Dwa rodzaje prawdy - Michael Connelly - ebook + audiobook + książka

Dwa rodzaje prawdy ebook

Connelly Michael

4,4
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyrzucony z pracy w policji Los Angeles Harry Bosch pragnie odzyskać dobre imię. Na jego drodze staje groźna grupa przestępcza wyłudzająca leki psychotropowe na podstawie fałszywych recept. Detektyw musi stanąć do walki ze sprytnym zabójcą i przechytrzyć go, nim będzie za późno. Harry zajmuje się obecnie analizowaniem umorzonych i nierozwiązanych spraw dla komendy miasta San Fernando. Gdy w lokalnej aptece dochodzi do podwójnego zabójstwa na tle rabunkowym, władze mobilizują wszystkie siły. Bosch i jego troje współpracowników z maleńkiej sekcji dochodzeniowej policji uważnie badają każdy ślad, co doprowadza ich w końcu do bardzo niebezpiecznego, mającego powiązania w świecie biznesu gangu handlarzy narkotyków. Aby dotrzeć do ludzi na samej górze tej przestępczej organizacji, Bosch gotów jest zaryzykować wszystko; jako tajny agent zanurza się w ponury, mroczny świat „pigularzy”. W tym samym czasie powraca sprawa sprzed wielu lat, gdy pracował jeszcze w policji Los Angeles – zabójca, który w celi śmierci czeka na wykonanie kary głównej, twierdzi, że to Harry wrobił go w przestępstwo i że dysponuje na to dowodami. Gdyby skazaniec dowiódł swych racji, a wyrok został uchylony, wszystkie przeprowadzone przez Harry’ego śledztwa mogłyby zostać podważone. Jak zwykle musi więc radzić sobie sam, oczyścić się z zarzutów i sprawić, by cwany przestępca nie wyszedł zza krat. Obie te sprawy przeplatają się ze sobą niczym zwoje drutu kolczastego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 444

Oceny
4,4 (264 oceny)
140
93
28
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Nie oderwiesz się od lektury

Kawał dobrej sensacji.
10
Etel117

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra seria, wciągające historie, ciekawe postacie. Harry Bosch stał się jednym z moich ulubionych detektywów. Czytajcie, warto.
00
AgnieszkaZda

Nie oderwiesz się od lektury

REWELACYJNA!!! Ulubiony pisarz, ulubiony lektor!
00
Gorlo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry amerykański kryminał z wyrazistym głównym bohaterem i intensywna, logiczną i wiarygodną fabułą. Chętnie przeczytam kolejne książki tego autora.
00
dzisiajnagle

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00

Popularność




Two Kinds of Truth

Copyright © 2017 by Hieronymus, Inc.

This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA. All rights reserved.

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Przemysław Hejmej (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Izabela Sieranc, Joanna Rodkiewicz Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-018-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Dla Heather Pizzo.

Dziękuję Ci za tytuł tej książki oraz wszystko inne.

CZĘŚĆ PIERWSZAKAPSLE

1

Bosch siedział w celi numer trzy starego aresztu w San Fernando, przeglądając akta z pudełka z napisem „Esme Tavares”, kiedy otrzymał pilny esemes od Belli Lourdes z biura detektywów.

Jadą do Ciebie policja z Los Angeles i prokurator okręgowy. Trevino im powiedział, gdzie jesteś.

Bosch tkwił tam, gdzie zazwyczaj na początku tygodnia: za swoim prowizorycznym biurkiem zrobionym z drewnianych drzwi, które pożyczył z podwórka Wydziału Robót Publicznych i umieścił na dwóch stertach pudeł na akta. Przesławszy Lourdes esemesa z podziękowaniem, otworzył w telefonie aplikację „notatnik”, włączył dyktafon, a następnie położył komórkę na biurku ekranem do dołu i zasłonił ją teczką z kartoteki Tavares. Tak na wszelki wypadek. Nie miał pojęcia, dlaczego ludzie z prokuratury okręgowej i jego dawnego wydziału, czyli policji Los Angeles, zamierzali spotkać się z nim w poniedziałek z samego rana. Nikt też nie zadzwonił do niego z informacją, że ma się takiej wizyty spodziewać, chociaż – tu oddawał okolicznościom sprawiedliwość – za stalowymi kratami aresztu zasięg telefonii komórkowej prawie nie istniał. Wiedział jednak, że tego rodzaju niespodziewane odwiedziny bywają przejawem taktyki śledczej. Od czasu wymuszonego przejścia na emeryturę przed trzema laty relacje Boscha z policją Los Angeles pozostawały w najlepszym razie napięte, a jego prawnik namawiał go do dokumentowania wszelkich kontaktów z wydziałem – dla własnego dobra.

Czekając, Harry powrócił do akt, które miał pod ręką. Raz jeszcze przeczytał zeznania złożone w okresie kilku tygodni po zniknięciu Tavares, pewny, że klucz do wyjaśnienia zamrożonych śledztw tkwi w uważnej lekturze dokumentacji. To tam znajdowały się wszystkie odpowiedzi, trzeba było tylko umieć je odszukać. Jakaś nielogiczność, ukryta wskazówka, sprzeczności w zeznaniach, odręczna notka sporządzona na marginesie raportu przez dochodzeniowca – wszystko to niejednokrotnie już pomogło Boschowi wyjaśnić różne sprawy w jego czterdziestoletniej policyjnej karierze.

Akta sprawy Tavares zajmowały trzy pudła. Oficjalnie zaklasyfikowano ją do kategorii zaginięć, ale tylko dlatego, że zwłok nigdy nie odnaleziono. W ciągu ponad piętnastu lat zgromadzono dane ciągnące się na metr.

Gdy po raz pierwszy Bosch zgłosił się do policji w San Fernando, oferując wykorzystanie swych fachowych umiejętności podczas lektury akt spraw „zamrożonych”, szef komisariatu Anthony Valdez (pracujący tu od dwudziestu pięciu lat) kazał mu zacząć od Esmereldy Tavares. Sprawa ta prześladowała Valdeza jako śledczego i ciągle nie dawała mu spokoju, lecz jako szef policji nie mógł poświęcić jej odpowiedniej ilości czasu.

Harry udzielał się w San Fernando od dwóch lat, na część etatu, w którym to okresie doprowadził do ponownego otwarcia dochodzeń w kilku sprawach, a kilkanaście innych zamknął – w tym wiele dotyczących gwałtów i morderstw. Mając wolną choćby godzinę, zawsze wracał do Esme Tavares i ponownie analizował tkwiące w pudłach akta. Ta zagadka zaczynała prześladować również jego. Młoda kobieta, matka, znika, pozostawiając śpiące w łóżeczku niemowlę. Sprawę należało zakwalifikować jako zaginięcie, ale Bosch nie musiał czytać nawet pierwszych kartotek, aby się domyślić, co wiedzieli szef miejscowej policji i każdy inny śledczy przed nim. Najprawdopodobniej doszło tu do popełnienia przestępstwa. Esme Tavares nie tylko zaginęła. Esme Tavares nie żyła.

Usłyszał szczęk otwieranych metalowych drzwi, a potem kroki na betonowej posadzce, która ciągnęła się wzdłuż trzech grupowych cel aresztanckich. Podniósł wzrok; widok osoby po drugiej stronie żelaznych krat mocno go zaskoczył.

– Cześć, Harry.

Była partnerka Boscha, Lucia Soto, stała w towarzystwie dwóch nieznanych mu mężczyzn w garniturach. Fakt, że Soto nie ostrzegła go o tym najściu, zaalarmował Harry’ego. Zarówno z komendy policji Los Angeles, jak i z siedziby prokuratora okręgowego w centrum miasta jechało się do San Fernando czterdzieści minut. Mnóstwo czasu, żeby wystukać esemesa z informacją „Harry, jedziemy do Ciebie!”. Co jednak nie nastąpiło, dlatego Bosch zakładał, że dwaj nieznani mu mężczyźni wywarli na Soto mocną presję.

– Lucio, kopę lat… – powiedział. – Jak się masz, koleżanko?

Wyglądało na to, że cała trójka nie ma ochoty przekroczyć progu celi, w której siedział Bosch, choć przecież celą już nie była. Harry wstał, zręcznie wyjął komórkę spod akt na biurku i wsunął ją sobie do kieszeni koszuli, ekranem do klatki piersiowej. Podszedł do prętów, a następnie wystawił przez nie rękę. Choć w ciągu ostatnich dwóch lat sporadycznie rozmawiali z Soto przez telefon, czasem też wymieniali esemesy, Harry dawno dziewczyny nie widział. Zmieniła się zewnętrznie: wyszczuplała, sprawiała wrażenie zmęczonej, zapadłej na twarzy, a w jej ciemnych oczach czaiła się obawa. Zamiast potrząsnąć dłonią Boscha, tylko ją ścis­nęła. Zrobiła to mocno, co odebrał jako wiadomość: bądź teraz ostrożny, uważaj.

Z łatwością się domyślił, kto jest kim z dwójki towarzyszących Lucii facetów. Obaj niedawno przekroczyli czterdziestkę i obaj nosili garnitury, zdjęte zapewne z wieszaków w sklepie Men’s Wear­house. Ale marynarka mężczyzny po lewej wykazywała pewne ślady przetarcia od wewnątrz. Bosch pojął, że tamten nosi pod pachą kaburę, a twarda krawędź górnej części broni powoli kaleczy tkaninę – jedwabna podszewka musiała być już kompletnie przetarta. Za pół roku z garniaka zostanie szmata.

– Jestem Bob Tapscott – odezwał się mężczyzna. – Obecny partner Lucy Farciary.

Tapscott był czarny, co zmusiło Boscha do zastanowienia, czy nie jest on przypadkiem spokrewniony z Horace’em Tapscottem, nieżyjącym już muzykiem z południowego Los Angeles, który tak wydatnie przyczynił się do zachowania charakterystycznego stylu miejscowego jazzu.

– A ja nazywam się Alex Kennedy i jestem zastępcą prokuratora okręgowego – odezwał się drugi facet. – Chcielibyśmy z panem porozmawiać, jeśli ma pan parę minut.

– Hm, no pewnie – odparł Harry. – Proszę wejść do mojego gabinetu.

Wskazał wnętrze dawnej celi, zastawionej stalowymi regałami na akta. Tkwiła w niej długa ława, pozostałość po wyposażeniu pomieszczenia, które służyło kiedyś za izbę wytrzeźwień. Bosch układał na niej akta różnych śledztw, które zamierzał przejrzeć. Teraz począł je umieszczać jedne na drugich, by zrobić gościom miejsce do siedzenia, chociaż był prawie pewny, że usiąść nie zamierzają.

– Rozmawialiśmy z kapitanem Trevinem. Powiedział, że możemy skorzystać z pokoju narad w biurze detektywów – oświadczył Tapscott. – Tak będzie wygodniej. Ma pan coś przeciwko temu?

– Nie mam, skoro kapitan się zgadza – odrzekł Bosch. – A tak w ogóle to o co chodzi?

– O Prestona Bordersa – mruknęła Soto.

Bosch szedł właśnie ku otwartym drzwiom celi. Imię i nazwisko, które usłyszał, sprawiło, że na chwilę zwolnił tempo.

– Poczekajmy, aż znajdziemy się w pokoju narad – odezwał się szybko Kennedy. – Wtedy o wszystkim porozmawiamy.

Soto rzuciła Harry’emu spojrzenie świadczące, że w tej sprawie jest zdana na łaskę i niełaskę prokuratora okręgowego. Bosch wziął z biurka klucze i kłódkę, wyszedł z celi, a potem z ciężkim stukotem zasunął metalowe drzwi. Oryginalny klucz do izby zaginął już dawno, dlatego Bosch owijał wokół krat łańcuch rowerowy i zabezpieczał go kłódką.

Wyszli z dawnego aresztu i przeciąwszy podwórko Wydziału Robót Publicznych, znaleźli się na Pierwszej Ulicy. Czekając na przerwę w ruchu pojazdów, Bosch od niechcenia wyjął z kieszeni komórkę i sprawdził wiadomości. Tuż przed przyjazdem tej trójki nie dostał żadnej, ani od Soto, ani od nikogo innego. Dyktafon cały czas nagrywał. Harry schował telefon do kieszeni.

Lucia odezwała się nagle, ale na inny temat niż ten, który sprowadzał ją do San Fernando.

– To naprawdę twoje biuro, Harry? – spytała. – To znaczy: serio wpakowali cię do więziennej celi?

– No – potwierdził Bosch. – Kiedyś tu była izba wytrzeźwień. Czasami, jak wchodzę tam rano, wydaje mi się, że ciągle czuć smród rzygowin. Podobno w tej celi powiesiło się w sumie pięciu czy sześciu facetów. I jest nawiedzona. Ale ponieważ akurat tam trzymają akta spraw nierozwiązanych, musiałem się jakoś urządzić. Stare pudła z materiałem dowodowym są w dwóch pozostałych celach, więc mam ułatwiony dostęp. I zazwyczaj nikt mi nie przeszkadza.

Miał nadzieję, że ta aluzja będzie czytelna dla całej trójki.

– Czyli tutaj w ogóle nie ma aresztu? – zapytała Lucia. – Trzeba przekazywać zatrzymanych do Van Nuys?

Bosch wskazał na komisariat policji po drugiej stronie ulicy, do którego zmierzali.

– Do Van Nuys jadą tylko kobiety – wyjaśnił. – Dla mężczyzn mamy areszt tam. Na komisariacie. Supernowoczesny, z pojedynczymi celami. Parę razy w nim nocowałem. Bije na głowę te sale z piętrowymi łóżkami w komendzie głównej. Nikt ci nie chrapie nad głową.

Lucia rzuciła mu spojrzenie sugerujące, że chyba się zmienił, skoro lubi sypiać w aresztanckich celach. Harry do niej mrugnął.

– Mogę pracować w dowolnym miejscu – oznajmił. – Spać też.

Potok pojazdów zwolnił. Przeszli na drugą stronę ulicy i przez główny hol dostali się do wnętrza komisariatu. Biuro detektywów miało bezpośrednie wejście po prawej stronie. Bosch otworzył je kartą magnetyczną, a następnie przytrzymał pozostałym drzwi.

Pomieszczenie nie było większe od garażu na jeden samochód. Pośrodku ulokowano trzy stanowiska pracy z komputerami, ściśnięte ciasno w jeden moduł. Pracowało w nim troje pełnoetatowych detektywów sekcji: Danny Sisto, niedawno awansowany Oscar Luzon oraz Bella Lourdes, która ledwie dwa miesiące wcześ­niej wróciła z długiego urlopu zdrowotnego, po ranach odniesionych w trakcie pełnienia służby. Wzdłuż ścian ustawiono szafki na akta. Pod tablicami informacyjnymi z grafikiem zadań oraz obwieszczeniami dowództwa stały ładowarki krótkofalówek, ekspres do kawy i samotna drukarka. Widać też było mnóstwo zdjęć osób poszukiwanych i zaginionych, w tym wachlarz fotografii Esme Tavares, które publikowano w ostatnich piętnastu latach.

Wysoko na jednej ze ścian wisiał plakat ze słynnymi postaciami z kreskówek Disneya: kaczorami Hyziem, Dyziem i Zyziem, które to ksywki nosiło z dumą troje pracujących pod nim detektywów. Gabinet kapitana Trevina znajdował się po prawej stronie, sala narad – po lewej. Trzeci pokój wynajmowano patologowi sądowemu, korzystali z niego również koronerzy, których jurysdykcja obejmowała całą Dolinę San Fernando oraz kilka miejscowości na północy.

Trójka detektywów tkwiła na swoich miejscach pracy. Niedawno zlikwidowali groźną szajkę złodziei samochodów, operującą poza miastem; prawnik jednego z podejrzanych nazwał ich szyderczo Hyziem, Dyziem i Zyziem. Tę grupową ksywkę przyjęli z pełną godnością, jako swoisty zaszczyt.

Bosch zauważył, że Lourdes obrzuca ich szybkim spojrzeniem zza ścianki działowej nad swoim biurkiem. Skinął jej głową w podziękowaniu za ostrzeżenie. A także na znak, że jak dotąd wszystko jest w porządku.

Poprowadził gości do sali narad, dźwiękoszczelnego pomieszczenia, na którego ścianach wisiały tablice suchościeralne oraz płaskie monitory. Jego środek zajmował stół konferencyjny z ośmioma ustawionymi dookoła skórzanymi fotelami. Salę zaprojektowano jako centrum dowodzenia w przypadku poważniejszych przestępstw, miejsce zebrań sił zadaniowych policji oraz ośrodek koordynowania działań w sytuacji zagrożeń bezpieczeństwa publicznego, takich jak zamieszki czy trzęsienia ziemi. W rzeczywistości jednak dochodziło do tego rzadko i pokój wykorzystywano przede wszystkim jako jadalnię. Stół konferencyjny i wygodne fotele świetnie się sprawdzały podczas wspólnych lunchów. Czuć tu było wyraźną woń meksykańskiego żarcia; właściciel lokalu Magaly’s Tamales przy Maclay Avenue stale i bezpłatnie karmił funkcjonariuszy, a oni rozkoszowali się jedzeniem właśnie w sali narad.

– Siadajcie – powiedział Bosch.

Tapscott i Soto zajęli miejsca po jednej stronie stołu, Kennedy obszedł go i usiadł naprzeciwko. Harry wybrał fotel na końcu blatu, tak aby dobrze widzieć całą trójkę.

– Co się dzieje? – zapytał.

– No cóż, najpierw powinniśmy się sobie odpowiednio przedstawić – zaczął Kennedy. – Zna pan oczywiście detektyw Soto, ponieważ współpracowaliście kiedyś w Sekcji Spraw Otwartych i Niewyjaśnionych. Przed chwilą poznał pan również detektywa Tapscotta. Oboje pomagają mi analizować śledztwo dotyczące zabójstwa, którym zajmował się pan prawie trzydzieści lat temu.

– Preston Borders… – mruknął Bosch. – Co tam u niego? Kiedy ostatnio sprawdzałem, siedział w celi śmierci w więzieniu San Quentin.

– Nadal tam siedzi.

– W takim razie dlaczego ponownie analizujecie akta?

Kennedy przysunął bliżej swój fotel, skrzyżował ramiona na piersiach, po czym oparł się łokciami o blat. Bębnił palcami lewej dłoni, jakby się zastanawiał nad odpowiedzią, choć przecież było jasne, że każdy element tej niespodziewanej wizyty został wcześ­niej przećwiczony.

– Skierowano mnie do pracy w Wydziale Ponownej Analizy Oskarżeń – powiedział. – Na pewno pan o nim słyszał. W kilku przypadkach, którymi się zajmuję, korzystałem z pomocy detektywów Tapscotta i Soto ze względu na ich doświadczenie w rozwikływaniu zamrożonych spraw.

Bosch wiedział, że Wydział Ponownej Analizy Oskarżeń to nowa jednostka, którą powołano do życia już po jego odejściu z Policji Los Angeles. Jej powstanie stanowiło realizację obietnicy złożonej podczas gorącej kampanii wyborczej, w której kontrola nad policją stanowiła jeden z kluczowych elementów debaty. Nowo wybrany prokurator okręgowy Tak Kobayashi zadeklarował wówczas utworzenie działu mającego stanowić odpowiedź na – jak się wydaje – rosnącą lawinowo liczbę spraw, w których nowe techniki śledczo-operacyjne doprowadziły do oczyszczenia z zarzutów setek więzionych na terenie kraju osób. Nowa gałąź wiedzy nie tylko otwierała nowe perspektywy; dawne techniki, dostarczające dowodów uważanych niegdyś za bezsporne, kompromitowały się jedna po drugiej. Niewinni wychodzili zza krat.

Gdy tylko Kennedy wspomniał o swoim miejscu pracy, Bosch nagle zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. Borders, człowiek uznany za zabójcę trzech kobiet, ale skazany tylko za jedno morderstwo, podejmował ostatnią próbę wydostania się na wolność po prawie trzydziestu latach odsiadki w celi śmierci.

– Żartujecie sobie ze mnie, prawda? – zapytał. – Borders? Serio? Naprawdę analizujecie jego sprawę?

Przeniósł wzrok z Kennedy’ego na swoją byłą partnerkę Soto.

Czuł się absolutnie zdradzony.

– Lucio?

– Harry… – powiedziała Soto. – Najpierw posłuchaj.

2

Bosch poczuł się tak, jakby ściany sali narad zamykały się wokół niego. Był przeświadczony, że wsadził Bordersa na zawsze, co zresztą znajdowało potwierdzenie przez wiele lat. Nie liczył wprawdzie, iż ów sadystyczny morderca seksualny szybko poczuje igłę z trucizną, ale doszedł do wniosku, że życie w celi śmierci musiało być samo w sobie piekłem, o wiele straszniejszym, niż mógł przypuszczać człowiek popełniający przestępstwo. Borders zasługiwał na tego typu izolację. W San Quentin wylądował jako mężczyzna dwudziestosześcioletni, co zdaniem Boscha oznaczało ponad pięćdziesiąt lat samotnej odsiadki. Jeśli zaś mniej, to tylko przy nadzwyczajnie szczęśliwym zbiegu okoliczności. W Kalifornii więcej osadzonych w celach śmierci umierało wskutek samobójstwa niż egzekucji.

– To nie takie proste, jak się panu wydaje – rzucił Kennedy.

– Doprawdy? A czemuż to?

– Zadaniem Wydziału Ponownej Analizy Oskarżeń jest rozważanie wszystkich przewidzianych prawem skarg i wniosków, które do nas docierają. Pierwszym etapem naszej pracy jest analiza dokumentów, realizowana na miejscu, zanim sprawa zostanie przekazana do Policji Los Angeles albo innych jednostek organów ścigania. Jeśli pojawiają się uzasadnione wątpliwości, przechodzimy do kolejnego kroku i wzywamy stosowne służby do przeprowadzenia najbardziej starannego śledztwa.

– Oczywiście na tym etapie wszystkich obowiązuje nakaz zachowania pełnej tajemnicy.

Mówiąc te słowa, Bosch patrzył na Soto. Odwróciła wzrok.

– Bezwzględnie – potwierdził Kennedy.

– Nie wiem, jakich dowodów dostarczył wam Borders albo jego adwokat, ale to musi być gówno warte – oznajmił Harry. – To on zamordował Danielle Skyler, nie ma innej opcji.

Kennedy nie odpowiedział, ale widać było, że jest zaskoczony faktem, iż Bosch pamięta nazwisko ofiary.

– No tak, kojarzę jej nazwisko mimo upływu trzydziestu lat. Pamiętam również Donnę Timmons i Vicki Novotney. Prokuratura twierdziła wtedy, że nie mamy wystarczającej ilości materiału dowodowego, aby wszczynać śledztwo w kwestii tych ofiar. A teraz stały się przedmiotem szczególnie starannego docho­dzenia?

– Harry… – odezwała się Soto, próbując uspokoić byłego partnera.

– Borders nie dostarczył żadnych nowych dowodów – oznajmił Kennedy. – Już je mieliśmy.

Te słowa były dla Boscha niczym cios w twarz. Prokurator miał na myśli dowody rzeczowe zebrane w sprawie już wcześniej – czyli na miejscu zbrodni – albo znalezione gdzieś indziej, co mog­ło skutkować oczyszczeniem Bordersa z zarzutów. Co gorsza, konsekwencją takiego obrotu spraw byłoby oskarżenie Boscha o niekompetencję, a nawet o naginanie prawa bądź nadużycie władzy – że niby coś przeoczył albo celowo zataił.

– O czym my tutaj rozmawiamy, ale tak konkretnie? – spytał.

– O DNA – odparł Kennedy. – W oryginalnych aktach z osiemdziesiątego ósmego nie było o nim wzmianki. Sprawę skierowano do sądu, zanim DNA zostało dopuszczone jako dowód w sprawach karnych w Kalifornii. Dopiero rok później uznał je sąd w Venturze, a sąd okręgowy Los Angeles – rok po nim.

– Nie potrzebowaliśmy wtedy żadnego DNA – zaoponował Bosch. – W mieszkaniu Bordersa znaleźliśmy schowane rzeczy denatki.

Kennedy skinął głową w stronę Soto.

– Poszliśmy do magazynu dowodów rzeczowych i wyciągnęliśmy odpowiednie pudło – powiedziała Lucia. – Znasz procedurę. Potem zawieźliśmy ubrania ofiary do laboratorium, gdzie poddano je badaniom serologicznym.

– Takie same przeprowadzono trzydzieści lat temu! – żachnął się Harry. – Tylko że wtedy szukali markerów grupy krwi, nie DNA. Nic nie znaleźli. Chcesz dać mi do zrozumienia, że…

– Znaleźli ślady spermy – wtrącił się Kennedy. – W bardzo niewielkich ilościach, ale jednak. Od czasu tamtego zabójstwa technika najwyraźniej poszła do przodu. Nasienie nie należało do Bordersa.

Bosch pokręcił głową.

– Dobra, poddaję się – rzucił. – Kto je zostawił?

– Znany gwałciciel. Niejaki Lucas John Olmer – odparła Soto.

Harry nigdy o tym człowieku nie słyszał. Jego umysł pracował na pełnych obrotach, szukając przekrętu, rozwiązania zagadki. Bosch w ogóle nie dopuszczał myśli, że założywszy kiedyś Bordersowi kajdanki, popełnił błąd.

– Olmer siedzi w San Quentin, tak? – zapytał. – Ta cała sprawa to…

– Nie, nie siedzi – odezwał się Tapscott. – Nie żyje.

– Okaż nam trochę zaufania, Harry – dodała Lucia. – Wcale nam nie zależało, żeby sprawy przybrały taki obrót. Olmer nigdy nie był osadzony w San Quentin. Zmarł w Corcoran w dwa tysiące piętnastym, nie znał Bordersa.

– Zbadaliśmy rzecz bardzo szczegółowo, z każdej strony – oznajmił Tapscott. – Oba zakłady karne dzieli pięćset kilometrów. Ci dwaj nigdy się ze sobą nie komunikowali, byli sobie obcy. Ślepy zaułek.

W tonie głosu Tapscotta pobrzmiewało samozadowolenie, chełpliwa nutka w stylu „mamy cię”. Boscha naszła ochota, aby zdzielić go w pysk. Soto wiedziała, jak jej ekspartner może zareagować, więc szybko położyła dłoń na ramieniu Harry’ego.

– Harry, to nie twoja wina – powiedziała. – Raczej laboratorium. Potwierdzają to raporty. Masz rację, nic wtedy nie znaleźli. Przeoczyli ważny dowód.

Bosch spojrzał na nią i cofnął ramię.

– Ty naprawdę w to wierzysz? – zapytał. – Bo ja nie. To był Borders. On za tym stoi, w jakiś sposób. Wiem to.

– Niby jak, Harry? Cały czas szukamy tego triku.

– Ktoś zaglądał do akt po wyroku sądowym?

– Nikt. Ty byłeś ostatni. Oryginalne pieczęcie pozostały nienaruszone, na górze pudełka widniały twój podpis i data. Pokaż mu filmik.

Skinęła głową w kierunku Tapscotta, który wyjął telefon i włączył odtwarzanie wideo. Potem skierował ekran do Boscha.

– Obraz z Piper Tech – powiedział.

W Piper Tech, ogromnym kompleksie w samym centrum miasta, mieściły się Dział Kontroli Dowodów Rzeczowych Policji Los Angeles oraz sekcja daktyloskopijna i jednostka powietrzna, która wykorzystywała tamtejszy dach wielkości boiska futbolowego jako lądowisko dla helikopterów. Protokół bezpieczeństwa w archiwum był bardzo surowy. Aby uzyskać dostęp do akt jakiejkolwiek sprawy, oficerowie musieli złożyć przysięgę, przedstawić uwierzytelnienie ze swojego miejsca pracy oraz zgodzić się na pobranie odcisków palców. Pudła z dokumentami otwierano tylko w specjalnej sali, monitorowanej przez okrągłą dobę. Tapscott przedstawiał jednak swój własny filmik, nagrany komórką.

– To nie była nasza pierwsza wizyta w magazynie dowodów rzeczowych, opracowaliśmy nawet procedurę postępowania – podjął policjant. – Jedna osoba otwiera pudełko, druga wszystko nagrywa. Nieważne, że są tam kamery monitoringu. Jak pan widzi, pieczęcie nie są zerwane, nikt tam nie majstrował.

Na filmiku Soto pokazywała pudełko przed kamerą, obracając je we wszystkie strony, tak aby widać było jego nienaruszoną strukturę. Krawędzie zabezpieczono starymi naklejkami, używanymi jeszcze w latach osiemdziesiątych. Od co najmniej dwóch dekad policja stosowała czerwoną taśmę do oznaczania dowodów, która przy każdej próbie naruszenia natychmiast pękała i zaczynała się odrywać. Ale w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym wciąż jeszcze korzystano z białych prostokątnych naklejek z nadrukiem ZBADANY MATERIAŁ DOWODOWY. POLICJA LOS ANGELES. Obok znajdowały się wolne linijki na podpis i pieczęć. Soto leniwie obracała pudłem, co Bosch odczytał jako manifestację, iż tylko tracą czas. Przynajmniej jeszcze wtedy miał Lucię po swojej stronie.

Tapscott zrobił najazd na krawędzie pokrywy pudła. Na środkowej naklejce Harry ujrzał swój podpis, a także datę: 9 września 1988. Był to dzień zakończenia procesu sądowego. Zwrócił wówczas wszystkie dowody rzeczowe, zaplombował pojemnik, a potem pozostawił go w magazynie na wypadek, gdyby doszło do apelacji i uchylenia wyroku, co wiązałoby się z powtórną rozprawą. W przypadku Bordersa nigdy tak się nie stało, więc i pudełko tkwiło zapewne nieruszane na magazynowej półce. Udało mu się uniknąć „czyszczenia” starych dowodów, do jakich od czasu do czasu dochodziło, ponieważ Bosch wyraźnie napisał na kartonie liczbę „187” – paragraf w kalifornijskim kodeksie karnym oznaczający zabójstwo – co w tej instytucji równało się poleceniu „Nigdy nie wyrzucać”.

Gdy Tapscott przesunął obiektyw kamery, Bosch bez trudu rozpoznał własną metodykę zabezpieczania pojemników z dowodami rzeczowymi: oznaczenia na wszystkich krawędziach, także na dnie pudła. Zawsze postępował w ten sam sposób, aż do czasu wprowadzenia czerwonej taśmy ewidencyjnej.

– Proszę cofnąć – powiedział. – Chcę jeszcze raz zobaczyć podpis.

Tapscott pomajstrował chwilę przy telefonie i zatrzymał odtwarzanie na kadrze przedstawiającym krawędź pudełka, oznaczoną sygnaturą Harry’ego. Przytrzymał ekran tak, żeby Bosch mógł go dobrze widzieć; ten się nachylił i studiował zdjęcie. Podpis wyblakł, stał się nieczytelny, ale sprawiał wrażenie autentycznego.

– W porządku – mruknął Harry.

Tapscott puścił filmik. Na ekranie Soto wzięła nóż do kartonu przymocowany linką do stołu, przecięła nalepki i otworzyła pudło. Wyjmując ze środka poszczególne przedmioty, w tym ubrania ofiary oraz kopertę zawierającą jej odciski palców, głośno wymieniała nazwę każdego dowodu rzeczowego, dla zachowania porządku. Wśród tych obiektów znajdował się także wisiorek w kształcie konika morskiego, kluczowy dowód przeciwko Bordersowi.

Nim jeszcze nagranie dobiegło końca, Tapscott niecierpliwym ruchem cofnął telefon i je wyłączył. Potem schował komórkę.

– I tak dalej, i tak dalej – rzucił. – Nikt nie mataczył z tym pudłem, Harry. To, co w nim było, leżało tam sobie od dnia, w którym je zakleiłeś po wyroku.

Bosch czuł irytację, że nie pozwolono mu obejrzeć filmiku w całości. Zresztą w ogóle coś w tym Tapscotcie – człowieku zupełnie obcym – który odezwał się do niego po imieniu, mocno Boschowi przeszkadzało. Odsunął jednak niechęć na bok i dłuższą chwilę milczał, zastanawiając się po raz pierwszy od trzydziestu lat, czy przeświadczenie o winie sadystycznego mordercy, którego wsadził na zawsze do więzienia, nie było oparte na fałszywych przesłankach.

– Gdzie je znaleźli? – zapytał wreszcie.

– Co znaleźli? – Kennedy nie zrozumiał.

– DNA.

– Na spodniach piżamy ofiary. Jedną mikrokropkę – poinformował prokurator.

– Łatwo ją było przeoczyć w osiemdziesiątym siódmym – stwierdziła Soto. – Dopiero zaczynali korzystać z ultrafioletu.

Bosch kiwnął głową.

– I co teraz? – zapytał.

Lucia spojrzała na Kennedy’ego. To on miał odpowiedzieć.

– Za tydzień, licząc od środy, w departamencie sądowym sto siedem odbędzie się rozprawa wstępna – oznajmił prokurator. – Spotkamy się wtedy z adwokatami Bordersa i poprosimy sędziego Houghtona o anulowanie wyroku oraz zwolnienie skazanego z celi śmierci.

– Jezu Chryste… – jęknął Harry.

– Jego prawnik poinformował również władze, że wniesie stosowny pozew cywilny – ciągnął Kennedy. – Pozostajemy w kontakcie z miejskim biurem prawnym. Mają tam nadzieję na wynegocjowanie ugody. Mówimy tu prawdopodobnie o siedmiocyfrowej ugodzie.

Bosch wbił wzrok w blat stołu. Nie mógł patrzeć tym ludziom w oczy.

– I muszę pana ostrzec – dodał Kennedy – że jeśli nie zostanie ona zawarta i facet pójdzie do sądu federalnego, może pozwać pana osobiście.

Harry pokiwał głową. Domyślał się tego już wcześniej. Pozew cywilny Bordersa przeciwko Boschowi uczyniłby z detektywa osobę odpowiedzialną za poniesione przez osadzonego szkody, gdyby władze zdecydowały się ich nie pokryć. A ponieważ dwa lata wcześniej Harry sam pozwał miasto o wypłatę pełnej emerytury, wydawało się obecnie mało realne, by w miejskim biurze prawnym znalazł choć jednego człowieka zainteresowanego zrekompensowaniem mu odszkodowania dla Bordersa. Nad tymi rozważaniami dominowała jedna myśl: troska o córkę. Harry’emu groziło, że pozostanie bez grosza przy duszy, nie licząc polisy ubezpieczeniowej na wypadek śmierci.

– Przykro mi – powiedziała Soto. – Gdyby były jakieś inne…

Nie dokończyła. Bosch powoli podniósł na nią wzrok.

– Dziewięć dni – powiedział.

– Co to znaczy? – spytała.

– Rozprawa wstępna jest za dziewięć dni. Do tego czasu muszę rozszyfrować, jak on to zrobił.

– Harry, pracujemy nad tym od pięciu tygodni. I nie mamy nic. Wtedy nikt jeszcze nie interesował się Olmerem. Wiemy tylko tyle, że w krytycznym momencie facet nie siedział w więzieniu i przebywał w Los Angeles – znaleźliśmy ewidencję jego pracy. Ale DNA to DNA. Na piżamie ofiary znajdowało się DNA mężczyzny, skazanego później za wielokrotne porwania i gwałty. Za każdym razem wdzierał się do domów tych kobiet – podobnie jak w przypadku Skyler – chociaż nie zabijał. Spójrz na same fakty. Żaden prokurator nie zechce tknąć tej sprawy ani jej rozkręcać.

Kennedy odchrząknął.

– Przyszliśmy dziś tutaj, kierując się szacunkiem dla pana, detektywie. W swojej karierze prowadził pan wiele zwieńczonych sukcesem śledztw, co budzi respekt. Nie zamierzamy wszczynać przeciwko panu postępowania. Nie byłoby to dla pana korzystne.

– Nie sądzicie, że akurat ta sprawa będzie miała wpływ na wszystkie pozostałe, które rozwiązałem? – zapytał Bosch. – Skoro otwieracie drzwi jednemu facetowi, równie dobrze możecie wypuścić każdego, kogo wsadziłem za kratki. Nawet jeśli winę zwalicie tylko na laboratorium. Jeden błąd psuje wszystko.

Bosch oparł się w fotelu i zapatrzył na dawną partnerkę. Kiedyś był jej mentorem. Musiała rozumieć, co się z nim teraz działo.

– Jest, jak jest – powiedział prokurator. – Kierujemy się pewną zasadą. „Lepiej wypuścić stu winnych, niż uwięzić jednego niewinnego”.

– Daruj mi pan tę okaleczoną wersję idiotyzmu Bena Frank­lina – zaprotestował Harry. – Znaleźliśmy wtedy dowody łączące Bordersa ze zniknięciem wszystkich trzech kobiet, ale prokuratura zlekceważyła dwie pozostałe ofiary. Jakiś nadęty prokuratorek stwierdził, że były niewystarczające. Kurewska bzdura. Chcę mieć te dziewięć dni na własne śledztwo. Żądam dostępu do wszystkiego, co macie i co do tej pory zrobiliście.

Mówiąc, Harry patrzył na Soto, ale odpowiedział mu Kennedy.

– Nic z tego, detektywie. Jak wspomniałem, nasza wizyta ma charakter kurtuazyjny. Pan już nie prowadzi żadnego postępowania.

Zanim Bosch zdążył zareplikować, ktoś mocno zapukał do drzwi i otworzył je z trzaskiem. Stanęła w nich Bella Lourdes. Machnięciem ręki zaprosiła kolegę na zewnątrz.

– Harry! Musimy pogadać. Natychmiast.

W jej głosie słychać było nutę alarmu, której Bosch nie mógł zignorować. Spojrzał na siedzącą za stołem trójkę i zaczął się podnosić.

– Zaczekajcie chwilę – poprosił. – Jeszcze nie skończyliśmy.

Wstał i ruszył ku drzwiom. Ruchami palców Lourdes pospieszała go do wyjścia, po czym zamknęła za nim drzwi. Harry zauważył, że biuro detektywów jest już puste – nikt nie siedział przy żadnym komputerze, gabinet kapitana stał otwarty, jego fotel był wolny.

Sama Lourdes sprawiała wrażenie wyraźnie poruszonej. Obiema dłońmi założyła sobie za uszy krótkie ciemne włosy; Bosch już wcześniej zauważył, że ów nawyk, który u filigranowej, lecz mocno zbudowanej pani detektyw uwidocznił się po jej powrocie do pracy, oznacza zdenerwowanie.

– Co się dzieje?

– Mamy dwie ofiary włamania do farmacii w galerii handlowej.

– Jakie? Nasi?

– Nie, ludzie z obsługi. Dwa przypadki z paragrafu sto osiemdziesiąt siedem. Szef wzywa wszystkie ręce na pokład. Jesteś gotowy? Pojedziesz ze mną?

Bosch spojrzał za siebie, na zamknięte drzwi sali narad, myśląc o tym, co zostało tam powiedziane. Co mógł z tym teraz zrobić? Jak sobie z tym poradzi?

– Harry, szybko, muszę spadać! Jedziesz ze mną czy nie?

Popatrzył na Lourdes.

– Okej, chodźmy.

Ruszyli szybko w stronę wyjścia, które prowadziło bezpośrednio na boczny parking, gdzie swoje samochody trzymali detektywi i personel dowódczy. Harry wyjął z kieszeni koszuli telefon i wyłączył nagrywanie.

– A co z tamtymi? – zapytała Lourdes.

– Pieprzę ich – odparł. – Sami się tego domyślą.

3

Miasto San Fernando zajmowało teren o powierzchni niespełna sześciuset piętnastu hektarów, ze wszystkich stron otoczony przez metropolię Los Angeles. Dla Harry’ego Boscha stanowiło igłę w stogu siana, maleńką przystań, w której znalazł sobie pracę po zakończeniu służby w policji metropolitalnej. Ciągle wierzył, że może dać z siebie więcej i że ma jeszcze jakąś misję do spełnienia, brakowało mu tylko miejsca, w którym mógłby to robić. Nękany deficytem budżetowym w latach, jakie nastąpiły po kryzysie gospodarczym w roku dwa tysiące ósmym, zwolniwszy jedną czwartą spośród czterdzieściorga funkcjonariuszy, wydział miejscowej policji rozpoczął tworzenie sił ochotniczych, złożonych z byłych przedstawicieli organów ścigania. Mieli oni pracować na każdym szczeblu: od sekcji patrolowej przez sekretariat prasowy po sekcję detektywistyczną.

Gdy komendant Valdez zwrócił się do Boscha i oznajmił, że cela dawnego aresztu jest pełna akt spraw nierozwiązanych i nie ma kto się nimi zająć, ten drugi poczuł się jak tonący, któremu rzucono koło ratunkowe. Harry był samotny i życiowo zagubiony po tym, jak bezceremonialnie porzucił wydział policji po prawie czterdziestu latach służby – dokładnie w tym samym czasie, w którym jego córka opuściła rodzinny dom i poszła na studia. Przede wszystkim jednak oferta ta pojawiła się w okresie, gdy – zagubiony – zadręczał się myślą o niedokończeniu nazbyt wielu spraw. Poświęciwszy służbie tak wiele, nigdy nie sądził, że pewnego dnia po prostu wyjdzie z komendy Policji Los Angeles bez prawa powrotu.

Był na etapie, w którym większość mężczyzn zaczyna się oddawać grze w golfa albo kupuje sobie jacht, czuł się jednak mocno niespełniony. Odnosił sukcesy, doprowadzał śledztwa do końca, żył dochodzeniami, potrzebował ich; na dłuższą metę nie odpowiadały mu ani założenie prywatnej działalności detektywistycznej, ani praca dochodzeniowca oferującego swe usługi obrońcom procesowym. Przyjął więc propozycję komendanta i szybko udowodnił, że jest najlepszym śledczym w Policji San Fernando. Z człowieka pracującego na pół etatu, który tylko czyta akta spraw „zamrożonych”, stał się rychło mentorem i nauczycielem wszystkich tamtejszych detektywów. Hyzio, Dyzio i Zyzio byli dobrymi, oddanymi swej pracy funkcjonariuszami, ale łącznie dysponowali doświadczeniem detektywistycznym nie dłuższym niż dziesięć lat. Sam kapitan Trevino zatrudniony był w jednostce tylko na część etatu, ponieważ odpowiadał również za kierowanie działem prasowym oraz aresztem. To Boschowi przypadła rola wprowadzania Lour­des, Sista oraz Luzona w arkana rzemiosła.

Galeria handlowa ciągnęła się na przestrzeni dwóch przecznic przy San Fernando Road, pośrodku miasta. Mieściły się tu sklepy, zakłady usługowe, bary i restauracje. Tę starą arterię zamykał z jednej strony wielki dom towarowy, od kilku już lat nieczynny, z logo JC Penney na fasadzie. Większość pozostałych znaków handlowych, wypisanych w języku hiszpańskim, należała do firm adresujących swoją ofertę do przeważającej, latynoskiej populacji miasta. Były to głównie salony ślubne, biura organizujące quinceañery, czyli uroczyste piętnaste urodziny, oraz sklepy z produktami z Meksyku.

Miejsce zdarzenia dzieliły od komisariatu policji trzy minuty jazdy. Lourdes prowadziła nieoznakowany radiowóz, a Bosch robił, co mógł, żeby nie myśleć o sprawie Bordersa oraz o dyskusji, która się odbyła w sali narad. Starał się skupić na zadaniu do wykonania.

– Co wiemy? – zapytał.

– Dwoje zabitych w La Farmacia Familia – odparła Lourdes. – Policję wezwał klient, który wszedł do środka i zobaczył jedną z ofiar. Drugą, na zapleczu, znalazł nasz patrol. To pracownicy apteki. Chyba ojciec i syn.

– Syn dorosły?

– Tak.

– Powiązania z gangami?

– Brak informacji.

– Co jeszcze?

– To wszystko. Po otrzymaniu zgłoszenia pojechali tam Gooden i Sanders. Wezwano również ekipę medyka sądowego z Biura Szeryfa.

Gooden i Sanders byli śledczymi wydziału koronera, którzy mieli swoje lokum w pokoju najmowanym od sekcji detektywistycznej. Fakt, że znajdowali się już na miejscu, należało uznać za szczęśliwy traf. Bosch pamiętał z okresu swojej służby w Policji Los Angeles, że czasami na ludzi koronera trzeba było czekać godzinę albo i dłużej.

Od dnia, w którym zatrudniono go w San Fernando, Harry rozwikłał już trzy „zamrożone” sprawy o zabójstwo – to miało być jego pierwsze, by tak rzec, śledztwo „na żywo”. Czyli nowe miejsce zdarzenia i świeże ofiary na podłodze, a nie tylko zdjęcia z akt do przestudiowania. Tempo i sposób działania musiały być teraz całkowicie odmienne; czuł dopływ energii, pobudzenie, mimo zdenerwowania, jakie pozostało w nim po spotkaniu na komisariacie.

Gdy Lourdes skręciła w stronę galerii handlowej, Harry dojrzał przed sobą zespół dochodzeniowy przystępujący do działań. Przystępujący błędnie. Trzy radiowozy zaparkowano bezpośrednio przed farmacią, to znaczy o wiele za blisko. Na dwupasmówce dojazdowej nie zatrzymano ruchu pojazdów, prowadzący je kierowcy powoli mijali poszczególne sklepy w nadziei, że uda im się zobaczyć przyczynę nadzwyczajnej aktywności policji.

– Stań tutaj – polecił. – Te auta znajdują się za blisko apteki. Trzeba je stamtąd zabrać i zamknąć uliczkę.

Lourdes zrobiła, co jej kazano. Zaparkowała wóz przed barem o nazwie Tres Reyes, w sporej odległości od coraz większego skupiska gapiów gromadzących się pod apteką.

Wysiedli i zaczęli się przedzierać przez tłum. Między radiowozami rozciągnięto żółte taśmy oddzielające miejsce zdarzenia. Dwóch funkcjonariuszy rozmawiało przy bagażniku jednego z nich, a kolejny stał z rękami na sprzączce pasa, w typowej pozie patrolowca, obserwując wejście do farmacii.

Bosch zauważył, że otwarte drzwi apteki, w której popełniono przestępstwo, blokuje worek z piaskiem, wyjęty zapewne z któregoś z radiowozów. Nigdzie nie było widać komendanta Valdeza ani żadnego z pozostałych śledczych. Harry domyślił się, że są w środku.

– Cholera – mruknął, podchodząc do drzwi.

– Co jest? – zdziwiła się Lourdes.

– Gdzie kucharek sześć… – odparł Bosch. – Poczekaj na mnie chwilę.

Wszedł do apteki, pozostawiając Lourdes na zewnątrz. Był to skromny lokal, z nielicznymi regałami, między którymi biegły alejki wiodące do kontuaru na tyłach, gdzie oferowano prawdziwe lekarstwa. Valdez stał za ladą w towarzystwie Sista i Luzona. Patrzyli w dół, zapewne na zwłoki, jak się domyślił Harry. Trevina nigdzie nie było widać.

Bosch wydał z siebie krótki, niski gwizd, który natychmiast zwrócił uwagę tamtych, a potem przywołał ich gestem. Odwrócił się i wyszedł na zewnątrz.

Czekali z Lourdes przy drzwiach. Gdy trzech mężczyzn znalazło się na dworze, Harry odsunął stopą worek z piaskiem i zamknął skrzydło.

– Szefie, mogę wam pomóc w rozpoczęciu dochodzenia? – zapytał, patrząc na Valdeza z sugestią, by ten skinął głową. Bosch domagał się dla siebie roli kierowniczej w tym śledztwie i chciał, żeby było to dla wszystkich jasne.

– Śmiało, Harry – powiedział komendant.

Bosch przywołał również policjantów z patrolu, którzy stali nieco z boku.

– Okej, słuchajcie uważnie – polecił. – Najważniejsze jest zabezpieczenie miejsca zdarzenia, a tak się wcale nie dzieje. Patrolowcy, zabierzcie stąd radiowozy i zamknijcie tę przecznicę, z obu stron. Zagrodźcie wjazd taśmą. Nikt nie ma prawa tu wejść bez pozwolenia. Potem mają tam stanąć ludzie z notatnikami i zapisywać nazwisko każdego gliniarza i laboranta, który pojawi się na miejscu zbrodni. A także numery rejestracyjne wszystkich wpuszczanych aut.

Nikt się nie poruszył.

– Chyba słyszeliście? – warknął Valdez. – Do roboty, ludziska. Tam na podłodze leży dwóch martwych obywateli. Sprawę trzeba załatwić jak należy, przez wzgląd na nich. I na nas samych.

Policjanci drogówki szybko wrócili do swoich radiowozów, aby wykonać polecenie Boscha. Harry i pozostali detektywi rozdzielili się i zaczęli spychać gapiów na ulicę. Niektórzy z nich wykrzykiwali po hiszpańsku jakieś pytania, ale nie reagował. Lustrował tylko twarze. Zabójca mógł kryć się między tymi ludźmi, nie byłoby w tym nic zaskakującego.

Po rozdzieleniu stref miejsca zdarzenia Bosch wraz z komendantem oraz trójką detektywów ponownie spotkali się przy drzwiach apteki. Harry spojrzał na Valdeza z niemą prośbą o potwierdzenie przyznania mu władzy, ponieważ spodziewał się, że jego kolejne ruchy nie zostaną przyjęte z aprobatą.

– Nadal tu rządzę, szefie? – zapytał.

– Wszystko jest twoje, Harry – oznajmił komendant. – Jak chcesz to rozegrać?

– To dobrze. Trzeba ograniczyć liczbę osób mających dostęp do miejsca zdarzenia – oznajmił Bosch. – Sprawa kiedyś trafi do sądu i adwokat stwierdzi, że tłoczyliśmy się tu strasznie, łaziliśmy w tę i we w tę, co tylko da mu amunicję i zasieje wątpliwości wśród przysięgłych. Dlatego w środku może przebywać wyłącznie dwoje ludzi, czyli Lourdes i ja. Sisto z Luzonem zbadają okolicę. Chcę, żebyście przeszli się tą ulicą w obu kierunkach. Szukamy świadków zdarzenia oraz kamer, a także…

– To my byliśmy tu pierwsi – przerwał mu Luzon, wskazując na siebie i Sista. – I to my powinniśmy badać sprawę w środku.

Luzon zbliżał się do czterdziestki i był najstarszym spośród trojga pełnoetatowych tutejszych detektywów, ale miał najmniejsze doświadczenie zawodowe. Przeniesiono go do tej sekcji pół roku temu, po dwunastu latach pracy patrolowca, początkowo tylko po to, by zapełnić wakat po Lourdes, przebywającej na urlopie zdrowotnym, później jednak Valdez zdołał wygospodarować środki w budżecie na dodatkowy etat. Co okazało się przydatne w obliczu fali przestępczości na tle rabunkowym, przypisywanej miejscowemu gangowi pod nazwą SanFers. Bosch obserwował Luzona od chwili jego awansu i doszedł do wniosku, że facet jest dobrym, solidnym detektywem – punkt dla Valdeza za wybór. Ale jak dotąd nie współpracował z nim nad żadną sprawą, takie doświadczenia miał tylko z Lourdes. I chciał, żeby ona przejęła śledztwo.

– To nie działa w ten sposób – powiedział Harry. – Dochodzenie poprowadzi Lourdes. Ty i Sisto macie pójść dwie przecznice w obu kierunkach. Szukamy wozu, którym uciekli, i nagrań z kamer, musicie je znaleźć. To ważne.

Widać było, że Luzon zwalcza w sobie chęć ponownego zakwestionowania poleceń Boscha. Ale spojrzawszy na komendanta, który stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi, nie znalazł w nim nic, co by wskazywało, że szef nie zgadza się z Harrym.

– Jasne – mruknął.

Luzon ruszył w jedną stronę, a Sisto w drugą, nie zadając sobie trudu negowania roli, którą mu przypisano. Minę miał jednak nietęgą.

– Hej, koledzy! – zawołał Bosch.

Obaj detektywi stanęli i się odwrócili. Harry wykonał szeroki gest, obejmujący Lourdes i komendanta, na znak, że to, co powie, ich również dotyczy.

– Słuchajcie, wcale nie chcę być wobec was aroganckim dupkiem. Moje doświadczenie bierze się z porażek. Uczymy się na błędach, a ja w ciągu trzydziestu lat pracy w Wydziale Zabójstw popełniłem ich wiele. Próbuję tylko wykorzystywać to, czego z takim trudem się nauczyłem. Okej?

Odpowiedziały mu niechętne skinienia głów Luzona i Sista, którzy zaraz potem ruszyli realizować swoje zadanie.

– Zapisujcie numery rejestracyjne i telefoniczne! – zawołał za nimi Harry, natychmiast zdając sobie sprawę, że było to zupełnie niepotrzebne.

Gdy tamci odeszli, komendant oddalił się nieco od grupy.

– Harry – powiedział Valdez. – Pogadajmy chwilę.

Bosch ruszył za nim, pozostawiając Lourdes samą na chodniku, z czym czuł się niezręcznie. Szef mówił przyciszonym głosem.

– Rozumiem, o co ci chodziło z tymi dwoma i że nauka ma swoją cenę. Ale to ty musisz poprowadzić śledztwo. Bella jest dobra, tylko że niedawno wróciła do roboty i właściwie stawia dopiero pierwsze kroki. A to jest zabójstwo, czymś takim zajmowałeś się trzydzieści lat. Po to tu jesteś.

– Rozumiem, szefie, jednak lepiej, żebym to nie ja prowadził tę sprawę. Musimy mieć na względzie moment, w którym trafi do sądu. Wszystko powinno idealnie grać, a chyba nie chce pan, żeby facet zatrudniony na część etatu stał na czele zespołu dochodzeniowego? To sprawa Belli. Adwokaci będą próbowali ją zdyskredytować, ale po tym, co wydarzyło się w zeszłym roku, dziewczyna zje ich na śniadanie. Sporo przeszła, a jednak wróciła do pracy. Jest bohaterką i tak ma być postrzegana na miejscu dla świadków. Poza tym jest ogólnie dobra i gotowa na to zadanie, ja z kolei mogę mieć niedługo problemy, żeby dotrzeć tu z centrum miasta. Bardzo poważne problemy, które utrudnią wszystko. Lepiej mnie w to nie angażować.

Valdez przypatrywał się Harry’emu uważnie. Wiedział, że „centrum” oznacza coś, co ma związek z przeszłością Boscha w Policji Los Angeles, a nie z jego aktualną pracą.

– Słyszałem, że odwiedzili cię dziś rano goście – powiedział komendant. – Chętnie o tym później porozmawiam. A czym ja mam się zająć?

– Kontaktem z mediami – odparł Bosch. – Niedługo zwęszą trop i się tu zjawią. Już widzę te zajawki: „Dwa trupy na Main Street”. Trzeba wyznaczyć stanowisko dowodzenia i nie dopuszczać ich do miejsca zbrodni. Pełna kontrola informacji. Na tym nam zależy.

– Jasne. Coś jeszcze? Chyba będziecie potrzebować więcej ludzi. Kilku mogę ściągnąć z patroli, po jednym funkcjonariuszu z każdego radiowozu. Niech jeżdżą solo, zanim nie załatwimy się z tym tutaj.

– Dobry pomysł. W tych wszystkich sklepikach kręciło się wiele osób. Ktoś musiał coś widzieć.

– Oczywiście. Mógłbym kazać otworzyć dawny market Penney’s. Znam właściciela budynku. To odpowiednie miejsce na stanowisko dowodzenia?

Bosch spojrzał na przeciwległą stronę jezdni, gdzie nieco dalej, jakieś pół przecznicy, wznosiła się fasada od dawna nieczynnego domu towarowego.

– Będziemy pracować do późna. Jeśli może pan załatwić jakieś reflektory, będę wdzięczny. A co z kapitanem Trevinem? Jest gdzieś tutaj?

– Pod moją nieobecność kazałem mu zajmować się firmą. A co, jest potrzebny?

– Nie, poinformuję go o sytuacji kiedy indziej.

– W takim razie zostawiam was. Ta sprawa musi być szybko rozwiązana, Harry. O ile się da.

– Tak jest.

Komendant odszedł, a do Boscha zbliżyła się Lourdes.

– Niech zgadnę: nie chciał, żebym prowadziła śledztwo?

– Chciał, żebym ja je prowadził – odparł Harry. – Ale nie chodziło o ciebie. Odmówiłem. To przecież twoje dochodzenie.

– Czy twoja decyzja ma jakiś związek z tymi trzema osobami, które dziś rano złożyły ci wizytę?

– Być może. A także z tym, że sama jesteś w stanie sprawę zamknąć. Może wejdź do środka i miej oko na Goodena i Sandersa. Ja zadzwonię do laboratorium Biura Szeryfa i spytam, kiedy przyjadą. Najpierw chcemy mieć porządne zdjęcia. Nie pozwól tym facetom ruszać zwłok, dopóki nie zrobimy pełnej serii fotek.

– Tak jest.

– Ciała należą do koronera, ale miejsce zbrodni już do nas. Pamiętaj o tym.

Kiedy Lourdes ruszyła ku drzwiom apteki, Bosch sięgnął po swój telefon. Wydział Policji San Fernando był tak mały, że nie miał własnych techników kryminalistyki. W tej kwestii polegał na Biurze Szeryfa, które często traktowało lokalną policję po macoszemu. Harry zadzwonił do oficera łącznikowego w laboratorium i dowiedział się, że zespół jedzie już do San Fernando. Przypomniawszy rozmówcy, iż tym razem chodzi o podwójne zabójstwo, poprosił o drugą ekipę, jednak mu jej odmówiono – podobno też miała co robić. Zapowiedziano obecność dwóch techników oraz fotografa-kamerzysty, to wszystko.

Bosch się rozłączył. Jeden z funkcjonariuszy z patrolu, któremu wydał wcześniej rozkazy, stał przy nowo wytyczonej granicy miejsca zdarzenia, na skrzyżowaniu z inną ulicą. Wjazd całkowicie blokowała żółta taśma, uniemożliwiając ruch pojazdów przez galerię handlową. Policjant trzymał ręce wsparte na sprzączce pasa i obserwował Harry’ego.

Ten schował komórkę i zbliżył się do żółtej taśmy pilnowanej przez funkcjonariusza.

– Nie patrz do środka – powiedział Bosch. – Rozglądaj się na zewnątrz.

– Słucham? – zdziwił się mężczyzna.

– Gapisz się na detektywów. A powinieneś mieć oko na ulicę.

Położył dłoń na ramieniu tamtego i odwrócił go w stronę taśmy zabezpieczającej.

– Patrz poza miejsce zbrodni. Szukaj ludzi, którzy nas obserwują, którzy tu nie pasują. Byłbyś zdziwiony, wiedząc, ile razy sprawcy wracają, żeby oglądać prowadzone czynności. Masz chronić miejsce zdarzenia, nie gapić się na nie.

– Jasne.

– To dobrze.

Zespół techników kryminalistyki z Biura Szeryfa przybył wkrótce potem; Bosch kazał wszystkim opuścić pomieszczenia apteki. Fotograf miał wejść, zrobić serię zdjęć oraz sfilmować miejsce zbrodni tak, by widać było tylko zwłoki.

Czekając na zewnątrz, Harry włożył rękawiczki oraz papierowe ochraniacze na buty. Gdy fotograf dał znak, że wszystko w porządku, do farmacii weszli pozostali śledczy. Na drzwiach wisiała foliowa kurtyna, umieszczona tam przez techników.

Gooden i Sanders rozdzielili się i zaczęli oględziny ciał, a Lour­des i Bosch stanęli po drugiej stronie sklepowego kontuaru. Goo­den, w towarzystwie jednego z techników, badał leżące zwłoki. Bella wyjęła notes i zapisywała wszystko, co widzi. Harry nachylił się do jej ucha.

– Nie spiesz się, tylko obserwuj. Notatki są dobre, ale jeszcze lepiej mieć w głowie wyraźny obraz sytuacji – szepnął.

– Okej. Tak zrobię.

Jako młody detektyw wydziału zabójstw Harry miał za partnera niejakiego Frankiego Sheehana, który w nieoznakowanym radiowozie woził starą skrzynkę na mleko. Taszczył ją na każde miejsce zdarzenia, znajdował dogodny punkt obserwacyjny i tam ją umieszczał. Potem na niej siadał i tylko się przyglądał, studiując najmniejsze niuanse, starając się oszacować stopień użytej przemocy oraz domyślić motywu. To Sheehan pracował razem z Harrym nad sprawą Danielle Skyler; siedział na swojej skrzynce po mleku także wówczas, gdy znaleziono jej nagie, brutalnie zmasakrowane ciało na podłodze. Tylko że Frankie już od dawna nie żył i nie groziły mu konsekwencje, jakie miały spaść na Boscha.

4

La Farmacia Familia była niewielką apteką, która zdaniem Harry’ego funkcjonowała głównie dzięki wydawaniu leków recepturowych. W przedniej części lokalu ulokowano regały, oddzielone trzema krótkimi alejkami, na których spoczywały kosmetyki i preparaty lecznicze, prawie wszystkie w pudełkach opisanych po hiszpańsku, zapewne import z Meksyku. Brakowało stojaków z kartkami na różne okazje, półek ze słodyczami oraz lodówek pełnych gazowanych napojów bądź wody mineralnej. Była to po prostu sieciowa placówka apteczna, jedna z wielu na terenie miasta.

Prawdziwe leki wydawano w jej tylnej części, gdzie znajdował się kontuar ustawiony przed składem farmaceutyków oraz pracownią, w której przygotowywano niektóre z nich. Frontowa część apteki wyglądała normalnie, popełniona tu zbrodnia zupełnie jej nie dotknęła.

Bosch ruszył alejką w lewo i dotarł do dzielonych drzwi wiodących na zaplecze za kontuarem. Zobaczył tam Goodena, który kucał obok zwłok mężczyzny po pięćdziesiątce. Denat leżał na plecach zaraz za ladą, z uniesionymi rękami i dłońmi w pobliżu barków. Miał na sobie biały apteczny fartuch z wyszytym imieniem.

– Harry, poznaj Joségo – odezwał się Gooden. – Będziemy go tak nazywać, dopóki nie potwierdzimy odcisków palców. Strzał z broni palnej w klatkę piersiową, na wylot.

Mówiąc, z kciuka i palca wskazującego technik utworzył imitację pistoletu wycelowanego w pierś ofiary.

– Z przyłożenia? – zapytał Bosch.

– Prawie – odparł Gooden. – Odległość od piętnastu do trzydziestu centymetrów. Prawdopodobnie facet trzymał łapy w górze, ale i tak oberwał.

Harry milczał. Uruchomił w sobie tryb obserwatora, zamierzał formułować własne spostrzeżenia na temat miejsca zbrodni i samodzielnie ustalić, czy w chwili oddania strzału ofiara miała ręce uniesione czy opuszczone. Nie potrzebował takich informacji od Goodena.

Kucnął i zlustrował powierzchnię podłogi wokół ciała. Potem pochylił się, aby zajrzeć pod kontuar.

– O co chodzi? – spytała Lourdes.

– Nie ma łuski.

Jej brak zdaniem Boscha wskazywał na jedną z dwóch rzeczy. Albo zabójca miał dość czasu, aby pozbierać łuski, albo użył rewolweru – który ich nie wyrzuca. W każdym razie fakt ten był godny odnotowania. Usunięcie ważnych dowodów rzeczowych z miejsca zbrodni świadczyło o morderstwie z zimną krwią. Podobnie jak decyzja o skorzystaniu z rewolweru – broni, która owych istotnych dowodów w ogóle nie pozostawiała.

Przeszli z Lourdes na lewo od aptecznego kontuaru. Siedmiometrowy korytarz wiódł stamtąd do części magazynowo-laboratoryjnej oraz toalety. Na samym końcu holu znajdowały się drzwi z wizjerem, podwójnym zamkiem oraz tabliczką informującą o wyjściu. Musiały prowadzić na boczną alejkę, którą przywożono towar.

Sanders, drugi technik z biura koronera, klęczał tuż przed drzwiami nad kolejnym męskim ciałem, również ubranym w fartuch farmaceuty. Zwłoki leżały na brzuchu, z jednym ramieniem wyciągniętym w stronę wyjścia. Na podłodze ciągnęły się smugi krwi. Lourdes szła skrajem korytarza, uważając, aby w nie nie wdepnąć.

– A tutaj mamy Joségo Juniora – powiedział Sanders. – Trzy rany: plecy, odbyt i głowa – zadane prawdopodobnie w tej kolejności.

Bosch odsunął się od koleżanki i przeszedł nad krwawymi śladami na drugą stronę korytarza, chcąc mieć dobry widok na ciało. José Junior przyciskał do posadzki prawy policzek, oczy miał lekko rozwarte. Wyglądał na mężczyznę po dwudziestce, nosił niewielki zarost.

Krew i rany po kulach mówiły wszystko. Widząc zagrożenie, José Junior rzucił się ku tylnym drzwiom, aby ratować życie. Powalił go już pierwszy strzał, w górną część pleców. Krew spryskała terakotę. Odwrócił jeszcze głowę i spojrzał za siebie. Zobaczył zabójcę, więc zaczął pełznąć do wyjścia. Kolana ślizgały się i rozmazywały krew. Napastnik podszedł bliżej i wypalił ponownie, tym razem w odbyt, a potem przeszedł nad ofiarą i dobił ją strzałem w głowę.

W kilku innych sprawach Bosch widywał już trafienia w odbyt, dlatego zwróciło to jego uwagę.

– Z jakiej odległości? – zapytał.

Ubraną w rękawiczkę dłonią Sanders ściągnął z tyłka ofiary sztywne spodnie tak, by można było zobaczyć ranę wlotową. Drugą ręką wskazał nadpalony fragment tkaniny.

– Dostał tutaj – powiedział. – Z bliska.

Harry kiwnął głową. Jego wzrok pobiegł w kierunku obrażeń na plecach i głowie. Odniósł wrażenie, że są mniejsze i czystsze od rany, która ziała w klatce piersiowej Joségo Seniora.

– Myślisz, że użyto dwóch różnych rodzajów broni?

Sanders przytaknął.

– Mogę się założyć.

– A łuski?

– Brak. Zobaczymy jeszcze, jak obrócimy ciało, ale to byłby cud, gdyby wszystkie trzy wylądowały akurat tam.

Bosch kiwnął głową.

– Okej, rób, co masz robić – powiedział.

Ostrożnie cofnął się w głąb korytarza do części magazynowo-laboratoryjnej apteki. Od razu dostrzegł kamerę zamontowaną w rogu nad drzwiami, pod sufitem.

Lourdes także weszła do pomieszczenia. Harry wskazał na urządzenie.

– Muszę mieć nagranie. Miejmy nadzieję, że jest gdzieś poza lokalem, najlepiej w internecie.

– Sprawdzę – oznajmiła Bella.

Bosch dalej lustrował pokój. Kilka plastikowych szuflad, w których trzymano leki, wyciągnięto i zrzucono na podłogę – teraz walały się po niej różne tabletki. Zdał sobie sprawę z trudnego zadania, jakim będzie inwentaryzacja wszystkiego, co znajdowało się w tym lokalu przed napadem, i ustalenie, co z niego zabrano. Niektóre z szuflad były większe od pozostałych; musiały chyba zawierać najczęściej kupowane farmaceutyki.

Na stole roboczym stały komputer i drukarka etykiet, menzurki i inne przyrządy miernicze oraz plastikowe fiolki.

– Możesz porozmawiać z fotografem? – zwrócił się do Lourdes. – Dopilnuj, żeby zrobił temu wszystkiemu zdjęcia, zanim zaczniemy łazić po tabletkach i je gnieść. Niech też od razu zacznie filmować miejsce zbrodni.

– Załatwione.

Gdy Bella wyszła, Bosch ponownie sprawdził korytarz. Wiedział, że będą musieli zebrać i zewidencjonować jako materiał dowodowy każdą znalezioną rzecz. Sprawy o zabójstwo zawsze toczyły się wolno.

W dawnych czasach zrobiłby sobie przerwę na papierosa i studiowanie poszczególnych przedmiotów. Teraz jednak minął plastikową kotarę, wyszedł na zewnątrz i spróbował zebrać myśli. Telefon zawibrował niemal natychmiast, nie dając Boschowi szans. Numer dzwoniącego był ukryty.

– To nie było fajne, Harry – rozbrzmiał w słuchawce głos Lucii Soto.

– Sorry, mieliśmy pilne wezwanie – odrzekł. – Musiałem lecieć.

– Trzeba nas było poinformować. Nie jestem twoim wrogiem. Staram się odwracać ich uwagę, łagodzić sytuację. Dla ciebie. Jeśli to dobrze rozegrasz, wina spadnie na laboratorium albo twojego dawnego partnera. Tego, który nie żyje.

– Czy Kennedy i Tapscott są teraz obok ciebie?

– Oczywiście, że nie. Rozmawiamy prywatnie.

– Możesz mi załatwić kopię raportu, który przekazałaś Kennedy’emu?

– Harry…

– Tak myślałem. Lucio, nie mów, że jesteś po mojej stronie, że łagodzisz sytuację, skoro tak nie jest. Wiesz, co mam na myśli?

– Nie mogę podzielić się bieżącymi aktami z…

– Słuchaj, jestem w samym środku oględzin. Zadzwoń jeszcze raz, jak zmienisz zdanie. Pamiętam pewną sprawę z przeszłości, która była dla ciebie cholernie ważna. Byliśmy wtedy partnerami, służyłem ci pomocą. Teraz się chyba sporo zmieniło.

– To nie fair i dobrze o tym wiesz.

– Jeszcze jedno. Nigdy nie wystawiłbym swojego partnera na odstrzał. Nawet zmarłego.

Rozłączył się, czując wyrzuty sumienia. Potraktował Lucię dość ostro, ale uważał, że musi ją jakoś skłonić do ustępstw.

Minęło wiele lat od czasu, gdy Bosch prowadził dochodzenia w świeżych sprawach i był na miejscu zdarzenia; jego kariera w Policji Los Angeles przebiegała ostatnio w sekcji spraw nierozwiązanych. Wraz z powrotem instynktów śledczych ożyły stare nawyki. Poczuł gwałtowną potrzebę zapalenia papierosa. Rozejrzał się dookoła w nadziei, że znajdzie kogoś, od kogo mógłby pożyczyć fajkę. Lourdes wychodziła właśnie zza załomu budynku. Miała zmartwioną minę.

– Co się stało?

– Poszłam pogadać z fotografem. Przywołali mnie do taśmy zabezpieczającej. Była tam pani Esquivel, żona i matka ofiar. W stanie histerii. Właśnie wsadziłam ją do samochodu, zabierają ją na komisariat.

Bosch kiwnął głową. Odesłanie tej kobiety jak najdalej od miejsca zbrodni było dobrym ruchem.

– Pogadasz z nią? – zapytał. – Nie możemy jej za długo trzymać.

– Nie wiem – odparła Bella. – Jej życie jest zrujnowane, a to ja przekazałam informację. Wszystko, co dla niej było ważne, nagle zniknęło. Mąż i jedyny syn.

– Tak, ale raport trzeba sporządzić. Nigdy nie wiadomo, ile dana sprawa może potrwać, czasem nawet lata. Ta kobieta musi ufać osobie prowadzącej śledztwo. Znasz hiszpański, poza tym masz przed sobą jeszcze wiele lat pracy w tym mieście. Ja nie.

– Okej, dam radę.

– Skup się na synu. Jego znajomych, rozrywkach, wrogach i tak dalej. Dowiedz się, gdzie mieszkał, czy miał dziewczynę. I zapytaj, czy José Senior miewał z Juniorem problemy w pracy. Syn jest tu kluczem.

– I wiesz to wszystko na podstawie strzału w dupę?

Harry kiwnął głową.

– Widywałem już coś takiego. Przy jednej sprawie, którą omawialiśmy z profilerem. Strzał nienawiści. Wyraźny sygnał zemsty.

– Chłopak znał sprawców?

– Bez wątpienia. On ich albo oni jego. Lub jedno i drugie.

5

Bosch dotarł do domu dopiero po północy. Był wykończony długim dniem pracy na miejscu zdarzenia i koordynowaniem działań pozostałych detektywów z sekcją patrolową. Kazano mu również stawić się na briefingu u komendanta Valdeza; śledczy stali za szefem, a przed kamerami i dziennikarzami zgromadzonymi w galerii handlowej. Najświeższe informacje, jakie mieli do przekazania, brzmiały skromnie: żadnych podejrzanych, nikt nie został aresztowany.

Oświadczenie dla mediów było zgodne z prawdą, jednakże ludzie prowadzący dochodzenie w sprawie zabójstwa w farmacii