Dwunastu apostołów samotności - Zenon Piotrowicz - ebook

Dwunastu apostołów samotności ebook

Zenon Piotrowicz

3,3
12,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dwanaście opowiadań spisanych w jednym ze stu tysięcy jednakowych miast. W czasach kiedy każdy może być każdym, gdzie pieniądz czyni z ciebie człowieka i nie ma miejsca na słabość. W świecie fasadowych przyjaźni realna samotność uderza ze zwielokrotnioną siłą, a ucieczka w patologiczne relacje wydaje się być szczytem ludzkich możliwości. Za inspirację do tekstów posłużyły obserwacje własne i doświadczenia ludzi mi znanych. Wszystkie opowiadania były pisane całkowicie na trzeźwo, co chyba nie najlepiej o owych doświadczeniach świadczy. Autor nie ponosi odpowiedzialności za zdrowie psychiczne czytelników po lekturze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 63

Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Zenon Piotrowicz & e-bookowo

Grafika na okładce: Simon Steinberger, Daniel Reche pixabay.com

ISBN: 978-83-8166-179-9

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

„(...) I choć to ból i lęk i szok

Jak wielki błysk, jak w sercu nóż

Śmiało w tę przepaść postaw krok

Świat sobie znów na nowo stwórz

Choć przecież wiesz, że to

Tak krótko musi trwać

Chroń ten ostatni ból, by mógł

Serce Ci w strzępy rwać

Bo tylko w jedną w życiu noc

będzie Cię stać na szczere łzy

A potem spadniesz znów na dno

Najzwyczajniejszych dni...”

S. Staszewski  - „Nie dali  ojce”

Felczerka upadłych

Jak zawsze, kiedy dzień nie okazywał się być dla niego łaskawy, a rzadko kiedy doznawał jego łaski, przyjechał na spowitą mrokiem ulicę Szlak. Był to jedyny szlak, po którym chodził. Często. Regularnie. Z pasją. Był to jedyny szlak, który mógł go zaprowadzić gdzie indziej niż w parszywy mrok codzienności. Nie inaczej było tym razem. Zaparkował swojego mercedesa tam, gdzie miał zwyczaj go zostawiać i ruszył w stronę obskurnej kamienicy, która samym wyglądem mówiła do każdego, kto posiada jakikolwiek instynkt samozachowawczy, krótkie, treściwe „spierdalaj”. Wszedł do oblepionej reklamami klatki i ruszył w górę. Wąskie schody prowadziły go na trzecie piętro. Drogę zajmowało mu studiowanie wyrytych na ścianach napisów. Kto z kim, kto kogo i za ile. Numery telefonów do lokalnych cweli i groźby dla miejscowych konfidentów. Wyznania miłości i nienawiści, które niejednokrotnie szły w parze. Były tu zapisane wszystkie fundamenty Piramidy Maslowa. Im wyżej, tym więcej. 

Stanął przed nieskazitelnie białymi drzwiami, kontrastującymi z wszechobecnym syfem. Oddech miał przyspieszony, choć sam nie wiedział czy to po wysiłku wspinaczki, czy z pełznącej po jego kręgosłupie ekscytacji na myśl o nadchodzącej ucieczce od codzienności. Nacisnął przycisk dzwonka, czując jak na jego czole pojawiają się niewielkie krople potu. Otworzyła mu drzwi ubrana w czarne pończochy, będące idealnym przeciwieństwem jej alabastrowej cery. Czarna, koronkowa bielizna i kruczoczarne włosy dodawały jej seksapilu, którego i bez tego miała tyle, że mogłaby obdarować nim pół miasta i jeszcze sporo by zostało. Nie odzywali się do siebie. Nigdy. Uśmiechnęła się na jego widok, chwyciła jego wilgotną od potu dłoń i poprowadziła po miękkim dywanie do salonu. Każdy jej ruch, każdy gest, były jak balsam spływający na jego poszarpaną duszę. Uczucie ulgi było natychmiastowe. Pchnęła go delikatnie na sofę, nie pozostawiając mu pola manewru, którego i tak nie chciał.       

Praca agenta złej woli miała wiele plusów, ale miała i minusy. Rozpoczął swój biznes w inkubatorze przedsiębiorczości jako start-up. I trafił w samo sedno. Sam nie wiedział, kiedy jego konto zapełniło się zerami, przed którymi szybko pojawiały się większe wartości. Zlecenia zaczynały spływać zza granicy. Ze wschodu i zachodu. W sumie cały świat, jak długi i szeroki, obfitował w skurwysyństwo maści wszelakiej. Złej woli było pod dostatkiem pod każdą szerokością geograficzną. I nigdzie, nigdzie nie żałowano pieniędzy na jej spełnienie. Ludzka uniwersalna, niezmienna zmienna. Płacili dobrze, nawet coraz lepiej. I wtedy pojawił się pierwszy, a zarazem najpoważniejszy problem. Zaczynało brakować mu rąk do pracy, bo jego dwie okazały się dalece niewystarczające. Co gorsza, nikt nie chciał się takiego zajęcia podjąć. A zajęcie to w gruncie rzeczy nie wymagało niczego poza pozbyciem się skrupułów. Tego ostatniego ochłapu człowieczeństwa, którego ewolucja jeszcze nie zdążyła się całkiem pozbyć, chociaż pracowała nad tym intensywnie. Jemu się udało. I to nawet bez jakiś specjalnych problemów. Po czasie okazało się jednak, że jego fach pozostawia mikroślady w pamięci, które po nawarstwieniu się zaczynały doskwierać. Szukał rozwiązania w tabletkach i wódce, ale okazały się być skuteczne tylko na krótką metę. Kościół i psychologów skreślił od razu, jako potencjalnie zagrażających firmie. Pozostała mu samotna walka z tym, co inni nazywali wyrzutami sumienia. On zaś wolał to określać mianem choroby zawodowej. Żeby mieć wyrzuty, trzeba choć trochę żałować. On nie żałował. Przynajmniej tak mu się zdawało. 

Rozpięła wilgotną od potu koszulę klejącą się do jego skóry. Uwielbiał, kiedy się nad nim pochylała. Chłonął jej zapach zmieszany z najlepszymi perfumami. Żadna koka wciągana kilogramami nie dawała takiego efektu, jak jedno zaciągnięcie się Nią. Usiadła na nim okrakiem i zaczęła muskać językiem jego szyję. Delikatnie, powoli, wywołując dreszcze i mrowienie w kończynach. Jej dłonie, ciepłe i delikatne, głaskały jego ciało. Błądziły, niby bezwiednie po klatce piersiowej i brzuchu. Wyznaczały ślad, po którym szły czerwone i wilgotne usta, a wraz z nimi zdrowie psychiczne, którego coraz bardziej mu brakowało.

To nie jest tak, że podejmował się wszystkiego. Ludzie często mylili jego profesję ze zwykłą bandytką. Działało mu to na nerwy, ale nic nie mógł na to poradzić. Moc skojarzeń, z którą walka była nie dość, że kosztowna, to jeszcze skazana na niepowodzenie. On tylko służył pomocą. Słuchał i realizował to, czego ludzie sami zrealizować nie potrafili. Ba! Robił to w sposób mistrzowski. Wręcz arcymistrzowski. Przyjmował zlecenie i wykonywał swoje zadanie. Agent złej woli, był nikim innym jak jej przedstawicielem. Jeżeli ktoś miał jakieś pretensje czy żale do kogoś innego, on je poznawał, pakował i dawał adresatowi. Bez względu na to, czy były uzasadnione czy nie. Cały kunszt polegał na tym, że nie było to zwykłe darcie mordy z pretensjami. Przychodził zawsze elegancko ubrany. Zawsze w momencie, kiedy adresat jego usługi był w dobrym nastroju. To było warunkiem koniecznym. Potrafił wkupić się szybko w łaski i dostawał szansę by mówić. Szansę, której nigdy nie marnował. Mówił długo, zrozumiale, w sposób dostosowany do rozmówcy. Opowiadał, jak wiele złych myśli dana osoba przyciąga. Jak bardzo przeszkadza. Jak bezsensownym jest tworem natury. Oczywiście nie nazywając rzeczy po imieniu. Rozmówca zawsze dochodził do tego wniosku sam. I wtedy jego zadanie było wykonane. Niby nic złego. Zwykłe uświadomienie nieuświadomionego. Legalne, początkowo nawet dotowane z Unii. Teraz już całkowicie na własnym kapitale. Odchodził starając się zapomnieć twarz rozmówcy. Czasami się udawało, czasami jednak nie. Zwłaszcza, kiedy twarz wracała na okładkach gazet z nagłówkiem „Poszukiwany”. Z reguły się już nie znajdowali, ale on wiedział co było dalej. Samobójstwo, staczanie się, ćpanie, alkohol i śmierć. Zawsze w efekcie była śmierć. Kwestią nieznaną było to, czy najpierw umrze ciało, czy padnie duch. Niejednokrotnie padały jednocześnie. I to właśnie zapisywało się czasami z tyłu jego głowy.

Teraz jednak był na kuracji. Jedynej, która dawała pozytywny efekt. Wszystkie przejawy jego choroby zawodowej skleiły się w jedno i zaczęły spływać z jego głowy w dół ciała. I uwalniał się od nich wyrzucając je prosto do jej czerwonych, gorących ust. Zawsze znikały wszystkie. Bez śladu. Pozostawiając po sobie tylko krótki odgłos przełykania. Patrzył na czubek jej głowy kołyszący się rytmicznie między jego udami i ją podziwiał. Podziwiał, bo przecież o miłości do dziwki nie mogło być mowy. Znów czuł się lepiej. Zdolny do dalszej egzystencji i pracy. Przecież PKB samo się nie zrobi. 

Podciągnął spodnie i zapiął klamrę skórzanego paska. Ona jak zwykle zniknęła w toalecie. Wyciągnął gruby plik banknotów i położył go na stoliku. Założył marynarkę, ubrał buty i wyszedł  wprost w kamieniczny gnój patologii. Silnik jego merca zaryczał agresywnie i po chwili ruszył przed siebie, zostawiając za sobą zapach palonej gumy.      

Patrzyła przez okno jak odjeżdża. Oblizała wilgotne wciąż wargi i schowała pozostawione przez niego pieniądze. Odwróciła się w stronę wejścia. Otuliła się potężnymi białymi skrzydłami, które jeszcze przed chwilą były nieobecne. Pchnęła drzwi i wyszła z mieszkania, ginąc w oślepiającym blasku światła.           

Rzeczpospolita, 22.06.2018