Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka jednego z największych talentów w polskiej prozie ostatnich lat. Dwie narracje o ludziach spychanych na margines sytego świata przez machinę kapitalizmu.
W Chacie, takiej z drewna Człowiek z Kamerą, Bohater, Fura oraz autostopowiczki Mucha i Mała porzucają wszystko i udają się na skraj lasu, by pobudować tam dla siebie siedziby. Ich podróż to rozpisany na głosy manifest międzygatunkowego sojuszu, a także próba myślenia utopijnego. Siłą napędową tej powieści drogi są rytm, przygoda, ucieczka i ekstaza.
Ostentacyjnie wolna Nomadka prowadzi nas przez miasto z dala od jego głównych szlaków. Kolejne etapy „przygody” narratorki wyznaczają przypadkowe spotkania, rozmowy o permanentnej życiowej katastrofie, wizyta na basenie i afekt do przystojnego strażaka.
Dwie powieści… to pochwała INNEGO ruchu i zmiany, które odsłaniają możliwy kształt nowej wspólnoty. Mocna proza – nieokiełznana i wykwintna zarazem.
Książka wyróżniona Nagrodą Krakowa Miasta Literatury UNESCO 2023.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 176
Od jakiegoś punktu nie ma już powrotu. Ten punkt można osiągnąć.
Franz Kafka, Rozważania o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze, przeł. R. Karst
Błogosław przyspieszenia.
Andrzej Sosnowski, All that jazz, z tomu Życie na Korei
Jestem Leniwe Oko. Urodziłem się, kiedy uderzył we mnie samochód. Awarakadawara, awarakadawara – znacie tę piosenkę? Byłem fioletowym rowerem i nuciłem Awarakadawara, awarakadawara. Wczesna jesień, jakieś popołudnie. Mama dbała o moje rumiane lica i pachnące ubrania, a ja miałem to w dupie i wolałem chodzić umorusany, wpadać do kałuż, dłubać w nosie, leżeć na parapecie, jeść papier, walić konia w najobrzydliwszych kiblach, spać w dzień i świrować po nocy. Nie wiedziałem do końca, co ze mnie wyrośnie, ale pamiętam, że w ogóle się o to nie martwiłem. Miałem za to ekstatyczne poczucie bliskości obiektywów i reflektorów, które aż się ślinią na mój widok, taki jestem hardy chuj i pirat.
Wtedy akurat byłem rowerem. Zwykły objazd po okolicy. Nuda. Prędkość: czterdzieści kilometrów na godzinę. Jego, srebrnego mondeo. Nieseksownie, ale ujdzie. Uszedłem wtedy gdzie indziej, urodziłem się, kiedy uderzył we mnie samochód.
To było takie piękne, takie slow i realne, i czułem wreszcie swoją krew, swoje kości i mózg. Reflektory, obiektywy. Ja jako fioletowy rower i to całkiem ładne srebrne mondeo. Zderzenie czołowe. Rower mnie katapultuje: lecę na szybę, rozbijam ryja, od tego czasu jestem Leniwe Oko.
Zwykły objazd po okolicy. Nuda. A potem, z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, wyświetla ci się przeznaczenie. Tak właśnie wyglądała moja droga. Ta, która poprowadziła mnie do bycia Leniwym Okiem.
Za tą drogą pojawiły się kolejne. I kolejne. I one wszystkie, te drogi, cechowały się wielością rozgałęzień. Logika mutacji. Dróżki czmychały przed drogą, za traktem była ścieżka, a wszystko to pięknie oświetlone, bo przecież reflektory, obiektywy.
Leniwe Oko to bycie w drodze.
Bycie w drodze to pochwała niestałości, święto pędu, światła, hipnozy, manii.
Droga to też gnuśne poranki, zapadanie się w mieliznę, nieokreślony problem z rzeczywistością.
Leniwe Oko diluje z tym wszystkim.
Kiedy tylko się urodziłem, wiedziałem, że pora ruszać w drogę.
To wszystko tutaj to opowieść o drodze. I jeszcze o ludziach i nieludziach, co pragną i pędzą, i stają się trzaskiem albo praskiem.
Bohater to osoba w tarapatach.
Nazwał to sobie po raz pierwszy na terapii, kiedy miał czternaście lat. W jego życiu pojawiła się wtedy kolejna rzecz, od której nie był w stanie się uwolnić i której nie umiał w żaden sposób opanować. Wielka siła. Coś pojebanego.
Najpierw było kłamstwo. Kiedy tylko nauczył się mówić, zaczął urabiać rzeczywistość na obraz i podobieństwo swoich jaskrawych fantazji.
Potem było walenie konia. Przetarcia, opuchnięcia, nerwy i poczucie winy.
Wybuchy pojawiły się w jego życiu jako trzecie. Pierwszy raz wybuchnął petardę w wieku pięciu lat, omalże nie zesrał się wtedy ze szczęścia. Tak zapamiętał tamtą chwilę. Potem coś tam wybuchał w wieku lat ośmiu i dziewięciu, ale nie podniecał go jeszcze zapach siarki.
No właśnie, zapach siarki. Dopalający się lont, huk, błysk. To było znacznie więcej niż spuszczanie się w pościel, żeby spokojnie i bezmyślnie zasnąć.
W wieku lat trzynastu nie był sobie w stanie wyobrazić dnia bez jakiegoś wybuchu. To były piękne czasy. Po prostu mówił rodzicom, że idzie na spacer. Przejść się. A w kieszeni miał na przykład sześć ACHTUNGÓW, dwa JUMBO SUREXYSFA200, dziesięć PIKOLAKÓW, dwa KORNIKI i dwie ostatnie HUKOWE PIŁKI. Musiał tylko wrócić, zanim zrobi się ciemno, i przed wyjściem zjeść banana. No jasne, dla niego to nie był żaden problem. Nie uważał, że wybuchy piękniej wyglądają nocą. A banany lubił, to wziął i zjadł, i wyszedł. Przejść się.
PIKOLAK – na samym środku ulicy, przy której mieszkał
JUMBO SUREXSFA200 – za przystankiem autobusowym
ACHTUNG – na szkolnym tartanie
KORNIK – na szkolnym parkingu, w koszu na śmieci
PIKOLAK – jeszcze raz w koszu na śmieci przy szkolnym parkingu
PIKOLAK – przy czerwonym seacie, na szkolnym parkingu
PIKOLAK – przy niebieskiej skodzie, na szkolnym parkingu
PIKOLAK – na środku drogi, kiedy nic nie jechało
ACHTUNG – za budką z kebabem, w której byli ludzie
PIKOLAK – sto metrów dalej, biegiem
JUMBO SUREXSFA200 – nabity na znalezioną przy lasku butelkę
KORNIK – wrzucony do bunkra w lesie
ACHTUNG – użyty do zniszczenia znalezionego w lesie plastikowego wiadra
ACHTUNG – zawieszony sznurkiem na gałęzi i tak zostawiony, nieodpalony
ACHTUNG – na wiadukcie
ACHTUNG – na melinie za torami
HUKOWA PIŁKA – do przestraszenia starej baby, którą śledził przez dobre pięć minut
HUKOWA PIŁKA – do wkurwienia psa ujadającego za bramą.
Kochał to. I przerażało go, że nie może przestać. Był w tarapatach.
Rósł, gadał o pierdzeniu, myślał o śmierci, jadł trzy obiady dziennie, walił konia, oglądał wybuchy w sieci, chodził po okolicy i wysadzał, co się dało, a w nocy śnił o wielkich detonacjach i dwugłowych istotach.
Siarka, siarka, siarka.
Czajenie się, wyczekiwanie, podpalanie, ta chwila, ten błysk, huk, bieg.
Potem był przypał w szkole, bo zmajstrował w pokoju granat domowej roboty i rozsadził pisuar. Pani dyrektor zdecydowała nie zawiadamiać o tym incydencie policji, ale odbyła długą rozmowę z obojgiem rodziców w towarzystwie szkolnej pani psycholog, która jednoznacznie orzekła, że młody Bohater jest jakiś popierdolony i koniecznie musi zostać poddany leczeniu.
I oto, w wieku lat czternastu, Bohater zostaje zaprowadzony przez mamę, niemalże za rączkę, do swojej pierwszej terapeutki. Na pierwszej sesji, po serii kilku pytań i następujących po nich odpowiedzi, mówi jej z głębi swego gołębiego, dziecięcego serca: jestem w tarapatach. Terapeutka rozumiejąco kiwa głową i chce zapewnić mu przestrzeń, w której będzie się czuł bezpiecznie. Pyta go o różne rzeczy, on nie bardzo wie, co odpowiedzieć. Potem komentuje jego postać, a jemu ani trochę się to nie podoba. Ta kobieta w ogóle nie ma o niczym pojęcia, chyba ją popierdoliło, jeśli naprawdę myśli, że świat jest prosty jak jej z dupy wzięte schematy pojmowania.
Bohater postanawia, że nie poczuje się u niej bezpiecznie. Woli być gdzie indziej i zastanawia się, po chuj tu te chusteczki. Myślami jest coraz dalej. Chce policzyć wszystko, co jest do policzenia w gabinecie, i szybko się orientuje, że jest w pułapce. Nie ma w niej za bardzo czego liczyć – tylko zegar i goniące cię oczy profesjonalistki. W zasadzie jest to ciasne pomieszczenie, przytłaczające, przerażające, sterylne, niebezpieczne.
Podczas drugiej sesji młody Bohater rozpoznaje w terapeutce wroga. Kolejną nauczycielkę, policjantkę, strażniczkę ze świata, który odbiera jako zagrożenie. Kłamstwo staje się oczywistym sposobem na ewakuację z tej matni. Źródło swoich tarapatów umiejscawia w fikcyjnym konflikcie rodziców. Wymyśla scenkę rodzinną, żeby się wykaraskać ze śmierdzącej sytuacji pierwszej w życiu terapii. Raczej unika wątku nadopiekuńczości matki i przypisuje jej „wybuchy czystego okrucieństwa”. W wersji, którą sprzedaje terapeutce, rodzice rzucali kiedyś w siebie nożami kuchennymi i on w tym widzi przyczynę swojej traumy. Przedstawia jakiś kadr z wielkim nożem, który wbija się w drewniane drzwi komody, tuż obok mamy. Ojciec pije whisky i ma kochankę. Śmierdzi mu z ust, za często i za mocno przytula Bohatera. I tak dalej. Pozwala sobie też na wygłupy podczas sesji i świadomie wygrzewa się w suto opłacanej przez rodziców trosce obcej kobiety.
Jego pierwsza terapeutka wyglądała jak postać z reklamy Vision Express. Krótkie, farbowane włosy. Biała koszula profesjonalistki i dobrze dobrana biżuteria. Okulary z czerwonymi oprawkami jako punkt centralny całej osoby. Kiwanie głową. Profesjonalny, wyćwiczony śmiech, obrączka, delikatny makijaż, wyczuwalne perfumy.
Często wkurzało go, kiedy pytała, co o czymś myśli, a on o tym czymś w ogóle nigdy nie myślał i nawet nie chciał myśleć, bo instynkt mu dawno podpowiedział, że to nudne gówno.
Miał ją w dupie i śmierdziało jej z japy, takie było jego zdanie.
Spotykali się dwa lata, a potem tarapaty z wybuchami przeszły same i Bohaterowi udało się przekonać rodziców, że nie potrzebuje już terapii.
W szkole dalej sprawiał problemy, ale rósł zdrowo i zaliczał kolejne etapy edukacji. Szkolna pani psycholog powiedziała, że może coś z niego będzie.
Miał apetyt i trzymały się go żarty, walił konia, kiedy tylko mógł, a gdy miał paskudny humor i akurat znalazł w pokoju zakitranego sto lat temu ACHTUNGA, coś sobie wysadził w okolicy.
Aż wreszcie, pewnego pięknego lata, przeżył miłość i nikomu o niej nie opowiedział.
Na tego chłopca wołali Szubercik, Szubi, Młody Szubert, Kreciol, Dżipslej albo Psiok. Był Cyganem i miał od chuja rodzeństwa. Na szczęście nie musiał żebrać, ale w podstawówce dorabiał sobie na akordeonie, na dopalacze. No i kradł jak popierdolony.
Jeden jego brat został zamordowany, bo pobił czyjąś żonę. I tak dalej. Młody Szubert robił sobie z tego jaja i nikt nie wiedział, co tak naprawdę czuł.
Musiał dużo o sobie gadać. Dało się o nim słyszeć. Piękny chłopiec, ciemny anioł, opowiadacz głupot.
Bohater pierwszy raz ujrzał Kreciola przy kiosku, jak ten kupował batona. Bohater przyszedł wtedy po JUMBO SUREXY i PIKOLAKI, ale powoli tracił już w tej dziedzinie ogień. Rozglądał się za czymś nowym, pojebanym i ubezwłasnowolniającym.
Kreciol miał krótkie spodenki Adidasa i bardzo gładkie nogi. Nerwowo rozglądał się na wszystkie strony.
Bohater nie wiedział, co ze sobą zrobić. Myślał wtedy mniej więcej tak: pomarańczowy siarka rumianek zapalniczki skóra. Głód, erekcja i strach.
Słyszał, że Kreciol pierdoli się z całym swoim rodzeństwem na wielkim łożu ich matki, z baldachimem. Podobno kłócił się z nią jak z kochanką – rzucali w siebie maselniczkami, popielniczkami i całym tym gównem dnia powszedniego. Matka miała sześć psów i trzy koty, cała ta gawiedź chodziła za nią krok w krok i wokalizowała, czyli pojękiwała, wyła, wtórowała. A matka spała z nimi wszystkimi w tym wielkim łożu z baldachimem, w tej ich wspólnej pościeli. Nikt nie wiedział, gdzie mieszkali.
Wtedy, pod kioskiem, ich spojrzenia się spotkały i siarka, siarka, siarka. Święte tarapaty. Bohater od tamtej chwili mógłby godzinami opowiadać o jego luzie. O tym, że mówi w dwóch językach naraz i patrzy w dwie strony jednocześnie.
Ten moment spotkania stał się dla Bohatera ważny. Zaczął go w sobie przechowywać. Zapragnął tego pojeba Kreciola.
Potem, kilka tygodni później, Kreciol wabił go wzrokiem w autobusie. Bohater, ze wzwodem, pojechał na pętlę.
TOP 3 NAJPIĘKNIEJSZYCH SCENMIŁOSNYCH BOHATERAI KRECIOLA:
3) A było tak, że brat Kreciola, Fjużyn, miał volviaka. Fioletowego.
Kreciol wiedział, jak go ukraść. Nawet bez kluczyków, bez tego całego przetrząsania kurtek czy dorzucania rodzonemu bratu onirexów do desperadosa.
No i ten volviak stał się jakby portalem. Otworzył przed nimi to i owo. Jeździli się całować w świetle księżyca i to wtedy Bohater pierwszy raz komuś obciągnął i miał dokładnie obciągnięte.
Fjużyn miał w tym aucie kulę dyskotekową, koraliki na siedzeniach, potężne basy i dyndający srebrny medalik zamiast zapachowej choinki. Pierdolony Babilon na czterech kołach.
Gonili tym volviakiem za księżycem. I darli się przez okno wniebogłosy, i nic się nie bali, wszystko pierdolili.
Bohater miał z tym chłopcem naprawdę piękne lato. No i raz, trochę w związku z tym volviakiem, zrobili coś naprawdę ładnego, kompletny obrazek.
Był jakiś wtorek albo czwartek, Bohater spał sobie smacznie, gdy nagle telefon. Kochany Szubercik ogarnął volviaka. Czwarta nad ranem, fajnie.
