Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Kim jest ten trzeci, który zawsze idzie obok ciebie?
Mężczyzna z dzieckiem w ramionach uciekający przez zamarznięty Bałtyk. Zakochany Feliks i jego listy pisane na statku podczas sztormu. Barbara Brzozowska, autorka poczytnych międzywojennych powieści oraz genialny matematyk Tomasz Wilczewski. Wreszcie pisarz Jakub M. Co ich łączy?
W Korowodzie oglądamy rozciągnięty na stulecia taniec, w którym kolejni bohaterowie prowadzą się za ręce, a ich losy splata coś, co w milczeniu podąża śladem każdego z nich…
Nowa powieść Jakuba Małeckiego opowiada o granicach prawdy i fikcji, o strachu i wielkich, często szalonych marzeniach. To odważna, zaskakująca historia, która pędzi, wiodąc czytelnika przez wieki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Marty
Kiedy liczę, jesteśmy tylko ty i ja, Lecz kiedy spojrzę przed siebie w biel drogi, Zawsze jest tam ktoś jeszcze, wędruje przy tobie (…)
Ziemia jałowa, Thomas Stearns Eliot (przeł. Andrzej Piotrowski)
Przed siebie, w bieli po uda. Krok, krok, krok. Ma wodę w butach, w rękawach i za kołnierzem, na rękawicach lód. Widzi w powietrzu obydwa swoje słowa.
– Niedaleko, przysięgam.
Idą tak wolno, że czasem wydaje się, jakby stali. On, Paweł Wrona, czeladnik drukarski uchodzący przed wierzycielami na skutek niezręcznej karcianej pomyłki, i kobieta, której na imię Urszula i którą znalazł w śniegu. Mimo futra widać, co jej dolega prócz mrozu, niesie to przed sobą przez zasypany świat.
Paweł nie wie, co w białej pustce robi ktoś o takiej twarzy i takich oczach, ktoś, kto układa słowa w tak eleganckie konstrukcje. Nie jego to rzecz, poprowadzi ją do karczmy i dalej może się dziać, co chce. Byle tu przy nim nie umarła, niech każdy umiera wedle siebie, jak mawiał jego ojciec.
Pieniądze przegrane w karty zwrócić naturalnie zamierzał, lecz kłopot w terminie – kilka partii pikiety albo chapanki i byłby znowu na swoim, ale oni w koło: już, zaraz, pożałujesz.
Przypełzli do niego o świcie, Łupek i inni, ostrzem siekiery łaskotać chcieli i ledwie uszedł, przez okno, przez ogród. Konia ukradł Bartłomiejowi ze starszyzny cechowej, niech mu Bóg przebaczy, ale żeby nie ten koń, leżałby już urąbany przy drodze, a nie zdrowymi kulasami wędrował przez śnieg. O poranku kasztanowa bestia umknęła z powrotem, jak tylko Paweł zsiadł za potrzebą i w mrozie, w zawierusze, wypuścił lejce z rąk.
Karczma powinna stać niedaleko, gdzieś tu, Staszek Kostka powiadał mu, że konno to dwie godziny równo na północny zachód od brzegu, nie sposób nie trafić. Paweł jechał godzinę, idzie blisko trzy. Igła w stogu siana, taka karczma pośrodku Bałtyku.
Urszula mówi niewiele. Kiedy zapytał, dlaczego kuleje, odparła, że kuleje się z różnych przyczyn, ale zazwyczaj przez mężczyzn. A pośród mężczyzn, jak podpowiada jej obecnie doświadczenie, największe niebezpieczeństwo dla nóg stanowią przyszli ojcowie na saniach. Powtarzała jednak, że ma się nie obawiać, nic jej nie jest, a potem chwyciła ją niemoc i zabrała jej słowa. Z ust tylko stękanie.
Paweł wciska buty w skrzypiącą biel, porusza zmarzniętymi palcami.
– Niedaleko, przysięgam.
Śnieg całkiem przestał już sypać, oddycha się lepiej, ale i widać lepiej, Paweł obraca się, patrzy na wyraźne ślady sunące za nimi w przeszłość. Lepiej o tym nie myśleć.
I wreszcie jest, zawieszona w bieli. Nazywa się Ostatni Krok, Paweł wie to z opowieści Staszka Kostki, nie z szyldu, bo szyld oblepiony śniegiem, jak wszystko. Postawiona na palach wbitych w lód, z podłogą trzy stopy nad powierzchnią stwardniałego Bałtyku. Ominąłby ją i przeszedł obok, żeby nie dąb, co go wbili w lód jako drogowskaz dla takich podróżnych jak on.
