Po złej stronie pożegnania - Michael Connelly - ebook + audiobook + książka

Po złej stronie pożegnania ebook

Connelly Michael

4,5
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Harry Bosch podejmuje pracę prywatnego detektywa. Nie ma własnego biura, nie wydaje ani centa na reklamy i ostrożnie dobiera klientów, ale jego renoma mówi sama za siebie. Trzydzieści lat w LAPD to doświadczenie, którego nie sposób podważyć. Wkrótce otrzymuje zlecenie od jednego z najbogatszych mieszkańców stanu. Osamotniony miliarder stoi nad grobem, ale wciąż prześladuje go przeszłość i decyzja, której wtedy nie odważył się podjąć. Jako młody chłopak spotykał się z Meksykanką, która zniknęła bez wieści wkrótce po przekazaniu mu szokującej nowiny: spodziewała się jego dziecka. Czy je urodziła? A jeśli tak, to co się z nim stało? Bosch przyjmuje zlecenie, ale szybko zdaje sobie sprawę, że powodzenie tej misji stoi pod znakiem zapytania. Zadanie wiąże się bowiem z ogromnym ryzykiem – i dla Harry’ego, i dla osoby, którą usiłuje odnaleźć. Gdy mroczna przeszłość zaczyna łączyć się z historią samego detektywa, bohater wie już, że nie spocznie, póki nie pozna prawdy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 472

Oceny
4,5 (314 oceny)
185
95
31
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Etel117

Nie oderwiesz się od lektury

Moja pierwsza książka tego autora i zaraz szukam innych. Bardzo wciągająca historia, ciekawa postać detektywa - ogólnie bardzo odpowiada mi taki klimat.
00
Pszczelarz73

Nie oderwiesz się od lektury

coż super książka.
00
Hitcher

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się super! Książka posiada wszystko co musi mieć rasowy thriller kryminalny!
00
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
emerytka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




The Wrong Side of Goodbye

Copyright © 2016 by Hieronymus, Inc.

This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA. All rights reserved.

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Magda Kurylak (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-66512-86-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Vinowi Scully’emu

z podziękowaniami

Z kryjówki w trawie słoniowej pognali w kierunku lądowiska. Cała piątka wdrapywała się do helikoptera z obu stron, a jeden z nich krzyczał:

– Dalej, naprzód!

Jakby trzeba ich było popędzać czy przypominać im, że są to najniebezpieczniejsze sekundy ich życia.

Pęd powietrza wywołany przez obracający się wirnik położył trawę i rozniósł dym sygnałowy na wszystkie strony. Hałas turbiny przygotowującego się do startu ze zwiększonym obciążeniem śmigłowca był ogłuszający. Siedzący przy drzwiach strzelcy pokładowi wciągnęli wszystkich do środka za troki plecaków i maszyna, która przysiadła na ziemi na chwilę jak ważka na wodzie, błyskawicznie wzbiła się w powietrze.

Kiedy się wzniosła i przechyliła, przez lewe drzwi można było zobaczyć linię drzew. Po chwili wśród figowców błysnęły płomienie wylotowe z luf karabinów.

Ktoś krzyknął:

– Snajperzy!

Jakby strzelec pokładowy potrzebował wyjaśnienia.

To była pułapka. Trzy wyraźne błyski – trzech snajperów. Czekali, aż śmigłowiec wystartuje i lecąc z dużym obciążeniem, stanie się łatwym celem z odległości niecałych dwustu metrów. Strzelec otworzył ogień ze swojego M60. Pociskami poszatkował wierzchołki drzew. Jednak snajperzy kontynuowali ostrzał. Slick, helikopter transportowy, nie miał pancerza. Zdecydowano o tym piętnaście tysięcy kilometrów stąd – zrezygnowano z dodatkowej ochrony, żeby zmniejszyć wagę maszyny, co przydało jej szybkości i zwrotności. Pocisk trafił w osłonę turbiny – rozległ się odgłos, który jednemu z bezbronnych ludzi na pokładzie skojarzył się z dźwiękiem wybitej na aut piłki baseballowej uderzającej w maskę zaparkowanego samochodu. Po chwili zabrzęczało rozbijane szkło, gdy następna kula przeleciała przez kokpit i trafiła obu pilotów – choć prawdopodobieństwo wynosiło jeden do miliona. Pierwszy pilot zginął na miejscu, a jego towarzysz zacisnął dłonie wokół szyi w instynktownym, choć bezskutecznym geście, starając się zatrzymać krew wewnątrz ciała. Pozbawiony kontroli helikopter zaczął się obracać zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Kręcąc się wokół własnej osi, oddalał się od drzew i kierował nad pola ryżowe. Ludzie z tyłu zaczęli krzyczeć. Ten, który dopiero co pomyślał o piłce baseballowej, usiłował odzyskać orientację w przestrzeni. Świat na zewnątrz śmigłowca wirował. Mężczyzna wbijał wzrok w pojedyncze słowo wyryte na metalowej ściance oddzielającej kokpit od ładowni. „Advance”, w którym poprzeczkę litery A tworzyła strzałka skierowana do przodu.

Nie oderwał od niego wzroku nawet wtedy, kiedy krzyki stały się jeszcze głośniejsze i poczuł, że helikopter gwałtownie traci wysokość. Przez siedem miesięcy prowadził zwiad, a teraz zostało mu tak mało czasu. Wiedział, że nie wróci. To był już koniec.

Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był czyjś krzyk:

– Przygotuj się!

Jakby istniała jakakolwiek szansa, że ktoś na pokładzie przeżyje uderzenie w ziemię, nie mówiąc już o pożarze, który później wybuchnie. I o żołnierzach Wietkongu, którzy nadejdą z maczetami.

Podczas gdy pozostali wrzeszczeli w panice, mężczyzna wyszeptał imię:

– Vibiana… – Wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy. – Vibiana…

Helikopter runął wprost na jedną z grobli pola ryżowego i rozpadł się na milion metalowych kawałków. Chwilę później zapłonęło rozlane paliwo – pożerający wrak ogień zaczął się rozprzestrzeniać po tafli wody pokrywającej pole. Czarny dym wzniósł się w niebo, niczym na oznaczenie strefy lądowania, wskazując miejsce, w którym leżały szczątki maszyny.

Snajperzy przeładowali broń w oczekiwaniu na helikoptery ratunkowe.

1

Harry Bosch nie miał nic przeciw czekaniu, bo widok był fantastyczny. Zamiast usiąść na kanapie w poczekalni, stał niecałe pół metra od okna i chłonął zróżnicowany krajobraz – od dachów śródmieścia aż po Ocean Spokojny. Detektyw znajdował się na pięćdziesiątym dziewiątym piętrze U.S. Bank Tower i czekał na Creightona, który zawsze wystawiał jego cierpliwość na próbę – robił to już wtedy, gdy pracowali razem w Centrum Parkera, gdzie z poczekalni, z żabiej perspektywy, widać było jedynie tył ratusza. Od czasów pracy w policji Los Angeles Creighton przeniósł się zaledwie o pięć przecznic na zachód, jednak w górę powędrował znacznie dalej – znalazł się wśród finansowych bogów miasta.

Choć widok zapierał dech w piersiach, Harry nie rozumiał, jak można chcieć zajmować biuro w wieży, która – jako najwyższy budynek na zachód od Missisipi – już dwa razy stała się celem planowanych, lecz niezrealizowanych zamachów terrorystycznych. Detektyw przypuszczał, że każdy, kto co rano wchodzi przez szklane drzwi budynku, oprócz stresu związanego z pracą odczuwa także jakiś ogólny niepokój. Może się to jednak wkrótce zmienić dzięki Wilshire Grand Center – pokrytej szkłem iglicy, wyrastającej ku niebu kilka przecznic dalej. Kiedy ją skończą, przejmie miano najwyższego budynku na zachód od Missisipi. I prawdopodobnie stanie się też celem potencjalnych ataków.

Boscha cieszyła każda okazja zobaczenia miasta z góry. Już jako młody śledczy często zgłaszał się do dodatkowej pracy w charakterze obserwatora na pokładzie jednego z policyjnych helikopterów tylko po to, żeby przelecieć się nad Los Angeles i jeszcze raz popatrzeć, jak bezkresne wydaje się to miasto.

Spojrzał w dół na autostradę 110, kompletnie zapchaną na całej długości w regionie South Central. Zwrócił uwagę na liczbę lądowisk dla helikopterów na dachach okolicznych budynków. Śmigłowiec stał się dla elit środkiem lokalnej komunikacji. Słyszał nawet, że niektórzy z najlepiej zarabiających koszykarzy Lakersów i Clippersów latali nim do hali Staples Center.

Szyba była na tyle gruba, że nie przepuszczała żadnych dźwięków. Miasto w dole zdawało się zupełnie ciche. Harry słyszał tylko odbierającą telefony recepcjonistkę, powtarzającą za każdym razem to samo powitanie:

– Trident Security, w czym mogę pomóc?

Wzrok Boscha podążył za wozem patrolowym jadącym szybko ulicą Figueroa na południe, w stronę L.A. Live. Dostrzegł duże cyf­­ry 01 namalowane na bagażniku i wiedział już, że to samochód Komendy Głównej. Niedługo później w ślad za nim poleciał policyjny helikopter i przemknął poniżej piętra, na którym stał Harry. Detektyw śledził go wzrokiem, kiedy od okna oderwał go dochodzący z tyłu głos.

– Pan Bosch?

Odwróciwszy się, zobaczył stojącą na środku poczekalni kobietę. Nie była to recepcjonistka.

