Dwie Gwiazdki - Katarzyna Bester - ebook

Dwie Gwiazdki ebook

Katarzyna Bester

4,4

Opis

Imogen Buckley jest niezależna, bezpośrednia i - jak twierdzi jej brat Holden - pyskata, a chwilami wredna. Od kilku miesięcy pracuje w międzynarodowej firmie, gdzie pomaga dobierać krawaty szefowi i cierpliwie znosi męczącą wymianę wiadomości z Williamem Allisterem, który prowadzi brytyjskie biuro.

Kiedy wokół rozkwita magia świątecznego czasu, Imogen wylatuje do Londynu, gdzie ma uczestniczyć w spotkaniu biznesowym, a przy okazji poznać "bufona", jak zwykła określać Williama. Na miejscu odkrywa, że to, co myślimy o ludziach na podstawie wymienianej korespondencji służbowej, nie zawsze idzie w parze z tym, jacy są oni w rzeczywistości.

Allister okazuje się atrakcyjny, interesujący i zabawny, a z czasem między nim i Imogen dochodzi do zbliżenia. Kiedy dziewczyna wraca do Nowego Jorku, zaczyna do niej docierać, że to, co miało być niezobowiązującą i przyjemną noworoczną przygodą, nieco się skomplikowało. W dodatku dowiaduje się, że w życiu Williama pojawiła się inna kobieta.

Czy odległość i upływające miesiące pozwolą Imogen i Willowi zapomnieć o sobie i ruszyć dalej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (471 ocen)
270
133
49
19
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaori2

Z braku laku…

.
10
Renia90

Całkiem niezła

To się nie mogło wydarzyć 🤦‍♀️ Widzieli się 2 razy w ciągu roku, nie pisali ze sobą wcale A on finalnie przeprowadza się na drugi kontynent żeby z nią być. Nie mówię że nie lubię jak w książkach się zmyśla. Ale kurczę, chociaż odrobinę realizmu.
10
Klaudiq123

Całkiem niezła

Kolejne gwiazdkowe losy, można przeczytać jak spodobały się poprzednie części ale mnie nie porwała
10
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, urocza komedia romantyczna
00
ag1ata

Dobrze spędzony czas

przyjemnie się czyta 😊
00

Popularność




WY­DAW­NIC­TWO DLA­CZE­MU

www.dla­cze­mu.pl

Dy­rek­tor wy­daw­ni­czy: Anna No­wic­ka-Bala

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Mar­ta Bu­rzyń­ska

Re­dak­cja: Re­na­ta Kuma­la (ko­rek­tor­nia on-line)

Ko­rek­ta ję­zyko­wa: Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska

Pro­jekt okład­ki: Iza­be­la Sta­ro­sta

Skład i przy­go­to­wa­nie okład­ki do druku: Agniesz­ka Za­wad­ka

Ła­ma­nie i skład: Szymon Bo­lek

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE

WAR­SZA­WA 2022

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-67357-69-2

Za­pra­sza­my księ­gar­nie i bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­nymi ra­ba­ta­mi.

Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem:

kon­takt@dla­cze­mu.pl

Rozdział 1

Imo­gen

Nic nie wy­pro­wa­dza mnie z rów­no­wa­gi tak efek­tow­nie, jak ogrom przed­świą­tecz­nych de­ko­ra­cji. Anie, prze­pra­szam. Jesz­cze on. Wil­liam Al­li­ster. Jest jak cho­in­ki w li­sto­pa­dzie: wszę­dzie go peł­no i mnie irytuje. Na szczę­ście nie mu­szę słuchać jego zrzę­dze­nia cały czas, lecz je­dynie wte­dy, kie­dy od­twa­rzam je w mo­jej gło­wie, czyta­jąc cho­ler­nie dłu­gie wia­do­mo­ści do­cie­ra­ją­ce każ­de­go pie­przo­ne­go dnia na moją skrzyn­kę ma­ilo­wą. Mam wra­że­nie, że ata­kują mnie z każ­dej stro­ny, bo trud­no mi przy­po­mnieć so­bie dzień, kie­dy nie do­sta­łam wia­do­mo­ści od Al­li­ste­ra. Pi­sze na­wet w we­eken­dy, choć wte­dy teo­re­tycz­nie nie pra­cu­je­my.

Co jest nie tak z tym go­ściem? Czy musi dzie­lić się ze mną wszyst­ki­mi swo­imi prze­myśle­nia­mi i an­ga­żo­wać mnie w roz­wią­zywa­nie spraw, z któ­rymi do­ro­sły fa­cet po­wi­nien umieć so­bie po­ra­dzić? Wy­bór czcion­ki do ulo­tek, zdję­cia służą­ce­go za tło życzeń na Fa­ce­bo­oku, spo­so­bu wi­ta­nia się w ma­ilach z klien­ta­mi… Jego pyta­nia i „istot­ne kwe­stie” do­cie­ra­ją do mnie przez cały dzień, od­rywa­jąc od na­praw­dę waż­nych obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Czy on w ogó­le sy­pia? Prze­cież mamy róż­ni­cę cza­su.

Dzi­siaj, oszczę­dza­jąc mi dłu­gie­go wy­kła­du na te­ma­ty za­wo­do­we, Al­li­ster pra­gnął życzyć mi „ro­dzin­nej at­mos­fe­ry pod­czas świą­tecz­nych spo­tkań oraz wia­ry w bo­żo­na­ro­dze­nio­wy cud”. Se­rio? Prze­czytaw­szy to, prych­nę­łam, a po­tem uda­wa­łam, że krztuszę się kawą, bo mój szef wyj­rzał ze swo­je­go biu­ra nie­co za­nie­po­ko­jo­ny. Po od­pi­sa­niu na słod­ko­pier­dzą­cą wia­do­mość Wil­lia­ma za­ję­łam się skła­da­niem życzeń wszyst­kim klien­tom fir­my, dla któ­rej pra­cu­ję od czerw­ca. Sta­ra­łam się wlać w swo­je sło­wa mak­sy­mal­ną ilość świą­tecz­nej ma­gii, bo tego ocze­ki­wał – ko­cha­ją­cy Boże Na­ro­dze­nie i wszech­obec­ne de­ko­ra­cje – mój szef. Czło­wiek, któ­ry przez cały rok kupuje pier­ni­ko­wą kawę i ma w swo­im ga­bi­ne­cie trzy – po­wta­rzam: trzy – cho­in­ki. Owil­ku mowa.

– Imo­gen, jak uwa­żasz, któ­ry kra­wat bę­dzie mi naj­le­piej pa­so­wał pod­czas wi­gi­lij­ne­go spo­tka­nia z ro­dzin­ką? – pyta, wy­ła­nia­jąc się zza drzwi swo­je­go biu­ra.

Rzucam okiem na osiem kra­wa­tów, któ­re ma prze­wie­szo­ne przez przed­ra­mię. Dys­kret­nie wzdycham i przez mo­ment za­sta­na­wiam się, co mnie tknę­ło, aby pod­jąć pra­cę u Chan­dle­ra Dwi­gh­ta? Niech no po­myślę… Ach! No tak. Wtym roku stuk­nę­ła mi trzydziest­ka i stwier­dzi­łam, że pora coś zmie­nić w swo­im życiu. Naj­le­piej pra­cę, bo bycie ste­war­de­są daw­no prze­sta­ło spra­wiać mi przy­jem­ność. Tutaj zo­sta­łam za­trud­nio­na na­tych­miast, bo nie boję się la­tać i znam hisz­pań­ski. Apli­ko­wa­łam jed­nak na sta­no­wi­sko se­kre­tar­ki, czy tam asy­stent­ki, a nie matki za­stęp­czej. Tym­cza­sem Dwi­ght po­tra­fi dzwo­nić w so­bo­tę, bo nie umie zna­leźć ja­kie­goś ma­ila, albo w po­rze lun­chu po­pro­sić mnie o wy­bra­nie mu ka­nap­ki. Cza­sem mam wra­że­nie, jak­bym niań­czyła mo­nar­chę.

– Ajaki bę­dzie ko­lor resz­ty? – pytam.

– Ja­kiej resz­ty? – Marsz­czy brwi mój pięć­dzie­się­cio­let­ni szef, nie­umie­ją­cy wy­brać kra­wa­ta na ro­dzin­ne spo­tka­nie przy cho­in­ce.

– Cho­dzi mi o ubra­nia. Ko­lor ko­szuli. Za­kła­dasz gar­ni­tur czy bar­dziej na lu­zie?

– Otym nie po­myśla­łem – wy­zna­je.

Kla­sy­ka. Do­brze, że pod­czas na­grywa­nia kur­sów ję­zyko­wych, któ­re sprze­da­je­my w co­raz więk­szej ilo­ści, Chan­dle­ra wi­dać tyl­ko od pasa w górę. Przy­cho­dzi do pra­cy w wy­pra­so­wa­nej, na szczę­ście, ko­szuli, a ja szyb­ko do­bie­ram do tego kra­wat. Cza­sem zda­rza mu się tra­fić, ale bywa, że wy­stroi się jak cho­in­ka. Na wszel­ki wy­pa­dek w biu­rze ma kil­ka ubrań na zmia­nę, a ja pil­nuję, żeby za­wsze od­dać je i ode­brać z pral­ni w od­po­wied­nim cza­sie. Raz przy­szyłam na­wet guzik do man­kie­tu. Chwi­la­mi mam wra­że­nie, że beze mnie Chan­dler rze­czywi­ście był­by w du­pie.

– Jak weź­miesz bia­łą ko­szulę, to za­łóż ten – mó­wię, wska­zując dło­nią kra­wat w czer­wo­no-zie­lo­ne pa­ski. – Ma świą­tecz­ne ko­lo­ry i to po­win­no wy­star­czyć.

Uśmie­cha się ser­decz­nie i zni­ka u sie­bie. Krę­cę gło­wą, ale się nie wkurzam, bo na­praw­dę lu­bię tego go­ścia, mimo że cza­sem jest jak dziec­ko we mgle. Za­sta­na­wia mnie, jak ktoś tak nie­po­rad­ny życio­wo może pro­wa­dzić tak do­brze pro­spe­rują­cą fir­mę. Kie­dyś za­pytał mnie, czy nie wi­dzia­łam jego te­le­fo­nu. Był moc­no zde­ner­wo­wa­ny. Gdyby nie fakt, że w tym sa­mym mo­men­cie przy­kła­dał ten te­le­fon do ucha i roz­ma­wiał z bra­tem, to pew­nie po­mo­gła­bym mu szukać. In­nym ra­zem przy­szedł na na­gra­nie w brud­nej ko­szuli. Nie za­uwa­żył, że uba­brał się musz­tar­dą. Słucha­jąc wska­zó­wek, jak dojść do bud­ki z naj­lep­szymi hot do­ga­mi, wy­bra­łam mu nową ko­szulę z sza­fy w ga­bi­ne­cie. Na szczę­ście na­gra­nia od­bywa­ją się w tym sa­mym bu­dyn­ku, więc po dro­dze do studia Chan­dler nie miał szans po­zyskać no­wej pla­my od ulicz­ne­go żar­cia.

– Imo­gen! – woła, wra­ca­jąc do mo­je­go biur­ka z na­rę­czem kra­wa­tów. – Był­bym za­po­mniał. – Wca­le by mnie to nie zdzi­wi­ło. – Chcę, że­byś po­le­cia­ła do Lon­dynu.

– Kie­dy? – pytam i czuję lek­ki nie­po­kój. – Pa­mię­tasz, że w Boże Na­ro­dze­nie mój brat bie­rze ślub i chcę być tutaj? – upew­niam się, a on ma­cha uspo­ka­ja­ją­co dło­nią i kiwa gło­wą. – To kie­dy ten Lon­dyn?

– Po świę­tach.

– To coś na­głe­go? – do­pytuję, bo Chan­dler zwykle pla­nuje po­dró­że z kil­ku­tygo­dnio­wym wy­prze­dze­niem.

– De­li­lah ma ja­kie­goś po­ten­cjal­ne­go przed­sta­wi­cie­la, któ­ry pro­mo­wał­by na­sze kur­sy w Hisz­pa­nii. Ty znasz hisz­pań­ski, a ja… sama wiesz.

Wiem. Chan­dler nie lata sa­mo­lo­tem. Boi się. To był je­den z wa­run­ków za­trud­nie­nia: go­to­wość do po­dró­ży lot­ni­czych. Kie­dy usłyszał, że pra­co­wa­łam jako ste­war­de­sa, na­tych­miast sta­łam się ide­al­ną kan­dydat­ką na sta­no­wi­sko se­kre­tar­ki, czy tam asy­stent­ki, a przy oka­zji niań­ki do­ro­słe­go fa­ce­ta. Re­pre­zen­tuję Chan­dle­ra pod­czas rozmów z klien­ta­mi i przed­sta­wi­cie­la­mi w Sta­nach, ale pierw­szy raz mam le­cieć poza kon­tynent. Sprze­daż w Hisz­pa­nii może wpłynąć na znacz­ne zwięk­sze­nie do­cho­du fir­my, a przy oka­zji mo­gła­by wzro­snąć też moja pen­sja. Po­do­ba mi się ta wi­zja. Od lat od­kła­dam pie­nią­dze, ale jesz­cze nie wiem, czy chcę kupić miesz­ka­nie w No­wym Jor­ku, czy może zwie­dzić świat i zo­ba­czyć kil­ka pięk­nych miejsc, bo pod­czas pra­cy dla li­nii lot­ni­czych zwie­dza­łam głów­nie ho­te­le i bary lot­ni­sko­we.

– Spo­tka­nie bę­dzie w Hisz­pa­nii? – do­cie­kam, wy­cią­ga­jąc no­tes, żeby wszyst­ko za­pi­sać.

– Nie. De­li­lah za­pro­si­ła go do swo­je­go biu­ra w Lon­dynie. Prze­pra­szam, że tak na­gle, ale sam do­wie­dzia­łem się rano z jej ma­ila.

Ki­wam gło­wą. De­li­lah Edwards to pięk­na i przed­się­bior­cza ko­bie­ta, któ­ra jest wspól­nicz­ką Chan­dle­ra. Po­dob­no do­bie­ga pięć­dzie­siąt­ki, ale wy­glą­da naj­wyżej na czter­dzie­ści lat. Była tutaj je­sie­nią i po­zna­łyśmy się oso­bi­ście. Jest fan­ta­stycz­na, prze­bo­jo­wa, dra­pież­na, a przy tym ele­ganc­ka i wy­twor­na. Bar­dzo moż­li­we, że to umie­jęt­no­ści De­li­lah trzyma­ją fir­mę w tak do­brej kon­dycji, a za­gubio­ny Chan­dler czuje się zna­ko­mi­cie oto­czo­ny opie­kun­ka­mi.

– Kie­dy mam le­cieć?

– Dwudzie­ste­go siód­me­go, lą­du­jesz dwudzie­ste­go ósme­go rano. Na­stęp­ne­go dnia bę­dzie spo­tka­nie, a później masz czas wol­ny. Wpra­cy wi­dzi­my się do­pie­ro dzie­wią­te­go stycz­nia, bo mu­szę spędzić tro­chę cza­su z ro­dzi­ną.

– Czyli mam dwa ty­god­nie wol­ne­go, a moim je­dynym za­da­niem jest roz­mo­wa z ja­kimś Hisz­pa­nem? – Uno­szę wy­mow­nie brew. – Mó­wisz se­rio?

– Jak naj­bar­dziej – za­pew­nia, po­sy­ła­jąc mi sze­ro­ki uśmiech, po czym zno­wu od­wra­ca się i wę­druje do swo­je­go biu­ra. – Jutro skoń­czymy wcze­śniej, a po­jutrze baw się do­brze na we­se­lu bra­ta.

– Na pew­no nic ci nie do­sy­pa­li do tej pier­ni­ko­wej kawy?

– Za­pew­niam, że nie. – Śmie­je się. – Do­sta­jesz wol­ne w pre­zen­cie.

– Dzię­kuję – od­po­wia­dam we­so­ło.

– Ach! Był­bym za­po­mniał – oznaj­mia, od­wra­ca­jąc się w drzwiach. – Bi­let do Lon­dynu masz już kupio­ny. Po­wi­nien być na two­jej po­czcie.

Spraw­dzam ma­ila i znaj­du­ję tam wia­do­mość sprzed pię­ciu mi­nut. Ci­cho war­czę, bo prze­cież mo­głam za­ła­twić to sama. Lu­bię być nie­za­leż­na. Od razu ukła­dam w gło­wie plan po­bytu. Za­pro­po­nuję Hol­de­no­wi, że po­pil­nuję ich miesz­ka­nia, bo z No­we­go Jor­ku wra­ca­ją do­pie­ro dwudzie­ste­go dzie­wią­te­go grud­nia. Przy­gryzam war­gę i za­sta­na­wiam się, jak wy­mik­so­wać się z tego, co pro­po­nuje mi asy­stent De­li­lah.

Imo­gen,

w za­łącz­ni­ku prze­sy­łam bi­let, o któ­ry po­pro­si­ła mnie De­li­lah. Za­pew­niam, że nie mu­sisz się ni­czym mar­twić, bo za­mó­wię dla Cie­bie naj­lep­szy ho­tel i od­bio­rę Cię z lot­ni­ska. Mam na­dzie­ję, że masz mój numer te­le­fo­nu, bo prze­cież nie wi­dzie­li­śmy się nig­dy, więc trud­no bę­dzie nam zna­leźć się na lot­ni­sku. Ja za­pi­sa­łem Twój numer i dam znać, jak tyl­ko do­trę na miej­sce. Spo­tka­nie z Hisz­pa­nem mamy 29 grud­nia o 9 rano na­sze­go cza­su. Mam na­dzie­ję, że jet lag nie bę­dzie Ci moc­no do­kuczał, a w ra­zie cze­go gwa­ran­tuję, że kawa w na­szym biu­rze sma­kuje wy­śmie­ni­cie i po­sta­wi Cię na nogi. Jesz­cze raz życzę Ci we­so­łych świąt i mam na­dzie­ję, że spodo­ba Ci się w Lon­dynie. Oczywi­ście pro­po­nuję swo­je to­wa­rzystwo, gdybyś chcia­ła zwie­dzić mia­sto lub po pro­stu nie spę­dzać cza­su sama.

Po­zdra­wiam

Wil­liam Al­li­ster

– Tyl­ko nie on – szep­czę, cho­wa­jąc twarz w dło­niach.

Uprzej­mie od­pi­suję, że mam w Lon­dynie ro­dzi­nę i nie musi się o mnie mar­twić. Ho­tel rów­nież nie bę­dzie po­trzeb­ny, bo za­trzymam się u bra­ta. Zwes­tchnie­niem ulgi za­mykam lap­top i myję kubek po ka­wie. Za­pi­suję w te­le­fo­nie numer Al­li­ste­ra, że­gnam się z sze­fem i zbie­ram do wyj­ścia, bo obie­ca­łam Har­per ostat­nie pa­nień­skie za­kupy. Mamy upo­lo­wać ja­kąś bi­żute­rię dla mo­jej przy­szłej bra­to­wej. Przy oka­zji pla­nuję kupić coś dla sie­bie, bo Chan­dler może i jest lek­ko nie­ogar­nię­ty, ale na pew­no nie ską­py, więc pre­mia świą­tecz­na bar­dzo mnie za­do­wa­la.

Wy­cho­dzę z bu­dyn­ku i bio­rę głę­bo­ki wdech. Wcią­gam chłod­ne no­wo­jor­skie po­wie­trze i uśmie­cham się do sie­bie. Ko­cham swo­je mia­sto. Nie tak moc­no, wręcz pa­to­lo­gicz­nie, jak mój przy­ja­ciel Ray, ale Nowy Jork od za­wsze jest moim do­mem. Ruszam żwa­wym kro­kiem, żeby nie zro­bi­ło mi się zim­no. Po dro­dze do me­tra mi­jam wy­sta­wy ude­ko­ro­wa­ne lamp­ka­mi, cho­in­ka­mi i fi­gur­ka­mi Świę­te­go Mi­ko­ła­ja oraz jego za­cne­go re­ni­fe­ra Rudol­fa. Prze­wra­cam ocza­mi, bo z nie­któ­rych wi­tryn te ozdo­by nie­mal wy­cho­dzą na uli­cę. Co za dużo, to nie­zdro­wo, na­wet dwa dni przed Bo­żym Na­ro­dze­niem.

Za­czyna pa­dać śnieg. Mam na­dzie­ję, że Har­per spa­ko­wa­ła so­bie ja­kieś futer­ko, bo no­wo­jor­ska zima chyba od­sta­je nie­co od lon­dyń­skiej po­go­dy o tej po­rze roku. Wzdrygam się na myśl o Lon­dynie, gdzie za kil­ka dni pierw­szy raz w życiu zo­ba­czę fa­ce­ta, któ­re­go ma­ile czytam, wy­krzywia­jąc się do ekra­nu. Nie wiem, skąd Al­li­ster ma tyle cza­su na pi­sa­nie do mnie tych ela­bo­ra­tów, ale za­pew­ne mi o tym opo­wie, ser­wując „wy­śmie­ni­tą” kawę w swo­im biu­rze. Czuję się zmę­czo­na na samą myśl o spę­dza­niu cza­su z tym go­ściem.

 

Rozdział 2

Har­per wy­glą­da cu­dow­nie, a na twa­rzy mo­je­go bra­ta ma­lu­je się ta­kie szczę­ście, że ra­zem z mamą pła­cze­my jak po­je­ba­ne, gdy Hol­den wy­ma­wia sło­wa przy­się­gi mał­żeń­skiej. Zcie­płem roz­le­wa­ją­cym się w ser­cu pa­trzę na świe­żo upie­czo­nych pań­stwa Buc­kley. Nie do wia­ry, że mi­nę­ły już dwa lata, od kie­dy się po­zna­li. Pa­mię­tam dzień, gdy Hol­den tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem przy­le­ciał z Lon­dynu i oświad­czył, że się prze­pro­wa­dza. Za­pyta­łam wte­dy, co mu się tam tak bar­dzo spodo­ba­ło, a on oświad­czył, że się za­ko­chał. Sko­ro po­sta­no­wił się prze­nieść do An­glii, uzna­łam, że to coś po­waż­ne­go. Gdy po­zna­łam Har­per, byłam za­chwyco­na. Od razu zna­la­złyśmy wspól­ny ję­zyk, a Hol­den pro­mie­nie­je ra­do­ścią, od kie­dy są ra­zem.

– To plus, że nie musi zmie­niać na­zwi­ska, choć tak na­praw­dę je zmie­nia – za­uwa­ża Ray, gdy wy­cho­dzi­my z ko­ścio­ła. – Gdyby nie na­zywa­li się tak samo, pew­nie nig­dy by się nie po­zna­li.

Raya i Hol­de­na łą­czy sil­na więź, któ­ra po­dob­no na­ro­dzi­ła się pod­czas wal­ki o ło­pat­kę, kie­dy mie­li po czte­ry lata. Mnie jesz­cze nie było wte­dy na świe­cie, więc mu­szę wie­rzyć w hi­sto­rię prze­ka­zywa­ną przez star­sze po­ko­le­nie. Obaj są jak naj­lep­sze przy­ja­ciół­ki, tyl­ko na od­le­głość, bo Ray miesz­ka w No­wym Jor­ku, któ­ry ko­cha pew­nie rów­nie moc­no, co swo­ją dziew­czynę Ever­ly, a Hol­den osiadł w Lon­dynie, gdzie ra­zem z Har­per mają wspól­ne miesz­ka­nie oraz kota. Nie zdzi­wi­łam się, że to Ray zo­stał druż­bą mo­je­go bra­ta.

– Myślisz, że Ever­ly kie­dyś przyj­mie two­je na­zwi­sko, Col­ton? – pytam, mrużąc po­wie­ki.

Ray prycha i spo­glą­da na mnie, jak­bym za­pyta­ła go o to, w któ­rym roku wy­bu­do­wa­no Em­pi­re Sta­te Bu­il­ding. Gość ma hi­sto­rię mia­sta w ma­łym pal­cu.

– Oczywi­ście – za­pew­nia.

– Yhm – rzuca z uśmie­chem sto­ją­ca obok Ever­ly i pusz­cza do mnie oko.

– Ale co „yhm”? – pyta Ray i już nie jest taki pew­ny sie­bie, bo prze­sta­je się uśmie­chać.

– Nic – od­po­wia­da Ever­ly i wzrusza ra­mio­na­mi.

Obie przy­gryza­my war­gi, żeby się nie ro­ze­śmiać, bo zdez­o­rien­to­wa­ny Col­ton wy­glą­da bar­dzo za­baw­nie. We tro­je rusza­my do celu – re­stau­ra­cji B&V, któ­rą mój brat pro­wa­dził, za­nim wy­je­chał do Lon­dynu, żeby za­opie­ko­wać się tam­tej­szym od­dzia­łem fir­my oraz wieść siel­skie życie u boku Har­per. Kto by po­myślał, że ich zna­jo­mość pój­dzie w tym kie­run­ku. Zwłasz­cza że na po­wi­ta­nie Hol­den do­stał w łeb pa­ra­so­lem.

Wre­stau­ra­cji jest przy­jem­nie, cie­pło, pięk­nie pach­nie, a świą­tecz­ne de­ko­ra­cje mają ja­kiś umiar, je­śli cho­dzi o ilość. Dzi­siaj mi nie prze­szka­dza­ją – tym bar­dziej że nie są wszę­dzie – ale kie­dy wy­ska­kują z każ­de­go okna w li­sto­pa­dzie, to zwykle krę­cę no­sem.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin – mó­wię ci­cho do Raya i uda­ję się w stro­nę ma­cha­ją­ce­go do mnie Lo­ui­sa, wspól­ni­ka Hol­de­na.

– Dzię­kuję – od­po­wia­da przy­ja­ciel i przy­ci­ska do pier­si Ever­ly.

Wi­dzę na jej twa­rzy lek­kie za­kło­po­ta­nie, ale po­sta­na­wiam nie za­drę­czać jej pyta­nia­mi. To nie moja spra­wa, choć ma­cza­łam pal­ce w tym, że są te­raz ra­zem. Pod­cho­dzę do Lo­ui­sa i wda­ję się w roz­mo­wę na te­mat jego fran­cu­skiej kuch­ni oraz mo­jej no­wej pra­cy. Śmie­je się, gdy opo­wia­dam o sze­fie, są pew­nie w po­dob­nym wie­ku. Ztego, co ko­ja­rzę, to Lo­ui­so­wi w tym roku stuk­nę­ła pięć­dzie­siąt­ka.

– Od­puść mu – mówi Lo­uis, chi­cho­cząc. – Star­si pa­no­wie tak mają. Zwykle opie­kuje się nami żona lub któ­reś z dzie­ci, więc wie­le spraw po pro­stu dzie­je się bez na­sze­go udzia­łu. Myślisz, że ja kie­dykol­wiek ak­tua­li­zo­wa­łem coś sam w kom­pute­rze? Że sam kupi­łem któ­rą­kol­wiek ko­szulę? Że in­te­re­suję się tym, w któ­rej szufla­dzie są moje skar­pe­ty? Nie.

– Ale mój szef nie ma żony i dzie­ci. Aprzy­najm­niej nic mi na ten te­mat nie wia­do­mo.

– Może kie­dyś miał. Trud­no ko­goś oce­niać, je­śli nie zna się jego hi­sto­rii – rzuca i daje mi pstrycz­ka w nos. – Chodź, mu­si­my spró­bo­wać tych pysz­no­ści ze sto­łów.

Kie­ruje­my się w stro­nę na­szych miejsc, ale na­gle słyszę bar­dzo pod­eks­cyto­wa­ne gło­sy. Za­uwa­żam za­mie­sza­nie przy jed­nym ze sto­li­ków, więc prze­pra­szam Lo­ui­sa i pod­cho­dzę bli­żej. Mu­szę za­spo­ko­ić cie­ka­wość. Naj­pierw wi­dzę bla­de­go, ale uśmiech­nię­te­go Raya, a po­tem Ruby przy­tula­ją­cą Ever­ly. Sztur­cham bra­ta, żeby wy­ja­śnił, co się dzie­je.

– Będą mie­li dziec­ko – in­for­mu­je mnie Hol­den, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– Gra­tula­cje! – krzyczę i przej­mu­ję od Ruby chi­cho­czą­cą Ever­ly. – Kie­dy?

– La­tem – oznaj­mia Ray, a duma nie­mal wy­le­wa mu się usza­mi.

Ray Col­ton oj­cem? Uwo­dzi­ciel i wiecz­ny ka­wa­ler? Świat się koń­czy. Nie są­dzi­łam, że ten dzień bę­dzie aż tak prze­peł­nio­ny emo­cja­mi.

Kie­dy kil­ka go­dzin póź­niej nie­mal pa­dam na pysk, a moje buty leżą pod sto­łem, uśmiecham się do sie­bie. Już na­wet nie prze­szka­dza mi zrzę­dze­nie cio­tek. Pa­trzę na ota­cza­ją­cą mnie ro­dzi­nę i przy­ja­ciół: mamę ga­wę­dzą­cą z Lo­ui­sem i Jer­rym, tatę dys­kutują­ce­go z wuj­kiem, Hol­de­na przy­tula­ją­ce­go Har­per na par­kie­cie, Ruby i Chri­sa po­ka­zują­cych Ever­ly zdję­cia swo­jej cór­ki, Raya tań­czą­ce­go ze swo­ją cio­cią Nan­cy, któ­ra jest nie­źle wsta­wio­na, a tak­że wuj­ków, ciot­ki i kuzynów bu­ja­ją­cych się w rytm mu­zyki lub opycha­ją­cych się reszt­ka­mi we­sel­ne­go tor­tu. Wzdycham z za­do­wo­le­niem. Je­stem szczę­śli­wa.

***

Pa­kuję do tor­by pasz­port oraz klu­cze do miesz­ka­nia bra­ta i bra­to­wej. Har­per in­struuje mnie, co gdzie jest, gdybym nie mo­gła zna­leźć pod­sta­wo­wych pro­duk­tów spo­żyw­czych, jak kawa, her­ba­ta i cu­kier. Chyba za­po­mnia­ła, że nie miesz­ka­ją w pa­ła­cu, a ich kuch­nia ma ogra­ni­czo­ną licz­bę sza­fek i szuflad. Wkoń­cu tra­fi­ła­bym na wła­ści­wą. Nie prze­rywam jej jed­nak, bo idzie mi na rękę, użycza­jąc po­kój dla go­ści.

– Wdol­nej szaf­ce po pra­wej stro­nie jest je­dze­nie dla Skosz­tuja – mówi po­waż­nie, a ja po raz ko­lej­ny par­skam śmie­chem, usłyszaw­szy imię ich kota. – Są­siad­ka z pię­tra ni­żej go kar­mi, ale na­pi­szę do niej, że przej­mu­jesz opie­kę. Pod­rzuci ci za­pa­so­we klu­cze, któ­re jej da­łam.

– Zaj­mę się ko­tem, klu­cza­mi i znaj­dę kawę – za­pew­niam ją z uśmie­chem.

Gło­śno wy­pusz­cza po­wie­trze. Chyba uwie­rzyła w moją sa­mo­dziel­ność.

– Jak na­ba­ła­ga­nisz, to masz prze­je­ba­ne – do­rzuca Hol­den, szcze­rząc się od pro­gu.

Prze­wra­cam ocza­mi, bo do­sko­na­le zda­ję so­bie spra­wę z za­pę­dów pe­danc­kich mo­je­go bra­ta. Gdybym tak zo­sta­wi­ła pla­mę z mle­ka na kuchen­ce, wy­mię­tą na­rzutę na łóż­ku lub brud­ny ta­lerz w zle­wie, to chyba by mnie ukrzyżo­wał, a już na pew­no sko­czyło­by mu ci­śnie­nie. Hol­den od za­wsze wiel­bił po­rzą­dek. Kie­dy byli­śmy młod­si, to krzyczał na mnie, gdy nie od­no­si­łam na­czyń do zmywar­ki lub zo­sta­wia­łam śla­dy z bło­ta na pod­ło­dze w ko­ryta­rzu. Nie ukrywam, że przez tę jego tre­surę sama te­raz pil­nuję po­rząd­ku. Ostat­nio na­wet zwró­ci­łam uwa­gę ta­cie, że nie wziął pod­kład­ki pod kubek i zo­sta­wił ślad na bla­cie.

– Będę od­kurzać sześć razy dzien­nie i wy­no­sić śmie­ci każ­de­go ran­ka – in­for­mu­ję. – Po­wycie­ram kurze, wy­pio­rę fi­ran­ki i po­ukła­dam al­fa­be­tycz­nie pro­duk­ty w lo­dów­ce. Ato wszyst­ko w cią­gu nie­speł­na dwóch dni, któ­re spę­dzę tam bez was. Nie po­znasz swo­je­go miesz­ka­nia, bra­cisz­ku.

Har­per chi­cho­cze, a Hol­den gro­zi mi pal­cem, jed­nak się uśmie­cha.

– Ubie­raj się – mówi do nie­go Har­per, chwyta­jąc swój płaszcz. – Spóź­ni­my się.

– Ray za­cze­ka.

– Ale Ever­ly może być te­raz sen­na, więc le­piej być wcze­śniej i szyb­ciej wyjść.

Har­per spo­ro wie na te­mat cią­ży, bo przy­go­to­wuje się do roli mamy. Mó­wi­li, że będą sta­rać się o dziec­ko za­raz po ślu­bie. Trzymam za nich kciu­ki. Chcia­ła­bym zo­stać cio­cią. Roz­piesz­cza­ła­bym ma­lu­cha i za­wsze kupo­wa­ła naj­lep­sze pre­zen­ty. Hol­den to mój je­dyny brat, więc w nim moja na­dzie­ja.

– Ruby mó­wi­ła, że może ode­brać cię z lot­ni­ska – przy­po­mi­na mi Har­per.

– Wiem, ale prze­cież do­pie­ro kil­ka go­dzin temu wy­lą­do­wa­li, a poza tym mają małe dziec­ko. Nie chcę od­rywać mło­dej od mamy. Przy­je­dzie po mnie ten bu­fon z lon­dyń­skie­go biu­ra.

– Uwiel­biam, kie­dy tak piesz­czo­tli­wie o nim mó­wisz. – Hol­den śmie­je się, za­pi­na­jąc płaszcz. – Może to na­praw­dę faj­ny gość.

– Prze­czytaj je­den z jego ma­ili, roz­wiąż jego co­dzien­ne pro­ble­my, omów z nim każ­dą pier­do­łę i zo­ba­czymy, co wte­dy bę­dziesz o nim są­dził.

– Pa­mię­taj, że na po­cząt­ku ja też nie zno­si­łam Hol­de­na – mówi Har­per i pusz­cza do mnie oko.

– Tyl­ko bez ta­kich in­sy­nua­cji – ostrze­gam. – Bo ogo­lę wam kota na łyso.

– Kot ma być cały i zdro­wy, gdy wró­ci­my – oznaj­mia Hol­den, za­nim wy­cho­dzą.

– Ko­cha go – szep­cze Har­per, mruga­jąc po­ro­zu­mie­waw­czo.

Że­gnam się z nimi, choć za dwa dni się zo­ba­czymy. Obie­ca­łam, że spę­dzę z nimi syl­we­stra i Nowy Rok, sko­ro Chan­dler ofia­ro­wał mi tak dużo wol­ne­go. Płat­ne­go wol­ne­go. Za go­dzi­nę tata za­wie­zie mnie na lot­ni­sko, a po­tem cze­ka mnie dłu­gi lot. Mam tyl­ko na­dzie­ję, że uda mi się zdrzem­nąć i że w Lon­dynie bę­dzie ład­na po­go­da. Lecę zna­jo­mymi li­nia­mi, więc może przy oka­zji spo­tkam ko­le­żan­ki z byłej pra­cy i po­znam nowe plot­ki.

 

Rozdział 3

Nig­dy nie lu­bi­łam lą­do­wa­nia. Jako ste­war­de­sa uczest­ni­czyłam w nie­zli­czo­nej licz­bie po­dró­ży, ale nig­dy nie po­zbyłam się tego dys­kom­for­tu, jaki po­wo­du­je u mnie ze­tknię­cie się kół sa­mo­lo­tu z na­wierzch­nią. Zwykle lu­dzie boją się star­tu, a na mnie nie robi on ta­kie­go wra­że­nia jak za­koń­cze­nie lotu. Na szczę­ście w no­wej pra­cy nie mu­szę la­tać tak czę­sto. Gdy mogę roz­piąć pasy, ogar­nia mnie ulga. Jesz­cze tyl­ko ba­gaż, tro­chę prze­pycha­nia się po­mię­dzy ludź­mi i będę pra­wie u celu.

Na szczę­ście ko­lej­ka prze­suwa się dość szyb­ko, więc wkrót­ce sto­ję z moją wa­liz­ką w wy­zna­czo­nym miej­scu i roz­glą­dam się po twa­rzach osób cze­ka­ją­cych, aby ode­brać ko­goś z lot­ni­ska. Ja­kaś ko­bie­ta przy­tula do sie­bie kil­ku­mie­sięcz­ne dziec­ko ubra­ne na ró­żo­wo, więc za­kła­dam, że to dziew­czyn­ka. Star­szy pan trzyma w ręku bu­kiet kwia­tów i sta­je na pal­cach, wy­pa­trując ko­goś w tłumie. Wy­so­ki bro­dacz lu­zuje sza­lik, uka­zując frag­ment ta­tua­żu u szczytu roz­pię­te­go koł­nie­rzyka ko­szuli. Ja­kiś przy­stoj­ny blon­dyn trzyma ręce w kie­sze­niach i bez­tro­sko roz­glą­da się wo­kół. Czyż­by to on na mnie cze­kał?

Tuż po wyj­ściu z sa­mo­lo­tu wy­mie­ni­łam z Wil­lia­mem Al­li­ste­rem wia­do­mo­ści. Miał cze­kać tutaj, a ja po­da­łam mu opis mo­je­go stro­ju oraz wa­liz­ki. Oile moje je­an­sy i brą­zo­wy płaszcz nie wy­róż­nia­ją się bar­dzo z tłumu, o tyle wa­liz­ka jest cha­rak­te­rystycz­na, tur­kuso­wa w czer­wo­ne kwiat­ki. Uwiel­biam orygi­nal­ne i ko­lo­ro­we wzo­ry, a Wal­mart miał zna­ko­mi­tą ofer­tę, więc wa­liz­ka jest moja. Te­raz sto­ję z nią na lon­dyń­skim lot­ni­sku i roz­glą­dam się wo­kół, zer­ka­jąc co ja­kiś czas na ta­jem­ni­cze­go blon­dyna. Jest do­brze zbu­do­wa­ny i przy­stoj­ny. Gdyby był Al­li­ste­rem, to być może jego wy­gląd umi­lił­by mi jego pier­do­le­nie o wszyst­kim i o ni­czym pod­czas go­dzin, któ­re z nim spę­dzę. Opo­wia­dał­by mi o roz­mia­rach zdjęć na Fa­ce­bo­oka i o ko­lo­rach ko­pert, w któ­re moż­na wsa­dzić kart­kę z życze­nia­mi, a ja błą­dzi­ła­bym myśla­mi po jego im­po­nują­cym cie­le.

Na­gle moje nie­grzecz­ne roz­wa­ża­nia zo­sta­ją brutal­nie prze­rwa­ne, bo przede mną wy­ra­sta bro­dacz z po­lu­zo­wa­nym sza­li­kiem i po­sy­ła mi uśmiech. Bar­dzo ład­ny uśmiech. Wręcz olśnie­wa­ją­cy.

– Wi­taj w Lon­dynie – mówi nie­zna­jo­my i wy­cią­ga do mnie dłoń. Ma głę­bo­ki głos, pa­sują­cy do jego za­dba­ne­go za­ro­stu i dość ele­ganc­kie­go ubra­nia. – Je­stem Wil­liam.

Ocho­le­ra! Wil­liam Al­li­ster? Grzecz­ny, wła­żą­cy w dupę i roz­kła­da­ją­cy każ­dą kwe­stię na czyn­ni­ki pierw­sze ko­leś, któ­re­go wia­do­mo­ści mnie osła­bia­ją? Ta­tuaż, bro­da i in­ten­syw­ne spoj­rze­nie? Chyba so­bie jaja robi?

– Nie­moż­li­we – wy­pa­lam, za­nim ugryzę się w ję­zyk.

– Pro­szę? – pyta i marsz­czy brwi.

Po­sta­na­wiam uda­wać, że się prze­słyszał.

– Je­stem Imo­gen – mó­wię, chwyta­jąc jego dużą dłoń i lek­ko ją ści­ska­jąc.

Po­sy­łam mu uśmiech, a on po­dejrz­li­wie mruży oczy, ale w na­stęp­nej se­kun­dzie od­wza­jem­nia uścisk dło­ni i po­now­nie się do mnie szcze­rzy. Po­tem chwyta rącz­kę mo­jej wa­liz­ki w kwiat­ki – no oczywi­ście, że dżen­tel­men – i ge­stem dło­ni za­pra­sza, abym z nim po­szła. No to idę.

– Za­par­ko­wa­łem bli­sko – oznaj­mia. – Jak ci mi­nę­ła po­dróż? Bez pro­ble­mu ode­bra­łaś ba­gaż? Może chcia­ła­byś coś zjeść?

Taka licz­ba pytań w jed­nej krót­kiej wy­po­wie­dzi po­twier­dza, że to Al­li­ster.

– Wsu­mie to chęt­nie zja­dła­bym śnia­da­nie – mó­wię, zer­ka­jąc na ze­ga­rek. Mam wra­że­nie, że le­cia­łam mnó­stwo go­dzin, bo prze­cież w No­wym Jor­ku był wie­czór, gdy sa­mo­lot star­to­wał. – Po­dróż w po­rząd­ku. Je­stem przy­zwycza­jo­na, choć stre­fy cza­so­we chyba za­wsze będą dla mnie za­ska­kują­ce.

– Dużo po­dró­żujesz?

Pod­cho­dzi­my do ele­ganc­kie­go czar­ne­go se­da­na, błysz­czą­ce­go w po­ran­nym zi­mo­wym słoń­cu. Wil­liam otwie­ra ba­gaż­nik i ostroż­nie ukła­da w nim moją wa­liz­kę, któ­ra zupeł­nie nie pa­suje do tego wozu. Po­tem za­pra­sza mnie na sie­dze­nie pa­sa­że­ra. Pra­wie sta­nę­łam już przy drzwiach od stro­ny kie­row­cy. Pie­przo­ny ruch le­wo­stron­ny. Al­li­ster otwie­ra mi drzwi i za­cho­wuje się rów­nie miło, jak w swo­ich ma­ilach. Czy to moż­li­we, żeby wi­ze­runek tak moc­no od­sta­wał od za­cho­wa­nia?

– Przez wie­le lat byłam ste­war­de­są – od­po­wia­dam na jego pyta­nie, gdy mój ty­łek opa­da na wy­god­ne sie­dze­nie.

– Se­rio? – Za­myka drzwi i szyb­ko ob­cho­dzi sa­mo­chód. – Lu­bi­łaś to? – pyta, gdy sa­do­wi się na swo­im miej­scu.

– Na po­cząt­ku tak, ale z cza­sem za­czę­ło mnie mę­czyć, więc zmie­ni­łam pra­cę.

– Iod razu tra­fi­łaś na Chan­dle­ra? – za­ga­ja, od­pa­la­jąc sil­nik.

– Zga­dza się.

– Lu­bisz u nie­go pra­co­wać? – kon­tynuuje swo­je prze­słucha­nie.

– Tak – mó­wię szcze­rze. – Jest spe­cyficz­ny, ale to do­bry czło­wiek.

– Moja… to zna­czy… De­li­lah – lek­ko kasz­le – też jest spe­cyficz­na. Na­zwał­bym ją wy­ma­ga­ją­cą, ale w su­mie pa­suje mi to. Przy­najm­niej do­brze wiem, cze­go ode mnie ocze­kuje, i nie ma żad­nych nie­do­mó­wień.

„Moja”? Przy­glą­dam się Wil­lia­mo­wi i za­sta­na­wiam się, ile może mieć lat. Myślę, że je­ste­śmy w po­dob­nym wie­ku. Czy mógł­by go łą­czyć pło­mien­ny ro­mans z pra­co­daw­czynią? Pew­nie tak. De­li­lah jest atrak­cyj­na i no­wo­cze­sna. Typ ko­ci­cy. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby umi­la­ła so­bie czas z młod­szym ko­chan­kiem. Ale Wil­liam? Taki spo­koj­ny i uło­żo­ny służ­bi­sta? No ale sam po­wie­dział, że lubi wie­dzieć, cze­go De­li­lah od nie­go ocze­kuje. Może ba­wią się w pa­nią i sługę? Cho­ciaż z drugiej stro­ny Al­li­ster z tą bro­dą i ta­tua­żem nie wy­glą­da mi na ko­goś, kto dał­by się znie­wo­lić.

– Oczym myślisz? – pyta na­gle, wy­rywa­jąc mnie z cho­rych roz­wa­żań na te­mat jego życia sek­sual­ne­go.

– Przy­po­mi­na­łam so­bie ad­res bra­ta – kła­mię. – Kil­ka mie­się­cy temu się prze­pro­wa­dzi­li. Mo­żesz mnie tam pod­rzucić?

– Aco ze śnia­da­niem?

– Zjem gdzieś w oko­li­cy.

– Zjedz ze mną – pro­po­nuje. – Za­pra­szam.

Jak zwykle grzecz­ny i kul­tural­ny. Niech mu bę­dzie. Zjem z nim śnia­da­nie i po­sta­ram się do­wie­dzieć cze­goś na te­mat jutrzej­sze­go spo­tka­nia. Po­tem zaj­mę się ko­tem Hol­de­na i Har­per, a Wil­liam wró­ci do swo­jej ko­ci­cy.

– Do­brze. Co pro­po­nujesz?

– Kla­sycz­ne an­giel­skie? – rzuca roz­ba­wio­ny.

– Okej. Sma­kują mi te wa­sze tłuste śnia­da­nia.

Śmie­je się, zer­ka­jąc na mnie przez se­kun­dę, a po­tem znów pa­trzy na dro­gę.

– Nie wy­glą­dasz na taką, co je tłuste śnia­da­nia – stwier­dza, po czym zdej­mu­je z szyi sza­lik i rzuca nie­dba­le na tyl­ne sie­dze­nie.

Po­dą­żam wzro­kiem za sza­li­kiem i pa­trzę na byle jak po­ukła­da­ne tecz­ki, le­żą­ce po­mię­dzy nimi rę­ka­wicz­ki oraz pa­pie­rek po ba­to­ni­ku. Sie­dze­nie wozu nie wy­glą­da zbyt schlud­nie. Hol­de­no­wi by się to nie spodo­ba­ło.

– To zna­czy?

– Je­steś szczupła.

– Mogę mieć za­je­bi­stą prze­mia­nę ma­te­rii – za­uwa­żam, choć to nie­praw­da, bo mam ten­den­cję do ty­cia, szcze­gól­nie gdy żrę jak świ­nia.

Za­sta­na­wiam się, czy Wil­liam trak­tuje mnie te­raz jak swo­ją ko­le­żan­kę, czy też je­ste­śmy tyl­ko współ­pra­cow­ni­ka­mi. Po­zna­li­śmy się na żywo, od­bie­ra mnie z lot­ni­ska, je­ste­śmy w po­dob­nym wie­ku, więc chyba mo­że­my trak­to­wać się jak zna­jo­mi. Nie re­aguje na moje słow­nic­two, tyl­ko gapi się na szo­sę przed nami. Czy za­raz zro­bi mi wy­kład na te­mat używa­nia nie­cen­zural­nych wy­ra­zów? Ob­ra­ził się?

– Ba­łem się, że bę­dziesz sztyw­na – wy­zna­je na­gle, a mi od­bie­ra głos. – Ale wi­dzę, że rów­na z cie­bie bab­ka – do­da­je i uśmie­cha się do mnie.

Ja sztyw­na? Ikto to mówi? Czło­wiek, któ­ry w ma­ilach używa sfor­mu­ło­wań „moje usza­no­wa­nie” i „je­ste­śmy wiel­ce ura­do­wa­ni z po­wo­du nad­cho­dzą­cej współ­pra­cy”? Fa­cet, któ­ry czte­ry go­dzi­ny ana­li­zuje ro­dza­je czcio­nek, zmu­sza­jąc mnie do wy­bra­nia z nim ta­kiej, któ­ra „wzbu­dzi przy­chyl­ność na­szych klien­tów”? Gość, któ­ry po­trze­bo­wał osiem­na­stu zdań, żeby od­po­wie­dzieć mi na pyta­nie o kon­takt do gra­fi­ka? On bał się, że ja będę sztyw­na? Ja pier­do­lę. Ko­me­dia.

– Skąd taki po­mysł? – pytam, od­zyskując głos.

– Nie prze­pa­dam za sztyw­nia­ka­mi i ba­łem się, że trud­no nam bę­dzie zła­pać kon­takt, zro­bi się krę­pują­co, nie znaj­dzie­my wspól­ne­go te­ma­tu. Nie umia­łem cię roz­gryźć. Kon­tak­to­wa­li­śmy się tyl­ko ma­ilo­wo i byłaś pro­fe­sjo­nal­na, kon­kret­na. Trud­no ko­goś oce­nić, czyta­jąc je­dynie jego wia­do­mo­ści, w do­dat­ku służ­bo­we. Nig­dy nie wia­do­mo, jaka ta oso­ba bę­dzie, gdy spo­tkasz ją na żywo.

– To praw­da – mó­wię, bo co­raz moc­niej do­cie­ra do mnie myśl, że źle oce­ni­łam Wil­lia­ma Al­li­ste­ra.

– Te­raz już je­ste­śmy zna­jo­mymi, a nie tyl­ko współ­pra­cow­ni­ka­mi. – Rzuca mi wy­cze­kują­ce spoj­rze­nie. – Mam na­dzie­ję.

– Tak, je­ste­śmy – po­twier­dzam, ha­mu­jąc uśmiech.

Zaj­mu­je­my wol­ny sto­lik i za­ma­wia­my śnia­da­nie. Bur­czy mi już w brzuchu. Pro­szę też o kawę z mle­kiem, któ­ra szyb­ko lą­du­je przede mną. Za­cią­gam się nie­biań­skim aro­ma­tem i za­nurzam usta w ko­fe­ino­wym raju. Wil­liam przy­glą­da mi się z za­in­te­re­so­wa­niem. Ob­li­zuję war­gę i od­wza­jem­niam spoj­rze­nie. Wkoń­cu mój to­wa­rzysz się od­zywa:

– De­li­lah mó­wi­ła, że znasz hisz­pań­ski.

– Zga­dza się.

– Hisz­pan mówi po an­giel­sku, ale pew­nie bę­dzie mu miło, że ktoś zna jego ro­dzi­my ję­zyk. Do­brze, że Chan­dler cię przy­słał.

– Do­brze wiesz, że Chan­dler nie lata – za­uwa­żam. – To nie tak, że wy­brał mnie ze wzglę­du na moje zdol­no­ści ję­zyko­we.

– Ra­cja – rzuca, jak­by do­pie­ro so­bie o tym przy­po­mniał. – Po­przed­nia asy­stent­ka jed­nak nie zna­ła hisz­pań­skie­go – do­da­je, z uśmie­chem uno­sząc brwi.

– Po­zna­łeś ją? – pytam, bo je­stem cie­ka­wa swo­jej po­przed­nicz­ki.

Kie­dy mnie za­trud­nio­no, nie­ja­ka Wen­dy już nie pra­co­wa­ła. Wszyst­kie­go o swo­ich obo­wiąz­kach do­wie­dzia­łam się od sze­fa i – w bar­dzo dłu­gich ma­ilach – od Wil­lia­ma. Na­wet nie wi­dzia­łam Wen­dy. Głupio było mi pytać o nią Chan­dle­ra, więc te­raz li­czę na ja­kieś plot­ki. Je­stem ko­bie­tą, uwiel­biam plot­ko­wać. Apoza tym, jak usta­li­li­śmy, je­ste­śmy te­raz zna­jo­mymi, więc mogę wy­cią­gnąć z Al­li­ste­ra ja­kieś cie­ka­we in­for­ma­cje oko­ło­służ­bo­we.

– Spo­tka­li­śmy się w No­wym Jor­ku w lu­tym – opo­wia­da Wil­liam, na­chyla­jąc się w moją stro­nę, jak­by zdra­dzał mi ja­kąś ta­jem­ni­cę. – Była w po­rząd­ku, pra­co­wa­ła u Chan­dle­ra od dwóch lat, ale on nie do koń­ca był za­do­wo­lo­ny.

– To zna­czy? – Marsz­czę brwi.

– Wen­dy była mało ela­stycz­na – mówi po­wo­li, a mnie prze­szywa dreszcz. – Nie zro­zum mnie źle – do­da­je szyb­ko. – Cho­dzi o to, że Chan­dler jest lek­ko… hmm…

– Nie­po­rad­ny? – pod­po­wia­dam.

– Do­kład­nie – przy­zna­je i uśmie­cha się cie­pło. – Jego żona zmar­ła czte­ry lata temu i on nie umie od­na­leźć się w świe­cie, w któ­rym nie opie­kuje się nim żad­na ko­bie­ta. Cza­sem na­praw­dę mi go szko­da, i nie mó­wię tego zło­śli­wie. De­li­lah twier­dzi, że jest za sta­ry na to, żeby na­uczyć się nie­któ­rych rze­czy, i po pro­stu w wie­lu kwe­stiach li­czy na naj­bliż­szą mu ko­bie­tę. Strasz­nie to za­brzmi, ale naj­bliż­sza jest dla nie­go asy­stent­ka, bo nie ma cór­ki ani sio­stry, a nie­mal cały czas po­świę­ca pra­cy.

– Ocho­le­ra, bied­ny Chan­dler. Nie wie­dzia­łam o jego żo­nie.

Robi mi się smut­no. Nie są­dzi­łam, że mo­je­go sze­fa spo­tkał taki los. To musi być okrop­ne, kie­dy współ­mał­żo­nek umie­ra w tak mło­dym wie­ku. Dwi­ght nie jest na­sto­lat­kiem, ale prze­cież czter­dzie­ści kil­ka lat to nie czas na grze­ba­nie brat­niej du­szy. Prze­łykam śli­nę, bo w gar­dle ro­śnie mi gula żalu.

– Nie opo­wia­da o tym – kon­tynuuje Wil­liam, a kel­ner­ka przy­no­si na­sze za­mó­wie­nie. – Dzię­kuję – zwra­ca się do dziew­czyny, a po jej odej­ściu znów pa­trzy na mnie. – Chan­dler pró­bu­je być twar­dy, ale cza­sem po­trze­bu­je czyjejś po­ra­dy, po­mo­cy lub po pro­stu do­bre­go sło­wa. Wpraw­dzie ma bra­ta i syna, ale ko­bie­ce rady bywa­ją na wagę zło­ta. Wen­dy była obu­rzo­na, kie­dy po­pro­sił ją o po­moc w kupie­niu pre­zen­tu uro­dzi­no­we­go dla bra­to­wej. Uzna­ła to za nie­sto­sow­ne. Chyba wte­dy za­czę­ła szukać no­wej pra­cy i kil­ka mie­się­cy póź­niej ode­szła z fir­my. Na­pi­sa­ła mi w ma­ilu, że bę­dzie te­raz mia­ła bar­dziej „pro­fe­sjo­nal­ną” po­sa­dę.

Wzrusza ra­mio­na­mi i skupia się na je­dze­niu. Po­wo­li idę w jego śla­dy, ale wciąż czuję cię­żar na ser­cu. Mój szef ma syna? Nig­dy o nim nie mó­wił. Pró­bu­ję so­bie przy­po­mnieć, czy kie­dykol­wiek po­trak­to­wa­łam Chan­dle­ra nie­uprzej­mie. Gdyby tak było, w tej chwi­li pew­nie pę­kło­by mi ser­ce. Po­sta­na­wiam za­wsze z uśmie­chem do­ra­dzać mu wy­bór kra­wa­ta. Pre­zen­ty też mu po­mo­gę kupo­wać. Co za gni­da z tej Wen­dy?!

– To pod­łe – stwier­dzam.

– Uwa­żam tak samo. Wiem, że to tyl­ko pra­ca, ale trze­ba być czło­wie­kiem. Nie pro­sił jej prze­cież o ob­cią­ga­nie pod biur­kiem, tyl­ko o pomoc w za­kupach, w do­dat­ku w go­dzi­nach pra­cy. Sko­ro całe życie pre­zen­ta­mi zaj­mo­wa­ła się żona, to skąd on ma na­gle wie­dzieć, co po­wi­nien wy­brać?

Czy Wil­liam Al­li­ster wła­śnie użył sło­wa „ob­cią­ga­nie”? Pró­bu­ję nie udła­wić się kę­sem kieł­ba­ski, któ­ry usil­nie prze­łykam.

– Ty dłu­go pra­cu­jesz w tej fir­mie? – pytam w koń­cu, po­sta­na­wia­jąc zmie­nić te­mat.

Dużo wie, więc cie­ka­wi mnie, skąd ma te wszyst­kie in­for­ma­cje. Wy­da­je się, że jest bli­sko z moim sze­fem, jak też z De­li­lah. No i oka­zuje się, że jest ga­du­łą nie tyl­ko w ma­ilach.

– Od po­cząt­ku.

– Fir­ma ma dzie­więć lat.

– Zga­dza się.

Zer­kam na nie­go za­sko­czo­na, co chyba za­uwa­ża. Śmie­je się i oznaj­mia:

– Za­czą­łem jesz­cze na studiach. Mam trzydzie­ści je­den lat. Wiem, że bro­da może mnie po­sta­rzać, ale… Chyba po­wi­nie­nem ją zgo­lić, tak?

Roz­ba­wił mnie. Krę­cę gło­wą, prze­żuwa­jąc śnia­da­nie.

– Bro­da jest okej – od­po­wia­dam, po czym do­da­ję: – Ja też ba­łam się, że bę­dziesz sztyw­nia­kiem.

Wle­pia we mnie roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie, a ja po raz pierw­szy czuję, że mo­gła­bym go po­lu­bić.

 

Dwie_gwiazdki_135x210 EPUB

Dwie_gwiazdki_135x210 EPUB-1

Dwie_gwiazdki_135x210 EPUB-2

Dwie_gwiazdki_135x210 EPUB-3

Landmarks

Cover