreśląc kolejne znaczki, jakby to było najważniejsze na świecie.
– Słuchaj no...! – powiedziała, podnosząc głos.
– Jagoda, ale... – zaczął Żywe Srebro, ale dziewczyna już wyciągnęła rękę i wyrwała rysik z dłoni piszącego. Poderwał wreszcie głowę, jakby został zaskoczony, i Jagoda zobaczyła jego twarz z bliska – bardzo szczupłą i nieco bladą. Wzdrygnął się bezwiednie, wciągnął spazmatycznie powietrze, a jego oczy rozszerzyły się w nagłym szoku. Jagoda cofnęła się o krok, zaciskając palce na rysiku. Nie wiedząc właściwie, co robi i dlaczego, sięgnęła do umysłu przybysza. Szok, przestrach, zaskoczenie i wstręt... przez mgnienie widziała samą siebie jego oczami: biała skóra, obrzydliwa jak ciało spasionego czerwia żerującego w drewnie, i te oczy, czerwone jak krew... jak żywe mięso w ranach. Oblicze demona z koszmaru...!
– NIE!! – Rzuciła mu ołówek w twarz, wrzeszcząc na całe gardło. Przerażone dzieci patrzyły, jak odwraca się i ucieka z powrotem w dżunglę.
– Jagoda! Jagoda! Zaczekaj, co się dzieje!? – słyszała za sobą wołanie zaniepokojonej macochy. Dopiero w głębi lasu, gdy miała już pewność, że nikt jej nie usłyszy, pozwoliła sobie na płacz.
***
Widziałem Jagodę. O ile pierwsze spotkanie z Księżycowym Kwiatem nazwałem niezręcznym, to zetknięcie się z córką Słonego określiłbym jako katastrofę. Nie jest ładna, biedactwo. Właściwie to jest po prostu brzydka. Gdyby Słony uprzedził mnie, czego mogę oczekiwać, pewnie wyszłoby to o wiele lepiej. Zostałem zaskoczony i mogę sobie wyobrazić, co to nieszczęsne brzydactwo wyczytało na mej twarzy. Jest mi przykro, ale z drugiej strony to nie moja wina, że ona wygląda jak upiór. Stanowczo podkreślam, że Słony powinien mnie uprzedzić. Napiszę nieco więcej. Jagoda ma czternaście lat, jest dość chuda, ma zupełnie białą skórę, białe włosy i wielkie czerwone oczy. Wyglądają jak dwie ogromne czereśnie położone na zsiadłym mleku. Brwi i rzęs chyba nie posiada, a w każdym razie nie zauważyłem tego. Może dlatego, że widziałem ją za krótko, a białego na białym nie widać. O tak, to nie jest pochlebny opis. Nie wiem, co o tym myśleć. Mam żal do Słonego o to, że opowiadając mi o córce, nie wspomniał, jak ona wygląda; nieczyste sumienie, bo dziewczę chyba się obraziło, i jednocześnie jestem trochę na nią zły, bo trafiła mnie ołówkiem w oko. Najwyraźniej dobre wychowanie nie jest jej mocną stroną.
Kamyk westchnął i zrolował pergamin. W zamyśleniu postukał się rysikiem w brodę. Tak, Jagoda mogła stanowić problem. Czy on zawsze musi mieć takiego pecha, że zraża do siebie ludzi, zupełnie niechcący?
***
Jagoda wróciła do domu tuż przed zachodem słońca. Nie odzywając się do nikogo, pochłonęła łapczywie swoją porcję zupy. Macocha wpierw miała zamiar skomentować dzisiejsze zajście, lecz jedno spojrzenie na minę pasierbicy przekonało ją, że lepiej się do niej nie odzywać.
Dzieci bawiły się przed domem w dość hałaśliwą grę polegającą głównie na bieganiu pomiędzy narysowanymi na piasku kołami. Kamyk spał, oddychając ciężko, jedna ręka zwisała mu poza brzeg hamaka, a palce drgały, jakby śnił, że coś chwyta. Jagoda spoglądała w jego stronę wyraźnie wrogo. Tak samo ponure i buntownicze spojrzenie rzuciła ojcu.
– Po co go tu przyprowadziłeś? – mruknęła pod nosem, robiąc wymowny ruch głową w odpowiednim kierunku.
Słony uniósł brwi. Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Może po to, żeby przeżył – odparł, starając się, by jego głos zabrzmiał spokojnie. – Cudem go odratowałem i wolałbym, aby tak pozostało, a samotny, chory i niedożywiony raczej nie miałby szans.
– Taaaa... – mruknęła znowu dziewczyna, wbijając wzrok w dno miski, gdzie niemrawo rozgrzebywała łyżką resztkę kolacji. Przed dłuższą chwilę panowało milczenie, zakłócane jedynie przez piski rozbawionych dzieci.
– On myśli, że jestem obrzydliwa – wyszeptała wreszcie Jagoda, a przez jej twarz przebiegł skurcz. – To dlatego dziadek wyrzucił nas z domu, prawda? Bo jestem potworem, dziwadłem... – Zagryzła wargę, by nie rozpłakać się znowu.
Księżycowy Kwiat upuściła miskę. Słony zbladł. Odetchnął głęboko, nim odpowiedział.
– Czy kiedykolwiek mówiliśmy lub choćby pomyśleliśmy o czymś takim?
– Nie, ale...
– Ale doskonale wiesz, że to nieprawda. Nie jesteś żadnym potworem, wybij sobie to z głowy!
– przerwał jej ojciec.
– Mam oczy jak smok! – wysyczała Jagoda z gniewem. – Szkoda, że nie widziałeś, co on o mnie pomyślał! Świnia!
– Nie jesteś brzydka, kochanie, jesteś tylko... inna – wtrąciła Księżycowy Kwiat nieco bezradnym tonem. Jagoda prychnęła pogardliwie, znów gapiąc się w miskę.
– Zachowuj się trochę uprzejmiej wobec mat... – powiedział Słony i urwał nagle, gdyż podniecony Tygrysek właśnie wdrapywał się po schodkach, wyciągając rączkę, w której skręcał się cieniutki wąż.
– Tata!! Tata, patrz, co mam!
– Nie jest jadowity – uspokoił żonę mag. – Tygrysku, nie ściskaj go tak, bo mu zrobisz krzywdę.
– Ale on ucieka.
– To mu powiedz, żeby nie uciekał.
– Mogę go mieć? Mogę z nim spać? – dopytywał się chłopczyk.
– Nie, jeszcze się na nim położysz i go zgnieciesz. Wypuść go do lasu.
– Słuchaj taty, Tygrysku – poparła męża Księżycowy Kwiat. – Znajdziemy ci większego węża do zabawy. Ten jest za malutki.
– Jagoda, posłuchaj... – odwrócił się znów do córki Słony, gdy Tygrysek ze swoim pupilem odszedł na bezpieczną odległość. Ta jednak udała, że nie słyszy. Zdjęła ze sznura czystą tunikę, porwała ręcznik, mydło i szybkim marszem oddaliła się w stronę pobliskiego potoczku, gdzie urządzono miejsce do mycia. Słony patrzył za nią z posępnym wyrazem twarzy. Wymienili z Księżycowym Kwiatem zatroskane spojrzenia. Jagoda wyglądała, jak wyglądała, nikt z rodziny do tej pory głębiej tego nie rozważał. Pozbawiona pigmentu skóra i oczy stanowiły po prostu integralną część Jagody, tak jak głowa, ręce i nogi. Dziewczyna również zdawała się dotąd zupełnie nie zwracać uwagi na ten szczegół. Przesadnie jasna, narażona na oparzenia słoneczne skóra była problemem zdrowotnym, a nie estetycznym, a czerwone oczy wśród smoków są rzeczą powszechną i wręcz normalną. Wystarczyła jednak minuta spędzona w towarzystwie przybysza z kontynentu, by cały ten spokojny układ został zburzony. Słony podrapał się w głowę z zakłopotaniem. Właściwie nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy jego córka jest ładna, czy nie. Była silna i inteligentna, resztę więc spychał na plan dalszy. Oczywiście, że n i e j e s t potworem! Ale czy naprawdę jest brzydka? Męskie ego Słonego nie radziło sobie z tym problemem. Jagoda miała duże, wyraziste oczy, odziedziczone po matce, uparty podbródek ojca i jego lekko zadarty nos, reszta jej fizjonomii była przedziwną mieszanką ogólnych cech klanu Tihiro.
– Dzieci... – mruknął Słony, wzruszając ramionami.
– Jagoda dorasta – powiedziała Księżycowy Kwiat spokojnie, lecz stanowczo, zbierając naczynia po kolacji. – Ona już nie jest dzieckiem od dobrych kilku miesięcy.
Słony rzucił zmarszczył brwi.
– No tak, ale... – wymamrotał niechętnie.
– Piersi jej rosną – dodała kobieta konfidencjonalnym tonem.
Magowi opadły ręce. Pojęcie o zawiłościach natury młodych kobiet miał mniejsze niż o smoczych obyczajach, lecz poczuł instynktownie, że zaczyna się w życiu rodziny nowy okres i to raczej niełatwy.
Miał rację, co oczywiście nie sprawiło mu żadnej satysfakcji. Skonfundowany Kamyk po przebudzeniu starał się omijać Jagodę wzrokiem, a ta odpłacała mu pięknym za nadobne. Snuła się po domu i najbliższej okolicy z furią wypisaną na twarzy, warcząc na każdego, kto odważył się do niej odezwać. Skarcona przez ojca, obraziła się na dobre i przestała się odzywać zupełnie. Mówca wolał nie zaglądać do jej myśli – i bez tego rzucało się w oczy, że grozi wybuchem jak zbyt świeży orzech wrzucony do ognia.
***
Następny dzień nie przyniósł poprawy. Młodsze dzieci pobiegły całą gromadą na plażę, niosąc koszyki i siatki, by łowić na płyciznach drobne rybki i małże. Słony poszedł sprawdzić, czy cokolwiek złapało się w kosze zastawione u ujścia pobliskiego strumienia. Znając życie, jego żona była pewna, że nie wróci przed upływem paru godzin, zatrzymany jakimiś „bardzo ważnymi sprawami” dotyczącymi jego obsesji, czyli smoków. Ku pewnemu zdziwieniu Księżycowego Kwiatu Jagoda nie zerwała się jak zwykle o świcie, by wybrać się na kolejną tajemniczą wyprawę do wnętrza wyspy. Kręciła się po obejściu, udając, że coś robi i że n i e obserwuje Kamyka. Ten z kolei starannie udawał, że nie patrzy na dziewczynę, co momentami doprowadzało do tego, że mijali się, niemal ocierając się o siebie, za to z głowami ostentacyjnie odwróconymi w drugą stronę. Małżonkę Słonego wpierw to bawiło, potem zaczęło nieco irytować, ale w końcu machnęła na to ręką. Miała na głowie sporą gromadkę, którą należało nakarmić, obszyć i dopilnować, by się od czasu do czasu myła. Słony był dobrym mężem, ale z pewnym trudem docierało do niego, że trzeba zabić kurę na rosół, otoczyć warzywnik cierniami dla ochrony przed łakomstwem leśnych zwierzaków lub ostrzyc dziecku włosy. Księżycowy Kwiat bez przerwy miała coś do roboty. Nawet gdy odpoczywała w hamaku podczas najgorętszych godzin dnia, zwykle bez pośpiechu coś szyła lub pokrywała misternymi haftami męskie koszule i dziecięce tuniki. Zawsze znalazło się coś do zrobienia.
– Jagoda, pozwijaj hamaki. A potem zamieć podłogę i rozłóż maty – zwróciła się do dziewczyny. – Skoro nigdzie się dziś nie wybierasz, to pomóż w domu.
– Doobra – mruknęła Jagoda niechętnie, opieszale zabierając się do wykonania polecenia.
Księżycowy Kwiat wzięła nóż i uklękła przy ceberku, gdzie pływały od wczorajszego wieczora ryby, które nałowił Żywe Srebro z młodszym bratem. Dzisiejszego dnia miała być rybna potrawka. Kamyk, uśmiechając się nieśmiało, wyjął gospodyni nóż z ręki i sięgnął do wiaderka. Księżycowy Kwiat odpowiedziała uśmiechem. Dobrze, że chłopak chce się przydać. Zerknęła, jak pewnym ruchem wbija rybie ostrze pod skrzele. Skrobać łuski też umiał, więc zostawiła go przy tej czynności, by zagnieść ciasto i rozpalić w piecu. Kończył się chleb...
Pochłonięta tymi czynnościami, nie zwracała uwagi na otoczenie. Dopiero gniewne prychnięcie Jagody sprawiło, że uniosła głowę i popatrzyła na dziewczynę. Jagoda siedziała na skraju platformy, tuż obok posłania Kamyka i najwyraźniej w świecie przeglądała jego skromny dobytek, składający się głównie z papierów. Właśnie czytała jeden z nich i niemal warczała ze złości. W tej samej chwili zauważył to także Kamyk.
– Zo-staff!! Zos-taff to moje!
Po raz pierwszy Księżycowy Kwiat usłyszała głos chłopca – niepewny, dziwnie brzmiący, ale donośny. Jagoda rzuciła młodemu magowi pogardliwe spojrzenie, unosząc górną wargę w udatnym naśladowaniu smoczej miny „mój teren, wynocha”.
– Zos-taf... – powtórzył chłopak, a głos obniżył mu się groźnie. Jagoda zrobiła jeszcze paskudniejszą minę, demonstracyjnie machając kartką.
Kiedy później Księżycowy kwiat opowiadała o całym zajściu mężowi, nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Doprowadzony do ostateczności Tkacz Iluzji wykorzystał to, co akurat miał pod ręką, a okazało się, że ma bardzo celne oko. Jagoda, z rozmachem trafiona prosto w twarz zdechłą rybą, kwiknęła przeraźliwie i fiknęła do tyłu, spadając z podwyższenia. Konflikt zaostrzył się.
***
Jagoda z furią przedzierała się przez najgorsze chaszcze, nie dbając o to, że rozdziera sobie ubranie, a czasem i skórę. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy jakiś owad wpadł jej za ubranie i wpił się w ciało na brzuchu. Syknęła z bólu i zaklęła, czym prędzej podciągając koszulę do góry. Z wprawą ukręciła łeb wielkiej mrówce, a potem rozwarła jej masywne szczęki. Piekło jak ogniem. Jagoda uspokoiła się trochę, ból miał przynajmniej tę dobrą stronę, że odwrócił jej uwagę od fatalnego zajścia z rybą. Czuła jednocześnie złość na tego przybłędę i na siebie samą. Gdyby nie przyszło jej do głowy zajrzeć do tej jego bazgraniny, nigdy nie przeczytałaby tych upokarzających wersów. Już sam widok chłopaka przypominał jej okropną chwilę, gdy spojrzał na nią po raz pierwszy, a jego umysł zionął odrazą i lękiem. Każdy jego ruch, każde spojrzenie kojarzyły się Jagodzie z jednym: jest wstrętna.
Powoli powlokła się wąziutką, ledwo widoczną wśród zieleni ścieżyną wydeptaną przez zwierzęta. Nozdrza Jagody rozszerzyły się bezwiednie, łowiąc dziesiątki woni: wilgotnej, butwiejącej ściółki, porostów, grzybów, zwierzęcych odchodów i duszącego zapachu wielkich storczyków. Lubiła las. Ojciec zapewniał ją, że wielu ludziom z kontynentu wydawałby się zbyt jednostajny i nudny, lecz trudno było w to uwierzyć. Wystarczało przecież zrobić zaledwie dziesięć kroków, by znaleźć co najmniej tyle samo gatunków roślin, dwa razy więcej przeróżnych robaków i motyli, nie mówiąc już o tym, jakiej frajdy dostarczała obserwacja mrówczych kolonii, które przypominały rojne miasta z charakternymi mieszkańcami. A jeśli jeszcze dodać do tego mnogość życia pławiącego się w oceanie dokoła wyspy, tylko kompletny głupiec mógłby sądzić, że Jaszczur jest pustkowiem.
Dukt zaprowadził Jagodę na brzeg jeziorka, na mikroskopijną polankę pokrytą odciskami łap zwierząt przychodzących do wodopoju. Woda spadała z jednostajnym pluskiem i szumem z ciemnej skały wulkanicznej, budząc na szmaragdowoniebieskiej powierzchni drobne fale. Słońce przesiane przez rzadsze w tym miejscu korony drzew posypywało wodę tysiącami złocistych cętek. Dziewczyna usiadła na brzegu, wrzuciła do wody kamyczek, burząc na krótką chwilę doskonałą symetrię fal i wprawiając słoneczne plamki w chaotyczny taniec.
„Dlaczego ojciec nigdy nie zwracał uwagi na to, jak wyglądam?” – pomyślała. To ją skłaniało do zastanowienia. Taką samą obojętność na jej czerwone oczy okazywało rodzeństwo i macocha. Poczuła ukłucie zazdrości. Księżycowy Kwiat była ładna, może nawet piękna... Jagoda nie miała pewności, choć drzemiący w niej kobiecy instynkt podpowiadał, że ona sama nie może się pod żadnym względem równać z żoną ojca. Księżycowy Kwiat rozum miała zupełnie przeciętny, nie umiała nawet czytać! Ale co z tego, skoro Słony wielbił ją jak jaką boginię? Widocznie tylko to się liczyło: uroda! Kamyk był na to żywym dowodem. W piękną dziewczynę z pewnością nie rzuciłby rybą!
Jagoda z rozdrażnieniem rzuciła następny kamyczek, i następny. Różowy gołąb, który chlapał się w płyciutkiej zatoczce u brzegu, spłoszony zerwał się do lotu. Nad wodą srebrnoskrzydłe muchówki i ociężałe motyle kreśliły w powietrzu zawiłe wzory tańców godowych. Ciche stąpanie i szelest liści zwróciły uwagę dziewczyny. Odwróciła się, przezornie zaciskając palce na rękojeści noża, ale zobaczyła tylko smoka. Obcego smoka.
Jagoda wstała, patrząc z zaciekawieniem w górę. Purpurowe oczy obserwowały ją z równą ciekawością i sympatią.
– Widziałam cię na plaży – rzekła Jagoda. – Jesteś nowy. Przybysz otworzył paszczę w smoczym odpowiedniku uśmiechu.
– Nie jestem nowy – odparł. – To ty jesteś nowa.
– Nie.
– Tak – prowokacyjnie przekręcił łeb, wyglądając tak zabawnie, że Jagoda zatrzęsła się ze śmiechu.
– Nieprawda...
– Ja byłem tu pierwszy. Pięćdziesiąt lat temu to było terytorium mojej rodziny – upierał się.
– Teraz to teren Deszczowego Przybysza – zawiadomiła smoka Jagoda. – Jak się nazywasz?
– Pożeracz Chmur. A ty pewnie jesteś... Jagoda.
Pożeracz Chmur miał wyjątkowo dobrą wymowę jak na smoka, co Jagoda zauważyła nie bez pewnego zdziwienia. Używał wielu słów, prawidłowo je odmieniał i tylko gdzieniegdzie zacierał „b”,
a „m” toczyło się w jego gardle przeciągle i chropawo. Smok patrzył na Jagodę to jednym to drugim okiem i mogła doskonale wyczuć, że nad czymś głęboko się zastanawia.
– Jesteś jakaś inna...
Jagoda zesztywniała. No tak, oczywiście, że była „inna”. „Inność” już jej wychodziła bokiem.
Niech to...
– Świecisz – powiedział Pożeracz Chmur. Jagoda otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. – Ludzie mają takie światełka jak gwiazdy albo jak te robaczki, co latają nocą – ciągnął dalej – ale ty świecisz bardzo mocno. Tak samo jak Kamyk, tak świecą magowie.
Jagoda otworzyła usta z wahaniem.
– Ja... ja widzę myśli – przyznała się z pewnym wysiłkiem. Kiedy jeszcze żyli na kontynencie, ojciec zabraniał jej o tym rozpowiadać. Przyznawanie się to tego talentu według Słonego było z jakichś powodów złe. Nie rozumiała tego, ale ojciec podkreślał to tyle razy i z takim naciskiem, że poddała się nakazowi.
– Aa... To znaczy, że jesteś Obserwatorem – stwierdził Pożeracz Chmur i usiadł, elegancko owijając przednie łapy ogonem.
Dziewczyna uśmiechnęła się, starannie naśladując odpowiedni wyraz smoczej paszczy.
Zapowiadała się długa i ciekawa konwersacja.
I rzeczywiście, dawno już z nikim nie rozmawiało jej się tak dobrze, nawet z ojcem – tak mądrym i bywałym w świecie. Pożeracz Chmur nie tylko podróżował po całej niemal Lengorchii, ale widział nawet sławetny Zamek Dłoni zbudowany w delcie Enite. Jagoda zadawała pytanie za pytaniem, a smok wydawał się nie mieć nic przeciwko snuciu opowieści. Chłonęła wszystko jak gąbka, z ustami otwartymi z zachwytu i uszami płonącymi z emocji. Co prawda wciąż w tych cudownych historiach przewijał się Kamyk – Kamyk to... Kamyk tamto... z Kamykiem... – lecz nie przeszkadzało to jej cieszyć się spotkaniem.
W otoczeniu parnego ciepła tropikalnego lasu, w roju barwnych motyli, które siadały na białym smoczym futrze i na skórze dziewczyny, znęcone zapachem słonego potu, Jagodzie wydawało się, że śni jakiś dziwny, przyjemny sen.
***
Ku zaskoczeniu mieszkańców domu nad zatoką owo spotkanie miało nieco zaskakujące konsekwencje. Pożeracz Chmur, kiedy zdecydował się ich odwiedzić, pojawił się w ludzkiej postaci. Zdawało się, że czuje się w niej lepiej niż we własnej i wykorzystał pierwszą lepszą okazję, by do niej powrócić. Jagoda wpierw wybałuszyła oczy, potem zaczęła niepowstrzymanie chichotać, ku zgorszeniu Kamyka, który rzucił jej wymowne spojrzenie. Ostatecznie Pożeracz Chmur właśnie z niego wziął wzorzec i chłopak czuł się osobiście urażony, tak jakby wyśmiewała się z niego samego. Na dodatek młody smok oczywiście nie miał się w co przyodziać i wizytę złożył w stroju najbardziej niekompletnym z możliwych, czym oczywiście nie przejął się zupełnie. Dokazywał z dziećmi, tarzał się w piasku, ku uciesze zachwyconych dzieci prychał i wył, udając, że straszy – ogólnie, według Kamyka, robił z siebie durnia. Księżycowy Kwiat, nieco zgorszona, ale jednocześnie ubawiona tym przedstawieniem, usiłowała nakłonić gościa, by włożył na siebie cokolwiek. Śmiał się jej prosto w oczy, potrząsając przekornie głową. W końcu jednak owinął biodra zaoferowaną tkaniną i przestał siać zgorszenie. Wyglądał może trochę niezwykle, gdyż wzór wyobrażał żółte i czerwone kwiaty, odpowiednie raczej dla kobiety.
Roześmiany Kamyk zszedł po schodkach na piaszczysty placyk przed domem. „Pójdziemy łapać kraby?” – spytał.
Pożeracz Chmur pokręcił głową przecząco, a jego spojrzenie powędrowało ponad ramieniem Kamyka ku Jagodzie, siedzącej na skraju platformy i machającej beztrosko nogami.
„Planowaliśmy z Jagodą iść do lasu. A ty...”
„Ja nie mogę iść?!” – Uśmiech chłopca zamarł, a potem spełzł mu z twarzy jak kredowy rysunek zmyty wodą.
Pożeracz Chmur wyglądał na zakłopotanego.
„Słony mówił, że jesteś słaby. I to jest przecież prawda, ciągle zdychasz. Masz spać i odpoczywać”.
„Jestem wypoczęty!” – Kamyk zacisnął zęby.
„Ale chodzenie po lesie jest męczące, a ty jesteś jeszcze chory”.
Kamyk obejrzał się na Jagodę. Z niewinnym wyrazem twarzy siedziała sobie, dyndała bosymi stopami i dmuchała na piórko, utrzymując je w powietrzu. Zupełnie jakby nigdy nic, a przecież Pożeracz Chmur nie był w stanie ukryć tego, że już się spotkali i knuli coś razem.
„Jasne, jestem chory – pomyślał chłopiec zgryźliwie. – Idź, baw się dobrze”. Wziął ze skraju platformy przybory do rysowania i powlókł się w stronę plaży. „Zajrzę do ciebie wieczorem” – obiecał Pożeracz, nagle ugryziony przez sumienie.
Kamyk tylko machnął ręką, nie odwracając się. Młody smok jeszcze przez chwilę walczył ze swym naruszonym sumieniem, lecz spojrzała na niego para oczu w kolorze maku i wszelkie smocze skrupuły rozpłynęły się w rozmigdalonym zachwyceniu.
***
Myślę, że to od tamtej chwili wszystko zaczęło się psuć. Stos pogrzebowy dla przyjaźni mojej i Pożeracza Chmur rośnie. Właściwie już mieszka nad zatoką Słonego, ale rozmawiamy niewiele. Kręci się koło Jagody i robi słodkie oczy, a ja po prostu nie mogę na to patrzeć. Przechadza się dumnie wyprostowany, pręży mięśnie i świeci się jak wysmarowany oliwą gladiator. Zupełnie jak gołąb zabiegający o względy wybranki. Najgorsze jest to, że jest naprawdę przystojny! Proste plecy, mocne ramiona, długie nogi. Ma ładne zęby i włosy mu się nie kołtunią jak mnie – przekleństwo obdarzonych lokami. Prezentuje się lepiej niż ja kiedykolwiek przedtem. Kiełkuje we mnie brzydkie uczucie zazdrości, które usiłuję zdusić, ale źle mi to wychodzi. Przecież to ze mnie wziął wzorzec, a ja teraz wyglądam jak jego kopia i to kiepska kopia. Zapewne po prostu powinienem czekać, gdyż trudno wyglądać dobrze po wielotygodniowej ciężkiej chorobie. Jednak trudno mi to wytłumaczyć samemu sobie. Czuję się w pewien sposób okradziony z własnego ciała. Jagodzie wyraźnie schlebiają względy okazywane przez Pożeracza Chmur. Łaskawie przyjmuje jego umizgi i drobne upominki w postaci owoców, kwiatów i bajecznie kolorowych piór. A dla mojego przyjaciela nie istnieje już prawie nic, oprócz tej okropnej baby. Jest tak rozkojarzony, że nie potrafi skupić się na niczym. Po prostu zakochał się bez pamięci, kompletnie stracił rozum i nie nadaje się do niczego sensownego. To jest po prostu żałosne. Snuje się rozmarzony i nieprzytomny. Patrząc na niego, można do końca życia stracić ochotę na miłość.
***
Kamyk starannie nakreślił ostatni wers i krytycznie spojrzał na czubek ołowianego rysika. Stępił się, ale nóż leżał na „wrogim terytorium”. Z Jagodą chłopcu układało się jak najgorzej. Nie porozumiewając się w żaden sposób, samorzutnie dokonali podziału terytorium. Niewidzialna linia graniczna przebiegała dokładnie przez środek domu i poprzez stół Słonego. Zarówno Kamyk, jak i Jagoda trzymali się „swoich” stron. Nawet za górę smoczych skarbów Tkacz Iluzji nie sięgnąłby przez umowną granicę po książkę czy pióro, choćby nie wiadomo jak bardzo ich potrzebował. Czasem tylko kopał ukradkiem rzeczy Jagody przez „granicę”, jeśli zostały przypadkiem przełożone przez domowników. Dziewczyna nie miała okazji do takiego rewanżu. Częściowo z tego powodu, że Kamykowy stan posiadania był bardzo mizerny, a po części dlatego, że chłopak dbał, by nic z jego rzeczy nie zawędrowało na połowę podlegającą Jagodzie.
Księżycowego Kwiatu bynajmniej nie zachwycał ten stan cichej wojny. Poświęcała jednak tyle czasu dzieciom i pracom domowym, że nie miała najmniejszej ochoty na dodatkowe kłopoty. Słony za to miotał się między humorzastą córką a naburmuszonym gościem, rwąc włosy z głowy. Jednak jego niezręczne usiłowania by ich pogodzić, odnosiły skutki wręcz odwrotne. Na dodatek atmosfera pełna napięcia udzieliła się młodszym dzieciom i zaczęły kłócić się między sobą. Trwało to dopiero cztery dni, ale Słony miał wrażenie, że były to dni dwa razy dłuższe niż zwykle.
Piątego dnia Kamyk obudził się z uczuciem, że w ogóle nie warto otwierać oczu. Czym miałby się różnić ten dzionek od innych? Jak zawsze Pożeracz Chmur łaszący się do Jagody, a jemu – Kamykowi – poświęcający jakieś mizerne szczątki uwagi. Jagoda rzucająca swemu wrogowi złośliwe spojrzenia i robiąca pogardliwe miny, a w najlepszym razie ignorująca go. „Dzisiaj” nie zapowiadało się ani na jotę przyjemniej niż „wczoraj”. Wokoło trwała poranna krzątanina. Zwijano cienkie zasłony chroniące przed owadami. Dzieci kręciły się wszędzie dokoła, szukając sandałków. Rozemocjonowany Tygrysek pokazywał wszystkim wielką ćmę, która zaplątała się nocą w muślin i rankiem padła łupem zachłannych dziecięcych rączek. Kamyk, któremu podsunięto pod nos ową kosmatą, skrzydlatą i obdarzoną zadzierzystymi wąsami zdobycz, okazał umiarkowane zainteresowanie, by chłopczyk się nie obraził. Zapewne kiedy indziej gigantyczny owad wzbudziłby w nim żywsze uczucia, lecz aktualnie miał wszystkiego absolutnie powyżej uszu.
Kiedy wszyscy zaczęli jeść śniadanie, a chłopak nadal leżał w swoim hamaku, zwinięty w smutny kłębek, Słony postanowił sprawdzić, co się z nim dzieje.
„Kamyk, źle się czujesz?”
„Nic mi nie jest” – odparł chłopiec, rzucając mu kose spojrzenie.
Słony westchnął ukradkiem. No tak, to miał być znów jeden z tych niemiłych dni. „Naprawdę? A może jednak coś cię boli? Masz gorączkę?” – Słony chciał dotknąć czoła Kamyka, ale ten uchylił się przed jego dłonią.
„Daj mi spokój. Proszę. Nic mnie nie boli. Nie mam gorączki. Naprawdę”.
„W takim razie wyjaśnij mi, dlaczego wyglądasz jak świeży nieboszczyk. Na pewno się wczoraj sforsowałeś. Ostrzegałem przecież, że z tym płucem nadal nie jest za dobrze. Zaraz zaparzę ci ziółek”.
To wystarczyło, by nagle Kamyk nabrał sił. Poderwał się gwałtownie, aż hamak zakołysał się w niekontrolowany sposób. Naburmuszony, zaczął wyplątywać się z moskitiery.
NIC MI NIE JEST. NIE JESTEM CHORY I NIE WYPIJĘ TEGO PASKUDZTWA!
„Grunt to dobra motywacja – stwierdził Mówca złośliwie. – Po prostu weź się w garść i trochę opanuj swoją zazdrość”.
„Ja jestem zazdrosny?” – Kamyk spojrzał na niego spode łba. „Ależ oczywiście. Uważasz, że nie wiem, co się tu dzieje?”
„A niby o co jestem zazdrosny?” – Tkacz Iluzji nareszcie wygrał walkę z fałdami muślinu, zwinął tkaninę i zaczął składać hamak. Usiłował udawać obojętnego, lecz nadal co chwila na twarz wypływał mu wyraz frustracji.
„Oczywiście o Pożeracza Chmur”.
Chłopiec wzruszył ramionami. Jego spojrzenie przypadkiem zaczepiło o Jagodę, która siedziała oparta o słup, wyciągając przed siebie chude nogi, i wyglądała tak, jakby się z niewiadomych powodów doskonale bawiła. Kamyk miał ochotę przybić ją do tego słupa za uszy.
Ruch przed domem zwrócił jego uwagę. Z gęstych zarośli wyłonił się Pożeracz Chmur. Trzymał w objęciach ogromne naręcze storczyków i miał minę szczęśliwego idioty. Kamyk nie zdzierżył. Lekceważąc jedzenie, ubranie i tym podobne drobiazgi, porwał tylko swoje sandały i zwyczajnie uciekł,
gdyż czuł, że jeszcze moment, a zrobi coś, czego potem musiałby się wstydzić. Pobiegł ścieżką ku plaży. Walił pięściami w pnie drzew, po drodze dając upust złości. Potem biegł boso wzdłuż plaży, nie zważając na to, że kaleczy stopy na odłamkach muszli. Zatrzymał się dopiero tam, gdzie zatokę obejmowało ramię stromego klifu. Ciemna bazaltowa ściana, podmywana falami, kruszyła się z wolna przez tysiąclecia. Czarne, polerowane przez cierpliwą wodę głazy leżały na dnie. Ziemię zaścielały kamienie kanciaste i takie, które przypływy zaokrągliły lub wręcz zeszlifowały na płasko, zmieniając je w idealne pociski do puszczania kaczek. Tym razem jednak Kamykowi nie były w głowie „kaczki”. Stworzył iluzyjny wizerunek Jagody i ciskał w niego kamieniami, aż do kompletnego wyczerpania, nie zważając na ostrzegawcze kłucie w boku. W końcu rzucił się na twardy żwir, nie dbając o niewygodę. Dopiero wtedy jego wściekłość zaczęła opadać, a przyczajone dotąd sumienie ujawniło się, podsuwając raczej niemiłe myśli. Co powiedziałby Płowy, widząc ten atak szału? Z pewnością nie wpadłby w zachwyt nad barbarzyńskimi manierami wychowanka. Chłopak usiadł powoli i obejrzał posiekane podeszwy, po czym włożył sandały. Uśpiony od paru dni rozsądek przebudził się i dawał do zrozumienia, że całą sprawę należy porządnie przemyśleć. Kamyk uczciwie musiał przyznać, że faktycznie był zazdrosny o Pożeracza Chmur. Odebrano mu najbliższego przyjaciela i miał to traktować zupełnie obojętnie? To po prostu niesprawiedliwe, a do tego niepojęte. Gdybyż tego pogromu dokonała jakaś piękność, ale takie mizeractwo... Pożeracz Chmur trwał w uczuciowym obłędzie. Czyżby właśnie tak objawiała się prawdziwa miłość? Kamyk skrzywił się, jakby właśnie wypił jeden z leczniczych naparów Słonego. Przypomniał sobie swoje własne zauroczenie Mgłą i skwitował to jedynie wzruszeniem ramion. To nie to. Nawet jeśli Pożeracz Chmur czuł się wtedy zaniedbany – ach, role teraz się odwróciły – to Kamyk jednak zachowywał jaką taką jasność umysłu. Rozstał się z Mgłą bez żalu, także z jej strony, i niewidoma dziewczyna stała się już tylko miłym wspomnieniem. Nie łączyło ich nic, prócz dotyku, pieszczot, przyjemności dawanej sobie nawzajem. Uczciwie trzeba było przyznać, że Jagoda i Pożeracz Chmur mieli więcej możliwości w tej materii. Ale należeli przecież do różnych gatunków! Na Los i ścieżki jego, czy to nikogo nie obchodziło? Słony wydawał się na to ślepy. Jego córka miała wszelkie szanse zostać kochanką smoka, a jego to chyba absolutnie nie poruszało.
Inną kwestię stanowiło to, co właściwie widzi w Jagodzie sam Pożeracz Chmur.
Miłość jest ponoć ślepa, ale żeby do tego stopnia? Kamyk pokręcił głową z niedowierzaniem. Na powrót przywołał niematerialny wizerunek Jagody i przyjrzał się krytycznie swemu dziełu.
Uznał, że miraż nie jest zbyt udany. Rozmywały się w nim szczegóły. Tkacz Iluzji skupił się, usiłując przywołać w umyśle doskonały obraz pierwowzoru. Jagoda miała twarz szczupłą i wydłużoną, w kształcie odwróconego migdała, ale co z zarysem czoła? Czy granica jej włosów była prosta, czy może miała kształt klina? Brwi? Jaki kształt mają jej brwi? Są przecież tak jasne, że prawie ich nie widać.
Gubił się, poprawiał, rzeźbił tę dziewczęcą głowę. Dopasowywał kształt oczu, wypróbowywał rozmaite wykroje ust i w pewnym momencie stwierdził, że to go nawet bawi. Jagoda była trudnym modelem, lecz takie wyzwanie sprawiało tym większą satysfakcję. Aż wreszcie siedziała przed Tkaczem dokładnie taka, jak w rzeczywistości: bledziutka, wielkooka, szczupła aż do przesady. Kamyk czuł pewien niedosyt, zabawa skończyła się zbyt szybko. Zmienił barwę oczu iluzyjnej dziewczyny wpierw na czarny, potem na brązowy, a w końcu zielony jak liście. Wyglądały tak obco i dziwnie w tej bladej twarzy, że młody mag przywrócił im pierwotny kolor. Oczy Jagody miały niespotykaną barwę płatka kwiatu – różowoczerwoną z leciutkim odcieniem niebieskim.
Wstrzymując oddech z przeczuciem, że rozwiązanie zagadki leży w zasięgu ręki, Kamyk sprawił, że tęczówki iluzyjnej dziewczyny nabrały głębokiego, szkarłatnego koloru i zakryły prawie całe oko. Źrenice zmieniły się w czarne, pionowe wrzeciona. Kamyk wyszczerzył zęby w psotnym uśmiechu. Złość opadła z niego już jakiś czas temu. Oto zyskał smocze oczy osadzone w ludzkiej twarzy. Pożeracz Chmur i jego gusta! Doprawdy, Kamyk musiał przyznać się sam przed sobą, że miał chyba ostatnio zaćmienie umysłu. Czerwonooka, białowłosa Jagoda – chuda, ale czy kto widział tłustego smoka? Szyja dziewczyny wydawała się zbyt długa, a twarz za wąska, lecz czy pierwsza z brzegu smoczyca nie ma właśnie takich cech?
Myśli w głowie chłopca goniły jedna drugą. Ileż to lat ma ten smoczy ideał urody? Czternaście chyba? Czy nie jest to czasem ten okropny okres, gdy je się za dwóch, a rośnie za trzech? Całkiem możliwe, że Jagoda za jakiś czas zbrzydnie w oczach młodego smoka, a za to wyładnieje według norm ludzkich. Choć oczywiście kolorów nie nabierze.
Na próbę Kamyk dodał mirażowi Jagody trochę ciała, zaokrąglając ją tu i ówdzie. Zachęciwszy się niezłym rezultatem, działał dalej. Czy ta irytująca dziewucha musi ciągle nosić męskie łachy, w których jej wyjątkowo nie do twarzy? Na włóczęgę po dżungli najlepsze są spodnie, ale czy naprawdę nie ma ani jednej sukienki? Przez kilka minut Kamyk drapował i upinał na dziewczęcej figurze zwoje żółtego jedwabiu, próbując stworzyć coś na podobieństwo strojów Księżycowego Kwiatu. Owinął Jagodzie wokół głowy warkocze, dotąd smętnie dyndające po obu stronach twarzy i wpiął w nie kwiat pod kolor sukni. Wyglądało to coraz lepiej.
Za jego szczenięcych lat w Żmijowych Pagórkach dziewczęta były dla niego zaledwie ruchomymi elementami tła. Jakiej innej reakcji można oczekiwać po małym chłopcu? Kiedy dorósł, także niezbyt się nimi interesował. Pamiętał, że od święta stroiły się w bogato haftowane spódnice, malowały brwi i ornamenty wokoło oczu. Niepewny efektu, eksperymentalnie pokrył powieki dziewczyny drobnym wzorkiem i pociągnął rzęsy na czarno. Gapił się potem na skończoną już całość i nie wierzył własnym oczom. Nieciekawe, kościste brzydactwo przemieniło się w całkiem atrakcyjne i ponętne dziewczę.
Tymczasem słońce wędrowało po niebie, biorąc w posiadanie coraz to nowe połacie cienia pod skałami. W końcu Kamyk siedział już w ukropie słonecznych promieni. Ułowił jakiś ruch samym kątem oka. Obrócił głowę, część uwagi poświęcając podtrzymaniu mirażu, gdyż było mu żal wykonanej pracy. Tuż obok stał Żywe Srebro, przyglądając się z aprobatą portretowi siostry. Pokazał w uśmiechu drobne zęby, potem napisał palcem na piasku, niezręcznymi, dziecięcymi znakami: Bardzo ładnie. Tak jak mama.
Kamyk podjął „rozmowę”, pisząc obok: Jagoda jest... i zachęcił chłopczyka gestem, by dokończył. Choć różnica wieku między nimi wynosiła aż dziewięć lat, Kamyka ciekawiła opinia Żywego Srebra. Dzieciak wyglądał na bystrego. Zastanawiał się przez chwilę, marszcząc brwi i drapiąc się frasobliwie po potylicy, w czym wyjątkowo przypominał swego ojca. Wreszcie buzia rozjaśniła mu się i dopisał: ...duża i mądra.
Kamyk zaśmiał się i przewrócił małego na piasek, tarmosząc żartobliwie. Cwane i lojalne rodzeństwo miała Jagoda. Iluzja rozwiała się, gdy na Kamyka zwalił się raptownie ciężar wielu ciepłych ciałek, twardych kolanek i spiczastych łokci. Podczas tej udawanej bitwy chłopak zorientował się, że tuż obok dokazuje rude smocze szczenię, usiłując łapać dzieci za pięty. Liska! Kamyk uwolnił się z objęć rozbawionych synków Mówcy i rozejrzał się. Pożeracza Chmur nigdzie nie było widać, co go trochę zaniepokoiło. Zostawił siostrę samą? A może uznał, że towarzystwo kilkulatków jej wystarczy? Kamyk przytulił serdecznie puchatą kulkę, a Liska z zachwytem poddawała się pieszczotom.
Łasiła się, lizała go po twarzy i przewracała na grzbiet, wystawiając do pogłaskania wrażliwy brzuszek. Wkrótce dzieci rozproszyły się po plaży. Żywe Srebro i Tygrysek weszli do płytkiej wody, Liska droczyła się z falami, Błyskawica szukał muszli, a bliźnięta rozpoczęły usypywanie kopca z piasku. Czteroletnie maluchy były tak podobne do siebie, że Kamyk odróżniał je tylko po tym, że Słonecznej matka związywała miękkie włoski kolorową tasiemką. Pewnie za jakiś czas miały pojawić się między dziećmi przynajmniej drobne różnice, lecz na razie miały identycznie krągłe buzie, ciekawskie oczy,
podrapane kolana i nawet poruszały się w podobny sposób.
Wycofał się w resztki cienia pod klifem, obserwując zabawę malców. Gdyby wrócił w tej chwili do domu Słonego, musiałby pewnie pomagać w jakiejś babskiej robocie, po prostu dla przyzwoitości. Na samą myśl o tym skrzywił się niechętnie. Nie miał nic przeciwko pracom domowym, w końcu prowadzili z Płowym całkiem stateczne starokawalerskie gospodarstwo, ale ostatecznie takie rzeczy powinny należeć do obowiązków Jagody. Na domiar złego Słony mógł na nowo zacząć troszczyć się nadwerężone zdrowie Kamyka, co było już zupełnie zniechęcające. Losie, chroń niewinnych! Całkiem możliwe też, że przechadzając się w pobliżu, natknąłby się na tamtą mieszaną gatunkowo parkę, jak patrzą sobie czule w oczy. Natomiast samotna wyprawa gdzieś w dalsze rejony wyspy mogła skończyć się spotkaniem z obcym smokiem, niekoniecznie przyjaźnie nastawionym do nieproszonego gościa. Nie mówiąc już o tym, że Kamyk nadal po przejściu nawet niewielkich odległości szybko się męczył. Eksploracja wyspy musiała poczekać. Postanowił zostać na plaży. Dlaczego nie miałby cofnąć się do czasów dzieciństwa? Wykąpać się i przy okazji spróbować wyłowić dla Błyskawicy większą muszlę niż te leżące na brzegu. Ciekawe, czy to nadwerężone płuco wytrzymałoby takie tycie, króciutkie nurkowanie...?
Kamyk zerknął, co porabia reszta małoletniego towarzystwa. Tygrysek z Żywym Srebrem łazili po skałach zanurzonych w morzu, a Liska odważnie szła w ich ślady, przeskakując z głazu na głaz. Z początku Kamyk bez niepokoju obserwował tę zabawę, ale dzieciaki gramoliły się coraz dalej i dalej, aż zastanowił się, czy nie jest to jednak trochę niebezpieczne. „Chyba robię się beznadziejnie dorosły” – pomyślał. Upadek do wody nie był niczym nadzwyczajnym, bo dzieci wychowane nad oceanem pływały jak ryby. Groźne mogło okazać się uwięźnięcie między głazami i złamanie nogi w kostce. Niestety, bawiła się tam też Liska, która nie bała się wody, jednocześnie nie umiejąc pływać.
Chłopcy położyli się na brzuchach na ostatnim kamieniu i patrzyli w głębię. Kamyk osłonił oczy dłonią. Słońce odbijało się od fal, migocąc oślepiająco, lecz wydawało mu się, że widzi w wodzie jakieś poruszenie. Zamrugał. Nie, to nie złudzenie! Ponownie zobaczył, jak na moment wynurza się ponad fale krągła głowa i para rąk sięgająca ku wyciągniętym beztrosko dziecięcym dłoniom! Kamyk zerwał się na równe nogi, mimo upału czując zimny dreszcz wzdłuż krzyża. Syreny!! Czyżby Słony nie nauczył swych dzieci tego, że syreny są morderczymi potworami? Czym prędzej zaczął przeskakiwać z jednego głazu na drugi, by zabrać dzieci z niebezpiecznego miejsca.
– W-racać! Wracać! Tygr-ysek! Wracać! – Kamyk przeklinał w myślach, że nie pamięta, jak brzmi słowo „niebezpiecznie”. Tygrysek obejrzał się dość obojętnie i pomachał mu beztrosko ręką, po chwili na nowo pochylając się nad głębiną. Choć Kamyk spieszył się, jak mógł, ciekawska Liska dotarła do chłopców przed nim. Bezceremonialnie wdrapała się Tygryskowi na plecy i wyciągnęła szyję, by zobaczyć, co też ciekawego dzieje się w wodzie. Chłopczyk, którego widać zadrapały pazury smoczątka, przekręcił się gwałtownie, chcąc je zrzucić. Kamyk widział, jak jeszcze przez sekundę chwieją się na mokrej, śliskiej krawędzi głazu, a potem oboje stoczyli się do wody.
Nie było chwili do namysłu. Kamyk rzucił się do wody głową naprzód. Przerażony tym, co się stało, nie pamiętał, że cokolwiek może grozić jemu samemu. Oślepiły go na chwilę pęcherzyki powietrza we wzburzonej wodzie. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. O coś się otarł, więc sięgnął na oślep. Poczuł pod ręką sierść i zacisnął na niej palce. Stopy chłopca dotknęły dna, poderwał się więc wraz ze swą zdobyczą ku powierzchni. Smoczątko okazało się dziwnie ciężkie. Ale gdzie Tygrysek? W przezroczystej wodzie przemknął tuż obok ciemny kształt. Twarde pazury drapnęły Kamyka w ramię. Szeroko otworzył oczy, usiłując dojrzeć coś więcej. Domniemana Liska wywinęła się w jego objęciach i chłopiec zorientował się, że trzyma obcą... istotę. Odepchnął ją od siebie w nagłym ataku paniki. Dotknięcie na karku... W szoku łyknął słonej wody, gdy tuż przed jego twarzą pojawił się ciemny pysk z wielkimi, mętnymi ślepiami. Odruch kazał się cofać, uciekać... lecz jak cofnąć się w wodzie? Zdesperowany chłopak uderzył wyprostowanymi palcami, celując w oczy potwora. Nie trafił,
za to poczuł ostre zęby, zaciskające się na jego dłoni. Jednocześnie stwór chwycił go szponiastymi łapami za rękę. Szamotali się przez chwilę. Kamyk, czując, że kończy mu się powietrze, bezskutecznie usiłował kopnąć zwinne morskie stworzenie. Coś wczepiło mu się we włosy. Wtedy ostatecznie zabrakło mu oddechu, a ból w piersiach stał się nieznośny. Szarpnięcie, które prawie zerwało mu skórę z czaszki, jednocześnie wyrwało jego głowę nad powierzchnię morza. Złapał haust powietrza, które wydawało się ostre niczym garść zmielonego szkła, i rozkaszlał się. Oczy piekły go od soli. Wokoło roiło się od gibkich, smukłych ciał, poruszających się wśród fal z niezwykłą gracją. Co chwila nad powierzchnię wynurzały się krągłe, pokryte ciemną, gładką sierścią głowy, opatrzone w imponujące wiechy wąsów i czarne lśniące nosy. Jedno w każdym razie można było wykluczyć: to z pewnością nie syreny. Ale nie znaczyło to jeszcze, że nie są równie niebezpieczne! Gdzie dzieci?!
Chłopiec z ulgą dostrzegł Liskę tuż obok, niemal na wyciągnięcie ręki. Wytrząsała wodę z uszu, utrzymywana na powierzchni przez jedną z owych kosmatych istot. Inna trzymała go nadal za rękę i włosy na karku, uniemożliwiając pływanie, lecz jednocześnie nie pozwalając iść na dno. Tuż obok chlapał się w wodzie Tygrysek, uśmiechnięty i beztroski. Kamyk zerknął w górę, napotykając równie rozbawione spojrzenie Żywego Srebra. Zupełnie, jakby całe to zamieszanie było dobrym żartem. Synkowie Słonego nie wyglądali ani na zaskoczonych, ani tym bardziej na przestraszonych.
Stado wąsatych przybyszów na szczęście nie zdradzało wrogich zamiarów. Tygrysek płynął na grzbiecie jednego z nich, niczym na morskim rumaku, podobnie jak Liska. Kamyka obległa z obu stron para kosmatych strażników, chwytając go za ramiona i łaskocząc w uszy wąsami. Z wolna, lecz stanowczo holowano go w stronę płycizny. Sadząc z reakcji Tygryska i Żywego Srebra, nie powinien mieć powodów do niepokoju, i chłopak czuł pierwsze ukłucia zawstydzenia.
Przez długie minuty próbował dojść, z czym owe wodne stworzenia mu się kojarzą. Wreszcie nadeszło krótkie olśnienie: wydry! Widoczne stało się to szczególnie wtedy, kiedy całe stado wyległo już na brzeg. „Wydrzaki” stanowiły ten sam rodzaj zagadkowej mieszanki człowieka i zwierzęcia, jakimi były na przykład centaury, mantikory, lamie lub syreny, z którymi pomylił je Kamyk. Z tym, że syreny z Wyspy Szaleńca zdawały się mieć wiele wspólnego z rekinem. Wydrzaki nie odznaczały się zbyt dużym wzrostem. Siedzącego na piasku Kamyka przewyższały zaledwie o głowę. Wzrostu mniej więcej dziesięcioletnich dzieci, przeważnie chodziły wyprostowane, czasem tylko poruszały się na czworakach. Gdy z ciekawością przypatrywały się Kamykowi z bliska, mógł przyjrzeć się ich wielkim, okrągłym, brunatnym oczom, ruchliwym nozdrzom i rozszczepionym górnym wargom, z pękami wibrysów, po obu stronach, cienkich i sztywnych jak druciki. Ich płetwiaste stopy, dzięki którym wydrzaki były doskonałymi pływakami, zostawiały szerokie ślady na piasku, podobnie jak poruszające się wciąż ogony.
Liska, spłoszona taką ilością obcych, wlazła Kamykowi na kolana, tuląc się do niego i łypiąc niepewnie jednym okiem na otoczenie. Za to dzieciarnia wydawała się zachwycona gośćmi, ocierając się o ich mokre boki, wymieniając przyjacielskie trącenia nosami i poklepywania. Gorycz Kamyka rosła. Miał już całkowitą pewność, że zrobił z siebie głupca, a całe jego bohaterstwo nie zdałoby się nawet na zelówki.
„Tyle masz w głowie, że zawsze rzucasz się bez zastanowienia. Tak było na Wyspie Pazura, tak i teraz. Więcej szczęścia niż rozumu” – pomyślał kwaśno.
Nie ulegało wątpliwości, że kosmate indywidua są tu dobrze znane i to jako istoty do tego stopnia łagodne, że rodzice bez obaw pozwalali zbliżać się do nich dzieciom.
Tygrysek jako pierwszy dostrzegł nadchodzącą siostrę i jej wielbiciela.
– Wpadliśmy do wody! – wrzasnął z radosnym podnieceniem. – Ja wpadłem! I Liska też! I Kamyk też wpadł! I Ten Co Płynie Na Przedzie mnie wziął na plecy!
– Ouk! – potwierdził jeden z wydrzaków, po czym wydał z siebie całą serię pogwizdywań i mlaśnięć, przerywanych gardłowym klekotaniem.
– On się pyta, czy to są nowe samce w naszym stadzie – przetłumaczył Tygrysek, chichocząc i pokazując palcem na Kamyka oraz Pożeracza Chmur.
Jagoda patrzyła sceptycznie na mokrego chłopaka, który z ponurą miną głaskał mokrą Liskę.
– Taak, nowy w stadzie – potwierdziła niechętnie, a wydrzak zagwizdał z ukontentowaniem. Kamyk wstał, unosząc małą smoczycę na rękach i wepchnął ją w objęcia nieco zaskoczonego Pożeracza Chmur.
Wypłucz ją w słodkiej wodzie, bo się zmechaci i będzie ją swędzieć skóra – polecił krótko. „O co ci chodzi? Co ja znów zrobiłem nie tak?” – zdenerwował się Pożeracz Chmur.
Kamyk, który już odchodził, obrócił się na pięcie ze złością malującą się na twarzy.
„Czy Liska jest twoją siostrą? Czy miałeś się nią opiekować? Czy może raczej obwąchiwać się ze swoją panną? – Przy każdym pytaniu palec chłopca dość boleśnie wbijał się w pierś Pożeracza Chmur. – Liska wpadła do morza! Jesteś nierzetelny, a ja nie jestem smoczą niańką!!”
„Ale przecież nic się nie stało...” – skonfundowany Pożeracz Chmur bronił się słabo.
„Nie stało się, bo ją ktoś uratował! Gdyby została tu sama z dziećmi, już by nie żyła, bo nawet Żywe Srebro, choć niby najstarszy, nie zdołałby jej wyciągnąć z wody! Jeszcze raz zostawisz ją samą, to ci uszy oberwę! I powiem Łagodnej, co wyprawiasz!”
Zbesztany Pożeracz Chmur przygarbił się i mocniej przytulił do siebie siostrę. Jagoda, która bez skrępowania śledziła tę wymianę myśli, spuściła oczy i zagryzła wargę. To także jej wina – teraz widziała to jasno. Liska była przeurocza, jak wszystkie zresztą smocze szczenięta, więc z początku bawiła się z małą, potem jednak, zajęta Pożeraczem Chmur, nie patrzyła na to, co robią dzieci. Tyle razy przecież biegały same nad brzeg oceanu, by zbierać rozmaite żyjątka i chlapać się w płytkiej wodzie. Nie przyszło jej do głowy, że Lisce może cokolwiek grozić.
***
Coś wydarzyło się tego dnia, tego Słony był pewny. To, że Kamyk łaził po domu milczący i ponury, nie odbiegało od normy – ostatecznie milczał zawsze, a jego zły humor utrzymywał się już od dłuższego czasu. Natomiast Jagoda siedziała dziwnie cicha i przygaszona, a od czasu do czasu rzucała w stronę chłopaka spojrzenia ni to pełne zadumy, ni pretensji. Uczucia Jagody chwiejnie unosiły się w mentalnej przestrzeni, podobne latawcom pchanym zmiennym wiatrem. Słony czuł przez skórę, że te dwa niełatwe charakterki znów się ze sobą starły.
– Znów się pokłóciliście? Jagoda...?
Czerwone oczy córki zerknęły z roztargnieniem na niego, a potem na młodego Tkacza Iluzji.
– Ee... nie, tato. Tylko on się bił z wydrzakami. A Liska wpadła do morza. Brwi Słonego podjechały do połowy czoła.
– Z wydrzakami? Jak można bić się z wydrzakami?
Kamyk nie miał ochoty na wyjaśnienia, ale przyciśnięty do muru, niechętnie uzupełnił skąpą wypowiedź Jagody.
„Widziałem, jak Tygrysek wpada do morza razem z Liską. W wodzie zobaczyłem jakieś stworzenia, myślałem, że to syreny”.
„I bohatersko rzuciłeś się na pomoc? Myślałem, że boisz się syren?”
„Nadal się boję – sprostował Kamyk z kwaśną miną. – I nie jestem bohaterem tylko idiotą. Nie miałem nawet noża...”
Słony, ukrywając rozbawienie, poklepał chłopca po ramieniu. „Liczą się intencje”.
Naburmuszony Kamyk wzruszył ramionami.
„Intencje? Ładnie bym wyglądał z tymi intencjami, gdyby tam rzeczywiście pływały syreny”. „Czegoś nie rozumiem. Przecież byłeś przekonany, że to są syreny, ale jednak skoczyłeś na pomoc dzieciakom”.
„Bo jestem żałosnym durniem”.
Słony szybko spojrzał na Jagodę, która udawała, że jest zajęta rozdzielaniem do miseczek ugotowanej na kolację kaszy. Mówca był absolutnie pewien, że śledzi jego rozmowę z chłopcem.
„I zapewne zrobiłbyś to samo po raz drugi?” – spytał. „Oczywiście” – odparł Kamyk, wywracając oczami z irytacją.
Jagoda ledwo zauważalnie wzruszyła ramionami i zmarszczyła lekko brwi. Słony westchnął ukradkiem, po raz kolejny zastanawiając się, czy miał rację ukrywając przed Kamykiem talent Jagody. Co jednak dałaby chłopcu taka wiedza, prócz poczucia zagrożenia? Jagoda nie mogła służyć za wzór dyskrecji, o nie. Przez większą część życia obracała się między smokami i ludzkie poczucie własności czy prywatności myśli było dla niej sprawą równie egzotyczną, jak dla mieszkańców Lengorchii obyczaje wydrzaków czy lamii.
Jagoda z roztargnieniem obserwowała przyrodnie rodzeństwo, które matka zapędzała do mycia przed jedzeniem. Słony zobaczył, jak dziewczyna odruchowo oblizuje wierzch dłoni i przeciera nią oko, zupełnie jak kot. Potrząsnął głową.
„Kogo ja tu właściwie mam, dziewczynę czy smoczycę?” – przeszło mu przez myśl. Córka podniosła na niego czerwone oczy, w których malowało się lekkie zdumienie.