Dygot - Jakub Małecki - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dygot ebook i audiobook

Jakub Małecki

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

32 osoby interesują się tą książką

Opis

Porywająca opowieść o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji

Kończy się wojna. Jan Łabendowicz odmawia pomocy uciekającej Niemce i ta przeklina jego rodzinę. Wkrótce na świat przychodzi syn Jana: chłopiec o śnieżnobiałej skórze. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, w starej szafie wybucha zapomniany granat, burząc życie Bronka Geldy i jego kilkuletniej córki.

Na losy Geldów i Łabendowiczów wpływają kolejne dziejowe zawirowania i przepowiednie, a także osobiste słabości i obsesje. Drogi obu rodzin przecinają się w zaskakujący i niespodziewany sposób. Na dobre zespaja je uczucie dwojga odmieńców: introwertycznego albinosa i okaleczonej w płomieniach dziewczyny.

Dygot to powieść uwielbiana przez czytelników i ciesząca się uznaniem krytyki. Jakub Małecki w sposób godny mistrzów przeplata grozę istnienia z nostalgią za światem, który bezpowrotnie przeminął.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 32 min

Lektor: Jakub Małecki
Oceny
4,5 (3215 ocen)
1998
872
264
61
20
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edytakuzel

Nie oderwiesz się od lektury

Czekając na „Święto Ognia” sięgnęłam po starsza pozycje Jakuba Maleckiego - „Dygot”. Dzień później dostępna już była najnowsza, lecz trudno zrezygnować z aktualnej. Trochę za późno. Ta opowieść przedstawia sylwetki bohaterów kolejnych pokoleń. Poznajemy ich zwykle w zderzeniu z konkretnymi sytuacjami I ludźmi. Bo praktycznie niewiele się dzieje fabularnie, ale w postaciach już tak. To one wciągają nas w swoje własne wewnętrzne historie. Jest pewna surowość i mrok, który w najmniej spodziewanym momencie dźga najczulsze punkty psychiki ludzkiej. Sceny utraty, niespełnienia bolą. Zaś te, przepełnione miłością rozczulają i wzruszają. Tylko, ze ta miłość - obojętnie czy do żony czy matki - nie ma nic wspólnego z wyznaniami, bukietem roz i cukierkowym światem. Proza Maleckiego opowiada o świecie, gdzie aż gęsto od uprzedzeń, zabobonów, ale jest tam tez próba zrozumienia tego wszystkiego. Próba zbliżenia się do tego, co niezrozumiałe. Autor stawia nas w sytuacjach niezręcznych. Kreuje sce...
60
Cleopathre

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna saga rodzinna! Zwyczajna, a pełna magii.
51
orchidea90

Nie oderwiesz się od lektury

sztos!!! od początku do końca zapiera dech w piersiach!
40
Beatakaczy50

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka Jakuba Małeckiego ,od której trudno się oderwać. Życie ,opisane w tak piękny sposób .
30
EwaPeronczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Zwyczajna-niezwyczajna saga rodzinna. Opowieść o inności, nałogach, pokusach, walce z przeciwnościami spotykającymi dwie powiązane ze sobą rodziny. Pięknie napisana
10

Popularność




Marcie

Część I1938–1969

Rozdział pierwszy

Poznał ją na tym samym polu, na którym dwadzieścia sześć lat później umarł pod pożartym księżycem. Lało od kilku godzin. Szedł wolno, uważając, by nie poprzebijać pęcherzy na stopach. Czuł smród bijący spod koszuli.

Leżała w płytkiej kałuży. Ręce rozłożyła szeroko. Patrzyła w niebo, mrużąc oczy, i chwytała krople w usta.

Usiadł obok i wygrzebał z kieszeni rozmokłego papierosa. Pochylił się, osłonił ramieniem i jakoś zapalił. Podał jej, nie chciała. Zaciągał się i patrzył na ciało opięte mokrą, brudną sukienką. Przedstawił się, na co tylko się uśmiechnęła. Powiedział, że mieszka w Piołunowie, że wraca ze żniw u wuja, który znowu się spił, że jeszcze ma kawał drogi, i tego typu bzdury.

Położył się obok niej. Pod plecami czuł lepką, chłodną ziemię. Szorstkie rżysko kłuło w przedramiona. W zachmurzonym niebie nie widział nic ładnego. Krople wpełzały mu do nosa. Zimno. Dziewczyna zamknęła oczy i długo leżeli tak bez słowa, moknąc. Pobrali się cztery lata później.

Na początku nie mówiła wiele. Sprawiała wrażenie, że jeśli już musi, to jest za to na siebie zła. W pierwszych latach wspólnego życia Janek kładł się czasem po obiedzie i z zamkniętymi oczami słuchał, jak wali garnkami, klaskaniem przegania koty i szura w piecu pogrzebaczem. Szybko przyzwyczaił się do jej milczenia i do dźwięków wypełniających jego dom, który wcale nie był jego. Przed wyjściem w pole, też należące do obcych, splatał ręce na jej brzuchu i przyciskał twarz do szczupłej szyi. Pachniała sobą i trochę mlekiem, jak szczeniak.

Blade piegi zsypywały się jej z nosa na policzki. Włosy w kolorze rdzy wiązała w długi warkocz. Czasami w zamyśleniu przygryzała jego końcówkę i do końca życia już się tego nie oduczyła.

Wstawała przed świtem, nigdy go przy tym nie budząc. Kiedy z włosami jak wiecheć słomy pojawiał się w kuchni, machała do niego z podwórka. Przynosiła jaja i powoli układała je w skrzynce, a on prosił, żeby mu coś zaśpiewała. Zwykle nic nie odpowiadała, czasem tylko, żeby się nie wygłupiał. Otwierał wtedy płytką szufladę pod blatem i wyjmował postrzępione na rogach Pismo Święte w czarnej skórzanej oprawie, a potem czytał powoli na głos jedną stronę. Kiedy wracał z pola, czytał ją po raz drugi, przy świecy i już po cichu.

Na śniadanie jadł dwie kromki, a w niedzielę popijał je szklanką ciepłego mleka, które przynosiła mu w kance z obory. Lubiła patrzeć, jak je. Opierała wtedy brodę na dłoniach i zsuwała łokcie coraz bliżej środka stołu. Lubiła siedzieć na słońcu z zamkniętymi oczami i rękami założonymi na piersiach. Koty owijały jej się wtedy wokół stóp i spały, mrucząc cicho.

Mówiła, że jej rodzice umarli dawno temu. Janek nie znał szczegółów.

– Był taki grajek, na flecie gwizdał, ale pokraka, nogi krzywe i cały też koślawy – powiedział mu kiedyś syn sołtysa, wzbijając cepem chmurę pyłu. – Pokrzyw na niego gadali, no bo nic ino w krzakach sypiał. Wszyscyśmy się z niego śmiali, bo i on też różne takie opowiadał, że świętych w niebie odwiedza i z diabłem gada, i takie tam. Wyrazy takie używał, że jakby je sam wymyślił. Miał takie wielkie krosty, jakby wyrośnięte na plecach, pochylony chodził i grał w kółko jakieś melodie, co się ich sam nauczył. Podobno się utopił, ale ojciec mówi, że go chłopy zatłukły.

– A matka?

– A co?

– Jak umarła?

– Matka przecie żyje.

Matką Irenki była podobno Dojka wariatka, która chodziła po wsi i oporządzała zwierzęta za parę łyków mleka. Miała długie siwe włosy pozlepiane na plecach i ręce tak spracowane, jakby żyła sto lat albo więcej. Siedziała zwykle pod drewnianym pomnikiem, mającym przedstawiać chyba anioła, lecz przypominającym bardziej kurę, ewentualnie bażanta. Podciągała kolana pod brodę, a wielki biust rozlewał się jej pod luźną, zgrzebną koszulą. Kiedy ktoś przechodził obok pomnika, uśmiechała się albo wykrzykiwała niezrozumiałe przekleństwa, waląc pięściami w ziemię.

O rodzicach dziewczyny opowiadali mu syn sołtysa, ślepy Klucha, i najstarsza dziewczyna od Paliwodów. Ich wersje różniły się od siebie, ale Pokrzyw zawsze występował w nich jako obłąkany cudak, który opowiadał, że gada z diabłami i świętymi. Podobno zgwałcił Dojkę, kiedy ta była jeszcze dziewczynką. Od tamtej pory prawie się nie rozstawali. Żebrali o jedzenie, sypiali w krzakach i w rozkopanych stogach siana. W Piołunowie jedni mówili, że Pokrzyw się utopił, a inni, że zabiło go kilku pijanych chłopów. Podobno obwiniano go o plagę nieszczęść we wsi. Po jego śmierci Dojka wyrzeźbiła w uschłym pniu szkaradną, skrzydlatą figurkę.

Pokrzywa pamiętali tylko starsi ludzie, a o Dojce we wsi w ogóle się nie mówiło. Ta otyła kobieta o szalonych oczach była jak stary bezpański pies, którego codziennie widzisz, ale nie dostrzegasz. Janek nigdy o nią żony nie zapytał. Od czasu rozmowy przy cepach tylko kłaniał się Dojce, przyprawiając ją o histeryczny śmiech.

***

Zanim się pobrali, Janek Łabendowicz zbudował wojnę.

Kupił w Radziejowie cewkę, detektor i kondensator, dwie słuchawki pożyczył od Paliwody, a potem siedział nad tym wszystkim w stodole przez parę dni, grzebiąc po półkach, sklejając, owijając, montując, niszcząc i montując na nowo, aż w końcu zaczął odbierać szum, a z szumu wyłoniły się słowa.

Na targu dowiedział się, że Warszawa odbiera na dwustu pięćdziesięciu zwojach, Wilno na siedemdziesięciu pięciu, a Poznań na pięćdziesięciu. Zaniósł odbiornik kryształkowy do Tkaczów, u których mieszkała wtedy Irenka, postawił go na stole i uroczyście podniósł słuchawki.

– Dziś rano o godzinie piątej minut czterdzieści oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o nieagresji – oznajmił szeleszczący głos. – Zbombardowano szereg miast.

Tkacz wstał, przewracając krzesło, Tkaczowa zaśmiała się nerwowo. Irenka stała obok z przetakiem w ręku i przyglądała się urządzeniu, jakby czekała, aż właściciel głosu wyjdzie ze środka.

Na prośbę Tkacza tego samego wieczoru Janek zniszczył radio, ale wojna, którą zrobił w stodole, trwała dalej. Kilkanaście miesięcy później wysoki, starannie uczesany mężczyzna w mundurze wszedł do chaty Łabendowiczów, usiadł na ławie i westchnął, jakby dosyć miał nie tylko chodzenia po domach, ale wszystkiego innego również.

Rodziców Janka i jego dwie siostry wysiedlili trzy tygodnie później. Janek przez pomyłkę został. Znowu pracował wtedy przy żniwach u wuja w Kwilnie, a że nie było go na tamtejszej liście mieszkańców, to go ostatecznie nie wzięli. Irenka też została, bo jej nie było na żadnej liście.

Niedługo później do domu Tkaczów wprowadziła się niejaka Frau Eberl z trzema córkami, a Janek i Irena zostali jej przydzieleni do pomocy.

Niemka wiedziała o pomyłce przesiedleńczej, ale pozwoliła im zamieszkać w osobnym domu, położonym kilkaset metrów od jej nowego gospodarstwa. Uczyła ich niemieckiego. Czasami zapraszała do stołu. Janek pracował mniej i jadał lepiej niż wcześniej. Irena pomagała Frau Eberl w kuchni i przy córkach.

W pustym chlewie w gospodarstwie po Brzyziakach Janek w tajemnicy zaczął hodować świnie, które wyłapywał na polach. Podejrzewał, że któryś z gospodarzy, wściekły z powodu przesiedlenia, wypuścił je na złość nie wiedzieć komu. Chodził do nich nocami. Kiedy zabijał pierwszą, ugryzła go w nogę tak mocno, że ledwie dał jej radę.

Do końca życia zapamiętał tę noc i ostry smród śmierci. Dusił świnię łańcuchem, przez którego końce przełożył metalowy pręt. Kręcił nim, zaciskając pętlę na rozdygotanej szyi zwierzęcia. Panika i smród. Kilkadziesiąt kilogramów wierzgało z boku na bok, a łeb rwał się na wszystkie strony. Janek widział, jak pęcznieją mu żyły na przedramionach. Nagle poczuł zęby wchodzące miękko w ciało. Ból rozlał się od nogi po głowę i tam wybuchł, aż nim całym zatrzęsło. Ściany chlewu uginały się do środka, a płomień postawionej w rogu świecy stawał się coraz większy i większy. Kiedy przed oczami zatańczyły Jankowi czarne motyle, świnia wreszcie ciężko upadła na klepisko. Janek wypuścił łańcuch, usiadł na pniu i zapalił. Cały chlew oddychał jego płucami. Krew tętniła w ścianach.

Trzy godziny później jechał pożyczonym od Frau Eberl rowerem, który skrzeczał w czarnej ciszy. Przerzucony przez ramę worek kołysał się, bijąc o uda. Prawa noga rozrosła się pod materiałem spodni i zaczęła drętwieć. Szary skrawek księżyca pełzł za chmurami. Dziury w drodze były większe niż za dnia. Wszystko było większe niż wtedy.

Janek czuł, jak ciepła krew ścieka mu do buta. Czarne kształty pływały po obydwu stronach drogi. Rozpuszczały się, kiedy na nie spoglądał. U siebie znał każde drzewo i każdy kamień, tutaj wszystko było obce.

Ciemność przed nim ułożyła się w głosy. Zgrzyt łańcucha zamilkł, podeszwy plasnęły o płytką kałużę. Czekał. Czekał, wpatrując się w pierzaste widma krzaków i w rozciągające się za nimi czarne wielkie nic. W tym wielkim nic ktoś szedł z naprzeciwka.

Janek zeskoczył z roweru i zanurzył się w żyto. Nogi ugrzęzły mu w błocie. Szedł coraz szybciej, w końcu pobiegł, mimo bólu. Szorstkie kłosy drapały po twarzy i ramionach. Kawały martwej świni obijały się o siebie, kołysząc rowerem. Spodnie miał już całe mokre od krwi i potu.

Kucnął i znieruchomiał, przyciskając rower do brzucha. Skulony, nasłuchiwał kroków i słów. Te padły po polsku.

– W taką noc nikt nie powinien chodzić samemu. – Janek był pewien, że wielokrotnie słyszał już ten wysoki i piskliwy głos, ale w tamtej chwili nie potrafił dopasować go do żadnej znajomej twarzy. – A już na pewno nie kobieta w kwiecie wieku.

Odpowiedział mu głośny, histeryczny śmiech, potem kroki umilkły na chwilę i zaraz usłyszał je z powrotem. Wreszcie wszystko ucichło. Janek odczekał jeszcze kilka minut, potem ruszył dalej, grzęznąc w brei po kostki.

Na drogę wyszedł przy drewnianym pomniku Pokrzywa. Za nieludzką sylwetką o rozpostartych skrzydłach rozlewało się pole należące dawniej do Tkaczów. Poprowadził rower w stronę domu, którego garbaty dach ciemniał już w oddali. Noc chlupotała w rytm jego kroków.

Irenka zszyła mu nogę szpagatem. Cztery dni później, kiedy opuchlizna wspięła się już powyżej kolana, a skóra przyjęła kolor mchu, usiedli razem przy stole, a ona powiedziała:

– Będziemy mieć dziecko.

Patrzyła na niego, przygryzając postrzępioną końcówkę warkocza. Pokiwał tylko głową i położył jej rękę na kolanie, a potem poszedł spać i nie wstawał przez dwie doby. Frau Eberl powiedzieli, że pokąsał go pies. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach snu wygrzebał się spod kołdry i wszedł do kuchni, ostrożnie stąpając prawą nogą, Irena cerowała przy stole marynarkę.

– Paliwodowa nam pożyczyła – powiedziała, kiedy pocałował ją w czubek głowy. – Do ślubu. Chyba ci będzie pasować.

Zjedli śniadanie, a potem obejrzeli jego nogę.

Opuchlizna schodziła. Została tylko długa fioletowa blizna biegnąca od kolana przez łydkę. Kształtem przypominała pytajnik.

***

Miesiąc po zabiciu świni pojechał do księdza.

Koła bryczki chrzęściły na drodze. Przeczesał jasne włosy grzebieniem i potarł dłonią gładko ogolony policzek. Ślubny garnitur Paliwody był odrobinę za ciasny, ale kto by się tą odrobiną przejmował. Rękawy wyszczotkowane, juchtowe buty błyszczały, na ręku zegarek Omega, pożyczony. Bryczka też pożyczona, od Frau Eberl, od kochanej Frau Eberl, bez której nic by nie było: ani Janka, ani tego całego ślubu.

Daleko z przodu powietrze falowało od ciepła. Wiatr ślizgał się po policzkach i włosach. Janek wystawił twarz do słońca i zamknął oczy. Niedługo później minął odrapaną drewnianą kapliczkę i opuszczone gospodarstwo Konwentów. Wciągnął w płuca zapach bzu kwitnącego przed tym pustym domem i spojrzał na rozległe pole, na którym wiele lat później miał umrzeć.

Kierował się w stronę Osięcin. Proboszcz Szymon, który miał im dać ślub w sobotę, postanowił, że da jednak wcześniej, mimo że wtorek i że pojutrze Boże Ciało. Szymon Wach miał około siedemdziesiątki i siwe włosy ułożone w przedziałek. Prawą kieszeń sutanny zawsze wypełniała torebka pozlepianych karmelków.

Janek obejrzał się za siebie i po raz kolejny sprawdził worek z upominkiem. Postanowił dać księdzu uwędzoną po kryjomu szynkę ze świni, która go omal nie zabiła, chociaż wiedział, że ksiądz i tak ją pewnie odda swojemu prefektowi.

Droga skręcała w prawo. Przy zachwaszczonym rowie stały dwie osoby.

Jedną z nich była pulchna dziewczyna, która pomagała w gospodarstwie po Brzyziakach. Drugą komendant policji, Johann Pichler, który podobno aresztował, a potem rozstrzelał dziesięciu księży z Bytonia. Opierał się o motocykl i palił papierosa. Uśmiechnięty.

Oddech wsiąkł w płuca. Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, umrę tutaj, w garniturze, kilka tygodni przed ślubem, umrę, bo on już patrzy, z zainteresowaniem, z brwią uniesioną chyba, z tej odległości nie widać dokładnie, ale że patrzy, to pewne, Pan z tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami, Janek nie zwalnia, utrzymuje tempo, konik wybija dalej wesołe truk-trruk-truk-trruk, i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus, słońce dalej świeci, Święta Maryjo, Matko Boża, Pichler odsuwa się od motocykla, módl się za nami grzesznymi, prostuje się, ręka wędruje mu do pasa, teraz i w godzinę śmierci naszej, ale nie do pasa, do czoła, Pichler salutuje, amen.

Janek odsalutował mu i popędził konia. Truk-trruk-truk-trruk, a w głowie tylko jedno pytanie: co zrobi Pichler, kiedy się dowie, że salutował Polakowi?

Do Osięcin dotarł cały spocony. Wszedł na plebanię i długo się trząsł, otoczony obrazami świętych. W tej samej plebanii cztery i pół tygodnia później poprawiał krawat pod szyją, poprawiał marynarkę i spodnie poprawiał, jakby się bał, że jakiś zagniot na ubraniu sprawi, że się to wszystko nie uda.

Udało się. Po ślubie pojechali z powrotem do Piołunowa, gdzie Irenka podała rosół, kotlety z ziemniakami i mizerią, a Frau Eberl nie zapytała, skąd mają mięso, tak jak nie pytała już wiele razy wcześniej. Zanim wyszła, Janek oddał jej zegarek, a ona wręczyła mu go z powrotem.

– Lass eseuch gut gehen. Nehmt das als Andenken[1].

Trzy dni później Pichler zabił proboszcza. Przyjechał do niego nad ranem w towarzystwie niejakich Dauba i Haacka. Daub był tępy, głośny i wysoki, a Haack tylko tępy. Wsadzili księdza do pięknego błyszczącego opla i po drodze długo opowiadali o tym, co najbardziej lubią robić z kobietami. Najbogatszą fantazję miał Daub. Zatrzymali się między Samszycami a Witowem, w miejscu, o którym przed śmiercią księdza powiedzieć można było niewiele, a może i nic. Pichler trzy razy strzelił mu w tył głowy. Pierwsza kula zabrała ze sobą pół twarzy. Prefekt Kurzawa siedział w tym czasie na zakrystii w samej bieliźnie, nucił coś pod nosem i kroił szynkę od państwa młodych.

Następnego dnia rolnik z Samszyc znalazł proboszcza leżącego brzuchem w kałuży krwi i deszczu. Rozpoznał go po sutannie, bo po niczym innym się nie dało.

Mówiło się później, że podpadł jakimś kazaniem, ale wszyscy we wsi wiedzieli, że aby skończyć w czerwonej kałuży, wcale niczym nie trzeba podpaść. Zwłaszcza jeśli za spust pociągał Pichler.

***

Lato było suche, a plony przyzwoite. W ciągu kolejnych sześciu miesięcy Janek zabił jeszcze dwie świnie, tę ostatnią tuż przed narodzinami dziecka. Poród odebrała Hedwig, najstarsza z córek Frau Eberl.

Chłopiec był drobny i ważył niewiele. W oczach miał coś takiego, jakby od razu chciał broić. Miękkie jasne włosy przyklejały mu się do głowy. Na imię dali mu Kazimierz.

– Każu, Każu! – chodziła wokół niego Frau Eberl. – Mein lieber Junge![2]

Obsypywała go podarkami, zabierała na spacery. Przytulała, mimo że tego nie lubił. Pozwalała Irence pracować mniej niż wcześniej.

Mijały kolejne miesiące, a Janek nie miał czasu na tęsknotę za matką, ojcem i siostrami. Co jakiś czas wysyłali im z Irką zdjęcie z podpisem, licząc, że w tym dalekim kraju, do którego ich zabrano, jest jeszcze ktoś, kto może je oglądać.

Zanim się spostrzegli, Kaziu podźwignął się z czworaków, a z ust posypały mu się pierwsze słowa. Tata, Mutti, lala, Hund.

Czasami Irena wchodziła do izby Frau Eberl i chwytała ją za rękę.

– Ich zeige Ihnen etwas[3].

Prowadziła ją na podwórko, gdzie Kaziu bawił się oponą albo rysował na ziemi zygzaki.

– Powiedz cioci, czegoś się nauczył – pochylała się nad nim.

Chłopiec unosił wzrok, naprężał się i mówił powoli, z wysiłkiem:

– Tan-te!

– Po-len!

– Hit-rrrerrr!

Frau Eberl składała ręce pod brodą i brała go w ramiona, a potem unosiła wysoko nad głowę.

– Mein lieber Junge!

Niedługo później Irenka zaszła w ciążę po raz drugi. Kiedy w jej ciele zaczynał się nowy człowiek, skończyła się wojna. Frau Eberl chodziła po domu, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem słowa, których żadne z nich nie rozumiało. Gdy dowiedziała się, że przesiedlają ją z powrotem do Niemiec, upiła się po raz pierwszy, od kiedy postawiła nogę na obcej ziemi, a potem pierwszy raz na tej obcej ziemi rzygała. Irena siedziała w tym czasie z dziewczynkami i płakały wszystkie cztery, każda w osobnym fotelu.

Janek poszedł do Paliwody i powiedział, że się boi.

– Wszyscy się przecież boimy! – Paliwoda miał siwe bokobrody i głowę łysą jak jajo. Kulał na jedną nogę. Był przygłuchy i zamiast mówić, krzyczał.

Usiedli na schodach i zapalili papierosy. Mirka Paliwodowa przyniosła butelkę gonichy i rozlała do szklanek. Brudny chłopiec i jeszcze brudniejsza dziewczynka strzelali z łuku do wiszącego na sznurku jabłka, chybiając za każdym razem.

– Nie mogę sobie przypomnieć, jak to wcześniej było – powiedział Janek i zebrał z języka drobinki tytoniu.

– Tfu! W dupieśmy byli tako samo jak i tera! – odkrzyknął Paliwoda.

Napili się, a potem napili się znowu. Skręcając kolejnego papierosa, Janek zobaczył, że drżą mu ręce.

– A może to jeszcze wcale nie koniec?

– Patrzcie go, do usranej śmierci by chciał wojnę! – Paliwoda pokazał figę z makiem i nalał wódki. – Nie ma tak dobrze!

***

Szybko przyszła jesień, a Kaziu rozgadał się na dobre. Chodził po podwórku i deklamował na całe gardło z uniesioną głową:

– Krrrowa!

– Bażant!

– Żajonc!

– Henne!

– Ente!

– Schwein!

Niemcy musieli w końcu uciekać. Frau Eberl pakowała najcenniejsze rzeczy i prawie przestała się odzywać.

– Du bringst mich nach Hause![4]– powiedziała Jankowi oznajmiającym tonem któregoś wieczoru, kiedy pracował przy wozie.

– Ja – skinął głową, a ona bez słowa weszła do domu i trzasnęła drzwiami.

Przed wyjazdem całą noc przewracał się z boku na bok, pocąc się pod grubą kołdrą, wstawał i chodził do kuchni, gdzie palił przy oknie, a potem kładł się znowu, i z boku na bok, z boku na bok.

Wstał wcześnie, ogolił się, zapalił papierosa. Dwie godziny później zaciskał już dłonie na lejcach i patrzył na długą drogę ciągnącą się przed nim aż do obcego kraju.

Minęli Skibin, Radziejów i Czołowo, potem Chełmce, Janocin i Grodztwo. W oddali widać było Kruszwicę. Przejechali jakieś dwadzieścia trzy kilometry, do granicy zostało jeszcze ponad dziesięć razy tyle. Może więcej.

I tam mnie zabiją, myślał Janek.

Frau Eberl siedziała na wozie z córkami, pośród mebli, dywanów i worków z odzieżą. Opowiadała młodszym dziewczynkom bajki, z których Janek rozumiał mniej więcej co drugie słowo. Ze swoich myśli też rozumiał niewiele. Oglądał się za siebie i na boki, spocone dłonie wycierał o spodnie. Spróbował gwizdać i natychmiast przestał. Czuł, jakby ktoś wyciągnął mu przez brzuch jelita i przywiązał do drzewa za domem. Z każdym kilometrem było go coraz mniej. Miał mdłości. Dygotał.

W Kruszwicy zatrzymał konie, odwrócił się i powiedział, że niech się dzieje, co chce, ale on musi za potrzebą, za poważną potrzebą.

– Nein! – zawołała Frau Eberl i stanęła na wozie. – Lass mich hier nicht alleine stehen![5]

Janek wytłumaczył, że musi, że nie wytrzyma, pokazał na krocze i zrobił zbolałą minę.

– Du willst davonlaufen…[6]

– Nein…

– Geh! Komm aber zurück! Verstehst du? Du sollst zurück kommen[7].

Uciekając, słyszał jeszcze, jak kobieta przeklina go, jak mu życzy śmierci, jemu i Irce, i żeby wam się Teufel urodził, a nie Kind, szatan, nie dziecko, krzyczała Frau Eberl, a Janek uciekał.

Pędził lasem wzdłuż drogi, potykał się i rzęził, ale biegł coraz szybciej, przeskakiwał zwalone pnie i zrywał głową pajęczyny. Po kilku kilometrach zmęczył się i zwolnił. Cztery godziny później zobaczył znak „Kwilno”, usiadł w rowie i siedział w nim długo. Zbliżając się do domu, dostrzegł stojącą na podwórku Irenę. Pranie łopotało za nią na sznurze przy studni.

Podszedł do niej wolno, objął ją i wciągnął w płuca mleczny zapach jej skóry. Chwycił za warkocz i wsunął końcówkę do ust, a potem zagryzł na nim zęby. Ona wytarła mu twarz z wszystkiego, czego będzie się potem wstydził, i uśmiechnęła się tak, jak się do niego wcześniej nie uśmiechała. W domu zagrzmiał tupot małych bosych stóp. Kaziu wybiegł na podwórko i stanął wyprostowany przed ojcem. Spojrzał w górę, naprężył się i wyrecytował:

– Szwinia!

***

Janek nigdy się nie dowiedział, czy Frau Eberl dojechała do Niemiec. Często śnił o niej, stojącej na wozie i przeklinającej jego, Irenę i ich nienarodzone dziecko. Zgarbiona, przypominała z daleka nieudaną rzeźbę Pokrzywa, a nad jej głową wiły się gęsto czarne smugi. Próbował przypomnieć sobie dokładnie słowa, które mu wtedy wykrzyczała, ale im bardziej się starał, tym bardziej wszystko stawało się mętne.

Niedługo później na świat przyszedł mały bezbarwny potwór. Rodził się trzydzieści godzin i omal nie zabił Ireny, która całkiem ochrypła od krzyku. Poród odbierała tym razem stara Paliwodowa.

Był biały od brwi po paznokcie stóp. Pod skórą rozciągały się gdzieniegdzie cienkie różowe smugi. Tylko źrenice miał czerwone, jakby przebijał przez nie środek głowy. Rzucał się i kopał. Janek próbował na niego nie patrzeć. Stara Paliwodowa, z rękoma po łokcie we krwi jego żony, gapiła się to w wiszącą na ścianie pasyjkę, to w wiadro z brudną wodą. Wreszcie wyszła z kuchni i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Janek spojrzał na żonę. Długo mierzyła go wyzywającym wzrokiem. Podszedł wreszcie do chłopca i ostrożnie dotknął jego dłoni. Ciało było ciepłe. Dłoń miękka. Przesunął palcami po jego brzuchu, a potem dotknął czoła. Powoli wsunął pod niego rękę i uniósł go przed twarz. Pomiędzy małymi nogami kołysał się siny flak pępowiny.

– Uduś go, Janek – powiedziała Irena, przyciskając policzek do przemoczonej poduszki.

Pokiwał głową w milczeniu, a potem odłożył dziecko na leżące na podłodze szmaty i znowu wyjrzał za okno. Blade chmury powoli uciekały za horyzont. Jeden z kotów od niechcenia uderzał ogonem o ziemię.

– Trzeba go umyć – powiedział, odwracając się do drzwi. – I owinąć w co.

Cisza. Tylko huk wahadła w obudowie zegara.

– Ale podgrzej – jęknęła. – Tę wodę.

– Co?

– Podgrzej, bo inaczej się przeziębi.

Pokiwał głową i wyszedł.

Na imię dali mu Wiktor. Po latach nie pamiętali, kto tak postanowił. Wiktor Łabendowicz. Sądzili, że nie dożyje roku.

Czasami wydawało im się, że nabiera koloru. Obserwowali go pod różnymi kątami i przy różnym świetle, tarli bladą skórę i przyglądali się meszkowi na skórze, a potem kiwali do siebie głowami. Tak, chyba różowieje. Tak, zdaje się, że włosy na ciemiączku ciemniejsze. Oczy jakby trochę niebieskie. Po kilku miesiącach przestali.

Niedługo po żniwach wrócili z Niemiec rodzice Janka i jego dwie siostry. Aniela wyraźnie podrosła, a włosy sięgały jej już prawie do pasa. Mówiła szybko i niewyraźnie, tak samo jak przed wojną. Wanda, która zawsze uchodziła za ładniejszą, miała teraz przekrzywiony nos, który nadawał jej twarzy wiedźmi wygląd. Podobno złamał go jej w niewoli syn niemieckiego gospodarza.

Matka i ojciec mocno się postarzeli. Kiedy stanęli wszyscy we czwórkę na podwórku gospodarstwa w Piołunowie, wydawało się, że stać tak będą do śmierci. Obracali się tylko na wszystkie strony, jakby chcieli się upewnić, że to wszystko rzeczywiście wciąż stoi. Janek biegał wokół nich, ściskał, przytulał, krzyczał coś o pięknej przyszłości, pięknych plonach, pięknej żonie i że w ogóle od teraz będzie już tylko dobrze.

Zamieszkali wspólnie w starym domu Łabendowiczów. Ojciec, matka, Aniela, Wanda, Janek, Irena, Kaziu i bezbarwny chłopiec. Matka źle sypiała. Ojciec w czasie wojny nabawił się choroby brzucha i całymi nocami pojękiwał. Dziewczynkom śniły się koszmary. Kaziu marudził, Wiktusiowi wyżynały się zęby. Kiedy Janek zrozumiał, że dłużej nie wytrzyma, nadeszło wybawienie.

6 września Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret, na mocy którego przeprowadzono reformę obejmującą między innymi „tworzenie nowych samodzielnych gospodarstw rolnych dla bezrolnych, robotników i pracowników rolnych”, co oznaczało, że Janek i Irena mogli się wynieść z niewielkiej chaty, ale tylko teoretycznie, bo Komitet przyznał im wprawdzie dziewięć hektarów pola, ale nie było na nich nawet nory, nie mówiąc o domu. Przez kolejne dwa lata od świtu do zmierzchu Janek darł pługiem niechętną mu ziemię i zbierał, co pozwalała zebrać, a potem sprzedawał, razem z hodowanymi u ojca świniami. Nocami zaś wykopywał glinę i przy świetle ogniska układał ją w ściany swojego przyszłego domu.

Kiedy zasypiał w izbie pełnej oddechów bliskich, śnił wyłącznie o Frau Eberl stojącej na wozie wśród czarnych kształtów wijących się wokół jej głowy. Pokazywała palcem na drogę, po której pełzł jego mały Teufel, jego mały bezbarwny potwór, którego starał się kochać. Dziecko uśmiechało się do niego i czołgało coraz szybciej, a kiedy miał już wziąć je na ręce, budził się w zupełną czerń nocy, żeby więcej nie zasnąć.

Podarowana przez PKWN ziemia wypluwała z siebie coraz mniej. Niedotknięta przez suszę ani przez nadmiernie obfite deszcze mimo wszystko jakby obumierała. Paliwoda skarżył się na to samo.

– Jak tak dalej będzie, pomrzemy z głodu! – krzyczał, kiedy siadali przy zachodzie słońca i szklance gonichy.

Zaraza objęła całe Piołunowo. Na drodze do miasta coraz rzadziej widywano wozy z plonami, uśmiechów nie widywano już prawie w ogóle. Dojka, która przez ostatnie kilka lat mocno się postarzała, coraz częściej oprócz krzyków i śmiechu wydobywała z siebie słowa.

– Zemrzą, zemrzą robaczyska wszystkie, zemrzą, bo się z czarnym zadały – mówiła najczęściej do przechodniów mijających rzeźbę. – Zemrzą i się świat spoli, bo czarne po nim łazi i biega i łazi. A potem zeżre wszystko, ziemię zeżre, gwiazdy zeżre i księżyc zeżre, i wszystko inne zeżre, bo czarne tylko żre, żre i żre!

Któregoś razu Janek usłyszał, jak Dojka zaczepiła starą Biniasową i powiedziała jej, że jak nie zabiją „chłopoka bez koloru”, to się „wszystko skończy”.

Następnego dnia stanął przed rzeźbą i stał tak długo, aż Dojka się obudziła. Przetarła twarz i usiadła, obejmując nogi ramionami.

– A wy to przestańcie gadać te głupoty o moim chłopaku – powiedział, kucając naprzeciw niej.

– Twój syn wielki, o, wielki taki, ale tylko jak już zimny będzie. – Dojka pokiwała głową, a potem roześmiała się głośno. – Wyciąg mu wtedy flaki z brzucha i serce i posmaruj nimi pług, a będziesz miał plony takie, że wielkie piękne wielkie. Wpleć włosy w siatkę, a zająców nałapiesz, że całą zimę ino żarcie i brzucho pełne i żarcie takie takie. Pijta z Irką jego krew, a będzieta zdrowe i nie umrzeta nigdy nigdy nie umrzeta nigdy!

Janek podszedł, pochylił się i złapał Dojkę za gardło. Przewrócił ją na plecy i przycisnął do ziemi. Patrzyli na siebie długo, ale żadne się już nie odezwało i w końcu wstał, otrzepał się i ruszył w stronę domu. W połowie drogi usłyszał jeszcze jej dziki, urywany śmiech.

***

Wiktuś i Kaziu dorastali w domu pełnym pięknych kobiet, rycerzy na koniach i par wirujących w tańcu. Budził ich huk pistoletów i odgłosy walki na miecze, usypiały egzotyczne ptaki i dźwięki drogich fortepianów.

Irena popadła w nałóg. Kiedy Janek nauczył ją czytać, rzuciła się na książki z taką żarłocznością, jakby lata czytelniczej abstynencji wytworzyły w niej uczucie głodu, którego nie sposób zaspokoić. To, co robiła, nie było nawet czytaniem – odurzała się i popadała w obłęd. Ugniatała rzeczywistość jak ciasto i formowała z niej światy. Wstawała jeszcze przed świtem i oprzątała należące do teściów krowy, a potem siadała na ławce przed domem i znikała pomiędzy stronami. Wracała później do łóżka i opowiadała Jankowi, co przeczytała, naśladując dźwięki bitew, pojedynków i biesiad. Kiedy chodziła po domu, tak naprawdę przemierzała pałacowe korytarze. Żyła w Piołunowie i tysiącu innych miejscach jednocześnie.

Książki pożyczała od córki dziedzica, który mieszkał daleko, przy szosie. Krzątała się po kuchni, co chwilę przewracając strony. Można było odnieść wrażenie, że nie robi jej różnicy, co akurat czyta. Otwierała jedną z kilku napoczętych książek i zaraz w mieszkaniu pojawiali się Teresa Sikorzanka, Michał Wołodyjowski, Czerwony Błazen, Winnetou, Boruch, Huck Finn, Karol Borowiecki, Jean Valjean, Mikołaj Srebrny, Izabela Łęcka, Różycki i Kwiryna.

Tymczasem nadszedł kwiecień, a z nim martwe kury. Znajdowano je z rozprutymi szyjami, ledwie nadgryzione. Szybko okazało się, że w okolicy grasuje wściekły pies. Czasami widywano go, jak kołysząc się z boku na bok, chodzi po polach lub krąży wokół zabudowań. Chłopi kilkakrotnie próbowali na niego zapolować, lecz za każdym razem wracali z niczym. Niedługo później pies wreszcie pokazał im się z bliska.

Pierwsze osoby, które wyszły tamtego dnia z kościoła, przeżegnały się więcej razy niż zwykle. Zmierzwiona i zakończona owalnym pyskiem kula brudu człapała wolno w stronę świątyni, znacząc ziemię żółtą pianą. Mężczyźni, którzy tymczasem wysunęli się naprzód, rozglądali się za czymś, czym mogliby zwierzę przegonić, a najlepiej ukatrupić. Kościelny – ponury człowiek o wielkim sercu i szczurzej twarzy – wrócił na plebanię w poszukiwaniu wideł, których używał do otwierania wysokich okien.

Zanim zdążył okrążyć kościół, z tłumu ściśniętych wiernych wyskoczył nagle Wiktuś Łabendowicz i unosząc ręce nad głowę, ruszył przed siebie w podskokach. Janek krzyknął na niego, ale z miejsca się nie ruszył.

Chłopiec podbiegł do psa, pochylił się przed nim i warknął, poruszając rękoma. Żółte ślepia wpatrywały się w niego przez chwilę, a potem pies odwrócił się i wolno poczłapał z powrotem. Kiedy miał już zniknąć za rogiem plebanii, kościelny dobiegł do niego i jednym pchnięciem wideł przebił go w trzech miejscach. Przyduszone do ziemi zwierzę kwiknęło i zdechło w konwulsjach.

Irena podeszła do Wiktusia i na oczach całej wsi przełożyła go przez kolano, a potem dała mu trzy klapsy. Kaziu stał w tym czasie za ojcem i wpatrywał się w matkę i młodszego brata. Proboszcz Kurzawa przeżegnał się szybko i wrócił do kościoła. Wierni rozeszli się do domów.

Później Łabendowiczowie tłumaczyli synom, dlaczego nie należy zbliżać się do wściekłych psów.

– A skąd wiadomo, że wściekły? – zapytał Kaziu.

– On nie był wściekły, tylko mu było smutno i boląco – oświadczył Wiktuś, zanim rodzice zdążyli cokolwiek odpowiedzieć.

Janek miał zresztą na głowie poważniejsze zmartwienia. Plony były coraz gorsze. Na polach powiększały się czarne place, na których nie rosły nawet chwasty. Co kilka tygodni któryś z chłopów trafiał do aresztu w Radziejowie za niedopełnienie obowiązku dostaw. Obejmowały one początkowo tylko zboże i ziemniaki, szybko jednak uzupełniono je o mleko i zwierzęta rzeźne. Janek, tak jak inni, przekupywał sołtysa, dokonywał skomplikowanych „transakcji” z sąsiadami i handlował ze spekulantami, ale matematyka była nieubłagalna.

Mieszkańcy Piołunowa obawiali się, że ziemia przestanie w końcu rodzić cokolwiek prócz kamieni.

***

Zdobysław Kurzawa, który za życia księdza Szymona pełnił funkcję prefekta, został proboszczem, i to został nim na całego. Podobno w ogóle przestał jadać, a wieczorami tłukł swoje ciało mokrym rzemieniem tak długo, aż drętwiał i dostrzegał Boga. Podobno znał na pamięć kilkustronicowe ustępy Pisma Świętego, a wszystko, co miał, oddał na budowę świątyni w Radziejowie. Kazania, które płomiennym głosem zsyłał w każdą niedzielę na ściśniętych w ławach wiernych, omawiano potem przez cały tydzień na polach i w kuchniach.

Któregoś razu wszedł na ambonę i w milczeniu rozejrzał się po zebranych, a potem ryknął, zaciskając palce na mównicy:

– Umiłowani w Panu! Kroczycie przez życie, niosąc krzyże wpijające się w ramiona wasze drzazgami grzechu człowieczego, i robicie, co w waszej mocy, ażeby Pan wasz, Jezus Chrystus, w cieple serca swego miejsca i dla was znalazł, kiedy już przyjdzie czas na wieczny odpoczynek. Umiłowani. Każdy z was co rano oczy swe roztwiera i modlitwę do przenajświętszego Boga zanosi, prosząc go, coby w swej miłości nieskończonej zesłał na was łaskę urodzajnej gleby i obfitych plonów. Czegóż więcej pragniecie? Spokoju pragniecie. Życia w zgodzie z Pismem. Pragniecie miłości bliźniego i szczęścia. Ale co, kiedy na drodze spotykacie przeszkodę postawioną tam przez samego anioła strąconego z niebios, przez samą bestię z czeluści piekielnych wypełzłą, przez szatana, co wije się pomiędzy domami naszymi, wypatrując szczelin w sumieniach naszych, przez które mógłby się do naszych wnętrz wślizgnąć? Cóż robicie wtedy, ukochani w Chrystusie Panu? Omijacie ją?

Proboszcz wbił wzrok w Wiktusia, który ze wszystkich sił walczył ze snem.

– Ale cóż, gdy bestia piekielna w całej przebiegłości i perfidii swojej przeszkodą ową czyni rzecz łagodną i niewinną z pozoru? Co, jeśli wystawieni zostajecie na próbę trudną niczym Chrystusowe na pustyni kuszenie? Czy dacie się oszukać wężowi? Czy dacie się zwieść bestii przeogromnej, która sączy wam do uszu kłamstwo piekielne za kłamstwem? Nie! Niechaj z nasion wiary waszej wyrosną potężne drzewa, których owoc sławić będzie miłość Bożą i które nie ugną się pod wichurą knowań bezbarwnych sług węża! Agreście Boży! Fałsz i grzech przebijaj kolcami swymi! W tobie nadzieja na zniszczenie czarnych przeszkód piekielnych, w tobie nadzieja na uświęcenie imienia Jezusa Chrystusa. Nie dajcie się, bracia i siostry, sługom czeluści najmroczniejszych, nie dajcie się, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! Boża winorośli! Nie pozwól, aby pędy twoje zerwał huragan szatańskich wątpliwości! Przejrzyj na oczy, ujrzyj prawdę w Chrystusie Panu. Ujrzyj prawdziwe oblicze węża, który pełza tuż obok! Umiłowani. Postawcie sumienia wasze na straży naszej wsi i sięgnijcie głęboko do serc swoich, coby odnaleźć w nich prawdę, którą posiał w was Pan nasz na wysokościach. Widzę was wszystkich, widzę was w Chrystusie, albowiem dusze wasze mają mocny, nadany przez Pana naszego kolor. Widzę was wszystkich w codziennych staraniach waszych, aby sprostać trudom ziemskiego bytowania i na wieczną nagrodę rękoma zmęczonymi zapracować! Widzę was, albowiem dusze wasze zabarwiła miłość Jezusa Chrystusa. Strzeżcie się jednak. Strzeżcie się, bracia i siostry, albowiem wąż pełza tuż pod waszymi drzwiami. Strzeżcie się, albowiem przechadzają się wśród was tacy, których dusza zupełnie jest bezbarwną. Czerpcie więc siłę z Maryi Przenajświętszej i nie dozwólcie, aby słudzy szatana odebrali wam plony, które w krwi i mozole od pokoleń zbieracie na chwałę Pana. Bestie nieludzkie o duszach bezbarwnych gotowe są zniszczyć wszystko, co Jezus Chrystus ofiarował wam przez swoją śmierć na krzyżu, ale ufam, iż umocnieni Słowem zdołacie odeprzeć ataki ciemności. Ufam, iż dostrzeżecie wśród was sługi bestii bezbarwne i w najważniejszej chwili ręka wam nie zadrży, jako i Abrahamowi nie zadrżała.

– Amen.

***

Wiktuś dorastał. Właził tam, gdzie nie trzeba, paplał bez wytchnienia, chorował i zaraz zdrowiał, gryzł brata i sam dawał mu się gryźć, płakał w nocy, sypiał za dnia, ganiał kury i połykał wszystko, co dawało się połknąć.

Wczesną jesienią Janek skończył budować dom. Budynek składał się z czterech izb połączonych ze sobą nawzajem, miał niewielką piwnicę i kryty był strzechą.

W tym samym roku, kiedy po raz pierwszy odbył się kolarski Wyścig Pokoju, utworzono ludowy zespół „Mazowsze”, powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i zniesiono kartki na artykuły pierwszej potrzeby, Łabendowiczowie zamieszkali w swoim nowym domu. Cztery dni później Janek trafił do więzienia.

Zamknęli go za świnie, a dokładnie za ich brak. Zabrali go do Radziejowa, gdzie odsiedział w areszcie dwa tygodnie.

W zaskakująco przestronnej celi poznał, co to wstyd, bezsenność i fryzjer Krzaklewski. Fryzjer Krzaklewski był z tego wszystkiego najtrudniejszy do zniesienia. Miał syna w wieku Wiktusia, który przejawiał niezliczone wprost talenty. Fryzjer Krzaklewski postanowił spożytkować czas niewoli i opowiadał współwięźniowi o swoim trzylatku. Po dwóch dniach Janek po raz pierwszy pomyślał, że w końcu tam zwariuje.

Ósmego dnia Krzaklewski ochrypł od mówienia. Dziewiątego zamilkł, a wieczorem wybuchł płaczem. Jedenastego przyznał, że jego syn wcale nie jest wyjątkowy. Jest chory i najprawdopodobniej nigdy w życiu nie będzie mógł mówić.

– Nie wiesz pan, co to jest za uczucie – wyszeptał w środku nocy, a później już się nie odzywał.

Pożegnali się uściskiem dłoni i obietnicą, że kiedyś się jeszcze zobaczą.

Janek wrócił do domu. Z nowymi siłami rzucił się na swoje dziewięć niesfornych hektarów i postanowił, że albo on, albo one. Wstawał na długo przed świtem i kładł się długo po zmroku. Przyrzekł sobie, że już nigdy nie da się zamknąć za jakąś świnię – czy też jej brak. Chłopcy, mimo głodu, rośli szybko. Irena uśmiechała się częściej niż kiedyś. Życie zaczęło się układać.

– Teraz już wszystko będzie dobrze – usłyszał od niej któregoś wieczoru.

– Wiem – odpowiedział i przytulił się do niej, głęboko wdychając mleczny zapach jej skóry.

Miesiąc później ich bezbarwny syn umarł po raz pierwszy.

[1] Niech się wam szczęści. Weźcie to na pamiątkę.

[2] Mój kochany chłopiec!

[3] Coś pani pokażę.

[4] Zawieziesz mnie do domu.

[5] Nie zostawiaj mnie samej!

[6] Chcesz uciec…

[7] Idź! Ale wróć! Rozumiesz? Masz wrócić.

Dygot

Copyright © Jakub Małecki 2015

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015, 2021

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Justyna Żurawicz

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustacja na okładce i w środku książki – Kuba Ferenc

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie IV, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382102215ISBN MOBI: 9788382102208

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater i Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Część I 1938–1969
Część II 1969–1973
Część III 1973–2003
Część IV 2003–2004
Część V 2004
Strona redakcyjna