Urszula kołysze się, ledwie dyszy, Paweł pcha drzwi do podsienia, tupią, wchodzą, tupią. Pachnie ludźmi i końmi. Paweł liczy oczy, które się ku nim zwracają, dwadzieścioro, nie, razem dwadzieścioro dwoje. Kupcy, wierzący, że w taką zimę podróżowanie przez płaskie morze jest bezpieczniejsze niż lądem.
Paweł i Urszula upadają na ławę pod ścianą, karczmarz żąda, by pokazali pieniądze, a kiedy się to wreszcie, po wieczności macania kieszeni, Pawłowi udaje, przynosi im miód, wędzoną słoninę i chleb. Palenisko pluje iskrami, drewno wokół jęczy tulone przez wiatr.
– Mówiłem, że niedaleko – mówi Paweł.
Odwraca się ku Urszuli, ale ona patrzy w dół, rozstawia nogi, i słychać nagle, jak cała cieknie z siebie na podłogę. Te duże, ładne ślepia unoszą się i zatrzymują na nim, a on kręci głową, nie, nie, nie. Nawet nie spróbował słoniny.
Zaraz piekło: krzyk, lżenie, drapanie ław o podłogę, kożuch przed palenisko, na kożuchu ona. Szybkie kroki ze stanu, kobieta w chuście, złorzecząca najbarwniej ze wszystkich, warstwy ubrania, płacz, nogi białe, wzrok Urszuli na nim.
– Pan ją weźmiesz.
Nie rozumie, a ona powtarza:
– Pan ją weźmiesz. Gdyby mnie się coś…
Potem ryczy, jej ciało w pałąk, uda białe, żona karczmarza między nimi, szuranie butów, chłopy pod ścianami, jak dzieci, krew na udach białych, wreszcie pisk, skrzek. Czerwone, śliskie życie. Dziewczynka.
Wzrok Pawła zsuwa się po nadętym brzuszku i kopiących nogach, opada na podłogę, na kożuch i kobietę na nim. Milczącą, nieruchomą. Żona karczmarza opiera dłonie o mokre deski, a potem wstaje, obraca się wolno i odchodzi, spojrzeniem oskarżając go o to jedno, czemu akurat winien nie jest.
Urszula, którą znalazł w śniegu, nie oddycha.
Wtedy słychać z podsienia głosy, te głosy, o które przez całą drogę Boga prosił, by ich słyszeć nie musiał: Łupek i inni. Przyjechali tu za nim, po śladach, i taki właśnie jest kres Pawła Wrony, syna Zygmunta, który przeżył dziewiętnaście wiosen. Przyjdzie mu paść pod siekierą.
Tymczasem chłopy w karczmie już radzą, co zrobić z takim wrzeszczącym pędrakiem bez ojca i matki, a Paweł wie, skądś wie, co się zdarzy. Jeśli dziewczynkę zostawi, ta umrze tutaj, na zamarzniętym Bałtyku, roku Pańskiego 1549, swojego pierwszego dnia życia, otoczona oddechami z piwa i słoniny.
Głosy, krzyk dziecka, tupanie. Wiatr, drewno. Owija dziewczynkę w szmaty ściągnięte naprędce z jej matki, szybciej, szybciej, już słyszy, jak otupują buty, zaraz tu będą, więc w przeciwną stronę, do stanu, gdzie poi się osiem zmęczonych koni, każdy przywiązany, a dwóch mężczyzn sypie do wiadra obroku, drzwi za Pawłem walą o ścianę, nie zdąży odwiązać lejców, więc tylko spogląda w oczy pięknemu gniadoszowi, mocniej przytula dziewczynkę do piersi i wybiega z nią w biel.
Marianko,
jeszcze przed chwilą widziałem z pokładu Kłajpedę. Wiatr mamy świetny, kapitan powiada, że może nawet zbyt dobry, i przestrzega, abyśmy czasem nie żałowali swojej pochopnej radości z tych mocnych, porządnych podmuchów. O żywność obawiać się nie muszę, zabrałem ze sobą oliwy, cukru, kawy i mięsa ususzonego pod dostatkiem, a obiecano mi, że wody dostawać będę dwie kwarty dziennie.
Kajutę dzielę z artystą malarzem z Krakowa, panem Wojciechem, człowiekiem masywnej postury i dość przyjemnym. Podróżuje od kilku miesięcy, najwidoczniej bez określonego celu, i widać, że to niespokojna dusza.
Postanowiłem, że czas na tej zniszczonej już i lekko pokracznej zbieraninie drewna, żagli i lin, którą co poniektórzy tutaj mają śmiałość nazywać okrętem, przeznaczę na pisanie do Ciebie. To najlepsze, co mogę począć z długimi godzinami na morzu. Flora, bo tak zwie się nasza wysłużona jednostka, posuwa się po falach ze zdumiewającą prędkością. Pogodę mamy piękną, podróż zapowiada się dobra i krótka.
Twój Feliks
Marianko,
pierwszy mój list do Ciebie napisałem godzinę temu. Dowiedziałem się, że przy warunkach, jakie obecnie panują, podróż zajmie nam najpewniej trzy dni.
O czym pisać do Ciebie? O sobie nie zamierzam, nie chcę, czasami dość mam już siebie. A o Tobie? O nas? Wszystko to sprawia mi niemal wyłącznie ból.
Co bowiem zastanę, kiedy wrócę wreszcie na ląd? Jaka przyszłość czeka nas na tym świecie? Sztormy, burze, tajfuny. Tylko to. Ale inaczej przecież być nie może, nie może.
Kołyszę się na falach w takim właśnie nastroju. Ufam, że nad Twoją głową świeci więcej słońca.
Twój Feliks
Marianko,
piszę do Ciebie w nocy. Okazało się, że malarz, z którym dzielę kajutę, ma straszliwą, wstrętną wadę. Otóż człowiek ten chrapie tak potwornie, że boję się, czy aby od wydawanych przez niego grzmotów nasz biedny statek nie rozsypie się w drzazgi. Próbowałem spać, przyciskałem z całych sił dłonie do uszu, posunąłem się nawet do nałożenia na głowę jutowego worka, jednak z żadnym skutkiem.
Wreszcie potrząsnąłem Wojciechem i zbudził się, bestia ogromna. Otworzył ślepia, przeprosił serdecznie, nadmienił, że taka to już jego przypadłość. Ze wzrokiem człowieka winnego poprosił o wybaczenie, po czym natychmiast zapadł w sen, wydając – a jakże – te same co wcześniej dudniące odgłosy.
Piszę te słowa przy ryku dobywającym się z jego szerokich nozdrzy, spać w takich warunkach jest rzeczą niepodobną. Kładę się, ale natychmiast wstaję znowu, i tak w koło, rzecz nie do wytrzymania. Nie, koniec, postanowione. Wychodzę na pokład!
Ufam, że kolejny liścik skreślę do Ciebie w warunkach dalece przyjemniejszych.
Twój Feliks
Marianko,
przed paru chwilami przydarzyła mi się rzecz najbardziej niezwykła. Jechaliśmy gładko, morze było nadzwyczaj spokojne, a ja, wypędzony na pokład, zmęczony i senny, myślałem tylko o Tobie.
Lecz w pewnej chwili doświadczyłem czegoś, czego nie potrafię pojąć. Stałem oparty o balustradę, wzrokiem przesuwając po nierównej powierzchni Bałtyku. W pełni księżyca spieniona niskimi falami woda zdawała się miejscami całkiem biała. Smuga gwiazd na niebie ciągnęła się na wprost przede mną i gasła w pobliżu morza. Wspominałem nasz ostatni czas spędzony wspólnie, moją niecierpliwość, Twój śmiech i kryjówkę, w której nas niemal nakryto.
I wtedy właśnie, kiedy zdryfowałem w przeszłość, przydarzyło się
Wybacz, ale zmuszony jestem przerwać, nagle poczułem się bowiem bardzo źle. Obawiam się, że i tym razem przyjdzie mi wpaść w szpony mściwej, podróżującej za mną mistrzyni tortur zwanej chorobą morską. Moje ciało wyrzuciło z siebie nagle chyba wszystko, co tylko mogło. Okropność!
Pozwól, że list w tym miejscu zakończę. Historię rozpoczętą podejmę wkrótce w, mam nadzieję, lepszym zdrowiu i samopoczuciu.
Twój Feliks
Korowód
Copyright © by Jakub Małecki 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Kornelia Dąbrowska, Anna Strożek, Aneta Wieczorek, Remigiusz Mróz
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788383302195
ISBN epub: 9788383302201
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska, Paweł Truskolaski
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl