Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
160 osób interesuje się tą książką
A gdyby Święty Mikołaj nagle zaczął spełniać twoje marzenia?
Co by było, gdyby życzenia z listu do Świętego Mikołaja nagle zaczęły się spełniać? Wkrótce przekona się o tym Pola, trzydziestolatka, która co prawda już dawno przestała wierzyć w bajki o uroczym staruszku z Bieguna Północnego, ale zmuszona przez przyjaciółkę do spisania swoich największych marzeń, nie potrafi jej odmówić. Kiedy jednak w bibliotece, w której pracuje, zjawia się pewien przystojny nieznajomy i chce podarować filii nowiutką, drogą książkę – akurat ten tytuł, który Pola ostatnio przypadkiem potraktowała kawą… Magia świąt zaczyna łomotać do drzwi.
W oprószonym śniegiem Rzeszowie błyszczą choinki, rozbrzmiewają kolędy i otwierają się serca. Ale czy świąteczny romans ma szansę stać się opowieścią na całe życie?
– Nie pitol mi tu o kawie, tylko natychmiast pisz list do Mikołaja.
– Ciebie chyba posrało.
– Jak nie napiszesz, będę miała kiepskie święta – szantażuje mnie blond cholera w swetrze z reniferem. – No proszę cię. Co ci szkodzi? Napiszesz, zgnieciesz i już, nikt się nie dowie, a na pewno poczujesz ducha świąt – gada jak najęta, podsuwając mi białą serwetkę oraz długopis, który wyjęła z torebki. – Idę do łazienki, a ty napisz do Mikołaja.
Wstaje i rusza do korytarza, a ja zostaję przy stoliku z długopisem w ręku i grubą białą serwetką leżącą przede mną. List do Mikołaja. Chyba ją pogięło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Bester
Nie wierzę w Mikołaja
Pola
No i się wyjebała. I to z jakim rozmachem. Zakrywam usta dłonią, choć wiem, że przez szybę ta dziewczyna nie usłyszy mojego śmiechu.
– Czemu rechoczesz? – docieka siedząca na wprost mnie Matylda.
– Laska szła wpatrzona w telefon i po prostu czułam, że wyrżnie orła, zanim dotrze do studni – wyjaśniam i wskazuję przyjaciółce podnoszącą się ze śniegu nastolatkę, która przed momentem zrobiła przypadkowy pokaz dla wszystkich obecnych na rzeszowskim rynku. – Jakaś cząstka mnie wierzyła, że ją to ominie, bo na pewno bolało, ale widocznie w telefonie miała coś wartego obicia dupska o oblodzony kamień.
– Ach, ta dzisiejsza młodzież. – Mati wzdycha i obie zaczynamy się śmiać. – Nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale czuję się nad wyraz dojrzale, kiedy obserwuję te zsynchronizowane z telefonami dzieciaki.
– Pragnę przypomnieć, że w twoim mieszkaniu wisi – liczę w myślach – osiem plakatów z Thorem, Kapitanem Ameryką i tym tam…
– Zimowym Żołnierzem – dopowiada Matylda i przewraca oczami, co zawsze czyni w konfrontacji z moją ignorancją dla jej uwielbienia marvelowskich produkcji. – Moje plakaty to wyraz dobrego gustu, a to… – tłumaczy, pokazując dłonią nastolatkę, która wykaraskała się już ze śniegu i idzie dumnie w naszą stronę, oczywiście z odsłoniętym brzuchem i gołymi kostkami.
– Za naszych czasów chyba robili dłuższe kurtki – komentuję i znowu wybuchamy śmiechem. – Gdyby moja mama to słyszała, to miałaby z nas ubaw. Trzydziestolatki wspominające dawne czasy.
– Ty masz trzydzieści dwa – wypomina mi przyjaciółka, a gdy na nią spoglądam, uśmiecha się podle. – To w odwecie za porównywanie moich plakatów do młodzieżowego nieogarnięcia.
– W ramach pokuty stawiam kolejkę – proponuję, zerkając na nasze puste kubki po kawie.
– Dobrze – zgadza się Mati. – Odpokutuj za grzechy, a może znajdziesz coś pod choinką. Mikołaj wszystko widzi.
– Wiesz, że nie wierzę w Mikołaja – rzucam, po czym ruszam do baru, bo nie chcę czekać na kelnerkę.
W knajpie jest spory ruch, ale przecież jest sobotnie popołudnie, więc nie powinno mnie to dziwić. Wszyscy ukrywają się w ciepłych lokalach, wśród grona znajomych, aby nad kubkiem czegoś parującego podziwiać przez okna padający śnieg i chwytający go w swoje szpony mróz. W tym roku Rzeszów czeka chyba ostra zima. Miejmy nadzieję, że utrzyma się do Bożego Narodzenia, a nie zrobi wszystkich w chuja i zawinie się w połowie grudnia.