Akurat wtedy obaj byli coś marudni i potrzebowali specjalnego ruchu. Żeby zabić nudę.
Wjechali w jakąś klepaną dróżkę na końcu wszystkiego, zgasili silnik, włączyli światełko i pluli sobie do mordy. Ciągnęli się za sutki, całowali się i miętosili swoje kutasy, ale potem jakoś im się odechciało. Czegoś innego im się zachciało, czegoś jakby UFO.
Odpalili więc silnik i zaczęli tego czegoś szukać, tego jakby UFO. Kreciol wyjechał volviakiem na pole i zrobił pierwsze okrążenie. Ryk silnika. Rycie w ziemi.
To było to: jeździć po wielkim kole i tworzyć ślady UFO.
To oni nim byli, tym jakby UFO. Ryli więc pole i grzali tak biednego volviaka kilka godzin, aż padł.
Ale potem znowu ruszył i uciekli, zostawiając za sobą ślady UFO.
Chyba nikt tych śladów nie odkrył. A na pewno nikt o nich nie mówił. Nikt też nie wiedział, czyje to było pole, ani nikt nie widział tamtej nocy żadnych dziwnych świateł.
2) Zaczęło się tak, że Szubercik zaprosił Bohatera na wesele jednego ze swoich braci.
Uzbierali trochę kasy na fryty i właśnie na nie czekali pod budką, kiedy Szubercik wyskoczył z propozycją wspólnego pójścia na tę zabawę.
Co ty pierdolisz, Psiok? – dziwił się Bohater. Wiedział przecież, że jego ukochany ma nienawistny stosunek do wszelkiej tradycji, a szczególnie – swojej własnej, cygańskiej.
No właśnie – odpowiedział mu wtedy Szubercik – zrobimy swoje własne święto. Zabawimy się, kochanie.
A stara wie, że jesteś pedałem?
Wie.
No to okej, idziemy.
I poszli. Miało się to odbyć w knajpie, którą prowadził jeden z jego braci. Kreciol kiedyś już o tym miejscu mówił, podobno wyglądało jak burdel, ale to nie był burdel, tylko zwykły klub ze striptizem i pralnia pieniędzy. Coś takiego.
Okazało się, że wesele robią jednak w knajpie innego z braci Dżipsleja. Miła restauracyjka. Szubi zabrał go kiedyś tam na szamkę, ale nie wspominał, że to lokal jego brata. Naprawdę miła restauracyjka. I nie, że pizza pasta hamburger. Raczej rybka na grillu, wymyślne szaszłyki i muzyka na żywo.
Kapela dawała czułe smęty dla zakochanych. Zupa, drugie danie i szybko deser z kawą. Piwo, wino, wódka. Para młoda. Muzykalne wujostwo i władcze ciotki klotki. Ktoś już pociągnął kreskę chrzanu (tak rodzinka Kreciola mówiła na koks). Spojrzenia sióstr. Zapoznawcza faza. Odjechane garnitury. Czerwona szminka. Nabik chwali się nożem, a potem miesza nim piwo. A potem wino. A potem pije lufę, i tak dalej. Bohaterowi, poza przestępczym wajbem, przypominało to katolickie uroczystości w jego rodzinie – jakby tylko tak wszystko znacznie przyciszyć, a gości gorzej ubrać i wybić im z głowy dobrą muzykę oraz pożeniony koks.
Jaki masz plan? – zapytał Bohater.
Chodź – powiedział Kreciol, wziął Bohatera za rękę i poszli. Do kibla. I obciągali tam sobie jak aniołowie, a kiedy skończyli, Bohater znów zaczął się niecierpliwić.
Co ty właściwie chciałbyś robić, co?
Myślałem, że masz plan.
No, miałem plan.
Niby, kurwa, jaki?
Obciąganie w kiblu na weselu mojego brata to dla ciebie mało?
To dla mnie standard, kochanie. Codziennie sobie przecież obciągamy.
No ale to jest specjalna okazja.
Okej. Więc cały twój plan to pięciominutowe obciąganie w ramach cygańskiego święta?
I to jest dla ciebie mało, tak?
Tak, bo takie obciąganie mamy codziennie.
To czego ty byś w zasadzie chciał, co?
Żebyś mi odpowiedział na jedno pytanie.
Jakie?
Kochasz swojego brata?
Ciebie?
Kurwa.
Co?
No a jestem twoim bratem czy kochaniem, co?
No kochaniem.
Właśnie, debilu jebany, a pytam o twojego rodzonego brata, tego, na którego weselu właśnie jesteśmy.
Okej.
No to kochasz go czy nie?
Kocham.
I jedyne, co chcesz mu ofiarować w dniu wesela, to zwykłe, codzienne obciąganie w ciasnym kiblu?
Masz rację.
Taki z ciebie brat, tak?
Nie.
No właśnie. I taki z ciebie Cygan, co?
Spierdalaj.
Sam spierdalaj.
Nie no, masz rację.
Wiem. Musimy coś wymyślić.
Coś specjalnego, nie?
Właśnie.
Posłuchaj, chyba coś mi przyszło do głowy.
Opowiadaj.
No więc jest tutaj taki Faryzeusz.
To ten, co już mi o nim opowiadałeś?
Tak.
Ten, o którym fantazjowałeś, że rozjeżdża go wielka śmieciarka?
Tak.
I co? Chcesz rozjechać go przy całej rodzinie wielką śmieciarką?
A skąd my weźmiemy tutaj wielką śmierciarkę, co?
I tak sobie gadali ci dwaj piękni chłopcy w ciasnym kiblu, ze ściągniętymi jeszcze gaciami, a potem zaczęło robić się ich więcej i więcej. Już dawno przestali nad tym panować. Nie chcieli. W kiblu robiło się ciasno. Kreciol wtarabanił się dupą na umywalkę i mówił stamtąd. Wnętrze pęczniało od tłumu zrodzonego z werwy obciągania i rozmów, które każdorazowo doprowadzają do wniosków.
Wreszcie wyszli na zewnątrz, zdecydowali się na spacer i na chwilę zostawili miłą restauracyjkę brata Szubiego za plecami. Na niebie powoli pojawiał się księżyc, a im wreszcie przyszło coś do głowy. Coś pojebanego.
Jakiś czas temu zastanawiali się, co tak naprawdę kręci ich w kinie akcji. Każdy z nich postawił wtedy osiem hipotez. Rozmawiali, rzecz jasna, głównie o scenach terroru. O nagłych wybuchach agresji. Terror działa niezależnie od kontekstu, a gdy się go celebruje z właściwą pieczołowitością, to nabiera niesamowitej mocy. Wielu twórców rozwiązywało nim swoje różne problemy albo traktowało go jako świetne narzędzie do robienia estetycznej pompy. To oczywiście często idzie w parze, wzajemnie się napędzając w ramach ruchomych obrazów pięknego terroru. Wpierdol to energia. Jakieś pićko albo paliwko, wiedzieli o tym doskonale. I kiedy Bohater z Kreciolem starali się wyobrazić sobie idealną scenę terroru, jak po pętli wrócili do Faryzeusza i postanowili go sklepać. Po prostu sklepać, najebać mu.
Kreciol szybko doprecyzował Bohaterowi, że Faryzeusz jako postać złożona z mędrkowania, chytrości i sprzedajności reprezentuje sobą wszystko, czym tak naprawdę gardzą. Należy mu się porządne sklepanie i trzeba z tego sklepania zrobić piękną opowieść, ani trochę nie przejmując się, że ludzie wciąż dzielą świat na ten na ekranie i na ten drugi.
Choreografię wpierdolu mieli wymyśloną jakieś dziesięć tysięcy lat temu, musieli być tylko odpowiednio pieczołowici. Kreciol wywabił więc Faryzeusza z restauracyjki obietnicą rozmowy o rzekomym skandalu, a Bohater sprytnie się zaczaił. Kiedy znaleźli się z tamtym za winklem, sam na sam, Bohater spojrzał mu głęboko w oczy, zobaczył w nich cały ten pierdolony gnój, a potem, z odpowiednią pieczołowitością, wymierzył mu liścia w japę jak się patrzy.
I napierdalali go tak liściami przez dobry kwadrans. Za co? Za nic. Dla zasady, dla terroru. Wszystko przez miłość. Strasznie ich to cieszyło, a potem uciekli w ciemną letnią noc.
1) Najpiękniejsze jednak było ich pożegnanie.
Dwaj najsmutniejsi chłopcy na świecie siedzieli na ławce. Po prostu. Minął dobry kwadrans i nic się nie działo. W końcu Bohater zapłakał i powiedział tak:
Widzisz, kochanie, czasem dwa żyćka się na siebie napatoczą, zrobi się błysk, pootwierają się przed sobą i chłoną z siebie, i pragną coraz to nowych, coraz głębszych wejść. I tak to przez jakiś czas hula. Sra, pierdoli. A potem są tarapaty. A to jakiś styk się przegrzeje, gdzieś tam będzie smutno czy nudno – sam już nie wiem. Widzisz, kochanie, te dwa żyćka, co się na siebie napatoczyły i pootwierały się przed sobą, to one w końcu, w imię jakichś tam na przykład przeznaczeń, muszą dokonać bolesnej operacji.
Pierdol się – powiedział wtedy Psiok.
Szubi, zrozum.
I jebali się jak aniołowie po raz ostatni – tam, za ławką, w krzakach. A potem skończyło się lato i zaczęła się szkoła.
Bohater obiecał sobie, że na zawsze, gdzieś między zwojami mózgowymi, będzie przechowywał i pielęgnował przycisk z napisem Kreciol albo Szubi, Szubercik, Psiok, Kochanie. Jakkolwiek go nazwie, ten przycisk będzie jego nową tajną bronią, jakąś opcją w walce z rzeczywistością.
Od tamtego czasu wie, że jest w nim pewna piękna droga, która prowadzi od odbytu do ust i z powrotem, poprzez czułe miejsca i spektakularne odkrycia.
I nosi tego chłopca pod powiekami. I Kreciol, ten zbój, strasznie mu tam wierzga, tańce jakieś wyprawia.
Letnia przygoda, cała ta opowieść z Psiokiem, sprawiła, że Bohater nabrał luzu. Stawał się aurą. Przez dobrych kilkanaście miesięcy miał siłę, żeby wytrzymywać spojrzenia. Skończył gimnazjum z mocnym poczuciem, że może wszystko.
Czasy drugiej terapeutki nastały, kiedy Bohater miał już siedemnaście lat i wpadł na pomysł, żeby symulować depresję i całymi dniami oglądać włoskie horrory, prawdziwą jatkę, święte porno, filmy samurajskie i powykręcane zombie westerny. Taka była jego odpowiedź na obezwładniające przeczucie tarapatów. Bo czuł, że się zbliżają. Śniły mu się jakieś ostatnie pojebaństwa i raczej wolał w ogóle się nie kłaść. Zombiakował tu i ówdzie, a atmosfera stawała się coraz gęstsza. Trzeba więc było zrobić jakiś myk, posunięcie.
Przestał jeść i nie wychodził z łóżka, zaczął też w nocy udawać dramatyczny szloch, który aż serce rozrywał jego biednym rodzicom.
Po dwóch tygodniach miał już półroczne zwolnienie ze szkoły i swoją drugą terapeutkę, której elegancko wyłożył wszystkie encyklopedyczne objawy depresji, a ona zareagowała pełną wyrozumiałości miną i całym arsenałem psychologicznych trików.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Copyright © 2023 by Mateusz Górniak
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Filtry, 2023
Wydanie I, Warszawa 2023
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Korekty: d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Książka wydana przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanym przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-967433-4-3