20,00 zł
Utwór z nieukończonego przez autorkę cyklu opowiadań Poranne blaski, traktującego o nędzy, krzywdzie i poniżeniu.
Zapolska kontrastuje sytuację życiową młodej mężatki, rozpieszczanej przez rodzinę Michasi Furkowskiej oraz biednej służącej Hanki, której życie to nieustanna praca od świtu do nocy.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Gabriela Zapolska
Dwie
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Nowela
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 16
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-4065-2
W chwili gdy Hanka wynosiła z jadalni talerze, starsza pani powiodła za nią badawczym spod krzaczastych brwi wzrokiem.
— Co mama się tak Hance przygląda? — spytał Furkowski, rozkładając na białym obrusie czerwone swe ręce, poplamione koło paznokci fioletowym atramentem.
„Mama” skrzywiła się octowo.
— Nic, nic!... — odparła suchym, bezdźwięcznym głosem.
Zasznurowała usta, wzruszyła ramionami i po chwili milczenia krzyknęła dobitnie, zwracając się w stronę kuchni:
— Hanka!... leguminę1!...
— Zaraz!... — doleciała przeze drzwi odpowiedź.
— Żydowskie zaraz!... — mruknęła starsza pani.
Zapadło znów milczenie, przerywane tylko uderzeniem tępego narzędzia w formę blaszaną, którym to sposobem zapewne Hanka ułatwiała sobie wyjęcie żądanej leguminy.
Pomiędzy matką i mężem — w jasnym flanelowym szlafroku, lawową2 broszką spiętym u szyi, siedziała Michasia, prezentując w półcieniu zalegającym jadalkę — swą twarzyczkę pobladłą, wyżółkłą, z rysami nagle wyciągniętymi, postarzałymi, z sinymi plamami pod zaspanymi, błękitnymi oczyma.
Siedziała zgarbiona, skulona, opuściwszy ręce po obu stronach krzesła, dźwigając z trudem swe ciało, obarczone ciężarem przyszłego macierzyństwa, które anemicznie, lecz prawidłowo rozwijało się jak kwiat sztucznie wypielęgnowany bez słońca i bez szerokiej przestrzeni.
Tymczasem Furkowski, dumny i zuchwały, włożywszy ręce w kieszenie od kurtki, spoglądał na żonę z pieczołowitością, w której przebijała się spora doza egoizmu. Ten spodziewany wkrótce potomek przejmował go rozkoszą niewymowną. W fabryce, w której był buchalterem3, wiedzieli o nim wszyscy, zacząwszy od dyrektora, skończywszy na robotnikach. Od chwili obwieszczenia wielkiej nowiny, Furkowskiemu zdawało się, iż urósł w oczach wszystkich. Chodził powoli, stąpał ostrożnie, tak był przejęty stanem żony. Chwilami, gdy siadał za biurkiem, usuwał delikatnie krzesło. Zdawać by się mogło, że on, a nie Michasia ma zostać matką. W domu otaczał żonę najtroskliwszymi względami, dogadzał jej, podniecony silnie spełnieniem się jego najdoskonalszych marzeń, to jest — posiadaniem... pełnej rodziny.