– Nazywam się Gloria, rozmawialiśmy przez telefon – powiedziała.

– Tak, oczywiście – przytaknął Harry. – Asystentka pana Creigh­tona.

– Tak, miło mi pana poznać, zapraszam do środka.

– Świetnie, jeszcze chwila, a pewnie bym skoczył.

Nie uśmiechnęła się. Wyprowadziła Boscha przez drzwi na korytarz, którego ściany zdobiły rozwieszone w równych odstępach oprawione akwarele.

– To szkło bezpieczne – wyjaśniła. – Wytrzyma huragan piątej kategorii.

– Dobrze wiedzieć – odparł Harry. – Tylko żartowałem. Pani przełożony już w czasach, kiedy był zastępcą komendanta policji, słynął z tego, że każe na siebie czekać.

– Doprawdy? Tutaj czegoś takiego nie zauważyłam.

Bosch uznał, że to stwierdzenie nie ma sensu, skoro kobieta dopiero co odebrała go z poczekalni kwadrans po umówionej godzinie spotkania.

– Musiał to wyczytać w jakiejś książce o zarządzaniu, kiedy wspinał się po szczeblach kariery – dodał. – Wie pani, niech czekają, nawet jeśli przyszli punktualnie. To daje przewagę, kiedy wreszcie wpuści się ich do biura – można im w ten sposób pokazać, że jest się zajętym człowiekiem.

– Pierwsze słyszę o takiej filozofii biznesu.

– Może raczej filozofii gliniarza.

Weszli do części biurowej. W sekretariacie stały dwa biurka: przy jednym siedział dwudziestoparoletni mężczyzna w garniturze, a drugie było puste – zapewne należało do Glorii. Przechodząc między nimi, dotarli do drzwi i kobieta je otworzyła, po czym odsunęła się na bok.

– Proszę wejść – powiedziała. – Może przynieść panu butelkę wody?

– Nie, dziękuję – odparł Bosch. – Nie trzeba.

Harry znalazł się w jeszcze większym pomieszczeniu, w którym po lewej zobaczył biurko, a po prawej przestrzeń do rozmów nieoficjalnych – dwie kanapy stojące po przeciwnych stronach niskiego stolika ze szklanym blatem. Creighton siedział za biurkiem, co oznaczało, że ich spotkanie będzie miało formalny charakter.

Minęło ponad 10 lat, odkąd Bosch ostatni raz go widział. Nie mógł sobie przypomnieć, co to była za okazja, ale wydawało mu się, że spotkanie oddziału, na które Creighton przyszedł ogłosić budżet na nadgodziny czy też protokoły podróży. W tamtych czasach zastępca komendanta był ich głównym liczykrupą, odpowiedzialnym między innymi za budżet. Znany był z wprowadzania surowych zasad dotyczących nadgodzin. Wymagał udzielania szczegółowych wyjaśnień na zielonych świstkach, które musiał zatwierdzić przełożony. Ponieważ jednak taka akceptacja lub jej brak następowały zwykle po tym, jak dodatkowe godziny zostały już przepracowane, nowy system odebrano jako próbę zniechęcenia policjantów do dodatkowej pracy lub, co gorsza, skłonienia ich do brania nadgodzin, które później nie są zatwierdzane lub są wynagradzane nie wypłatą, lecz urlopem wyrównawczym. To właśnie na tym stanowisku Creighton zyskał wśród podwładnych przydomek „Kretyn”.

Chociaż niedługo później przeszedł do sektora prywatnego, „zielonki” wciąż były w użytku. W historii policji Los Angeles zapisał się wprowadzeniem zielonego kwitu na nadgodziny, a nie odważną akcją ratunkową, strzelaniną czy aresztowaniem niebezpiecznego drapieżcy.

– Harry, podejdź, proszę – powiedział Creighton. – Usiądź.

Bosch zbliżył się do biurka. Creighton, starszy od niego o kilka lat, był w dobrej formie. Wstał, wyciągając rękę w kierunku swojego gościa. Miał na sobie szary garnitur, uszyty na miarę, dopasowany do jego sylwetki. Wyglądał na bogacza. Harry uścisnął mu dłoń i zajął miejsce naprzeciwko niego. Nie ubrał się na to spotkanie zbyt elegancko. Włożył niebieskie dżinsy, taką samą koszulę i grafitową sztruksową kurtkę, którą miał od dobrych dwunastu lat. Garnitury Boscha z czasów pracy w policji Los Angeles były teraz pozawijane w plastikowe worki i nie zamierzał ich wyciągać specjalnie na spotkanie z Kretynem.

– Jak się pan ma, szefie? – zapytał.

– Nie jestem już szefem policji – zaśmiał się Creighton. – Te czasy dawno minęły. Mów mi John.

– John, zatem.

– Przepraszam, że musiałeś tyle czekać. Miałem rozmowę z klientem, a przecież klient nasz pan, czyż nie?

– Jasne, nic nie szkodzi. Mogłem podziwiać widoki.

Z okna za Creightonem rozciągała się panorama w przeciwnym kierunku – na północny wschód – od dzielnicy Civic Center aż do pokrytych śniegiem gór w San Bernardino. Harry domyślił się, że Creighton wybrał to biuro nie ze względu na góry, lecz na Civic Center. Ze swojego miejsca mógł patrzeć w dół na iglicę ratusza, komendę główną policji i siedzibę „Los Angeles Times”, nad którymi górował.

– To doprawdy wspaniałe widzieć świat z takiej perspektywy – stwierdził Creighton.

Bosch skinął głową i od razu przeszedł do rzeczy.

– Co mogę dla ciebie zrobić… John?

– Cóż, po pierwsze, dziękuję, że przyszedłeś, mimo że nie powiedziałem, dlaczego właściwie chciałbym się z tobą spotkać. Gloria wspominała, że nie było jej łatwo cię przekonać.

– Przepraszam za to, ale tak jak jej mówiłem, jeśli chodzi o pracę, to nie jestem zainteresowany. Mam już pracę.

– Tak, słyszałem, w San Fernando. Ale to chyba w niepełnym wymiarze godzin, prawda?

Powiedział to z lekką kpiną i Boschowi przypomniała się kwestia z filmu, który kiedyś oglądał: „jeśli nie jesteś gliniarzem, jesteś byle kim”. Wynikało z tego, że pracując w mniej istotnej komendzie, wciąż było się byle kim.

– Mam tyle spraw, ile mi potrzeba – odparł. – Pracuję też jako prywatny detektyw. Od czasu do czasu coś mi się trafi.

– Wszystko z polecenia, prawda? – zapytał Creighton.

Bosch przez chwilę mu się przyglądał.

– Mam być pod wrażeniem, że mnie sprawdziłeś? – zapytał wreszcie. – Nie chcę tu pracować, nieważne, ile miałbym zarabiać i jakie sprawy miałbym prowadzić.

– Pozwól, że zadam ci jedno pytanie, Harry. Wiesz, czym się tu zajmujemy?

Zanim odpowiedział, Bosch skierował wzrok na góry za głową Creightona.

– Wiem, że zapewniacie wysokiej jakości ochronę tym, których na to stać.

– Zgadza się.

Creighton ułożył trzy palce prawej dłoni w kształt, który jak Bosch przypuszczał, miał przypominać trójząb, symbol jego firmy.

– Trident Security – tłumaczył – specjalizuje się w bezpieczeństwie finansowym, technologicznym i osobistym. Dziesięć lat temu otworzyłem kalifornijski oddział. Mamy siedziby tutaj, w Nowym Jorku, Bostonie, Chicago, Miami, Londynie i we Frankfurcie. Niedługo otwieramy się także w Stambule. Działamy na bardzo dużą skalę, mamy tysiące klientów i jeszcze większą sieć kontaktów w naszej branży.

– Gratuluję – powiedział Bosch.

Zanim tutaj przyszedł, przez jakieś dziesięć minut czytał o Tridencie na swoim laptopie. Ekskluzywną firmę ochroniarską utworzył w 1996 roku w Nowym Jorku magnat transportu morskiego Dennis Laughton, który w przeszłości został porwany dla okupu na Filipinach. Laughton najpierw zatrudnił byłego komendanta nowojorskiej policji, żeby swoim nazwiskiem firmował przedsięwzięcie, a potem tak samo postępował w każdym mieście, w którym otwierał nową siedzibę. Wyciągał lokalnego komendanta lub wysokiej rangi oficera z miejscowej policji, żeby zrobić medialny szum i zapewnić sobie niezbędną współpracę lokalnych mundurowych. Podobno dziesięć lat temu Laughton najpierw zaoferował posadę szefowi policji Los Angeles, a dopiero kiedy ten jej nie przyjął, wybrał Creightona.

– Mówiłem już twojej asystentce, że nie jestem zainteresowany pracą dla Tridentu – odparł Bosch. – Twierdziła, że nie o to chodzi. Powiedz mi zatem, po co mnie wezwałeś, żebyśmy mogli obaj wrócić do swoich zajęć.

– Mogę cię zapewnić, że nie oferuję ci pracy w Tridencie – powiedział Creighton. – Szczerze mówiąc, potrzebujemy pełnej współpracy i szacunku ze strony policji Los Angeles, żeby zajmować się tym, czym się zajmujemy, i radzić sobie w delikatnych sprawach dotyczących naszych klientów i policji. Gdybyśmy zaproponowali ci współpracę z Tridentem, pojawiłby się problem.

– Masz na myśli moją sprawę?

– Właśnie.

Przez większą część zeszłego roku Bosch był zaangażowany w przedłużający się proces sądowy, jaki wytoczył policji Los Angeles, w której przepracował ponad trzydzieści lat. Złożył pozew, ponieważ uważał, że wysłano go na emeryturę bezprawnie. Wzbudził tym jednak niechęć pozostałych pracowników. Wyglądało na to, że nie ma znaczenia, iż w czasie służby doprowadził przed oblicze sprawiedliwości ponad stu morderców. Sprawa ostatecznie zakończyła się ugodą, ale niechęć ze strony niektórych, a zwłaszcza tych na górze, pozostała.

– Czyli gdybyś mnie zatrudnił w Tridencie, mogłoby to popsuć wasze relacje z policją Los Angeles – powiedział Harry. – Rozumiem. Ale do czegoś mnie jednak potrzebujecie. Zatem powiedz, proszę, co to takiego?

Creighton pokiwał głową. Najwyższa pora przejść do rzeczy.

– Kojarzysz Whitneya Vance’a? – zapytał.

Bosch skinął głową.

– Oczywiście, że tak.

– Otóż jest on naszym klientem. Podobnie zresztą jak jego firma, Advance Engineering.

– Whitney Vance ma jakieś osiemdziesiąt lat.

– Dokładnie osiemdziesiąt pięć. I…

Creighton otworzył górną szufladę pośrodku biurka i wyjął z niej jakiś dokument. Kiedy położył go na blacie pomiędzy nimi, Bosch zobaczył wydrukowany czek z perforowanym odcinkiem. Nie miał okularów, więc nie mógł odczytać ani kwoty, ani pozostałych informacji.

– …chciałby z tobą porozmawiać – dokończył Creighton.

– O czym?

– Tego nie wiem. Powiedział, że to prywatna sprawa, i prosił konkretnie o ciebie. Nie chciał o tym mówić z nikim innym. Wystawił potwierdzony czek na dziesięć tysięcy dolarów, który dostaniesz, jeżeli spotkasz się z Vance’em, niezależnie od tego, czy zaowocuje to dalszą współpracą.

Bosch nie wiedział, co powiedzieć. Dzięki ugodzie w swojej sprawie sądowej chwilowo miał sporo kasy, ale większość umieścił na długoterminowych lokatach inwestycyjnych, które miały mu zapewnić wygodną starość, a także niemałą kwotę dla jego córki. Jednak zostały jej jeszcze ponad dwa lata college’u, a później studia, za które trzeba będzie zapłacić czesne. Chociaż otrzymywała całkiem hojne stypendia, i tak niedługo będzie musiał pokryć część jej wydatków. Bez wątpienia mógłby zrobić całkiem niezły użytek z dziesięciu tysięcy dolarów.

– Gdzie i kiedy ma się odbyć to spotkanie? – zapytał wreszcie.

– Jutro rano o dziewiątej w domu pana Vance’a w Pasadenie – odparł Creighton. – Adres jest na czeku. Sądzę, że zechcesz ubrać się nieco bardziej elegancko.

Harry zignorował ten komentarz. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął okulary i je założył, sięgając po czek. Wystawiono go na jego pełne imię i nazwisko – Hieronymus Bosch.

Pod perforowaną linią biegnącą wzdłuż dolnej części czeku widniały adres i godzina spotkania wraz z dopiskiem „Proszę przyjść bez broni”. Bosch złożył czek wzdłuż perforacji i, chowając go do marynarki, spojrzał na Creightona.

– Prosto stąd pójdę do banku. Zdeponuję czek i jeśli wszystko będzie w porządku, zjawię się na jutrzejszym spotkaniu.

– Wszystko będzie w porządku. – Creighton uśmiechnął się ironicznie.

Harry skinął głową.

– W takim razie to chyba wszystko – powiedział i wstał gotów do wyjścia.

– Jest coś jeszcze, Bosch. – Creighton go zatrzymał.

Detektyw zauważył, że po niecałych dziesięciu minutach mężczyzna zrezygnował z mówienia mu po imieniu.

– Co takiego? – zapytał Harry.

– Nie mam pojęcia, o co poprosi staruszek, ale bardzo mi na nim zależy. To ktoś więcej niż klient i nie chcę, żeby na tym etapie swojego życia miał się na kimś przejechać. Niezależnie od tego, o co poprosi, muszę być na bieżąco informowany.

– Przejechać? Jeżeli dobrze rozumiem, to pan mnie wezwał, Creighton. Więc to co najwyżej ja mogę się na kimś przejechać. Niezależnie od tego, jak dużo mi się za to płaci.

– Zapewniam, że tak się nie stanie. Jedyna przejażdżka, jaka pana czeka, to ta do Pasadeny, za którą właśnie dostał pan dziesięć tysięcy dolarów.

Bosch kiwnął głową.

– Dobrze – powiedział. – Trzymam pana za słowo. Spotkam się ze staruszkiem jutro i dowiem się, o co chodzi. Jeśli jednak zostanie moim klientem, to ta jego sprawa, czegokolwiek będzie dotyczyła, pozostanie pomiędzy nim a mną. Nie będę nikogo o niczym informował, chyba że Vance sobie tego zażyczy. Zawsze pracuję tak samo, niezależnie od tego, kim jest klient.

Bosch ruszył do wyjścia. Kiedy do niego dotarł, raz jeszcze spojrzał na Creightona.

– Dzięki za widok.

Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Opuszczając budynek, zatrzymał się jeszcze przy recepcji, żeby podbić kartę parkingową. Chciał się upewnić, że to Creighton pokryje zarówno dwudziestodolarową opłatę parkingową, jak i koszty myjni, z której Harry zdecydował się skorzystać, odstawiając samochód.

2

Posiadłość Vance’a mieściła się przy San Rafael Avenue, nieopodal klubu golfowego Annandale. W tej dzielnicy dziedzicznych fortun domy i rezydencje, przekazywane z pokolenia na pokolenie, wznosiły się za kamiennymi murami i czarnymi żelaznymi ogrodzeniami. Było tu zupełnie inaczej niż w Hollywood Hills, gdzie mieszkali nowobogaccy, których kosze na śmieci przez cały tydzień stały na ulicach. Przy San Rafael Avenue nie było ani jednej tabliczki z napisem „Na sprzedaż”. Aby kupić tu dom, trzeba było kogoś znać, a może nawet być z kimś spokrewnionym.

Bosch zaparkował przy krawężniku około stu metrów od bramy broniącej dostępu do posiadłości Vance’a. Wieńczące ją kolce miały gustowny kształt kwiatów. Przez parę chwil przyglądał się skręcającemu za bramą podjazdowi, który biegł w górę pomiędzy dwoma łagodnymi zielonymi wzgórzami i za nimi znikał. Nie było stąd widać żadnych zabudowań – nawet garażu. Znajdowały się one zapewne z dala od ulicy, odseparowane od niej ukształtowaniem terenu, żelazem i ochroną. Bosch wiedział jednak, że gdzieś za tymi wzgórzami w kolorze dolarów czeka na niego osiemdziesięciopięcioletni Whitney Vance, który ma do niego interes. Coś, do czego potrzebuje człowieka zza bramy z kolcami.

Detektywowi zostało jeszcze dwadzieścia minut do umówionego spotkania i postanowił spożytkować ten czas na przeczytanie kilku artykułów, które rano znalazł w internecie i pobrał na laptopa.

Bosch, jak większość mieszkańców Kalifornii, mniej więcej znał życiorys Whitneya Vance’a. Mimo to niektóre szczegóły go zafascynowały. Vance, któremu jako jednemu z nielicznych udało się pomnożyć niemałą odziedziczoną fortunę, wzbudził nawet jego podziw. Należał do czwartego pokolenia osiadłej w Pasadenie górniczej rodziny, której historia rozpoczęła się w czasach kalifornijskiej gorączki złota. Choć właśnie ona przywiodła prapradziadka Vance’a na zachód, to nie cenny kruszec zapoczątkował rodzinną fortunę. Sfrustrowany niepowodzeniami w poszukiwaniu złota prapradziadek zbudował w hrabstwie San Bernardino pierwszą w Kalifornii kopalnię odkrywkową, w której wydobywano w bardzo dużych ilościach rudę żelaza. Jego syn otworzył drugą kopalnię na południe od pierwszej, w hrabstwie Imperial, a ojciec Vance’a kontynuował pasmo sukcesów rodziny, uruchamiając hutę stali i zakład produkcyjny. Firmy te wspierały nowo powstający przemysł lotniczy, którego twarzą w tamtych czasach był Howard Hughes. Bogacz najpierw zlecał Nelsonowi Vance’owi pracę, a później przyjął go na wspólnika w licznych przedsięwzięciach lotniczych. Hughes był też ojcem chrzestnym jego jedynego dziecka.

Whitney Vance urodził się w 1931 roku i najwyraźniej już w młodości postanowił obrać własną, oryginalną drogę. Poszedł na reżyserię na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, ale prędko rzucił studia i wrócił na łono rodziny, przenosząc się do Kalifornijskiego Instytutu Technicznego, tak zwanego Caltechu w Pasadenie – szkoły, do której uczęszczał niegdyś „wujek Howard”. To właśnie Hughes zachęcił młodego Whitneya, żeby studiował tam inżynierię aeronautyczną.

Podobnie jak jego przodkowie, kiedy nadeszła kolej Vance’a, skierował biznes na nowe i jeszcze bardziej intratne tory, wciąż jednak powiązane ze stalą, pierwotnym produktem rodziny. Zdobył liczne kontrakty rządowe na produkcję części samolotowych i założył Advance Engineering – firmę, która do wielu ze swoich wyrobów zachowała prawa patentowe. Złącza do węży, wykorzystywane do bezpiecznego tankowania samolotów, zostały dopracowane w rodzinnej hucie stali i do dzisiaj są używane na wszystkich lotniskach świata. Ferryt pozyskiwany z rud żelaza w kopalniach Vance’a stosowano podczas pierwszych prób zbudowania niewykrywalnego dla radarów samolotu. Vance skrupulatnie patentował i chronił każdy z procesów produkcyjnych, co dawało jego firmie gwarancję udziałów w trwającym dziesiątki lat rozwoju technologii stealth. Firma należała do tak zwanego kompleksu wojskowo-przemysłowego, a jej wartość znacznie wzrosła po wojnie w Wietnamie. Podczas tego konfliktu każda misja wojskowa korzystała ze sprzętu wyprodukowanego przez Advance Engineering. Harry dobrze pamiętał logo firmy – literę A ze strzałką zamiast poprzeczki – znajdujące się na kadłubie wszystkich helikopterów, którymi latał w Wietnamie.

Zatopionego w myślach Boscha zaskoczyło stukanie w okno samochodu. Zobaczył umundurowanego policjanta z Pasadeny, a w lusterku wstecznym dojrzał biało-czarny samochód patrolowy. Detektyw był tak zatopiony w lekturze, że nawet nie usłyszał podjeżdżającego radiowozu.

Żeby otworzyć okno, musiał uruchomić silnik swojego cherokee. Wiedział, o co chodzi. Dwudziestodwuletni, proszący się o lakierowanie samochód zaparkowany przed posiadłością rodziny, która miała spory udział w rozwoju stanu Kalifornia, wyglądał podejrzanie. To, że pojazd był dopiero co umyty, a Bosch miał na sobie wygrzebany z plastikowych toreb świeżo wyprasowany garnitur i krawat, w ogóle się nie liczyło. Policji wystarczyło niespełna piętnaście minut, żeby zareagować na jego wtargnięcie do dzielnicy.

– Wiem, jak to wygląda – zaczął – ale jestem umówiony na spotkanie po drugiej stronie ulicy za jakieś pięć minut i tylko…

– To cudownie – powiedział gliniarz. – Mógłby pan wysiąść z samochodu?

Bosch przyglądał mu się przez chwilę. Na plakietce umieszczonej nad kieszonką na jego piersi przeczytał nazwisko Cooper.

– Pan żartuje, prawda? – zapytał.

– Nie, proszę pana, bynajmniej – odparł policjant. – Proszę wysiąść z auta.

Harry głęboko odetchnął, otworzył drzwi i postąpił, jak mu kazano. Podniósł dłonie na wysokość ramion, mówiąc:

– Jestem oficerem policji.

Tak jak się spodziewał, Cooper natychmiast się spiął.

– Nie mam przy sobie broni – szybko dodał Bosch. – Jest w schowku.

Był teraz wdzięczny za dopisek u dołu czeku z prośbą, żeby na spotkanie z Vance’em przyszedł nieuzbrojony.

– Proszę pokazać dokumenty – zażądał Cooper.

Harry ostrożnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął etui z odznaką i legitymacją. Cooper oglądał przez chwilę odznakę, a następnie przyjrzał się legitymacji.

– Tu jest napisane, że należy pan do służby ochotniczej, a nie regularnej – powiedział.

– Tak, pracuję w niepełnym wymiarze.

– I jest pan jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od swojego rejonu, czyż nie? Co pan tutaj robi, detektywie Bosch?

Cooper oddał mu etui, a Harry je schował.

– Próbowałem to panu wyjaśnić – odparł. – Mam spotkanie, na które przez pana się spóźnię, z panem Vance’em, który jak mi się wydaje, mieszka tam. – Bosch wskazał czarną bramę.

– Czy to spotkanie ma związek z policją? – zapytał Cooper.

– Z pewnością nie ma związku z panem.

Przez dłuższą chwilę mierzyli się nawzajem zimnym spojrzeniem, nie mrugając. Wreszcie odezwał się Bosch.

– Pan Vance na mnie czeka – powiedział. – Taki gość jak on pewnie zapyta, czemu się spóźniłem, i będzie chciał coś z tym zrobić. Ma pan jakieś imię, Cooper?

Cooper zamrugał.

– Jasne, pierdol się – odparł. – Miłego dnia.

Odwrócił się i ruszył do radiowozu.

– Dziękuję – zawołał za nim Bosch.

Harry wsiadł do samochodu i natychmiast odjechał. Ruszyłby z piskiem opon, gdyby tylko jego stary wóz był do tego zdolny. Niestety, siedzącemu w zaparkowanym radiowozie Cooperowi mógł pokazać jedynie chmurę niebieskiego dymu ze starego wydechu.

Skręcił na podjazd prowadzący do bramy posiadłości Vance’a i podjechał do interkomu z kamerą. Niemal natychmiast z głoś­nika usłyszał:

– Tak?

Głos należał do młodego mężczyzny, na tyle znużonego, że brzmiał arogancko. Bosch wychylił się przez okno i zaczął mówić głośno, wiedząc, że najprawdopodobniej nie jest to konieczne.

– Harry Bosch do pana Vance’a, jestem umówiony.

Po chwili brama zaczęła się otwierać.

– Proszę jechać podjazdem do miejsca postojowego przy stanowisku ochrony – powiedział głos. – Pan Sloan będzie na pana czekał przy wykrywaczu metali. Proszę zostawić broń i urządzenia do nagrywania w schowku w samochodzie.

– Jasne, rozumiem – odparł Bosch.

– Proszę jechać – powiedział głos.

Brama była już całkowicie otwarta i Harry ruszył brukowanym podjazdem przez wypielęgnowane szmaragdowe wzgórza do drugiego ogrodzenia z budką strażniczą. Tutejszy system zabezpieczeń z podwójnym ogrodzeniem był podobny do tego, jaki stosowano w większości odwiedzonych przez Boscha więzień. Oczywiście, w tym miejscu jego cel był odwrotny, bo chodziło o to, żeby nikogo nie wpuszczać, a tam – nie wypuszczać. Kiedy druga brama się otworzyła, z budki wyszedł umundurowany strażnik i pokierował Boscha na miejsce parkingowe. Mijając go, Harry mu pomachał i zauważył, że na ramieniu granatowego munduru ma naszywkę z logo Trident Security.

Kiedy zaparkował, kazano mu umieścić klucze, telefon, zegarek i pasek do spodni w plastikowej kuwetce, a następnie przejść przez wykrywacz metali, taki jak na lotniskach. Cały czas obserwowało go dwóch pracowników Tridentu. Oddali mu wszystko poza telefonem, który – jak wyjaśnili – zostawią w schowku w jego samochodzie.

– Czy ktoś poza mną dostrzega tutaj ironię? – zapytał Bosch, przewlekając pasek przez szlufki spodni. – No wiecie, ta rodzina zrobiła majątek na metalach, a teraz wejścia do ich domu broni wykrywacz metali.

Żaden ze strażników nie odpowiedział.

– No dobra, to chyba tylko ja – skomentował Harry.

Kiedy zapiął pasek, przeszedł do kolejnego etapu kontroli bezpieczeństwa – do mężczyzny w garniturze, z obowiązkową słuchawką przy uchu i mikrofonem na nadgarstku oraz idealnie do nich pasującym śmiertelnie poważnym spojrzeniem tajnego agenta. Jego ogolona głowa dopełniała wizerunku twardego faceta. Nie przedstawił się, ale Bosch uznał, że musi to być Sloan, o którym wcześniej słyszał przez interkom. Mężczyzna bez słowa wprowadził detektywa wejściem dla dostawców do ogromnej rezydencji z szarego kamienia, która zdaniem Harry’ego mogłaby spokojnie konkurować z najwspanialszymi domostwami Du Pontów czy Vanderbiltów. Według Wikipedii majątek Vance’a był wart sześć miliardów dolarów. Bosch nie miał wątpliwości, że już nigdy nie znajdzie się bliżej amerykańskiej arystokracji.

Zaprowadzono go do pomieszczenia, na którego wyłożonych ciemnym drewnem ścianach w czterech rzędach wisiały dziesiątki oprawionych fotografii w formacie 20 × 25 centymetra. Na końcu pokoju stały barek i dwie kanapy.

Ochroniarz w garniturze wskazał Boschowi jedną z nich.

– Proszę usiąść, sekretarka pana Vance’a przyjdzie po pana, kiedy pan Vance będzie mógł pana przyjąć.

Detektyw zajął miejsce na kanapie naprzeciwko ściany ze zdjęciami.

– Przynieść panu wody? – zapytał gość w garniaku.

– Nie, dziękuję.

Ochroniarz stanął przy drzwiach, przez które właśnie weszli, i dłonią chwycił nadgarstek drugiej ręki, przyjmując pozycję, która wskazywała, że jest czujny i gotowy na wszystko.

Bosch postanowił przyjrzeć się fotografiom. Dokumentowały życie Whitneya Vance’a i przedstawiały osoby, które miał okazję spotkać. Na pierwszym zdjęciu widnieli Howard Hughes i nastoletni chłopiec, którym – jak przypuszczał Harry – był Vance. Opierali się o niepomalowany metalowy kadłub samolotu. Fotografie rozwieszono chyba w porządku chronologicznym, od lewej do prawej. Ukazywały pana domu z wieloma dobrze znanymi przedstawicielami przemysłu, polityki oraz mediów. Nie wszystkie postacie, z którymi pozował, udało się Boschowi rozpoznać, ale począwszy od Lyndona Johnsona aż do Larry’ego Kinga, wiedział, kim była większość z nich. Na każdym zdjęciu Vance uśmiechał się w ten sam sposób – unosząc tylko lewy kącik ust – jakby chciał pokazać, że pozowanie do fotografii nie było jego pomysłem. Twarz mężczyzny starzała się ze zdjęcia na zdjęcie, powieki były coraz bardziej opuszczone, ale uśmiech pozostawał ten sam.

Dwa ujęcia przedstawiały Vance’a z Larrym Kingiem, reporterem telewizji CNN, który przez wiele lat przeprowadzał wywiady z różnymi osobistościami i ludźmi, o których było głośno. Na pierwszym obaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie w studio, które łatwo dało się rozpoznać jako miejsce pracy Kinga przez ponad dwadzieścia lat. Na biurku pomiędzy nimi stała książka. Na drugim Vance złotym piórem składał autograf w egzemplarzu dla Kinga. Harry wstał i podszedł do ściany, żeby przyjrzeć się fotografiom z bliska. Założył okulary, żeby przeczytać tytuł książki, którą Vance promował w programie.

STEALTH: Konstruowanie znikającego samolotu

Whitney P. Vance

Bosch przypomniał sobie, że Whitney Vance opisał historię swojej rodziny. Recenzenci skrytykowali tę książkę nie z powodu tego, co w niej zawarł, lecz za to, co pominął. Jego ojciec, Nelson Vance, w swoim czasie był dość bezwzględnym biznesmenem i kontrowersyjną postacią na scenie politycznej. Choć nigdy mu tego nie udowodniono, uważano, że należał do grupy bogatych przedsiębiorców popierających eugenikę – pseudonaukę mającą na celu ulepszenie rodzaju ludzkiego poprzez sele­ktywne rozmnażanie i eliminowanie niepożądanych cech. Po tym, jak naziści, bazując na podobnie wypaczonej doktrynie, dopuścili się ludobójstwa w czasie drugiej wojny światowej, ludzie tacy jak Nelson Vance zaczęli ukrywać swoje przekonania i powiązania.

Książka w zasadzie jedynie zaspokajała próżność autora, sławiąc jego ojca bohatera i prawie nie wspominając o jego ciemniejszych stronach. Whitney Vance w starszym wieku stał się takim odludkiem, że wydanie tej historii stworzyło okazję do postawienia go ponownie w świetle fleszy i wypytania o rzeczy, które w swojej publikacji pominął.

– Pan Bosch?

Harry odwrócił się od fotografii w stronę kobiety stojącej w drzwiach prowadzących na korytarz po drugiej stronie pokoju. Wyglądała na mniej więcej siedemdziesiąt lat. Siwe włosy miała zaczesane w praktyczny kok na czubku głowy.

– Jestem sekretarką pana Vance’a, nazywam się Ida – powiedziała. – Teraz pana przyjmie.

Bosch ruszył za nią korytarzem. Pokonali chyba ze sto metrów, zanim przeszli niskimi schodkami na kolejny korytarz prowadzący przez skrzydło rezydencji zbudowane wyżej na zboczu wzgórza.

– Przepraszam, że musiał pan czekać.

– Nic nie szkodzi – odparł Bosch. – Przyjemnie mi się oglądało fotografie.

– Są pełne historii.

– Owszem.

– Pan Vance nie mógł się doczekać spotkania z panem.

– To świetnie, bo jeszcze nigdy nie spotkałem miliardera.

Jego niezbyt taktowny komentarz szybko zakończył rozmowę. Jakby to, że wspomniał o pieniądzach w tej rezydencji wzniesionej na ich cześć, odebrane zostało jako na wskroś prymitywne i prostackie.

Dotarli wreszcie do podwójnych drzwi. Ida wprowadziła Harry’ego do domowego biura Whitneya Vance’a.

Mężczyzna, z którym detektyw przyszedł się spotkać, siedział za biurkiem, tyłem do pustego kominka na tyle dużego, że mógłby posłużyć za kryjówkę na wypadek tornada. Chudą dłonią, tak białą, jakby nałożono na nią lateksową rękawiczkę, skinął na Boscha, żeby podszedł.

Harry zbliżył się do biurka, a Vance wskazał mu skórzany fotel naprzeciwko. Nie podał Boschowi ręki na powitanie. Siadając, detektyw dostrzegł, że starszy pan porusza się na wózku inwalidzkim z elektrycznym panelem sterującym na lewym podłokietniku. Zauważył też, że na ciemnym błyszczącym drewnie blatu biurka nie ma żadnych dokumentów poza pojedynczą kartką, pustą albo odwróconą zapisaną stroną do dołu.

– Dzień dobry, panie Vance, jak się pan ma? – zapytał Bosch.

– Mam się staro. Z całych sił starałem się wygrać z czasem, ale niektórych rzeczy nie da się pokonać. Komuś takiemu jak ja trudno to zaakceptować, ale nie mam wyjścia, panie Bosch.

Vance ponownie wykonał gest białą kościstą ręką, wskazując całe pomieszczenie.

– To wszystko wkrótce straci jakiekolwiek znaczenie – powiedział.

Harry się rozejrzał, na wypadek gdyby znajdowało się tam coś, co zdaniem Vance’a powinien zobaczyć. Po prawej stronie stały długa biała kanapa i fotele do kompletu. Był też barek, za który w razie potrzeby mógł się wślizgnąć gospodarz. Na dwóch ścianach wisiały obrazy przedstawiające jedynie plamy kolorów.

Ponownie spojrzał na Vance’a, który uśmiechnął się tak samo, jak na zdjęciach w poczekalni – unosząc tylko lewy kącik ust. Nie umiał przywołać na twarz pełnego uśmiechu. Sądząc po fotografiach, które widział Bosch, nigdy tego nie potrafił.

Detektyw nie był pewien, jak zareagować na to, co starszy pan mówił o śmierci i braku znaczenia. Postanowił więc ciągnąć dalej wstęp, który obmyślał wielokrotnie od spotkania z Creightonem.

– Panie Vance, powiedziano mi, że chciał mnie pan widzieć i zapłacił mi pan niemałą sumę, żebym się tu zjawił. Może dla pana nie jest to dużo, ale dla mnie zdecydowanie tak. Co mogę dla pana zrobić?

Mężczyzna przestał się uśmiechać i skinął głową.

– Człowiek, który od razu przechodzi do rzeczy – powiedział. – Podoba mi się to.

Sięgnął do panelu wózka i podjechał bliżej biurka.

– Czytałem o panu w gazecie – mówił dalej. – Wydaje mi się, że w zeszłym roku. Ta sprawa z lekarzem i strzelaniną. Odniosłem wrażenie, że jest pan osobą, która się nie poddaje, panie Bosch. Wiele od pana wymagali, ale pan sobie poradził. Podoba mi się to. Właśnie czegoś takiego potrzebuję, a teraz rzadko się to spotyka.

– Co pan chce, żebym zrobił? – zapytał ponownie Bosch.

– Chcę, żeby kogoś pan dla mnie odnalazł – powiedział Vance. – Kogoś, kto być może nigdy nie istniał.

3

Zaintrygowawszy Boscha tą prośbą, Vance trzęsącą się lewą ręką odwrócił leżącą na biurku kartkę i wyjaśnił detektywowi, że musi podpisać ten dokument, zanim będą mogli dalej rozmawiać.

– To umowa o zachowaniu poufności – powiedział. – Według mojego prawnika jest bardzo solidna. Pański podpis zagwarantuje, że nikomu nie ujawni pan przebiegu naszej rozmowy ani wyników śledztwa. Nawet moim pracownikom lub komuś, kto powie, że przychodzi w moim imieniu. Tylko mnie, panie Bosch. Jeżeli pan to podpisze, odpowiada pan tylko przede mną. Wyniki swojego śledztwa przedstawia pan tylko mnie. Rozumie pan?

– Tak, rozumiem – odpowiedział Harry. – Nie mam nic przeciwko zawarciu takiej umowy.

– Świetnie, w takim razie dam panu coś do pisania.

Vance przesunął dokument na drugą stronę biurka i z ozdobnego złotego stojaka wyjął wieczne pióro. Było grube i ciężkie, więc Bosch przypuszczał, że zrobiono je z prawdziwego złota. Przypominało to, którym na zdjęciu Vance podpisywał książkę dla Larry’ego Kinga.

Detektyw prędko przebiegł dokument wzrokiem i podpisał. Położył na nim pióro i przesunął go po blacie biurka w kierunku Vance’a. Starszy pan włożył kartkę do szuflady, a następnie uniósł pióro, aby Harry mógł mu się lepiej przyjrzeć.

– Zrobiono je ze złota, które mój pradziadek wydobył w Sierra Nevada w tysiąc osiemset pięćdziesiątym drugim roku – wyjaśnił. – Jeszcze zanim konkurencja w tamtym regionie zmusiła go do wyruszenia na południe. Zanim odkrył, że więcej niż na złocie można zarobić na żelazie.

Obrócił pióro w dłoni.

– Przekazywane było z pokolenia na pokolenie – dodał. – Należy do mnie, odkąd poszedłem na studia.

Vance przyglądał się pióru, jakby widział je po raz pierwszy. Harry milczał. Zastanawiał się, czy starszy pan nie ma problemów z głową i czy chęć odnalezienia kogoś, kto mógł nigdy nie istnieć, nie jest oznaką, że umysł go zawodzi.

– Panie Vance? – odezwał się Bosch.

Starszy mężczyzna wsunął pióro na miejsce i popatrzył na swojego gościa.

– Nie mam nikogo, komu mógłbym je zostawić – powiedział. – Nikogo, komu mógłbym zostawić to wszystko.

Miał rację. Z danych osobowych, do których dotarł Harry, wynikało, że Vance nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci. Niektóre opracowania sugerowały przewrotnie, że jest gejem, ale nie zostało to nigdy potwierdzone. W innych wzmiankach biograficznych twierdzono, że był zbyt pochłonięty pracą, żeby utrzymać stały związek, a co dopiero założyć rodzinę. Wspominano o kilku krótkich romansach, zwłaszcza z hollywoodzkimi gwiazdeczkami, ale mogły to być randki zaaranżowane na potrzeby medialne, żeby uciąć spekulacje o jego homoseksualizmie. Bosch nie znalazł jednak nic o ostatnich co najmniej czterdziestu latach.

– Ma pan dzieci, panie Bosch? – zapytał Vance.

– Mam córkę.

– Gdzie?

– Na studiach, na Uniwersytecie Chapmana w hrabstwie Orange.

– To dobra szkoła. Studiuje reżyserię?

– Psychologię.

Vance oparł się wygodniej. Sprawiał wrażenie, jakby spoglądał w przeszłość.

– W młodości chciałem studiować reżyserię – powiedział. – Marzenia młodego człowieka…

Nie dokończył zdania. Harry pomyślał, że będzie musiał oddać mu pieniądze. To wszystko wynika z jakiegoś zaburzenia i nie czeka tu na niego żadne zlecenie. Nie może wziąć od tego człowieka zapłaty, nawet jeśli stanowiła ona nic nieznaczącą kroplę w morzu jego bogactwa. Detektyw nie brał pieniędzy od osób w takim stanie, nieważne jak wielki miały majątek.

Vance wyrwał się z otchłani wspomnień i spojrzał na Boscha. Pokiwał głową, jakby zdając sobie sprawę z tego, co myśli Harry, po czym chwycił podłokietnik lewą ręką i się pochylił.

– Chyba powinienem panu powiedzieć, o co tutaj chodzi.

Bosch kiwnął głową.

– Dobrze by było.

Vance odpowiedział mu skinieniem i uniósł kącik ust w tym swoim krzywym uśmiechu. Na chwilę spuścił wzrok, po czym spojrzał na Boscha głęboko osadzonymi oczyma, błyszczącymi zza okularów bez oprawek.

– Dawno temu popełniłem błąd – zaczął mówić. – Nigdy go nie naprawiłem i nigdy nie oglądałem się za siebie. Teraz jednak chciałbym się dowiedzieć, czy mam dziecko. Dziecko, któremu mógłbym przekazać moje złote pióro.

Harry dość długo mu się przyglądał, licząc na to, że powie coś więcej. Kiedy jednak Vance ponownie się odezwał, zdawało się, że uchwycił się innego wspomnienia.

– Kiedy miałem osiemnaście lat, nie chciałem mieć nic wspólnego z firmą ojca – opowiadał. – Bardziej interesowało mnie zostanie kolejnym Orsonem Wellesem. Pragnąłem robić filmy, a nie części samolotowe. Byłem zadufany w sobie, jak chyba każdy młody człowiek.

Bosch przypomniał sobie siebie w wieku osiemnastu lat. W jego przypadku chęć wytyczenia własnej drogi zaprowadziła go do tuneli w Wietnamie.

– Uparłem się przy szkole filmowej – mówił dalej Vance. – Zapisałem się na Uniwersytet Południowej Kalifornii w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku.

Harry skinął głową. Ze swojej wcześniejszej lektury wiedział, że Vance spędził tam tylko rok, a potem przeniósł się do Kalifornijskiego Instytutu Technicznego, żeby przyczynić się do dalszego rozwoju dynastii Vance’ów. Z internetowych źródeł Bosch nie dowiedział się, jaka była tego przyczyna, ale spodziewał się, że zaraz stanie się to jasne.

– Poznałem dziewczynę – powiedział Vance. – Meksykankę. Niedługo potem zaszła w ciążę. To była niemal najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Najgorszą było poinformowanie o tym ojca.

Zamilkł, raz jeszcze spuszczając wzrok na blat biurka. Łatwo było się domyślić reszty, ale Bosch chciał jak najwięcej usłyszeć z ust Vance’a.

– Co się stało? – zapytał.

– Wysłał ludzi, którzy mieli ją przekonać, żeby nie urodziła tego dziecka. Ludzi, którzy mieli ją zawieźć do Meksyku, żeby się tym zajęła.

– I pojechała?

– Jeśli tak, to nie z nimi. Zniknęła z mojego życia i nigdy więcej jej już nie widziałem. Byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby jej szukać. Dałem ojcu wszystko, czego potrzebował, żeby mnie kontrolować: potencjalną hańbę i upokorzenie, a z powodu tego, ile ona miała lat, także ryzyko procesu karnego. Zrobiłem więc to, co mi kazał. Przeniosłem się na Caltech, i tyle.

Vance skinął głową, jakby sam sobie przytakiwał.

– To były inne czasy… zarówno dla mnie, jak i dla niej.

Podniósł wzrok i długo wpatrywał się w Harry’ego, zanim ponownie podjął wątek.

– Teraz chciałbym się jednak dowiedzieć. Kiedy zbliża się koniec, chce się wrócić…

Minęło kilka uderzeń serca, nim znów się odezwał.

– Czy może mi pan pomóc, panie Bosch? – zapytał.

Detektyw przytaknął. Wierzył, że ból w oczach Vance’a jest prawdziwy.

– Upłynęło wiele czasu, ale mogę spróbować – odparł. – Czy będzie pan miał coś przeciwko, jeśli zadam teraz kilka pytań i będę robił notatki?

– Proszę bardzo, ale raz jeszcze przypomnę, że trzeba to wszystko zachować w całkowitej tajemnicy. Czyjeś życie może być w niebezpieczeństwie. Na każdym kroku powinien pan oglądać się za siebie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ktoś postara się dowiedzieć, dlaczego chciałem się z panem spotkać i nad czym pan dla mnie pracuje. Przygotowałem w tym celu przykrywkę, którą możemy omówić później. Tymczasem proszę zadać swoje pytania.

Czyjeś życie może być w niebezpieczeństwie. Te słowa tłukły się Boschowi po głowie, kiedy wyjmował niewielki notes z wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął też zrobiony z plastiku, a nie ze złota, długopis, który kupił w drogerii.

– Przed chwilą powiedział pan, że czyjeś życie może być w niebezpieczeństwie. Czyje życie i dlaczego?

– Proszę nie być naiwnym, panie Bosch. Jestem pewien, że zanim pan tu przyszedł, trochę pan o mnie poczytał. Nie mam żadnego spadkobiercy, a przynajmniej o żadnym nic nie wiadomo. Po mojej śmierci kontrolę nad Advance Engineering przejmie zarząd firmy, który nadal będzie sobie wypychał kieszenie milionami z kontraktów rządowych. Prawowity spadkobierca zmieniłby wszystko, a może tu chodzić o miliardy. Nie sądzi pan, że za coś takiego ludzie lub organizacje byłyby gotowe zabić?

– Z mojego doświadczenia wynika, że ludzie gotowi są zabić z dowolnego powodu, a nawet bez niego – odparł Harry. – Jeżeli uda mi się ustalić, że ma pan spadkobierców, nie obawia się pan, że staną się potencjalnymi celami?

– Dam im możliwość wyboru – odpowiedział Vance. – Uważam, że jestem im to winien. Zamierzam ich też chronić, najlepiej jak to możliwe.

– Jak nazywała się dziewczyna, która zaszła z panem w ciążę?

– Vibiana Duarte.

Bosch zanotował nazwisko.

– Nie zna pan może jej daty urodzenia?

– Niestety, nie pamiętam.

– Była studentką Uniwersytetu Południowej Kalifornii?

– Nie, poznałem ją w KDK, gdzie pracowała.

– KDK?

– Stołówka studencka nazywała się Kuchnia dla Każdego – w skrócie KDK.

Bosch zrozumiał od razu, że to wykluczało możliwość odszukania Vibiany Duarte poprzez akta studenckie, które zazwyczaj okazywały się bardzo przydatne, ponieważ większość szkół bacznie śledziła poczynania swoich absolwentów. A to oznaczało, że poszukiwania kobiety będą jeszcze trudniejsze, a szanse jej odnalezienia jeszcze mniejsze.

– Wspomniał pan, że to Meksykanka – powiedział. – Czyli Latynoska? Była obywatelką Stanów?

– Nie wiem, wydaje mi się, że nie. Mój ojciec… – Nie dokończył.

– Pański ojciec? – zapytał Bosch.

– Nie wiem, czy to prawda, ale ojciec twierdził, że ona to zaplanowała – odparł Vance. – Zajście w ciążę. Żebym musiał się z nią ożenić, a ona wtedy dostałaby obywatelstwo. Z tym że ojciec powiedział mi wiele rzeczy, które okazały się nieprawdziwe, i wierzył w rzeczy, które były… niewłaściwe. Tak więc nie jestem pewien.

Harry przypomniał sobie, co czytał o Nelsonie Vansie i eugenice, i pytał dalej.

– Nie ma pan przypadkiem zdjęcia Vibiany?

– Nie. Nie ma pan pojęcia, jak wiele razy marzyłem o jej fotografii, żeby móc jeszcze raz na nią spojrzeć.

– Gdzie mieszkała?

– Blisko szkoły, zaledwie kilka przecznic dalej. Do pracy chodziła pieszo.

– Pamięta pan adres? Może nazwę ulicy?

– Nie, nie pamiętam. To było tak dawno temu i przez tyle lat starałem się o tym zapomnieć. Ale mówiąc szczerze, po niej nikogo już nie kochałem.

Po raz pierwszy Vance wspomniał o miłości i wyznał, jak bliski był to związek. Z doświadczenia Boscha wynikało, że kiedy ludzie patrzą w przeszłość, widzą ją przez szkło powiększające. Wszystko wydaje się im większe, wzmocnione. Wspomnienia potrafią zamienić studencki romans w miłość życia. Mimo to ból Vance’a wydawał się prawdziwy, choć od opisywanych przez niego wydarzeń minęły całe dekady. Harry wierzył, że mężczyzna mówi szczerze.

– Jak długo byliście razem, zanim to wszystko się wydarzyło? – zapytał.

– Minęło osiem miesięcy pomiędzy pierwszym i ostatnim razem, kiedy ją widziałem – odparł Vance. – Osiem miesięcy.

– Pamięta pan, kiedy powiedziała, że jest w ciąży? Chodzi mi o miesiąc lub porę roku.

– To było zaraz po rozpoczęciu letnich zajęć. Zapisałem się na nie tylko po to, żeby móc ją widywać. Czyli późny czerwiec tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego, być może wczesny lipiec.

– Mówi pan, że poznał ją osiem miesięcy wcześniej?

– Zacząłem studia we wrześniu poprzedniego roku. Od razu zwróciłem na nią uwagę, gdy pracowała w KDK, ale minęło parę miesięcy, zanim odważyłem się do niej odezwać.

Starszy pan znów spuścił wzrok na biurko.

– Co jeszcze pan pamięta? – zachęcił go Bosch. – Czy kiedykolwiek poznał pan jej krewnych? Pamięta pan imiona członków jej rodziny?

– Nie, nigdy ich nie spotkałem – odpowiedział Vance. – Vibiana mówiła, że jej ojciec jest bardzo surowy. Oni byli katolikami, a ja nie. Wie pan, byliśmy jak Romeo i Julia. Ja nigdy nie poznałem jej rodziny, a ona mojej.

Harry uchwycił się tego skrawka informacji, który mógł się okazać przydatny w śledztwie.

– Wie pan, do której parafii należała?

Vance ponownie spojrzał na niego bystrym wzrokiem.

– Mówiła, że nosi imię po patronce kościoła, w którym ją ochrzczono. Kościoła św. Vibiany.

Bosch skinął głową. Stary kościół Świętej Vibiany znajdował się w centrum miasta, zaledwie przecznicę od głównej siedziby policji Los Angeles, w której kiedyś pracował. Ponadstuletnia świątynia poważnie ucierpiała podczas trzęsienia ziemi w 1994 roku. Zbudowano więc nowy kościół nieopodal, a dawny budynek oddano pod opiekę miasta. Harry nie był pewien, ale wydawało mu się, że mieszczą się tam teraz sala bankietowa i biblioteka. To był dobry trop. Kościoły katolickie przechowują akty urodzenia i świadectwa chrztu. Uznał, że ta informacja rekompensuje brak możliwości namierzenia Vibiany w rejestrach Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Sugeruje również, że mogła być obywatelką Stanów, niezależnie od tego, czy jej rodzice mieli amerykańskie dokumenty. Jeśli się to potwierdzi, łatwiej będzie ją namierzyć dzięki archiwom państwowym.

– Jeżeli ciąża nie została przerwana, kiedy mógłby nastąpić poród? – zapytał Vance’a.

To było delikatne pytanie, ale jeżeli będzie musiał się przekopać przez akta, powinien jak najdokładniej określić czas wydarzeń.

– Wydaje mi się, że była co najmniej w drugim miesiącu ciąży, kiedy mi o niej powiedziała – odparł Vance. – Czyli urodziłaby prawdopodobnie w styczniu następnego roku. Ewentualnie w lutym.

Harry zapisał tę informację.

– Ile miała wtedy lat?

– Kiedy się poznaliśmy, ona miała szesnaście, a ja osiemnaście.

To był kolejny powód, dla którego ojciec Vance’a zareagował tak, a nie inaczej. Vibiana była nieletnia. W 1950 roku ciąża szesnastolatki mogła przysporzyć Whitneyowi kłopotów natury prawnej, niewielkich, acz niewygodnych.

– Chodziła do liceum? – zapytał Bosch.

Znał okolice Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Była tam szkoła średnia Manual Arts, czyli kolejna szansa na znalezienie akt.

– Rzuciła szkołę, żeby podjąć pracę – odpowiedział Vance. – Jej rodzina potrzebowała pieniędzy.

– Wspominała kiedyś, czym się zajmuje jej ojciec?

– Nie przypominam sobie.

– Dobrze, wróćmy do daty urodzenia – nie pamięta jej pan, ale czy na przestrzeni tych ośmiu miesięcy świętował pan z nią urodziny?

Vance zastanawiał się przez chwilę, a potem pokręcił głową.

– Nie, nie przypominam sobie, żeby miała wtedy urodziny.

– Jeżeli dobrze rozumiem, byliście razem od końca października do czerwca lub początku lipca, co oznacza, że jej urodziny przypadałyby mniej więcej na okres od lipca do października.

Vance skinął głową. Zawężenie ram czasowych do czterech miesięcy może pomóc podczas przeglądania akt. Dopasowanie daty urodzenia do nazwiska Vibiany Duarte stanowiłoby dobry punkt wyjścia. Bosch zapisał sobie ustalony zakres miesięcy i najprawdopodobniejszy rok urodzenia, czyli 1933, po czym ponownie spojrzał na Vance’a.

– Myśli pan, że ojciec zapłacił jej lub jej rodzinie, żeby trzymała język za zębami i po prostu zniknęła z pańskiego życia?

– Jeśli tak zrobił, nigdy mi o tym nie powiedział. To ja zniknąłem. Był to akt tchórzostwa, którego cały czas żałuję.

– Czy już kiedyś próbował ją pan odnaleźć? Zapłacił pan komuś, żeby to zrobił?

– Nie, niestety jej nie szukałem. Nie mam jednak pewności, że nikt inny się tym nie zajął.

– To znaczy?

– To znaczy, że nie można wykluczyć, że ktoś podjął takie poszukiwania zapobiegawczo, w ramach przygotowań na wypadek mojej śmierci.

Bosch zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę, po czym przejrzał swoje notatki. Uznał, że na początek powinny mu wystarczyć.

– Mówił pan, że ma dla mnie przykrywkę?

– Tak, Jamesa Franklina Aldridge’a – proszę sobie zapisać to nazwisko.

– Kto to taki?

– Mój pierwszy współlokator na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Wyrzucono go już w pierwszym semestrze.

– Za wyniki w nauce?

– Nie, za coś innego. Oficjalnie będzie pan szukał tego człowieka. Powiedzmy, że chcę mu wynagrodzić to, co się wydarzyło, kiedy wziął na siebie całą winę za coś, co zrobiliśmy razem. Będzie pan miał pretekst do przeszukiwania dokumentów z tamtego okresu.

Harry skinął głową.

– To może się udać. Czy to prawdziwa historia?

– Tak.

– Zatem chyba powinien mi pan powiedzieć, co wtedy zrobiliście.

– Nie musi pan tego wiedzieć, żeby go odnaleźć.

Bosch odczekał chwilę, ale Vance nie zamierzał kontynuować tematu. Harry zapisał więc nazwisko, dopytując się o pisownię, i zamknął notes.

– Ostatnie pytanie. Jest dość prawdopodobne, że Vibiana Duarte już nie żyje, ale jeżeli urodziła dziecko i znajdę pana żyjących spadkobierców, co powinienem zrobić? Mam nawiązać z nimi kontakt?

– Nie, w żadnym wypadku. Proszę z nimi nie rozmawiać, dopóki nie poinformuje mnie pan o wynikach swoich poszukiwań. Zanim się z nimi skontaktujemy, musimy rozwiać wszelkie wątpliwości.

– Ma pan na myśli testy DNA?

Vance skinął głową. Przyglądał się Boschowi przez dłuższą chwilę, nim ponownie otworzył szufladę biurka. Wyjął z niej nieopisaną białą grubą kopertę i przesunął ją po blacie w kierunku Harry’ego.

– Ufam panu, panie Bosch. Oddaję w pana ręce coś, co umożliwi panu oszukanie takiego starego człowieka jak ja. Wierzę jednak, że pan tego nie zrobi.

Bosch podniósł kopertę. Nie była zaklejona. Zajrzał do środka i zobaczył przezroczystą szklaną probówkę z patyczkiem do pobierania śliny. Próbkę DNA Vance’a.

– To pan może mnie oszukać, panie Vance.

– Jak to?

– Byłoby lepiej, gdybym to ja pobrał od pana próbkę.

– Ma pan moje słowo.

– A pan moje.

Vance skinął głową. Wyglądało na to, że nie zostało już nic do powiedzenia.

– Myślę, że mam wszystko, czego potrzebuję na początek.

– W takim razie chciałbym zadać panu ostatnie pytanie, panie Bosch.

– Proszę bardzo.

– Nie wspominano o tym w artykułach prasowych, które o panu czytałem, a jestem ciekaw, bo chyba był pan wtedy w odpowiednim wieku. Co pan robił w czasie wojny w Wietnamie?

Harry milczał przez chwilę, zanim odpowiedział.

– Byłem tam – odezwał się w końcu. – Przez dwie tury. Latałem helikopterami, które pomógł pan zbudować, i to zapewne więcej niż pan.

Vance skinął głową.

– Tak, zapewne.

Bosch wstał.

– Jak mam się z panem kontaktować, gdybym chciał zadać panu więcej pytań lub przekazać to, czego udało mi się dowiedzieć?

– No tak, oczywiście.

Vance otworzył szufladę biurka, wyjął z niej wizytówkę i podał ją Boschowi drżącą dłonią. Na kartoniku widniał jedynie numer telefonu, nic więcej.

– Proszę zadzwonić pod ten numer, a połączy się pan ze mną. Jeżeli odbierze ktoś inny, to znaczy, że coś jest nie tak. Proszę nie ufać nikomu, z kim będzie pan rozmawiał.

Bosch przeniósł wzrok z numeru na wizytówce na siedzącego na wózku człowieka o papierowej skórze i przerzedzonych włosach, sprawiających wrażenie kruchych jak wyschnięte liście. Zastanawiał się, czy ostrożność Vance’a jest oznaką paranoi, czy też informacje, których ma szukać, rzeczywiście wiążą się z niebezpieczeństwem.

– Czy coś panu grozi, panie Vance? – zapytał.

– Człowiekowi o mojej pozycji zawsze coś grozi.

Bosch przejechał kciukiem po krawędzi wizytówki.

– Odezwę się wkrótce.

– Nie omówiliśmy jeszcze kwestii zapłaty za pańskie usługi – przypomniał Vance.

– Zapłacił mi pan wystarczająco, żebym mógł zacząć pracować. Zobaczmy, jak się to rozwinie.

– Tamte pieniądze miały tylko pana tu sprowadzić.

– Sprowadziły i na razie wystarczą aż nadto, panie Vance. Mogę sam stąd wyjść? Czy uruchomi to alarm?

– Kiedy tylko opuści pan ten pokój, moi pracownicy będą o tym wiedzieli i wyjdą panu naprzeciw.

Vance dostrzegł zaskoczony wzrok Boscha.

– To jedyne niemonitorowane pomieszczenie w tym domu – wyjaśnił. – Kamery obserwują mnie nawet w sypialni, ale zależało mi na tym, żeby tutaj zapewnić sobie prywatność. Ktoś się zjawi, kiedy tylko pan stąd wyjdzie.

Harry skinął głową.

– Rozumiem – powiedział. – Niedługo się odezwę.

Wyszedł z pokoju i ruszył korytarzem. Bardzo szybko dołączył do niego mężczyzna w garniturze i towarzyszył mu bez słowa aż do samochodu.

4

Pracując nad starymi nierozwiązanymi sprawami, Bosch stał się ekspertem od podróży w czasie. Wiedział, jak się przenieść w przeszłość, żeby kogoś odszukać. Cofnięcie się do 1951 roku miało co prawda być najdalszą i prawdopodobnie najtrudniejszą eskapadą spośród tych, na jakie kiedykolwiek się zdecydował, ale uważał, że jest gotowy, i cieszył się na to wyzwanie. Musiał zacząć od znalezienia aktu urodzenia Vibiany Duarte i wydawało mu się, że zna najlepszy sposób, żeby tego dokonać. Po spotkaniu z Vance’em, zamiast wrócić do domu, ruszył autostradą numer 210 północnym skrajem Doliny San Fernando, kierując się do miasta o tej samej nazwie.

Miejscowość o powierzchni około sześciu kilometrów kwadratowych była enklawą otoczoną metropolią Los Angeles. Sto lat temu wszystkie inne okoliczne miasteczka włączono do Miasta Aniołów, aby umożliwić im dostęp do nowo wybudowanego akweduktu Los Angeles. Dostarczał on tyle wody, że mógł uchronić ich liczne pola uprawne przed wysychaniem. Kolejne miejscowości włączano do Los Angeles, które stawało się coraz większe, rozrastając się na północ, aż wreszcie zajęło całość tego obszaru. Całość, z wyjątkiem sześciu kilometrów kwadratowych San Fernando w dolinie o tej samej nazwie. To niewielkie miasteczko nie potrzebowało akweduktu, bo miało dostatecznie dużo własnych wód gruntowych. Dzięki temu nie podzieliło losu okolicznych osad i pozostało niezależne.

Sto lat później sytuacja pozostawała bez zmian. Chociaż o rolniczej przeszłości doliny prawie nikt już nie pamiętał, a wszędzie wokół rozrosła się miejska zabudowa i zapanowała takaż atmosfera, to San Fernando pozostało osobliwą oazą o małomiasteczkowym klimacie. Oczywiście i w nim nie dało się uniknąć typowo miejskich problemów, takich jak przestępczość, ale lokalna policja zazwyczaj dobrze sobie z nimi radziła.

Tak było aż do krachu finansowego w 2008 roku, po którym nastąpił kryzys bankowy, a gospodarki całego świata zaczęły się kurczyć i rozpadać. Zaledwie kilka lat później fala finansowych kłopotów uderzyła w San Fernando. Wprowadzano kolejne znaczące cięcia budżetowe. Komendant tamtejszej policji, Anthony Valdez, mógł tylko patrzeć, jak ubywa mu funkcjonariuszy: w 2010 roku miał ich czterdziestu, a w 2016 zaledwie trzydziestu. Nie mógł nic poradzić na to, że liczebność wydziału dochodzeniowego została zredukowana – z pięciu oficerów śledczych zostało dwóch: jeden zajmował się teraz przestępstwami przeciwko mieniu, a drugi przestępstwami przeciwko życiu i zdrowiu. Valdez był bezradny wobec piętrzących się nierozwiązanych spraw, w których części nawet nie przeprowadzono czynności sprawdzających.

Komendant urodził się i wychował w San Fernando, ale doświadczenie jako policjant zdobył w Los Angeles, pracując tam dwadzieścia lat i awansując do rangi kapitana. Dopiero po przejściu na emeryturę objął stanowisko komendanta policji w swoim rodzinnym mieście. Pozostawał jednak w kontakcie ze swoją dawną, większą komendą, której zasięg działania obejmował obszar wokół jego obecnego terenu. W ramach walki z kryzysem bud­żetowym Valdez postanowił rozwinąć służbę ochotniczą policji San Fernando i dołączył do swojego zespołu dodatkowych funkcjonariuszy – pracowali w niepełnym wymiarze godzin i bez wynagrodzenia.

Ten pomysł doprowadził Valdeza do Harry’ego Boscha. Jednym z pierwszych przydziałów Valdeza w Los Angeles była jednostka zwalczania przestępczości zorganizowanej w komendzie w Hollywood. Naraził się tam porucznikowi o nazwisku Pounds, który złożył na niego skargę i bezskutecznie próbował go zdegradować, a nawet wyrzucić z pracy.

Valdezowi udało się wyjść z opresji obronną ręką. Zaledwie kilka miesięcy później usłyszał o detektywie Boschu, który też popadł w konflikt z Poundsem i w końcu rozwalił nim szklane przepierzenie w hollywoodzkiej komendzie. Valdez zapamiętał sobie to nazwisko i po wielu latach, kiedy dotarła do niego informacja, że będący już na emeryturze Harry Bosch pozwał policję Los Angeles za wymuszenie jego odejścia z Wydziału Spraw Otwartych i Niewyjaśnionych, chwycił za telefon.

Nie mógł zaoferować Boschowi pensji, ale dał mu coś, co dla Harry’ego miało jeszcze większą wartość – odznakę policyjną i dostęp do wszystkich nierozwiązanych spraw w miasteczku. Służba w oddziale ochotniczym policji San Fernando wymagała tylko trzech rzeczy: policjanci musieli przestrzegać zasad wpojonych im jako funkcjonariuszom organów ścigania, raz w miesiącu przechodzić testy na strzelnicy i przepracować co najmniej dwie zmiany w miesiącu.

Bosch nie musiał się długo zastanawiać. Policja Los Angeles już go nie chciała i nie potrzebowała, a to małe miasteczko w głębi Doliny wręcz przeciwnie. Miał tutaj sporo do zrobienia, bo ofiary dawnych zbrodni wciąż czekały na sprawiedliwość. Przyjął ofertę natychmiast po jej otrzymaniu. Wiedział, że pozwoli mu to na realizację życiowej misji, a do tego nie potrzebował żadnej zapłaty.

Bez problemu sprostał wymaganiom stawianym ochotnikom, nawet z nadwyżką. Rzadko kiedy zdarzało mu się nie przepracować w biurze śledczym co najmniej dwóch zmian w tygodniu, a co dopiero w miesiącu. Bywał tam tak często, że przyznano mu na stałe jeden z boksów biurowych, który stał pusty, odkąd zmniejszono zespół na skutek cięć budżetowych.

Zazwyczaj pracował właśnie w tym boksie albo po drugiej stronie Pierwszej Ulicy, gdzie cele starego więzienia miejskiego zaadaptowano na pomieszczenia magazynowe. W dawnej izbie wytrzeźwień stały teraz trzy rzędy regałów zapchanych nierozwiązanymi sprawami sprzed nawet kilkudziesięciu lat.

Ponieważ wszystkie przestępstwa z wyjątkiem zabójstw obejmowało przedawnienie, zdecydowana większość tych spraw już nigdy nie zostanie rozwiązana czy nawet przeanalizowana. W miasteczku nie doszło do zbyt wielu morderstw, ale Bosch przyglądał się im wszystkim skrupulatnie, sprawdzając, czy nie da się zastosować nowych technologii do badania starych dowodów. Postanowił też przejrzeć wszystkie przypadki ataków na tle seksualnym, postrzałów bez skutku śmiertelnego i napaści ze znacznym uszczerbkiem na zdrowiu, które nie uległy jeszcze przedawnieniu.