Zamawiam dla mnie i Mati po jeszcze jednym kubku aromatycznej caffè latte i wracam do stolika. Zauważam, że moja przyjaciółka przegląda zajadle Allegro. Zaciskam wargi, aby powstrzymać wesołość. Wiem, że Matylda co roku ma aspiracje, aby zostać Świętym Mikołajem lub chociażby jego bliską kuzynką. Nie wiem, ile wydaje na prezenty, jednak przypuszczam, że za tę forsę mogłaby w Wigilię narąbać się do nieprzytomności, najeść po kokardę i zapłacić pierwszą ratę w salonie samochodowym przy Millenium Hall. Ona jednak woli zamienić szeleszczące banknociki na papier z Myszką Miki, którym owija wypasione zabawki dla dzieciaków oraz pierdolety dekoracyjne dla siostry i szwagra. Nie wiem, co kupuje rodzicom, ale są dla niej zajebiście mili, więc pewnie coś drogiego. Jej siostrzeńcy pieją z zachwytu nad paczkami, które znajdują pod choinką.
– Co w tym roku dla bliźniaków? – nabijam się bezlitośnie. – Samochody?
– Nie mają jeszcze prawka – odpowiada Mati i uśmiecha się, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Pamiętasz, jak przed chwilą śmiałyśmy się z młodzieży zsynchronizowanej z telefonami? – pytam, wykorzystując jej własne słowa przeciwko niej.
Ponownie wzdycha, odkłada telefon i przeciera twarz dłońmi.
– Masz rację. Świat idzie w złym kierunku. Kiedyś było prościej i bardziej magicznie. Pamiętasz, jak pisałyśmy listy do Mikołaja? – odzywa się rozmarzonym głosem.
– Jakie my? Chyba ty.
– Nie powiesz mi chyba, że nigdy nie pisałaś listu i nie wsuwałaś go pod poduszkę czy za ramę okna?
Spogląda na mnie tak, jakbym jej powiedziała, że nie wiem, kim jest Spider-Man. O ile Matylda jest w stanie przeboleć nieznajomość Zimowego Żołnierza, Falcona czy Lokiego, o tyle brak wiedzy o człowieku-pająku to dla mojej przyjaciółki niewybaczalny błąd. Nie znasz Petera Parkera, dla Mati jesteś wart tyle, co psie gówno przyklejone do podeszwy. Przysięgam, nie kłamię.
– Napisałam raz – przyznaję. – Jak miałam sześć czy siedem lat. Ten gruby chujek nie przyniósł mi wtedy ani jednej rzeczy, o którą prosiłam. Dostałam za to wstrętną różową Barbie. Dziś już wiem, że to był pomysł mojej mamy.
– Największej fanki różu, pomponów i brokatu – komentuje Matylda, chichocząc. – Na serio obraziłaś się wtedy na Mikołaja?
– Na serio.
– Musimy to zmienić.
– Czy ty na pewno piłaś to co ja? – pytam, marszcząc brwi. – Co chcesz zmieniać? Nie wiem, czy ktoś ci to mówił, więc wybacz zniszczenie wizji świata, ale… Mikołaja nie ma.
– Matko, Pola, przecież wiem. To znaczy jest Mikołaj, ale daleko – oznajmia, a ja śmieję się z niej okrutnie. – Jeśli jednak nie pisałaś do niego listów, to nic dziwnego, że nie lubisz świąt. Straciłaś ich magię, rezygnując z korespondencji z tym, jak go nazywasz, grubym chujkiem. Napisz teraz.
– Powinnam była zamówić ci grysik, bo widzę, że kawa za mocno kopie – kwituję jej wywód.
– Nie pitol mi tu o kawie, tylko natychmiast pisz list do Mikołaja.
– Ciebie chyba posrało.
– Jak nie napiszesz, będę miała kiepskie święta – szantażuje mnie blond cholera w swetrze z reniferem. – No proszę cię. Co ci szkodzi? Napiszesz, zgnieciesz i już, nikt się nie dowie, a na pewno poczujesz ducha świąt – gada jak najęta, podsuwając mi białą serwetkę oraz długopis, który wyjęła z torebki. – Idę do łazienki, a ty napisz do Mikołaja.
Wstaje i rusza do korytarza, a ja zostaję przy stoliku z długopisem w ręku i grubą białą serwetką leżącą przede mną. List do Mikołaja. Chyba ją pogięło. Parskam śmiechem, a w tym momencie obok mnie zjawia się kelnerka. Stawia na blacie dwie kawy i uśmiecha się do mnie uprzejmie.
– Przepraszam, co moja koleżanka zamawiała, zanim przyszłam? – zagajam dziewczynę. – Czy w jej kawie był alkohol?
– Nie, ale możemy dolać, jeśli panie chcą.
– Nie, nie. Tylko tak pytam, bo jakoś… hmm… żarty się jej trzymają.
– Może to przez aurę. Za miesiąc święta – oświadcza kelnerka. – Pani koleżanka chyba lubi taki klimat – dodaje, zapewne mając na myśli ten reniferowy sweter, w którym występuje dziś Mati.
