Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia Reszki, której życie wywraca się do góry nogami po odziedziczeniu dość osobliwego spadku po swej nieżyjącej (lecz tak nie do końca) dalekiej krewnej - wprowadza czytającego w świat pełen magii i ironicznego poczucia humoru!
Samotna matka sześciolatka, mieszkająca kątem u rodziców, redaktorka, mól książkowy, posiadaczka wiernego laptopa „osiołka” oraz masy dystansu do świata otrzymuje spadek.
Stary dom w małej wiosce, której nie ma nawet na mapie Google.
Nieco się waha czy chce zamieszkać w miejscu - gdzie zawracają ptaki a ludzie żyją jakby świat stanął w miejscu. W dodatku okazuje się, że spadkodawczynią była wioskowa wiedźma, która rządziła mieszkańcami wioski za pomocą rzucanych przez siebie uroków. I dalej chciałaby rządzić, za pomocą Reszki…
Im dłużej jednak Krystyna przebywa w Czcince, tym dziwniejsze rzeczy dzieją się dookoła niej, a ona coraz częściej i coraz intensywniej zastanawia się, dlaczego to właśnie ona otrzymała ten dom po Katarzynie Szyft. Kim była ta kobieta i co takiego wydarzyło się w wiosce na przestrzeni lat?
Wiedźma w glanach, zakochane duchy, amulety z połamanych płyt CD... Do tego pełen ironii, cięty język, inteligentny humor i wartka, zaskakująca akcja!
I czego chcieć więcej?
Powieść nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za rok 2008.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: XAUDIO
Copyright © Ewa Białołęcka
Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN 978-83-66807-41-9
Wydanie III
Warszawa 2020
Wydawca:
XAUDIO Sp. z o.o.
e-mail: [email protected]
www.xaudio.pl
Żarówka sześćdziesiątka, osłonięta przedpotopowym abażurem z tkaniny koloru bordo, oblewała pokój słabym blaskiem, kojarzącym się z widmem dawno zmarłych powideł śliwkowych. Nocną ciszę mąciło tylko nieprzerwane klikanie klawiszy komputera.
„...związku z powtarzającymi się doniesieniami o porwaniach przez kosmitów...”
Klak, klak, klak... enter... klik, klak...
Podniosłam głowę znad roboty i przeciągnęłam się. Kosmici, pffff... Ludzie, są na tym świecie zabawniejsze sprawy od zwierzeń histerycznych paniuś, twierdzących, że zostały zapłodnione w latającym talerzu przez ichni odpowiednik lorda Vadera. Na przykład mój pamiętnik (gdybym takowy pisała) zostałby pewnie bestsellerem z gatunku popapranego sajens fikszen. Gdyby rok temu ktoś mi wywróżył z fusów kawowych, co będę robić tu i teraz, kazałabym się tej osobie leczyć. Długo i daj Boże owocnie. Na szczęście nikt mi nie powróżył i z tego powodu zawczasu nie uciekłam z krzykiem, nie schowałam pod łóżkiem, ani nie popadłam w alkoholizm. Allach z tym, faktycznie mogło być gorzej...
Przezornie puknęłam w save i wstałam od stołu. Zgasiłam lampę, jedynym źródłem jasności pozostał monitor, siejący błękitnawą poświatą. Nad firanką typu zazdrostka widać było skrawek czarnego nieba usianego gwiazdami z przesadną rozrzutnością. Nadal zadziwiało mnie – dziecko miasta – ile tego niebiańskiego ziarna można zobaczyć na wsi. Uchyliłam lekko okno, a w ciszę domową wmieszało się natychmiast cichuteńkie pogadywanie sadu, głaskanego leniwym wiaterkiem. Wiśnie właśnie kwitły, stojąc dokoła domu białe jak duchy drzew. Nawet noc nie była w stanie ich całkowicie pokryć czernią. Kiedy na ich tle dojrzałam ludzką sylwetkę, natychmiast włożyłam rękę do kieszeni, szukając broni, po chwili jednak moje wewnętrzne zwierzę znów położyło łeb na łapach i zadrzemało. Nie było niebezpieczeństwa. To tylko Eryk.
Kiedy wyszłam na zewnątrz, już siedział na ławeczce pod ścianą.
– Guten Abend, Herrin Reshka. – Podniósł się grzecznie na chwilę, jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca. – Alles ist Gut?
Uśmiechnęłam się ukradkiem. Kiedyś Eryk uparcie tytułował mnie „panienką”, choć w promieniu dwudziestu kilometrów nie było osoby mniej na to zasługującej. Od jakiegoś czasu awansowałam na Herrin.
– Gute Nacht, Erich. Danke. – Usiadłam obok. – Zigaretten?
– Ja!
Oczy już mi przywykły do mroku i widziałam, jak na jego szczupłą twarz wypływa wyraz pożądliwości.
– Papierosy szkodzą – mruknęłam ni to do niego, ni to do siebie, odpalając dwa sobieskie.
– Mi nicz nie szaszkodzy – odparł chłopak, przechodząc na polski i biorąc ode mnie szluga.
Mruknęłam w odpowiedzi niewyraźnie, a potem siedzieliśmy tylko w milczeniu, paląc i śledząc wyimaginowane ścieżki w gwiezdnej kaszy nad naszymi głowami.
– Die Liebe ist schön – westchnęłam bezmyślnie, zachwycona astronomicznym spektaklem.
– Das Todt auch nich schlecht – mruknął Eryk z powagą i oboje roześmialiśmy się. Moje myśli niezależnie od woli powędrowały do pliku, w którym przechowywałam wspomnienie, jak i kiedy poznałam Eryka. A potem do tego, od czego wszystko się zaczęło.
* * *
Poczta Polska jest normalnym elementem naszej rzeczywistości, a drogę, jaką przebywa korespondencja poznałam już w przedszkolu, więc opróżnianiu skrzynki na listy poświęciłam zaledwie drobny ułamek świadomości. Cała reszta zajęta była rozważaniem, że Młody potwornie rośnie i znów potrzebuje nowych butów, a jego kolejne spodnie uległy dezintegracji. W klawiaturze zacinała się spacja i wpychanie pod klawisz gąbki już niewiele pomagało (niebezpieczeństwo wymiany wzrosło drastycznie), w pobliskim empiku obsługa zaczynała krzywo patrzeć na osobę, która co drugi dzień przychodzi, czyta, nic nie kupuje i nawet nie zamawia kawy. Zmienić na jakiś czas empik...? W dodatku zalegałam już dwa miesiące za treningi kravki, więc istniała realna groźba, że będę musiała zawiesić na jakiś czas tę jedną jedyną ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalałam.
Poczta składała się z pliku reklamówek i zaproszenia na pokaz używania wełnianej pościeli firmy Mul, pocztówki z Zakopanego, przeznaczonej dla sąsiadów zza ściany i koperty formatu A5 z jakiejś kancelarii adwokackiej, zaadresowanej „Sz.P. K. Szyft”. Wspinając się na swoje drugie piętro, minęłam, jak zawsze, siedzibę „tych spod czwórki” i jak zawsze ich pies, potworne, złośliwe bydlę, rzucił się z ujadaniem na drzwi, aż wygięły się pod jego ciężarem. Za którymś razem nie wytrzymają i ja lub ktokolwiek inny z lokatorów (pies darzył sprawiedliwą nienawiścią wszystkich) zostanie zjedzony na schodach.
– Kiedyś cię dorwę i zrobię z ciebie dywanik. A resztą nakarmię koty – syknęłam mimochodem, a obrażony kaukaz rozszczekał się jeszcze bardziej. Wetknęłam po drodze pozdrowienia z Zakopanego w drzwi numer osiem, po czym nareszcie zanurkowałam w rodzinne pielesze. W środku panowała względna cisza, co oznaczało, że Młody jeszcze nie wrócił z zerówki, natomiast z kuchni dobiegało syczenie i zapach smażeniny. Młodego miała z przedszkola odebrać babcia, więc siłą rzeczy kuchnię okupował mój ojciec. Dokonawszy tej operacji logicznej, zawołałam przyjaźnie:
– Cześć, tata!
– Cześć, córka! – odkrzyknął. – Usłyszałem że idziesz, więc wrzuciłem schabowe.
– Skąd wiedziałeś, że to ja? – zapytałam, ściągając glany. – Grej drze ryja na każdego.
– Ale na każdego inaczej – wyjaśnił ojciec. – Na przykład na Piotrowską robi „wuf, wuf”, a na Szymkowiaka „hamfr”...
– A na mnie robi chyba wszystko, co ma w repertuarze – dokończyłam, kładąc kopertę na stole kuchennym. – Tato, masz pocztę.
Kiwnął głową na znak, że przyjął do wiadomości i oboje zajęliśmy się dalszymi czynnościami obiadowymi. Koperta nadal leżała na stole, nie budząc szczególnego zainteresowania ani mojego, ani mego rodziciela. Brak entuzjazmu ojca rozumiałam w pełni; od ponad dwóch miesięcy świadczył w żałosnej sprawie trywialnej kradzieży choinki z prywatnej posesji kolegi, a sprawa ciągnęła się jak smród za wojskiem, powód i pozwany wyciągali jakieś kosmiczne argumenty, prawnicy oraz świadkowie najchętniej ubiliby obu tylko po to, by już nigdy więcej nie słyszeć o srebrnych syberyjskich świerkach.
Dopiero kiedy po kotletach, ziemniaczkach i surówce z czerwonej kapusty pozostało ledwie wspomnienie, zajęliśmy się pocztą – ojciec normalną, a ja internetową.
Siedząc już w swojej dziupli, przerobionej ze schowka na kartofle, usłyszałam, jak krzyczy z kuchni:
– Reszka! Masz pocztę!
– Wiem! – odwrzasnęłam, lustrując Outlooka. – Dzierżański przysłał zwrotkę redakcji. Jeśli sukinsyn nadal się upiera przy scenie seksu w rollercoasterze, to zabiję drania!
Otworzyłam plik, zajrzałam do tekstu, po czym stwierdziłam z mocą:
– Zabiję, uwędzę, wypcham i powieszę na ścianie w redakcji ku przestrodze innym pseudoliteratom.
W tejże chwili dawca połowy moich genów wepchnął mi się za plecy, robiąc niemożebny tłok w szczupłej przestrzeni komputerowej klitki. Zamachał mi przed oczami kartką papieru.
– No przecież mówię, że masz pocztę. To do ciebie!
Nadal wściekła na pisarza Dzierżańskiego (przez wszystkich z wydawnictwa zwanego Dzierżyńskim) odruchowo wzięłam papier, gdyż trudno się skupić, kiedy ktoś macha ci czymś przed nosem.
– Tato, to pomyłka, czego ode mnie może chcieć jakaś adwokatura? Nawet kanar mnie ostatnio nie spisał, tylko wziął dychę i się zmył... – powiedziałam z roztargnieniem, nie odrywając wzroku od monitora.
„Zacisnął palce na jej pulsującym źródle miłości, czując wzmożoną moc grawitacji ku ofierze swej chuci...” – przeczytałam, zgrzytając w duchu zębami.
A wtedy ojciec zrobił coś niesłychanego – wyciągnął rękę ponad moim ramieniem i wyłączył monitor. Dzień dobry, nazywam się Reszka, jestem anonimową netoholiczką. Zrób mi tak, albo włóż łapkę do basenu z krokodylami...
– Reszka, ocknij się na chwilę – rzekł tata łagodnie. – Dostałaś spadek.
* * *
Powiedzenie, że moje finanse nie wyglądały różowo, równałoby się stwierdzeniu, że Żydzi za okupacji byli trochę prześladowani. Żyliśmy z Młodym w permanentnym niedostatku, od jednego zlecenia do drugiego, balansując na linie między nieregularnymi wypłatami i gdyby nie pomoc rodziców, może skończyłabym pod mostem – w głębokiej wodzie, z kawałkiem betonu za pazuchą.
– Mama, my jesdeśmy biedni? – spytał kiedyś Młody spod biurka, na którym aktualnie robiłam jakąś korektę.
– Nie jesteśmy – odparłam zgodnie z prawdą. Pojęcie „biedny” w mojej prywatnej encyklopedii miało całkiem inną definicję niż ta oficjalna.
– Ale my nie mamy piniondzóf – ciągnął temat Młody, wówczas w poważnym wieku lat czterech i pół.
– Mówi się: pieniędzy – poprawiłam, jednocześnie wstawiając brakujący przecinek.
– Nie mamy piniędzy – zgodził się Młody. – Darek mówi, ze jesdeśmy biedni.
– Powiedz Darkowi, że masz w domu trzy tysiące pięćset dwadzieścia osiem książek i nie jesteś biedny. To on jest biedny, bo nie ma tyle.
Należało podbudować Młodemu poczucie wartości, a nic prócz książek nie wchodziło w rachubę. Jego zabawkowy majątek mieścił się w dwóch kartonach po piwie Tyskie, a moje zaplecze finansowe w pudełku od zapałek. Następnego dnia Młody z podwórka wrócił z rozbitym nosem.
– Powiedziałem – zawiadomił mnie urażonym tonem. – A on mi psywalił.
– A co ty na to?
– Tes mu psywaliłem!
Tamtego wieczora pokazałam Młodemu blok z krav magi, literę J jak Jeremi i zaczęliśmy po raz trzeci czytać „Harry’ego Pottera i Kamień Filozoficzny”.
Mój syn rósł na intelektualistę-twardziela.
* * *
– Spadek...? – powtórzyłam słabo. – Jaki spadek?
– A to już nie wiem – zafrasował się ojciec. – W każdym razie coś odziedziczyłaś i ta miła firma cię wzywa, żebyś przyjechała i podpisała jakieś papiery. O, tu patrz... – Popukał palcem w zadrukowaną kartkę.
W związku ze śmiercią pani Katarzyny Szyft-Kobielak, prosimy panią Krystynę Szyft, córkę Krystiana i Aldony, o przybycie do Kancelarii Notarialnej – tu wstawiono adres – w celu zapoznania się z dokumentacją spadkową. Z poważaniem, radca Zbigniew Kolasiński – tu z kolei następował gryzmoł mający być odręcznym podpisem i pieczątka. Dokument wyglądał na autentyczny, a do 1 kwietnia zostało jeszcze trzy tygodnie, więc nie podejrzewałam nikogo znajomego o tak wyrafinowany dowcip. Krystyna Szyft to byłam ja, stąd zresztą pomyłka – mieliśmy z ojcem identyczne inicjały.
– Tato, czy ty znałeś jakąś Katarzynę Szyft?
Ojciec wzruszył ramionami. Rodzina Szyftów była liczna i nader rozgałęziona. Z powodu germańsko brzmiącego nazwiska hitlerowcy ogólnie mało się jej czepiali podczas wojny, więc nie wyginęła; a z kolei pradziadek, zastrzelony przez esesmana na oczach żony i drobnych dziatek, pozwolił stworzyć rodzinną martyrologię, która częściowo ochroniła jego potomków przed szykanami ubecji. Całkiem możliwe, że gdzieś między licznym przychówkiem świętej pamięci Jana, Arnolda, Karla i Bartłomieja Szyftów plątała się jakaś Katarzyna. Natomiast skąd ona wiedziała o mojej skromnej osobie i dlaczego postanowiła uczynić mnie spadkobierczynią, było zagadką. Spadek zazwyczaj oznacza jakieś pieniądze. Niewątpliwie kasa by mnie urządzała. Jakakolwiek kasa, nie pogardziłabym nawet nadprogramową stówką, jednak niejasne przeczucie mówiło mi, że nie powinnam zanadto się podniecać. Kimkolwiek była Katarzyna Szyft, nie przypuszczałam, by okazała się milionerką.
Obejrzałam zawiadomienie jeszcze raz, ale nic nowego nie przyszło mi do głowy, więc schowałam je do notatnika i postanowiłam, jak Scarlett O’Hara, „pomyśleć o tym jutro”. Z głęboką niechęcią powróciłam do dzieła pana Dzierżyńskiego, który bezskutecznie usiłował mi udowodnić, że umie napisać kawałek pornograficzny. „Erotyką” nie nazwałabym tego nawet po czwartym piwie. Najchętniej spuściłabym fabułę pana Dzierżyńskiego w kiblu, ale jeść trzeba było, a poczciwiec z jego pornografią w Eurodisneylandzie miał mi zapewnić sześćset zeta.
Mojemu tacie jednak tajemnicza Katarzyna Szyft widać nie dawała spokoju, gdyż mniej więcej po pół godzinie usłyszałam, jak woła mnie ze swojego pokoju.
– Reszka, chodź no, znalazłem ją!
– Kogo?
– Twoją spadkodawczynię!
Zaintrygował mnie, muszę przyznać, więc przestałam się zastanawiać nad możliwością używania chwytów dżudo z makarowem w garści i potuptałam do salonu. Ojciec siedział na kanapie z opasłym albumem na kolanach.
– Wygląda na to, że to ona. – Pokazał mi starą sepiową fotografię. Na kremowym papierze pod zdjęciem ktoś napisał kaligraficznie piórem Kasieńka maj 1932. Kasieńka miała na oko trzy latka, błyszczące ciemne oczka i włoski uczesane na boczek. W sukieneczce z bufkami typu bobo i bucikach na guziczki stała na niskiej ławeczce, ściskając w garści mały koszyczek.
– Nie wygląda tu na kogoś, kto może kogokolwiek uspadkowić – mruknęłam. – Myślisz, że to ona?
Ojciec przewrócił stronicę starego albumu.
– Jest jeszcze tutaj.
Kolejna fotografia podpisana została Kasia czerwiec 1937, parafia św. Łukasza, a dziecko na niej było odziane w białą sukienkę komunijną, dzierżyło wielką świecę i z przejęcia trzymało się równie sztywno jak ona. Więcej zdjęć nie znaleźliśmy, zupełnie jakby Kasia Szyft rozpłynęła się w powietrzu. W dwa lata po zrobieniu tego zdjęcia, jak wiadomo, wybuchła wojna, więc być może tę część rodziny Szyftów, do której należała Kasieńka, los rzucił gdzieś dalej od reszty. Usiłowaliśmy odnaleźć ją na zbiorowych fotografiach z wesel i pogrzebów lub amatorskich zdjęciach powojennych, lecz były to wysiłki bezowocne. Nawet użycie lupy nic w tej kwestii nie zmieniło. Jakby Katarzyna Szyft zniknęła z rodzinnej geografii w roku 1937 na prawie siedemdziesiąt lat po to, by objawić się znienacka jako bezosobowa notka od jakiegoś paragrafa.
Zazgrzytał klucz w zamku, a chwilę później z przedpokoju doleciał łomot rzucanych byle gdzie adidasów i krzyk Młodego:
– Mamaaaaa! Dziadek! Popaczcie co ja mam!
– Ani słowa przy Jeremim, bo nie będzie spał w nocy – zdążyłam zapowiedzieć ojcu, a potem już musieliśmy oboje zająć się Młodym, wysłuchać z należytą uwagą sprawozdania z zajęć w przedszkolu i obejrzeć kolekcję kamyków zebranych w parku.
* * *
Kancelaria notarialna Ziębiński i S-ka miała tyle osobowości, co kibel w McDonaldzie. Nie żebym spodziewała się czegoś innego po lokalu znajdującym się w biurowcu. Ściany w pastelowych kolorach, żaluzjowe szafki oraz biureczka ze szkła i chromowanej stali zastawione terminarzami, komputer, paprotka w rogu i certyfikat na ścianie, obok dużej, czarno-białej fotografii wodospadu. Rozglądając się dyskretnie, powzięłam podejrzenie, że działał tu niezbyt umiejętny spec od feng shui. Wystarczyłoby jedynie podmienić certyfikat na cokolwiek innego: dyplom sportowy, czy zaświadczenie o ukończeniu kursu drwali dalekomorskich, można było w ciągu dwóch sekund zmienić całkowicie przeznaczenie tego pokoju. Może nawet to czasem robili...
Za biureczkiem siedział facet o nijakim wyglądzie typowego japka – garniturek ciemny popiel, krawat w prążek. Sądząc z tabliczki na blacie, nie miałam do czynienia z Ziębińskim, tylko ze S-ką. Nawijał bez przerwy jak zapętlony Winamp, sypiąc prawniczymi terminami, prawdopodobnie próbując na mnie zrobić wrażenie. Robił. Ino negatywne.
– Bateria się panu kończy – odezwałam się nagle, patrząc mu prosto w jedną źrenicę.
Zabrzmiało to dwuznacznie, ale tak też miało zabrzmieć. S-ka zająknął się i stracił wątek.
– Słucham...?
– Bateria się panu kończy – powtórzyłam dobitnie i dodałam: – Słyszałam, jak pańska komórka piszczy, domagając się prądu.
Korzystając z tego, że w końcu się zamknął na chwilę, kontynuowałam:
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Mam niski próg przyswajania prawniczego żargonu. Ja będę pytać, a pan będzie mi odpowiadał krótkimi zdaniami, zgoda?
– Proszę bardzo, do usług. – Mina japka wyrażała profesjonalne „nic”, ale mogłam się założyć, że właśnie przypatruje się moim włosom, szukając śladów przefarbowywania z koloru blond.
Metodą pytanie – odpowiedź rzeczywiście zdołałam usystematyzować informacje, robiąc przy tym notatki. Miałam nadzieję, że notariusz nie widzi, jak drżą mi ręce. Katarzyna Szyft, w jakimś niepojętym ataku szaleństwa, zostawiła mi w spadku – ni mniej, ni więcej – dom na wsi. Wsi o urokliwej nazwie Trzcinka, prawdopodobnie na jakimś totalnym zadupiu, gdzie bociany mają pętlę. Pociągało to za sobą żmudne procedury, wycenę nieruchomości, pertraktacje w sołtysem, wójtem czy kasztelanem... Cholera wie, kto tam był głównodowodzącym w owej Trzcince. Nie wspominając o podatku spadkowym, na który zwyczajnie mnie nie było stać. Cały swój majątek miałam aktualnie w kieszeni dżinsów, a wynosił dwadzieścia sześć złotych polskich. Tymczasem w trakcie mego wypytywania notariusz zaczął wykazywać jakieś dziwne objawy. Stracił nie wiedzieć kiedy ten denerwujący protekcjonalny ton, zaczął mrugać coraz gęściej oczkami, i rączki mu chodziły po całym biurku, przekładając zupełnie bez potrzeby wszystkie zgromadzone tam przedmioty.
– Mam prywatne pytanie... – rzekłam na koniec, kiedy wyczerpały mi się kwestie prawno-spadkowe. Urwałam. – Czy pan się źle czuje?
Facet za biurkiem wstrząsnął się mimowolnie.
– N-nie. Zimno tu jakoś.
Faktycznie, w pomieszczeniu robiło się coraz chłodniej. Miałam na sobie kurtkę, więc ten fakt dotarł do mnie później, natomiast mój rozmówca w garniturze osiągnął etap wyraźnych dreszczy. Wstał, nerwowo postukał w kaloryfer i pokręcił termostatem.
– To chyba jakaś awaria gdzieś w głównym węźle. Niech pan lepiej włoży płaszcz – poradziłam życzliwie. – Czy sprawy spadkowe pani Szyft załatwiał pan, czy może ktoś inny z kancelarii?
– Owszem, głównie ja, ale także mój wspólnik – odrzekł ostrożnie.
– Zakładam więc, że rozmawiał pan z nią w realu, a nie tylko na przykład telefonicznie.
– Jak najbardziej w realu – potwierdził, swobodnie podchwytując netowy slang. Skryłam uśmiech. Ciekawe, jakiego pan S-ka używa nicka?
Podałam mu starą fotografię.
– Czy to mogła być ona? Widzi pan, nie kontaktowała się z naszą rodziną od bardzo dawna i nawet nie wiedzieliśmy, czy przeżyła wojnę. Zbieżność nazwisk może być przypadkowa i ten spadek może mi się wcale nie należeć. A mam tylko to zdjęcie.
– Trudno powiedzieć – odparł, przyjrzawszy się. – Pani Szyft była tu tylko raz. Rozmawiałem z kobietą koło osiemdziesiątki, a tu jest dziecko. Powiedziałbym, że ta mała na zdjęciu jest raczej podobna do pani.
Musiałam zrobić sceptyczną minę, gdyż pospieszył z wyjaśnieniem:
– Oczywiście, chodzi mi o ogólne podobieństwo rodzinne. – Zrobił palcem kółeczko w powietrzu. – Oczy, usta...
– To nadal nie rozwiązuje mojego problemu – mruknęłam bez entuzjazmu. – Jasne, że mogę być podobna do tej fotki, ale to wcale nie znaczy, że ta pańska Katarzyna Szyft jest faktycznie moją krewną. Podpiszę papiery, narobię sobie roboty, a potem napadnie mnie jakiś wydziedziczony syn lub córka... Na miłość boską, co się dzieje z tym ogrzewaniem?
Z moich ust wydobywała się mgiełka, temperatura w pokoju musiała już opaść w okolice zera. Prawnik obok szczękał zębami, ale uparcie nie wybierał się po żadne dodatkowe okrycie. Nie ma co, twardziel.
– Chyba wam ta klimatyzacja zwariowała.
Marcowa pogoda nas nie rozpieszczała, ale grubą przesadą było, żeby w lokalu panował mróz. Chuchnęłam w dłonie.
– Co mi pan radzi? Gra w ogóle jest warta świeczki?
Ostatecznie uradziliśmy, że muszę ten nieszczęsny spadek wpierw obejrzeć i obstalować rzeczoznawcę, który go wyceni i da odpór urzędowi skarbowemu, zawyżającemu z podziwu godną konsekwencją wartość wszystkich nieruchomości o sto procent. Biorąc pod uwagę przepis głoszący, że jeśli wartość nieruchomości okaże się o ileś tam procent niższa od wyceny skarbówki, owa skarbówka bierze na siebie koszty rzeczoznawcy, kompletnie im się to chyba nie opłacało. Ale przecież nikt nie żąda od urzędu skarbowego działań logicznych.
Tak więc miałam w perspektywie redakcję seksu w wesołym miasteczku, latanie po urzędach, a przede wszystkim powiadomienie Młodego, że może będziemy mieć własny dom.
* * *
Tak jak myślałam, mój syn przyjął informację z emocjami godnymi wygranej miliona w totka i nic nie pomagało tłumaczenie, że ten dom na wsi będzie pewnie bardzo małym domkiem bez wielkomiejskich wygód. Młody, dodatkowo podjarany lekturą „Dzieci z Bullerbyn”, zamęczał wszystkich domowników pytaniami, czy jest tam stodoła, bo on chce spać na sianie; czy jest jezioro albo rzeka do kąpania, raki, łosie (nie wiem, skąd mu się wzięły te łosie) i lochy... Po ustaleniu czy chodzi o lochy czy lochy w sensie samic dzika, wolałam stanowczo stwierdzić, że nie – loch nie ma! A konie? Uznałam, że konie mogą być, co oczywiście natychmiast pociągnęło za sobą kwestię posiadania własnego konia i ostatecznie – krakowskim targiem, poprzez bardzo małego konia, kucyka i kozę – doszliśmy do własnego kota. Kota mogłam zaakceptować, zwłaszcza że na wsi bywają myszy.
Podekscytowany Młody zasnął dopiero o jedenastej wieczorem i to tylko dlatego, że babcia wpadła na pomysł napojenia go swoją herbatką z melisy. Uff... W takich chwilach zadawałam sobie pytanie, czemu właściwie związałam się z jego ojcem? A prawda, byłam zakochana.
* * *
Wklepanie w Google hasła Trzcinka owocuje zaraz na pierwszym miejscu zdaniem: Problem to trzcinka,którą trzymasz w ręce. Chcesz mnie nią bić po pupie? Za co? – czyli mocno kwikogenne zwierzenia jakiejś małolaty w stylu sadomaso. Niektórym to nieźle wali na dekiel... Nic to, gdzie ta Trzcinka, która interesuje mnie? Trzcinka – wieś, 120 osób... o holender, jaka metropolia... woj. mazowieckie, pow. wołomiński, gmina Poświętne. To nie to. Trzcinka – wieś, 60 osób... Jeszcze lepiej... woj. łódzkie, pow. sieradzki, gmina Brąszewice. Przyglądam się podejrzliwie obu Trzcinkom, które nie są moimi Trzcinkami, bo moje powinny leżeć chyba gdzieś na Kaszubach. Trzecia Trzcinka to już jakaś pracownica Filmu Polskiego, więc nie zawracam sobie nią głowy, gdyż nie nadaje się do zamieszkania.
Na wszelki wypadek zaglądam jeszcze raz do papierów, jakie wręczył mi na odchodnym S-ka.
I nie wierzę własnym oczom.
– O, cholera!
– Reszka...? – odzywa się z salonu ojciec.
– Tato, sam zobacz.
Przychodzi, zagląda mi przez ramię i parska śmiechem.
– Żartujesz, prawda?
– Nie, ja na pewno nie.
W asyście nadal rozbawionego ojca wpisuję do wyszukiwarki nazwę siedziby świętej pamięci Katarzyny Szyft: CZCINKA.
CZY CHODZIŁO CI O: CZCIONKA? – pyta Google.
I to by było na tyle.
* * *
Może to nieco żenujące, ale sprawa spadku zrobiła na mnie wrażenie nie mniejsze niż na Młodym. Tyle, że ja oczywiście nie okazywałam tego w sposób tak spontaniczny. W nocy leżałam bezsennie, wpatrując się we wzorki na suficie, malowane firankowym cieniem, i obracałam w głowie ideę owego domu. Własnego domu. Co tu gadać, pomieszkiwanie w cztery osoby na niecałych sześćdziesięciu metrach kwadratowych, i to kiedy lwia część tych metrów zajęta została przez książki oraz dwa gigantyczne akwaria, to nie jest szczyt luksusu. Zajmowaliśmy z Młodym najmniejszy pokój, niewiele obszerniejszy od mojej „komórki na ziemniaki” i dokonywaliśmy ekwilibrystycznych czynów, żeby się pomieścić. Sypiałam na materacu, który na dzień chowaliśmy pod łóżko Młodego, a rzadziej używane rzeczy trzymaliśmy w kontenerkach podwieszanych pod sufitem i opuszczanych za pomocą sznurka – dzieło ręki znajomego dziadka (tego od rąbniętej choinki). Siłą rzeczy musieliśmy utrzymywać w naszym kącie pedantyczny porządek, więc Młody cierpiał za miliony. Przesiadywał najczęściej na terytorium dziadków albo w czymś, co szumnie nazywaliśmy „salonem telewizyjnym”, bo tam dyscyplina ulegała niejakiemu rozluźnieniu.
W takich warunkach Katarzyna ze swym wiejskim domem objawiła się jako ta dziewica od Świętego Graala, świecącego w dali. Prawdziwego Graala pewnie zlekceważyłabym jako przedmiot mały, obrzydliwy i nie nadający się do zamieszkania, natomiast wiejska chałupa, nawet bez ogrzewania i z wychodkiem na zewnątrz, wyglądała już całkiem atrakcyjnie.
Z głową nabitą panią Szyft i jej nieruchomością, zapadłam w sen dopiero o drugiej.
* * *
Dom Katarzyny nie był wiejską chałupą, przypominał raczej rezydencję narkotykowego bossa w Zimbabwe, który wszakże zrobił w Polsce studia i zakochał się w Cepelii. Pozłotą ociekało wszystko, co ociekać mogło, a już w przedpokoju duże wrażenie robił kryształowy żyrandol zestawiony z panelami zdobnymi w motywy kurpiowskich wycinanek. Efekt potęgowała skóra zebry na jednej ścianie i wielki portret Hitlera na drugiej.
– To zabytek – szepnął przepraszającym tonem smutny pan w czarnym garniturze, przechodząc mimo, ale zanim zdążyłam spytać, czy zabytkowy jest Adolf, czy może zebra, już gdzieś się podział.
Pod Hitlerem na podłodze siedziało dwóch ruskich sołdatów i rżnęło w rozbieranego pokera. Kompletnie nie zwracali na mnie uwagi.
– Kareta szóstek! Dawaj, Wasia!
Waśka skrzywił się ponuro, pokazując dwie pary, po czym rozebrał swego kałacha z kolejnej części. Chyba mu nie szła karta, bo obok walało się już kilka kawałków wojennego żelastwa.
– A panowie tu co? – spytałam surowo. – To mój dom. Odziedziczyłam go.
Panowie zerknęli z roztargnieniem na mnie do góry, Waśka tasował karty.
– My, gospoża, tolko prismatriwajem.
Nawet się nie zdziwiłam, że rozumiem, co mówią. Postanowiłam dać im spokój i zwiedzić dom. Minęłam wieszak z jelenich wieńców, zawieszony najrozmaitszymi rodzajami odzieży – na jednym rogu sterczał nawet kalosz – po czym pchnęłam lakierowane na biało drzwi i znalazłam się niespodziewanie w kuchni. A przynajmniej w pomieszczeniu, które uznałam za kuchnię, bo na jednej ze ścian rzucało się w oczy palenisko, na którym z łatwością można było upiec wołu w całości. Na nim panoszył się monstrualny kocioł, wsparty na trzech nogach. Pod belkowaną powałą zwisały pęki suszonych ziół oraz wypchany krokodyl, reszta pomieszczenia kojarzyła mi się z hipermarketem podczas remanentu. Dostrzegłam rower w kącie i plastikowe rolki na krześle. Pośrodku całego tego śmietnika stał zwykły stół kuchenny, nakryty ceratą, a przy nim jakaś starsza kobieta kisiła ogórki. Nie przedstawiła się. Milczała, nie przerywając swego zajęcia, ale przekonanie, że mam przed sobą właśnie ową mityczną Katarzynę Szyft – moją stryjeczną... Babkę? Ciotkę? Kuzynkę? Kim ona właściwie dla mnie jest, u licha? – utrwaliło się we mnie na amen. Wręcz zabetonowało.
– Ciotką – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Podaj mi chrzan, dziecko.
Rozkładała metodycznie kawałki białych korzeni do słojów, dołożyła kopru i liści porzeczki, a potem zaczęła pakować ogórki – oglądając je z uwagą, jakby każdy egzemplarz był Bóg wie jak nadzwyczajny. Mruczała przy tym coś pod nosem, a im dłużej wsłuchiwałam się w to, tym mocniej kiełkowało we mnie ziarno niepokoju.
– Stach Rożak... Mariolka Wieruchów... Maciejak...
Ogórek.
– Wieśka Liszak...
Ogórek.
– Stara Dziewońska...
Ogórek.
– Młoda Dziewońska...
Z irracjonalnym lękiem zdałam sobie sprawę, że te nieszczęsne ogórki mają różnorodną naturę. Każdy był inny: małe, duże, proste, wygięte, kostropate, pokryte drobnym wzorkiem brodawek albo gładkie jak polakierowane, nasycone ponurą zielenią w wojskowym odcieniu, prążkowane lub jasne jak skóra rzekotki. Każdy inny... jak ludzie.
Skądś naszła mnie przerażająca myśl, że może faktycznie są to ludzie zaklęci w ogórki, albo ludzkie dusze, które ta koszmarna kobieta właśnie ma zamiar zakonserwować w soli i przyprawach.
Katarzyna zacmokała pobłażliwie.
– Dziecko, nie dziwacz. Człowiek do ziemi, ogórek z ziemi i do brzucha... Wszyscy jesteśmy z tego samego. Ciało, kość, krew... – Podeszła do sagana, zamieszała w nim wielką łyżką, z której polał się ciemnoczerwony, gęsty płyn.
– Wolisz wiśnie? – spytała.
Ciecz nie pachniała wiśniami. Ani żadnym innym owocem. W kuchni unosił się charakterystyczny aromat kopru i czosnku, woń pasty do podłóg i świec, ale żadnych wiśni. „Mam nadzieję, że nie gotuje krwi w tym pieprzonym kotle” – pomyślałam. Widocznie znów grzebała mi w myślach, bo skrzywiła się ironicznie, wskazując kciukiem na okno.
– Wiśnie. Sama zobacz.
Za staroświeckim oknem, dzielonym w krzyż, ciągnął się szpaler drzew owocowych, wśród liści lśniły ciemną czerwienią pęki wiśni wielkich jak pięści. A w cieniu koron przesuwał się korowód młodych twarzy, jasnych nordyckich głów. Przez wiśniowy sad maszerowała ciężkim, zmęczonym krokiem kolumna hitlerowskiej piechoty. Z karabinami na ramionach, w porozpinanych szynelach i bez czapek, synowie Trzeciej Rzeszy szli na wschód. Pchnęłam biało lakierowaną ramę, a do wnętrza przez uchylone okno wpadła dobrze znana melodia, fałszywie katowana w marszowym rytmie:
Vor der Kaserne
Vor dem großen Tor
Stand eine Laterne
Und steht sie noch davor
So woll’n wir uns da wieder seh’n
Bei der Laterne wollen wir steh’n
Wie einst Lili Marleen...
Sądząc z min, każdy z tych biedaków nad zwycięstwa w imię Wodza i Ojczyzny przedkładał właśnie ową Lili, czekającą w świetle latarni pod koszarami. Odwróciłam się na powrót do Katarzyny.
– Myślałam, że pani... że umarłaś.
Wzruszyła ramionami, nadal mieszając w kotle.
– Oczywiście, że umarłam. Nie można tak sobie żyć i żyć. Termin nadszedł, sprawy przekazane, teraz twoja kolej.
– Na co?! – spytałam ostro. Coraz mniej mi się to podobało.
– Na to. – Katarzyna szerokim gestem objęła kocioł, ogórki na stole i śmietnik dokoła.
Nagle uspokoiłam się, sprężyna nakręcana od dłuższego czasu w moim umyśle nareszcie puściła i spłynęła na mnie ulga.
– To sen! – powiedziałam. – To nie jest prawdziwe. Po prostu stąd wyjdę, obudzę się i już. Nie muszę cię słuchać. Nic nie muszę.
I jak zawsze w takich momentach, rzeczywistość snu zaczęła się rozmywać, wypychana bezpardonowo przez rzeczywistość jawy. Jeszcze tylko dotarły do mnie ironiczne słowa Katarzyny Szyft:
– A jakże, nic nie musisz.
A potem już ostatecznie wróciłam do siebie. Do ciała, do wzorów chaosu tańczących w ciemności pod powiekami i do wygrzanego dołka w poduszce. Tuż obok sapał przez sen Młody. Nieomylnie sięgnęłam ręką na oślep, przykrywając mu gołe nogi na powrót kołdrą.
„Sen – mara, Bóg – wiara” – pomyślałam, prezentując rzadki objaw religijności, pewnie dlatego, że byłam nadal nieludzko senna. – „Kurna, co za głupoty potrafią się człowiekowi zwidywać”.
Czerwone cyferki budzika pokazywały piątą dwadzieścia. Niecałe dwie godziny dzieliło mnie od gehenny porannych rytuałów: ściągania Jeremiego z wyrka, zmuszania do mycia zębów i przekonywania, że chodzenie do „gupiej” zerówki jest miłe i pożyteczne, oraz obiecywania w zamian licznych atrakcji (czytanie encyklopedii, rzeźby z mydła, gra w remika) po południu. Wcisnęłam ponownie nos w poduszkę, usiłując się nastawić na sen z Johnnym Deppem w roli głównej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.