– Pewnie ma pani rację – zgadzam się z nią, a kiedy znika, kręcę głową z niedowierzaniem, po czym powoli piszę na serwetce: Drogi Święty Mikołaju…
Karol
Nienawidzę świąt. I nie przeszkadza mi Kevin, choinki czy te wkurwiające melodyjki generowane przez głośniki w każdym centrum handlowym. W świętach przeszkadza mi moja rodzina. Mógłbym usiąść przed telewizorem z wiadrem chipsów i butelką alkoholu, a następnie spać do południa, iść na spacer udekorowanymi ulicami Warszawy i rzeczywiście cieszyć się tym rzekomo magicznym czasem. Uniemożliwia mi to jednak fakt istnienia mojego ojca, jego drugiej żony, moich sióstr oraz mojego brata, który, gdyby mógł, wylizałby staruszkowi dupę do kości. Boże Narodzenie z nimi jest jak oglądanie reklam najnowszych ciuchów, biżuterii czy zabawek. To wszystko okraszone jest serią przechwałek i głupich żartów, a także politycznych dyskusji i krytykowania znajomych. Po świętach jestem zmęczony jak cholera.
Niestety kilkanaście lat temu zgodziłem się wspierać rodzinny biznes, który – tu znowu popełniłem błąd – pozwolił ojcu sfinansować moje studia za granicą. Jak to się mówi? Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz? No to ja nie pamiętam, kiedy ostatnio dobrze spałem.
– Karol! – woła prezes firmy, w której pracuję od piętnastu lat, gdy wkraczam do jego gabinetu. – Wreszcie. Już miałem dzwonić i szukać cię po szpitalach.
Wzdrygam się.
– Były korki, tato – tłumaczę i zajmuję miejsce w szarym fotelu na wprost wielkiego okna, za którym rozpościera się widok na wyczekującą świąt stolicę. – Spadło tyle śniegu, że nietrudno o wypadek. Wszyscy jadą ostrożnie i powoli.
– Zima znowu zaskoczyła kierowców – zauważa i zaczyna się śmiać. – Masz te wyniki sprzedaży z ostatniego miesiąca?
– Mam. – Otwieram teczkę, którą ściskam w dłoni. – Mam też pomysł, jak podnieść dochód w przyszłym roku.
– To świetnie. Połączymy nasze pomysły i firma stanie się gigantem na rynku kosmetycznym. Co wymyśliłeś?
– Myślałem o platformach szkoleniowych – zaczynam. – Mamy dobry produkt, który sprzedaje się w kilku państwach, bryluje w salonach kosmetycznych. Powinniśmy zacząć wprowadzać szkolenia dla branży beauty. Proponuję abonamenty z dostępem do filmów, wrzucimy niektóre materiały na YouTube’a, roześlemy wersje demo do głównych partnerów. Szkolenia to przyszłość. No i pasywny dochód. Jednorazowy wydatek, który się opłaci.
– Podoba mi się – mruczy staruszek i niemal widzę, jak w jego oczach obraca się symbol dolara. – Świetne, trzeba wtajemniczyć Tymona.
No oczywiście. Przecież nie poradzimy sobie bez mojego młodszego brata pasożyta. Nie wiem nawet, czy już podniósł się z łóżka, ale ojciec widzi w nim filar firmy, choć tak naprawdę Tymon zajmuje się jedynie wędrówkami na trasie: gabinet prezesa – ekspres do kawy – księgowość – dział marketingu. W tych dwóch ostatnich pracują niemal same kobiety, to dlatego mój braciszek uwielbia tam przebywać.
– Jasne – odpowiadam. – A ty co wymyśliłeś?
– Bardziej staromodne, ale skuteczne – zapewnia i przybiera tę swoją minę wszechwiedzącego. – Zwolnimy siedem osób.
– Co?
– Tak się robi, synu. Jeśli można zmniejszać koszty, trzeba to robić. Tymon skończył studia, kupił mieszkanie, ja wymieniam teraz samochód. Potrzebujemy pieniędzy. Ty chyba też nie narzekasz na zarobki.
– Nie narzekam, ale mieszkanie spłacam sam, z własnej pensji, a auto kupiłem używane, osiem lat temu. Nie mam potrzeby… przejęcia pieniędzy któregoś z pracowników. W dodatku idą święta. Zwalniasz ludzi pod choinkę?
– Karol, nie bądź przewrażliwiony. Rozdasz kilka wypowiedzeń i po robocie. Wszyscy znajdą sobie nową pracę przed Nowym Rokiem. Na rynku nie brakuje miejsca dla specjalistów.
– A więc to mój dział oberwie – komentuję bez emocji.
– Nie tylko. Postanowiłem zwolnić tę rudą z marketingu i jednego laboranta. Nie wydają mi się odpowiedni.
Nie odzywam się, ale dobrze wiem, o kogo chodzi. Ruda odrzuciła zaloty Tymona, a Grzesiek z laboratorium skrytykował pomysł mojego brata na pewien krem, który miałby kosztować krocie, a zawierać kiepską mieszankę składników. Tymon uznaje się za guru i kłóci się z chemikami, którzy chyba lepiej od niego wiedzą, jak działają dane składniki i że wypuszczenie na rynek chujowego produktu spowoduje smród, który będzie się za nami ciągnął bardzo długo i bardzo nieprzyjemnie. Tymon jednak twierdzi, że każdy jego pomysł to jakby odkrycie Ameryki. Ojciec oczywiście przyklaskuje jego wizjom, nie zważając na to, jak ich urzeczywistnienie mogłoby wpłynąć na firmę.
– Nie jestem pewien, czy uszczuplenie działu sprzedaży podziała korzystnie na naszą sytuację na rynku – stwierdzam. – Jesteśmy mocni, mamy znakomite wyniki, ale skoro chcemy wprowadzić szkolenia, sprzedaż ma tu ogromne znaczenie.
– Na szczęście dyrektorem tego działu jest mój najstarszy syn, który zajmie się wszystkim i wyprowadzi nas na głębokie wody międzynarodowego rynku – mówi wesoło ojciec, po czym klaszcze w dłonie i zrywa się z fotela. – Wybacz, ale obiecałem Esterze, że wybierzemy się na zakupy. Pora poszukać mikołajkowych prezentów dla dziewczynek.
No tak. Moje rozpieszczone do granic możliwości siostry z drugiego małżeństwa ojca – sześcioletnia Klara oraz ośmioletnia Nadia. Podobno Estera poczuła nieodpartą chęć powiększenia rodziny, gdy Tymon szykował się na studia. Tak pojawiły się nasze siostry. Jedna urodziła się, gdy staruszek miał pięćdziesiątkę, druga – dokładnie w jego pięćdziesiąte drugie urodziny. Nie ogarniam, jak można być tak próżnym w tak młodym wieku, ale one biją wszelkie rekordy. Nigdy nie przepadałem za dziećmi, a posiadanie dużo młodszych sióstr zupełnie zgasiło mój ledwo tlący się ojcowski zapał. Nie dogaduję się z nimi, bo jak czterdziestolatek ma się dogadywać z ośmiolatką? Traktują mnie bardziej jak wujka.
– Jeszcze nie skończył się listopad – przypominam. – Do mikołajek zostały prawie dwa tygodnie.
– Może i tak, ale przecież nie możemy kupić byle czego na ostatnią chwilę. Ty nigdy nie dostałeś szmelcu pod choinkę.
Przez moment wracam myślami do świąt, które spędzaliśmy wszyscy razem: ja, ojciec i mama. Mieli mnie młodo, bo wpadli w wieku osiemnastu lat, ale nigdy nie dali mi odczuć, że byłem niechciany. Poznali się na jakimś młodzieżowym zlocie i zaiskrzyło. Forsa dziadków ze strony taty zapewniła nam dostatnie życie, ale najważniejsze było to, że trzymaliśmy się razem. Wszystko było w porządku do momentu, aż pewnej zimy ojciec spakował walizkę i wyjechał. Byłem w liceum. Mama długo płakała, a ja nie umiałem jej pocieszyć. Potem wyjaśniła mi, że będę miał brata, ale to nie ona go urodzi. Kilka miesięcy później Estera urodziła Tymona, moi rodzice się rozwiedli, a po paru latach dostałem ofertę wyjazdu na studia za pieniądze dziadka. Zgodziłem się, nie przypuszczając, że potem wraz z ojcem ściągną mnie do firmy, w której stracę całą energię do życia i w dodatku miesiąc przed Bożym Narodzeniem będę musiał wręczyć wypowiedzenia piątce swoich pracowników. Chyba przydałyby mi się wakacje.
– Potrzebuję wolnego do końca roku – oznajmiam, zanim się zastanowię.
Staruszek staje jak wmurowany, marszczy czoło, ale nagle wzrusza ramionami i stwierdza:
– Nie widzę problemu. Ciężko pracujesz, więc przed świętami sobie odpocznij. Wyjeżdżasz gdzieś? My z Esterą w tym roku chyba kupimy wycieczkę do Hiszpanii. Dziewczynkom nudzi się polska zima i barszcz z uszkami rok w rok. Pora na innowacje.
Święta bez siedzenia przy ich wypasionym stole? A to niespodzianka.
– Jeszcze nie wiem, ale masz rację. Potrzebuję odpoczynku – potwierdzam jego słowa, aby się nie rozmyślił.
– Załatw sprawę z wypowiedzeniami i jak dla mnie możesz pokazać się tu dopiero po Nowym Roku – zapewnia, śmiejąc się. – Przecież kadra kierownicza też potrzebuje trochę relaksu.
– Dzięki, tato – rzucam i wychodzę z jego gabinetu.
Dwie godziny później drzwi mojego biura zamykają się za ostatnią osobą, którą musiałem zwolnić. W kadrach mieli przygotowane wypowiedzenia, więc doskonale wiem, że ojciec nie wpadł na to nagle, ale planował zwolnienie pracowników od dłuższego czasu. Czuję się jak szmata. Jak sługus diabła. Ci ludzie mają rodziny, a ich praca jest nam potrzebna, jednak ojciec i brat zawsze uznawali swoje fanaberie za ważniejsze od egzystencji innych. Każdy może zapieprzać za trzy osoby, byle prezes i jego przydupas mogli w spokoju spłacać raty za swoje limuzyny.
Wkurwiony odchylam się w fotelu i oddycham głęboko. Muszę się stąd wyrwać i trochę odpocząć od tego cyrku. Staruszek uderza do Hiszpanii? Ja chyba mam lepszy pomysł. Niewiele myśląc, wyciągam z kieszeni telefon i wybieram numer jedynej osoby, z którą rzeczywiście lubię rozmawiać.
– Cześć, mamo – mówię do słuchawki.
– Karol, co u ciebie? – pyta wesoło i słyszę, że jest w pracy.
– Masz zajęcia?
– Skończyłam kilka minut temu, tylko wszyscy tak głośno składają maty – wyjaśnia i oboje się śmiejemy. – Jesteś w pracy?
– Tak, ojciec dał mi dzisiaj bojowe zadanie. A właściwie chujowe, lepiej pasuje.
– Co się stało?
– Musiałem zwolnić pięć osób.
Na moment zapada cisza. Moja rodzicielka wypuszcza głośno powietrze i wiem, że dobiera słowa, którymi zaraz mnie uraczy.
– Kochałam twojego ojca – mówi cicho. – Dał mi ciebie i pomyślny start w dorosłość. Uważam jednak, że to zakłamany gnój.
Śmieję się głośno, bo uwielbiam, gdy mama wyżywa się werbalnie na swoim byłym mężu.
– Wiem, że nie powinnam tak mówić, bo on o ciebie dba…
– Nie dba – przerywam jej. – Dba o stan swojego konta, a jedyny specjalista, któremu jest w stanie zaufać, to ja, dlatego nalegał na mój udział w tworzeniu swojej firmy. No i mnie może bez wyrzutów sumienia wezwać do biura nawet w niedzielę, bo niejako jestem mu to winien za, jak to określiłaś, pomyślny start w dorosłość. Przynajmniej raz na miesiąc mi o tym przypomina.
To nie tak, że jako syn prezesa się opierdalam. Nie jestem Tymonem. Pracuję na półtora etatu, nie mając czasu na życie osobiste. Nawet kwiatków nie mam, boby uschły. Wiecznie jestem w firmie, w podróży służbowej lub na jakimś spotkaniu mającym podnieść zyski. Jestem własnością ojca i tego przedsiębiorstwa.
– Nie jesteś szczęśliwy? – pyta mama i słyszę, że jej smutno.
– Nie wiem. Ale nie o tym chciałem rozmawiać.
– Opowiadaj – zachęca. – Jak ci pomóc?
Moja mama, wiecznie naprawiająca świat. Uśmiecham się i czuję przyjemne ciepło.
– W tym roku nie spędzę świąt w Warszawie – oświadczam. – Ojciec z rodziną wyjeżdżają do Hiszpanii, więc nie muszę udawać zadowolonego podczas ich imprezki bożonarodzeniowej. Znajdzie się u ciebie wolne łóżko?
– Mówisz serio? – dopytuje. – Karol, nie spędzaliśmy razem świąt od… o rety, chyba od pięciu lat. Zaskoczyłeś mnie.
– Wyjeżdżasz?
– Nie, no coś ty. Przecież mam tu siostry, brata, no i… kogoś jeszcze. Mnie nie ciągnie do świata jak Jolkę. Będę tu na święta.
– Ten „ktoś jeszcze” oznacza, że mam wziąć pokój w hotelu? – nabijam się, ale cieszę się, że kogoś ma.
– Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że nie. Jeśli chcesz spędzić święta w Rzeszowie, przygotuję ci pokój. Tak się cieszę. Kiedy przyjedziesz? W Wigilię? Dzień wcześniej?
– Tak właściwie to chciałem zapytać, czy nie masz nic przeciwko, abym przyjechał jutro.
Mama nie ma nic przeciwko. Wieczorem pakuję walizkę i czuję, jak stopniowo ogarnia mnie ta tajemnicza magia świąt, o której chyba zapomniałem przez ostatnie lata. Na pewno nie czułem się magicznie podczas wystawnych przyjęć bożonarodzeniowych w firmie, a potem w trakcie świąt rodem z katalogu, które co roku organizowała Estera, a właściwie zlecała komuś ich organizację. Naprawdę się cieszę, że wybrali tę Hiszpanię zamiast torturowania mnie specjałami szefa kuchni i fałszywymi uśmiechami.
Następnego dnia docieram do Rzeszowa, zanim mama skończy zajęcia jogi, a dokładniej rzecz ujmując – puppy jogi, bo słyszałem szczekanie, gdy dzwoniła. Obiecałem, że poczekam na nią i spotkamy się w galerii, żeby kupić już niektóre prezenty dla ciotek i wujków. Przed mikołajkami jest dużo promocji i spory wybór.
Postanawiam przejść się po rzeszowskim rynku i napić czegoś ciepłego. Z wystaw migoczą do mnie dekoracje, a ludzie wydają się jacyś mniej rozpędzeni niż w Warszawie. Dobrze mi wśród znajomych kątów, które teraz błyszczą świątecznym blaskiem.
W sobotę jest tu spory ruch. Chyba wszyscy wyszli spotkać się ze znajomymi. Docieram do studni i odbijam w stronę jednego z lokali. Z knajpy akurat wychodzą jakieś kobiety, więc przytrzymuję drzwi – mama wychowała mnie na gentlemana – a potem zajmuję wolny stolik przy oknie. Spoglądam przez szybę i uśmiecham się na widok padającego śniegu. Dobrze być w domu.
– Za minutkę posprzątam i przyjmę zamówienie – zapewnia przechodząca obok kelnerka. – Przepraszam, ale mamy spory ruch.
– Nie szkodzi, zaczekam – rzucam do niej uspokajająco.
Rozwiązuję szalik i wsuwam go do rękawa płaszcza. Na wieszaku niemal brakuje miejsca, ale jakoś udaje mi się zawiesić swoje okrycie. Rozcierając dłonie, podchodzę do wyglądającego na wygodny fotela. W pomieszczeniu wyczuwam zapach kawy, piwa i czegoś smażonego, co musi być cholernie smaczne. Rozsiadam się wygodnie przy stoliku i rozglądam wokół. Mój wzrok pada na gęsto zapisaną serwetkę, która leży zmięta na blacie. Pchany ciekawością, wyciągam po nią dłoń.
Pola
Przewracam oczami, słuchając opowieści mamy o ozdobach na choinkę. Ostrożnie stawiam stopy na białym chodniku, bo wiem, że pod śniegiem może być zdradziecka ślizgawka. Nie chcę zaliczyć gleby jak ta dziewczyna przedwczoraj na rynku.
– Pola, jesteś tam? – pyta moja rodzicielka, a ja wracam myślami do rozmowy telefonicznej, którą prowadzę od kwadransa i którą kilka razy próbowałam zakończyć, bez powodzenia.
– Jestem, mamo, tylko zbliżam się do pracy, więc zaraz muszę kończyć.
– A co myślisz o tych różowych kokardach? Będzie to dobrze wyglądać z kremowymi bombkami?
Nie wiem, jakim cudem cokolwiek różowego może wyglądać dobrze, ale pod tym względem nie wdałam się w mamę. Serwuję jej zatem dyplomatyczną odpowiedź:
– To twoja choinka. Ubierz ją, jak chcesz.
– Jesteś równie pomocna jak twój ojciec. – Mama prycha. – Kiedy nas odwiedzisz?
– Może w weekend, bo w tym tygodniu mamy spotkanie autorskie i warsztaty dla dzieci, więc będę późno kończyć – wyjaśniam, wkraczając do budynku, w którym mieści się moje miejsce pracy. – Zaczyna się etap przedświątecznych spotkań w bibliotece.
– Muszę oddać książkę – rozmyśla mama po drugiej stronie linii.
– Przedłużę ci, jeśli nikt nie zapisał się w kolejce – informuję. – Mamo, kończę, bo już jestem na miejscu.
– Dobra, dobra. Przedłuż mi ten romans, bo chcę skończyć czytać, a w weekend koniecznie się pokaż. Już nie pamiętam, jak wyglądasz. Pa.
– Masz strasznie krótką pamięć – komentuję, ale mama mnie nie słyszy, bo się rozłączyła.
Wchodzę do biblioteki i od razu wita mnie aromat kawy. A więc mój kolega z pracy już jest na miejscu i przygotował napój bogów. Zdejmuję płaszcz i od razu rozcieram zmarznięte dłonie.
– Mam dla ciebie ciepłą kawę – oznajmia Sławek, wskazując mi ruchem głowy kubek, nad którym unosi się obłoczek pary. – Nie musisz dziękować.
– Twoja złośliwość przekracza dozwolone normy – stwierdzam i siadam przy biurku, po czym z westchnieniem ulgi otulam kubek dłońmi. – Szkoda, że moje rękawiczki nie mają takiej mocy jak grzejnik.
– Niezła zima, no nie? – Mój współpracownik zatrzymuje się w drzwiach. – Rano skrobałem szyby w samochodzie.
– Jeśli chcesz w ten sposób poszydzić, że przyjechałeś autem, a ja musiałam zapierdalać na piechotę w tym mrozie, to nie żałuj sobie.
Uśmiecha się podle i od niechcenia dodaje:
– Mam podgrzewane siedzenia.
– A chcesz, żebym powiedziała jutro dzieciom na warsztatach, że naprawdę masz na imię Warcisław?
Robi wielkie oczy.
– Sławek to skrót nie tylko od Sławomir… – zaczyna, ale mina mu rzednie.
– Nie pisnę słówka, jeśli teraz stąd wyjdziesz i pozwolisz mi w spokoju wypić kawę – proponuję, na co on prycha i znika za rogiem.
Słyszę, jak rozmawia przez telefon ze swoją żoną, a sama w tym czasie przygotowuję się do pracy i rozgrzewam dawką kofeiny. Spoglądam na sterty książek, które niedawno dostaliśmy, a które dopiero wprowadziłam i będę mogła polecać je czytelnikom. O cholera, zapomniałabym o mojej różowej czytelniczce. Sprawdzam konto mamy i przedłużam jej termin oddania romansu, który czyta od pięciu tygodni, twierdząc, że jest świetny. Jak ja mam w rękach świetną książkę, to czytam ją w maksymalnie dwie noce, wmawiając sobie, że sen jest dla słabych. Widocznie w tej kwestii też nie wdałam się w mamę.
Zaczynam pracę od rozkładania nowych książek na półkach. Sławek bez słowa się przyłącza. Zgarnia wielki stos bajek i wędruje z nim do odpowiedniego regału. Kwadrans później wraca po kolejny. Przerywa tylko na moment, gdy nasza stała czytelniczka wpada wymienić książki. Ta to dopiero musi mieć bezsenne noce. Przychodzi minimum raz w tygodniu i zawsze bierze pięć pozycji. Pewnie dlatego, że więcej nie wolno.
– To jest pięknie wydane – mówi mój kolega, wpatrując się z uwielbieniem w drugi tom jednej z kurewsko drogich serii.
– Zgadzam się – komentuję krótko, zachowując dla siebie informację, że niedawno wylałam trochę kawy na tom pierwszy. Mam zamiar bezczelnie zwalić winę na jakiegoś czytelnika, chyba że…
– Dzień dobry – wita się z nami dziewczyna, która przychodzi po lektury dla dziadka. – Dostałam maila, że mam coś do odbioru.
– Już sprawdzimy – oferuję z uśmiechem i siadam za biurkiem.
Przed południem mamy ręce pełne roboty. Drzwi praktycznie się nie zamykają, a pomiędzy półkami bez przerwy ktoś się plącze. Jesteśmy dziś tylko we dwoje, więc uwijamy się jak mróweczki. Mam wrażenie, że niektórzy ludzie wraz z opadami śniegu zyskują nieodpartą chęć picia herbaty i czytania książek. Może chodzi o to lansowanie czytania pod kocem i z kubkiem. Jak widzę w mediach społecznościowych kolejną sugestię, że w zimne dni tak warto spędzać czas, to trochę mnie zbiera na wymioty. Kocham czytać, ale przecież nie trzeba do tego minus pierdyliona stopni za oknem. Ciepłą herbatę też lubię i nie widzę powodu, dla którego nie można się jej napić latem. Te wszystkie influencerki mogłyby być bardziej oryginalne, a nie w kółko koc, herbata i książka. Dobrze, że nie mam dużo czasu na Instagram, bo coraz więcej rzeczy mnie tam wkurwia.
– Skoczę po jakieś żarcie, zanim zaczniemy szykować to spotkanie autorskie – zapowiada Sławek, gdy wybija czternasta.
– O cholera, ale zleciało.
– Chcesz coś?
– Poproszę to, co zwykle.
– Czyli tłusty kebab wielkości głowy – komentuje wesoło i chwyta swoją kurtkę.
– Nie rozumiem, dlaczego z tobą rozmawiam.
– To się spokojnie zastanów, a ja wracam za jakieś dwadzieścia minut – rzuca, a potem znika za drzwiami.
Idę odłożyć na półki książki, które zostawili czytelnicy. Powoli spaceruję pomiędzy regałami, a kiedy odstawiam ostatnią pozycję, słyszę dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Cisza. Pewnie Sławek, no bo ludzie zwykle wołają jakieś „dzień dobry”. Wchodzę do pomieszczenia i zauważam stojącego tam faceta. Na jego płaszczu mieni się trochę śniegu, ale buty ma czyste, więc pewnie przyjechał samochodem. Jest nowy, bo rozgląda się nie w tę stronę, co trzeba, więc zaskoczę go, zachodząc go od tyłu. Ja pierdolę, powinnam zostać jakimś detektywem lub szpiegiem. Czy Rutkowski nie szuka utalentowanej asystentki?
– Słucham pana – mówię, a koleś lekko się wzdryga, po czym odwraca się w moją stronę.
– Dzień dobry – wita się i mruży oczy, jakby się zastanawiał, co ja tutaj robię. – Chciałem oddać książkę do biblioteki.
– Świetnie się składa, bo to jest biblioteka – zauważam z uśmiechem. – Nie kojarzę pana. Kiedy pan wypożyczał?
– Właściwie to nigdy.
– Chyba nie rozumiem.
Teraz ja uważnie się mu przyglądam. Ma czapkę z zabawnie wielkim pomponem, więc hamuję śmiech. Spoglądam na książkę, którą wyjmuje z… co to, kurwa, jest? Moja mama nosi na zakupy podobną torbę. Można ją schować w przyszytą kieszonkę, żeby zajmowała niewiele miejsca. Nie spodziewałam się, że zobaczę dorosłego faceta z czymś takim w dłoniach. W dodatku materiał jest w kotki. Nie śmiej się, Pola, spokojnie.
– Dostałem niedawno w prezencie, a już miałem w domu egzemplarz i pomyślałem, że przyniosę.
Wstrzymuję oddech. Mrugam. O słodki chuju. Koleś przyniósł dokładnie taką książkę, jaką oblałam kawą. Nawet napisałam do tego całego Świętego Mikołaja, że chciałabym, żeby ktoś podarował bibliotece nowy egzemplarz, abym mogła ukryć swoją zbrodnię. Przełykam ślinę i wyciągam dłonie po książkę. Jest prawdziwa.
– Jest pan pewien? – pytam, spoglądając w błękitne oczy mężczyzny. – To droga pozycja.
– Nie potrzebuję dwóch. – Wzrusza ramionami, po czym próbuje złożyć torbę w kotki, ale robi mu się supeł, więc szybko chowa go do kieszeni. – Przyda się wam?
– Tak, bardzo. Dziękujemy, że pan o nas pomyślał, panie…
– Bachman. Karol Bachman – przedstawia się, wyciągając do mnie dłoń. – A pani to?
– Pola Trojanowska. Nie zimno panu?
Ściskam lekko jego palce, zastanawiając się, po co zapytałam go o dane personalne. Czy nie mamy jakiegoś jebanego RODO? No i od kiedy to w bibliotece organizowane są przesłuchania?
– Proszę? – Unosi brwi i chyba jest rozbawiony.
No to się wjebałam. Mama zawsze powtarza, że mam za długi język i że najpierw mówię, a potem myślę. Musiałabym jej przyznać rację, gdyby tu teraz była.
– Nie ma pan rękawiczek – wyjaśniam.
– Pomyślałem, że w drodze z samochodu nie będą mi potrzebne.
Uśmiecha się do mnie, na co odpowiadam uśmiechem. Dziwna sytuacja. Trochę niezręczna. Ale sama zaczęłam, więc w to brnę.
– Chce się pan zapisać do biblioteki?
Ja to naprawdę powiedziałam? O chuj. Nie zdziwię się, jak koleś teraz poprosi mnie o numer, żeby wysłać mi SMS-a o treści „Pomagam”. Na pewno myśli, że coś ze mną nie tak. Uśmiecha się szerzej, a potem przygryza wargę i spuszcza wzrok na swoje odpicowane buty. Pewnie się zastanawia, jak wyjść cało z tej opresji.
– Jestem w Rzeszowie tylko na święta, więc dziękuję, ale bardzo doceniam propozycję.
– I przywiózł pan książkę do naszej biblioteki? Nie chciał pan oddać u siebie?
Rutkowski, bój się. Na rynku jest konkurencja.
– Yyy… Wrzuciłem do samochodu w ostatniej chwili – tłumaczy szybko niejaki Bachman. – Nie miałem już czasu podjechać do biblioteki w Warszawie.
– Przyjechał pan aż ze stolicy – zauważam, a on zaciska usta, jakby właśnie się zorientował, że podał złodziejowi kod do bramy. – Mam nadzieję, że miło spędzi pan święta na wsi.
– Na wsi? – powtarza moje słowa i parska krótkim śmiechem. – Teraz chyba ja nie rozumiem.
– No wie pan, Rzeszów w porównaniu z Warszawą to taka trochę wioska. Nie uważa pan tak?
Znowu się śmieje, a przed odpowiedzią na moje – jakże błyskotliwe – pytanie ratuje go pojawienie się Sławka.
– Dziękuję – rzuca nasz darczyńca. – Ja już pójdę.
– To my dziękujemy – mówię, unosząc książkę, którą cały czas mocno przytulam.
Facet znika, posyłając nam uśmiech, a Sławek staje w wejściu i spogląda na mnie pytająco.
– Ten pan podarował książkę – wyjaśniam. – Mam zamiar podmienić egzemplarz, który oblałam kawą, na ten tutaj.
– Oblałaś kawą taką drogą książkę? – Jego oczy niemal wychodzą z orbit. – O cholera!
– To będzie nasz sekret, Warcisławie – szepczę, wymownie unosząc brwi.
Mój kumpel robi minę kogoś, kto wie więcej, niż się po nim spodziewasz, a potem podchodzi do biurka, bierze łyk wody ze swojej butelki i już wiem, co nastąpi. Zamykam na moment oczy i wzdycham zrezygnowana, gdy Sławek odstawia scenę z Mamma Mia: Here We Go Again. Udaje, że topi się w łyku wody, macha rękami i gulgocze moje imię:
– Apoloooniaaa!
No to jesteśmy kwita.
Karol
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem Wydawnictwa Amare ukazały się również:
GDY PRZESZŁOŚĆ ODBIERA ŚWIĘTOM
ich magię
Ośnieżony Londyn wygląda bajecznie, zwłaszcza przez przystrojone bożonarodzeniowymi światełkami okna niewielkiej cukierni prowadzonej przez Noelle i jej wspólniczkę, Debrę. Ich kuszące kształtami i zapachami słodycze momentalnie podbijają serce każdego klienta tego miejsca. A jednak coś nieustannie mąci radość Noelle ze spełnionego marzenia. Bolesne wspomnienia właśnie teraz, w przedświątecznym czasie, najmocniej wdzierają się w jej codzienność. Bez względu na zainteresowanie, jakie okazuje jej Matt, właściciel znajdującej się nieopodal restauracji, Noelle musi zmierzyć się z emocjami, które powodują, że jest rozdarta między swoją przeszłością a teraźniejszością. Czy relacja z Mattem jest w stanie przetrwać, gdy w końcu wyjawią sobie najgłębiej skrywane sekrety? Dokąd zaprowadzi ich szczerość, którą obiecali sobie na początku znajomości?
Droga Czytelniczko,
serdecznie zapraszamy Cię do polubienia naszego profilu na Facebooku. Dzięki temu jako pierwsza dowiesz się o naszych nowościach wydawniczych, przeczytasz i posłuchasz fragmenty powieści, a także będziesz miała okazję wziąć udział w konkursach i promocjach.
Przyłącz się i buduj z nami społeczność, która uwielbia literaturę pełną emocji!
Zespół
Nie wierzę w Mikołaja
ISBN: 978-83-8373-129-2
© Katarzyna Bester i Wydawnictwo Amare 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Amare.
REDAKCJA: Magdalena Wołoszyn-Cępa
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Amare należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek