Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Dresiarz Grzegorz, biznesmen Kurz, stary Maruda i ten Czwarty. Doborowe towarzystwo w jednej sali szpitalnej. Ich historia byłaby jednak zupełnie inna, gdyby nie włączył się w nią jeszcze ktoś: Joseph Conrad. Jego obecność zmienia tutaj wszystko.
Grzesiek Bednar zostaje napadnięty na warszawskiej Pradze i trafia do szpitala ze złamanym nosem. Tu poznaje trzech mężczyzn, z którymi wyruszy do swoistego jądra ciemności: pięćdziesięcioletniego biznesmena, wiecznego malkontenta oraz Czwartego – wielbiciela prozy Josepha Conrada. To właśnie ten czwarty, Stanisław Baryłczak, stanie się przyczyną kłopotów. Majacząc, skłania Grzegorza do spisania swojej „ostatniej powieści”. Opowiada o małym Stasiu powołującym do życia kozła z drewna, który staje się jego towarzyszem i przekleństwem.
Opowieść Czwartego z każdym dniem jest bardziej mroczna, a przestrzeń, w której przebywają mężczyźni, zaczyna się kurczyć. Sale znikają, a ściany zaczynają się do siebie zbliżać – wszystko to potęguje lęki bohaterów i wzmaga niepokój narastający w czytelniku.
Mocna, wyrazista proza spod znaku realizmu magicznego, a równocześnie niepozbawiona humoru i satyry. Gdy dodamy do tego wrażliwość językową autora, otrzymamy świetną prozę ze znakiem jakości Jakuba Małeckiego.
„Dżozef” w nowej odsłonie. Poprawiona wersja powieści z 2011 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Samotność jest ciężkim i nieodzownym warunkiem istnienia.
Joseph Conrad
Najbardziej egzotyczną dżunglą na świecie jest psychika ludzka.
Joseph Conrad
Marcie
Najpierw zaprzyjaźniłem się z Kurzem. Sala była czteroosobowa i odremontowana: ściany niedawno odmalowane, sprzęt błyszczący, łóżka nieoskrobane z farby, nad drzwiami telewizor na dwuzłotówki, a pod stopami lśniąca posadzka – w niej moje odbicie.
Kiedy wtaczałem się do tego pachnącego lekami pomieszczenia, leżało w nim już dwóch facetów. Jeden, niski i przysadzisty, z resztkami włosów na nieproporcjonalnie dużej głowie, spał. Drugi był opalony, kiedyś pewnie mocno zbudowany, teraz już trochę zapuszczony. Na ciemnej klatce piersiowej miał kłęby siwych włosów do złudzenia przypominające koty kurzu. Stąd ksywa, którą mu nadałem, choć tak naprawdę nazywał się zupełnie nieadekwatnie.
– Leszek Czystecki – przedstawił się, wyciągając dłoń.
– Grzegorz. – Podałem mu swoją. – Grzegorz Bednar.
Pielęgniarka, która wsunęła się za mną do sali, poinformowała, że kolacja będzie o osiemnastej trzydzieści, następnie przyczepiła do ramy łóżka tabliczkę z jakąś tabelką i wyszła. Fałdki tłuszczu w talii rytmicznie poruszały się pod przyciasnym fartuchem.
Usiadłem na materacu. Po prawej miałem Kurza, a po lewej okno, za którym zielenił się park.
Leżeliśmy we trójkę, ale rozmawiać można było tylko z Kurzem. Drugi z pacjentów okazał się pozbawiony nie tylko włosów, ale i poczucia humoru oraz jaj. Nazywał się Heniu Jagiełło i miałem wrażenie, że odzywa się wyłącznie po to, by marudzić. Zaczynał dzień od krótkiej uwagi, że nie dano mu pospać tyle, ile spać powinien. Wstawał, zakładał kapcie, zaczynał spacerować po sali i cmokać.
Kiedy wjeżdżało śniadanie, omiatał swym świdrującym wzrokiem krzywo ukrojone kromki chleba, skromne kawałeczki masła i wiaderko z lurowatą herbatą.
Każdy, kto choć raz był w szpitalu, w mniejszym lub większym stopniu zdaje sobie sprawę, że nie powinien się spodziewać kawioru na śniadanie i kaczki w jabłkach na obiad, natomiast Heniu Jagiełło najwyraźniej się spodziewał. „Cieniutki jak bibułka” schabowy był „nie do przyjęcia”, zupa „niemal chłodna”, kompot „uwłaczał ludzkiej godności”.
– Taki kawałeczek szynki… – jojczał z rana, prawdopodobnie wzbudzając w pielęgniarkach chęć mordu. Dodawał coś o suchych brzegach wędliny i stawiał filozoficzne, skierowane nie wiedzieć do kogo pytanie: – Jak to w ogóle jeść?
Kurz zazwyczaj próbował go prostować. Co też kolega tak marudzi? Jeszcze się śliczne panie na nas obrażą i przestaną przychodzić. Uśmiechał się wtedy zbójecko do kobiet w fartuchach, natychmiast nacierał jakimś żartem, puszczał oko albo zachwalał jedzenie pod niebiosa. Widać w tym było kunszt i doświadczenie człowieka, który w młodości musiał rwać dupy jak szczaw.
Po pożarciu swojej porcji szpitalnych „obrzydliwości” Heniu Jagiełło kładł się na łóżku, by niezobowiązującym tonem wygłosić kilka uwag na temat obsługi, stanu ścian czy aktualnej pogody. Patrząc na niego, dochodziłem do wniosku, że ten smutny człowiek najbardziej na świecie nienawidzi samego siebie.
Często dokuczaliśmy mu z Kurzem, upierając się przy twierdzeniach dokładnie przeciwnych względem wszystkiego, co z siebie wykrztuszał. Żarliwie upieraliśmy się, że piosenkarka, którą nazywał beztalenciem, wprawia nasze ciała w rozkoszne drżenie, a znienawidzonych przez niego polityków czciliśmy niczym bogów, nawet jeśli w głębi serca sami nimi pogardzaliśmy. Wtedy nasz towarzysz szpitalnej niedoli wściekły jak tajfun na morzu, odwracał się do nas wątłymi plecami, udając, że zasypia.
Kurz posyłał mi wtedy uśmiech szkolnego chuligana, z czasem wyrobiliśmy sobie też nawyk przybijania żółwika po tych słownych potyczkach.
Opowiadam o Kurzu i Marudzie, a w ogóle nie wspomniałem o tym, jak znalazłem się w szpitalu. Dziury po tabletach, jak to mówią. No więc opowiadam.
Ocknąłem się bez telefonu i z nosem wielkości pomarańczy. Nade mną pochylał się jakiś pyzaty facet, który z powodzeniem mógłby reklamować wszelkiego rodzaju produkty odchudzająco-upiększające jako ten ze zdjęcia „przed”.
– Pijany? – odezwał się ktoś z tyłu.
Brzydki potwierdził, unosząc wąskie brwi.
– I jeszcze się bił w takim stanie.
Do tego jakoś tak niewyraźnie prychnął. Oj, gdybym ja tylko miał przy sobie alkomat, pokazałbym mu same zera, a zaraz potem wepchnął urządzenie w znajdujące się gdzieś między tymi wszystkimi fałdami dupsko. To prawda: byłem ogolony na łyso, ważyłem jakieś sto kilo, a dominującym elementem mojej garderoby był dres, ale przecież trzeźwy byłem haniebnie, a do tego właśnie mnie okradziono.
Ileż to już razy moja koksiarska aparycja utrudniała mi życie: w sklepie, w tramwaju, w salonie dostawcy internetu – wszędzie spoglądano na mnie takim wzrokiem, jakbym się właśnie szykował, by rabować, palić i gwałcić.
Tymczasem grupka ciekawskich powoli się rozpływała, a ja, z guzem, pękającą głową i nadal parszywie trzeźwy, wstałem, po czym skierowałem się na przystanek. Weronika nie była zachwycona ani moją gębą, ani brakiem telefonu. Nie mogła uwierzyć, że mnie okradli, a ja nie mogłem uwierzyć, że i ona mi nie wierzy.
Następnego dnia miałem zacząć pracę w sklepie motoryzacyjnym przy Łokietka. Praca jak praca, dziewiąta–siedemnasta, tysiąc dziewięćset brutto. Wypatroszona z perspektyw i szans na awans.
Jestem z takiego rejonu Pragi, gdzie albo całe życie stoisz pod blokiem, zamieniając się w jednego z kilkunastu identycznych meneli, albo próbujesz jakoś tego uniknąć. Są na to dwa sposoby: pierwszy prowadzi do szybkich, dużych pieniędzy i pierdla, drugi, oparty na legalnej pracy, jest o tyle gorszy, że dużych pieniędzy prawdopodobnie nigdy się nie zobaczy. Chciałem jednak spróbować.
Wśród kolegów zawsze byłem globusem. Zazdrościłem im patologicznych rodzin i tego, że mogli wracać do domu, o której chcieli. Ja miałem pecha, ponieważ żadne z rodziców nie było alkoholikiem, na domiar złego matka zmuszała mnie do czytania. Pamiętam, że jako dzieciak nie mogłem wyjść przed blok, zanim nie zmordowałem dziesięciu stron Lalki czy innego Nad Niemnem. Dzięki temu nie robiłem wprawdzie byków na dyktandach, ale pod blokiem bardzo musiałem się pilnować, bo chcąc nie chcąc, przyswoiłem sporo mądrych słów i gdybym się z którymś wypucował, byłbym wśród chłopaków skończony. Wstydziłem się tego czytania cholernie, zwłaszcza że z czasem zaczęło mi się podobać. Kiedy uświadomiłem sobie, że leżenie z książką sprawia mi przyjemność, poczułem się, jakbym sam siebie przyłapał na oglądaniu gejowskiego porno. Doszło nawet do tego, że w tajemnicy przed rodzicami zapisałem się do biblioteki, skąd wypożyczałem powieści sensacyjne, historie o Rambo i serię o Wiedźminie. Długo nie mogłem sobie tego wybaczyć.
Do pracy przyszedłem pół godziny przed czasem. Sklep był raczej mały, widać, że jego właściciel to taki prywaciarz za dychę, co dorobił się w pocie czoła i za kilka lat skończy na zawał. Mieścił się ten cały biznes w tak zwanym drewniaku, w tym samym ciągu był jeszcze spożywczy, warzywniak i coś w rodzaju lombardu.
Szef, pan Donek, nosił flanelową koszulę, która opinała się na monstrualnym brzuszysku, i okrutnie się pocił.
– Tu masz rejestr towaru, wchodzisz albo przez numer, ale to dopiero jak się wszystkich nauczysz, albo przez nazwę. Cena pojawia ci się automatycznie, o tutaj. Wtedy wbijasz to, akceptujesz i drukujesz. Aha, najpierw pytaj klienta, czy faktura czy paragon.
W tym momencie wszedł pierwszy klient. I aż samemu nie chce mi się wierzyć, kiedy to teraz opowiadam.
– Dzień dobry – powiedział szef, odwrócił się do mnie i znacząco kiwnął głową.
Powtórzyłem za nim, klient odmruknął coś i skierował się do półek z olejami. Pan Donek natomiast udał się na zaplecze, zostawiając mnie na pastwę mojego braku doświadczenia.
Klient był wysoki i raczej szczupły, ale widać już było na nim tę warstewkę sadła, która za kilkanaście lat zgrubieje i zmieni tego gościa w drugiego pana Donka. Zakola wjeżdżały mu głęboko na głowę.
Okulary na nosie, w ręku brązowa aktówka, lśniące buty. Postawił baniak oleju na ladzie i wygrzebał portfel z aktówki. Wszystko stało się błyskawicznie, a ja nie miałem pojęcia, co dalej. Przejechać po butelce czytnikiem, wpisać kod (ale skąd?), wbić cenę na kasę? Wykrztusiłem jedyne, co zdążyłem zapamiętać z parominutowego szkolenia.
– Faktura czy paragon?
Rozejrzałem się. Pomocy.
– Paragon… – odpowiedział klient i przyjrzał mi się uważnie. – Co się panu stało?
Odparłem, że nie, tego, że nic, uśmiechnąłem się jak najprawdziwszy debil i chyba poczerwieniałem. Przez cały ten czas próbowałem telepatycznie przywołać szefa.
– Jestem lekarzem. – Gość marszczył czoło i gapił się na mnie jak na coś bardzo ciekawego.
– Yyy… ale to naprawdę…
– Chyba złamany.
– Nie. Chyba nie – spierałem się.
– No, tylko zobaczę.
Dotknął.
– Złamany.
W tej samej chwili zobaczyłem, jak pan Donek wychodzi z zaplecza i rozdziawia gębę. Oto ja, podczas pierwszego dnia pracy, i mój pierwszy klient obmacujący mnie po twarzy.
– Trzeba to nastawić, bo jak tak się zrośnie, to będzie pan miał problemy z oddychaniem, szczególnie podczas snu. Kto wie, czy już się nie zrosło. Kiedy to się stało?
– Wczoraj rano.
Pytająco spojrzałem na szefa i już wiedziałem, że moja kariera sprzedawcy w sklepie motoryzacyjnym gwałtownie dobiega końca. Była dziewiąta dwadzieścia jeden, nawet nie zdążyliśmy spisać umowy na okres próbny.
Tymczasem klient, który chwilowo zapomniał o swoim nienabytym jeszcze oleju, otworzył aktówkę i wyjął z niej notes i pieczątkę.
– Trzeba się z tym jak najszybciej zgłosić do szpitala, tutaj napiszę panu nazwisko mojego kolegi, który dzisiaj wieczorem ma dyżur przy Grochowskiej.
– Ale to konieczne?
Klient zapewnił mnie, że tak.
– Wejdzie pan głównym wejściem – mówił, bazgroląc coś w notesiku. – Tam pan da tę kartkę pani w recepcji i ona pana skieruje do lekarza dyżurnego, doktora Lisa. Proszę tego nie lekceważyć.
– A… a jak długo muszę w szpitalu…
– Jeśli chrząstki nie zaczęły się jeszcze zrastać, to może udałoby się po paru dniach. Ale najczęściej to jest tak, że jakiś odprysk źle się ułoży albo tkanki się obleją i wtedy… W najgorszym wypadku do dwóch tygodni.
Spojrzałem na szefa – miał minę, jakby właśnie popuścił w spodnie. Wiedziałem, że potrzebuje pracownika na wczoraj i nie będzie tyle czekał.
Chwilę później obsłużony już przez pana Donka facet opuścił sklep z baniakiem oleju.
– Ja naprawdę nie mam złamanego tego nosa – powiedziałem.
Pan Donek zachował się w porządku. Co prawda musiałem pracować do końca dnia, żeby mógł sobie jakoś wszystko zorganizować, ale przynajmniej okazał się człowiekiem. Zapłacił mi podwójną dniówkę, nie podpisaliśmy żadnych papierów, życzył powodzenia i poklepał po plecach, mimo że doskonale wiedziałem, jak bardzo jest zły.
A wieczorem pojechałem do szpitala.
Zanim na dobre zdążyłem się rozejrzeć, recepcjonistka o aparycji trolla wzięła mnie w obroty. Kazała wypełnić jakiś formularz, gdzieś zadzwoniła, potem znowu, aż wreszcie poprowadziła mnie zatłoczonym korytarzem.
Kto wie, jak boli złamany nos, powinien się cieszyć, że nie spotkał doktora Lisa. Gdybym czekając pod drzwiami jego gabinetu ze zdjęciem rentgenowskim, wiedział, co czeka mnie w środku, prawdopodobnie bym uciekł.
Doktor Lis miał czarną czuprynę i szczery, szeroki uśmiech.
– Niech pan siada – powiedział znad kartek.
Usiadłem.
– No dobrze, ja wszystko o panu już wiem, ale proszę powiedzieć. Co dolega?
Wskazałem na nos.
– Zdjęcie?
Położyłem. Uśmiechnął się jakoś tak pobłażliwie.
– Złamany. Głowa nie boli przypadkiem? Niewykluczone, że ma pan wstrząs mózgu. – Znowu uśmiech. – Zobaczymy najpierw, jak to wygląda. Możliwe, że odłamany kawałek kości jeszcze się nie zrósł, może zabieg nie będzie w ogóle… no, niech pan pokaże.
Złapał mnie za bolący, rozwalony i napuchnięty nos, po czym pociągnął w dół, szarpnął w górę i na boki. Zawyłem.
– Jeszcze chwilę.
Łzy płynęły mi z oczu, a ból wwiercał się głęboko w głowę. Zawyłem ponownie, czułem, że odpływam. Doktor Lis założył rękawiczkę, wepchnął mi do nosa dwa palce i zaczął gmerać.
Skończył, puścił i wstał, a ja, oddychając ciężko, zobaczyłem, że jego gabinet się przechyla i ściana zbliża się do mnie, by mnie zgnieść. Przeniosłem wzrok na doktora Lisa, powolutku podnoszącego słuchawkę telefonu.
Lekarz delikatnie poklepał mnie po policzku i podał wodę w plastikowym kubeczku. Gdy pozbierałem się z podłogi, wyjaśnił, że chciał nastawić nos ręcznie, bo pozwoliłoby to uniknąć operacji, okazało się jednak, że jakaś tam chrząstka zaczęła już najwidoczniej obrastać inną chrząstką, a na dodatek coś tam jeszcze, czego nie zrozumiałem. Długo nawijał o tym, co mi będą robić, ale nie słuchałem – najważniejsze, że straciłem robotę, zanim na dobre ją zacząłem. „Trzeba będzie operować”, sfinalizował rozmowę takim tonem, jakim się mówi: „Poproszę trzydzieści deko baleronu” albo: „Przełącz, Krystyna, na Polsat”. Nie dali nawet pojechać do domu. „Dostanie pan piżamę i wszystko, co potrzebne”, usłyszałem.
Potem od razu zapakowali mi kilka piguł, musiałem też porozmawiać z jakimś brodatym mężczyzną, który był tak spokojny, że aż wkurwiał. Pytał o bzdury i skrzętnie je notował. Zapytał mnie nawet o orientację, na co wymownie spojrzałem mu w oczy.
Niedługo później, w gustownym niebiesko-białym uniformie trafiłem do sali z Kurzem i Marudą. Ale to już wiecie.
Kiedy po pracy nie wróciłem na noc do domu, starzy raczej się nie zdziwili, przyzwyczajeni byli do zasypiania ze świadomością, że ich jedynak prawdopodobnie robi właśnie coś, o czym woleliby nie wiedzieć.
Położyłem się więc po całym tym parszywym i stresującym dniu i wygodnie wyciągnąłem nogi. Zasnąłem niemal natychmiast.
We wtorek rano pożyczyłem od Kurza komórkę i wysłałem rodzicom wiadomość, że przykra sprawa, nos złamałem, pozdrawiam ze szpitala, NIE PRZYJEŻDŻAJCIE. Było pewne, że jak tylko matka się dowie, że tutaj trafiłem, rozpęta piekło. Nie znacie jeszcze mojej matki.
Kurz uważa, że największą pomyłką ludzkości było wynalezienie telefonu komórkowego. Ja uważam, że znacznie gorzej się stało, że zajebano mi mój własny, ale Kurz twierdzi, uwaga, że to dobrze.
– Zobacz, Grzesiu – tłumaczył po śniadaniu – wyszedłem do kibla i mam cztery nieodebrane, oszaleć można przecież.
Oddzwaniał więc do swoich kontrahentów, do księgowego, do odbiorców towaru, hurtowników, do pań z ZUS-u, do żony, do syna, który go zastępował, i do klientów, najczęściej rozczarowanych faktem, że Kurz pozwolił sobie na luksus bycia chorym.
Wyjaśniał mi, że w dzisiejszych czasach własny biznes to jedyne wyjście, żeby jako tako żyć, ale i łańcuch, którym przykuwasz się do swojej książki przychodów i rozchodów. Twierdził, że od sześciu lat nie miał dnia wolnego, pracował we wszystkie soboty, w niedzielę nurkował w rozliczeniach, zamówieniach, PIT-ach, w tym morzu zbędnego papieru. Najgorsze, że nic jeszcze nie odłożył, bo wszystko idzie w firmę, zdarzało mu się nawet pół miliona dochodu na czysto rocznie, i wszystko w firmę. Co prawda kupił samochód, działkę nad jeziorem też, ale oszczędności zero, to jakiś absurd, zarabiasz, zarabiasz i nic.
– Pakuje się wszystko w tę czarną dziurę o nazwie, którą wymyśliłeś z żoną na szybko przed złożeniem wniosku o wpis do ewidencji. Zwiększasz areał dostaw, rozwijasz sieć, tworzysz nowe oddziały, zatrudniasz ludzi, budujesz magazyny. Nic nie zostawiasz, bo ciągle liczysz, że dzięki inwestycjom zwiększysz dochód w przyszłym roku. I często tak jest, dzięki Bogu, branża farmaceutyczna od kilku lat przeżywa dynamiczny rozwój, ale wszystko znowu pakujesz w firmę.
Usiłowałem odpowiadać, kiwałem głową, trochę podnosiłem na duchu, powtarzając, że nie no, spokojnie, wkrótce na pewno będzie lepiej, czułem jednak, że pierdolę głupoty. Nie miałem pojęcia, o co chodzi w prowadzeniu firmy ani jak rozmawiać z facetami takimi jak on, którzy prawie wszystko, na co w życiu czekali, mają już za sobą.
Pierwszy dzień w szpitalu upłynął na badaniach i takich właś-nie rozmowach z Kurzem. Wieczorem przyjechali rodzice.
Czyli wiadomo.
Pierwsza na salę wpadła mama – zaaferowana, podniecona, wymachując rękami. Waży jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów i podejrzewam, że w martwym ciągu mogłaby szarpnąć więcej ode mnie. Wjechała na oddział z tą swoją trwałą jak beton i makijażem grubości zeszytu.
– Synek… – jęknęła, jakbyśmy się nie widzieli co najmniej trzy lata, a ja leżał tu bez nóg, rąk i głowy.
Ze zgrzytem odsunęła krzesło (budząc przy tym Marudę), dopadła mnie i zamknęła w swym mocarnym uścisku. Doskonale, jeszcze żebro mi złam.
– Synek – powtórzyła i spojrzała mi w oczy.
– Dobra, mama, daj spokój…
Ale ona nie miała zamiaru dać mi spokoju. Przeszła w tryb: „jezusmaria, nieszczęście”, co nieodłącznie wiązało się z tym, że ładowała w poszkodowanego potworne ilości jedzenia. Tak jest od zawsze – jak oblałem maturę próbną, traktowała mnie jak gęś tuczną, jak tata złamał nogę, prawie nie wychodziła z kuchni, jak dziadek umarł, chciała się zajeść na śmierć.
– Masz tu, synek, przyniosłam ci...
No i poszło. Pulpety w słoiczku („zjedz od razu, jeszcze dzisiaj, bo nie masz lodówki”), kiść bananów, trzy pomarańcze, sterta kanapek („z szynką, z edamskim, z kotletem”), dwa soki Kubuś i jeden litrowy z Hortexu, trzy liony, deserowa czekolada Goplany (nie lubię), pół chleba w folii, konserwa z tuńczykiem, dwie frankfurterki w aluminiowym kokonie i bakaliowe jeżyki.
– Mama, no ale co ja, wał przeciwpowodziowy buduję? Gdzie ja to w ogóle…
Kazała nie dyskutować. Nie wiadomo, jak długo tu będziesz siedział, pan doktor mówi, że nawet dwa tygodnie, Boże, Grzegorz, coś ty narobił?
Kiedy matka zwraca się do mnie per „Grzegorz”, nie „Grzesiu”, nie „synek”, wiadomo, że sprawa jest poważna. Westchnąłem więc tylko i postanowiłem wywiesić białą flagę. Wciśnięto mi jeszcze gruby notatnik i dwa długopisy, żebym mógł się porozumiewać z pielęgniarkami i pacjentami, kiedy gardło będzie mnie bardzo bolało.
– To nie gardło, mama, no proszę cię… To nos!
Dopiero wtedy zobaczyłem ojca.
Koszulę miał wpuszczoną w spodnie, podciągnięte tak, że jeszcze centymetr, a pasek zacząłby ocierać pachy, idealny przedziałek bielił się na środku głowy. Na ręku zegarek po dziadku, na stopach traperki.
– Cześć, tata.
Przywitał się i rozejrzał po sali, jakby szukał jakiegoś wyjścia ewakuacyjnego.
– No i jak się czujesz? – Mama położyła mi rękę na czole.
– Dobrze, naprawdę dobrze. Wszystko dobrze.
– Co ty znowu narobiłeś – bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Nic no, telefon mi zajebali.
– Nie wyrażaj się! – syknęła.
– Nie wyrażaj się – powtórzył za nią ojciec.
– Ale jak? – dopytywała. – Gdzie?
– Na Harnasiach.
– Wiesz, kto to był?
– Mama, a czy ja ich o dowody prosiłem?
– Nie krzycz na mnie – syknęła znowu, podniosła rękę i podrapała się po szyi. – I co będziesz miał robione?
– Operację.
– Operację…
– No, operację. Jakąś małą, na nos, ustawianie go czy coś.
Patrzyła na mnie bez słowa. Wyraźnie zbierało jej się na płacz.
– Mama, daj spokój, to nic takiego.
– Daj spokój – powtórzył tata.
Westchnęła raz jeszcze i zaczęła grzebać w torebce.
– A kiedy ta operacja?
– Pojutrze, w czwartek znaczy.
– Uhm.
– Wieczorem, więc przyślę SMS-a, tu z komórki od pana Leszka…
– Dzień dobry – uśmiechnął się Kurz. – Leszek Czystecki, miło mi.
Gdy pocałował mamę w dłoń, odrobinę zmiękła. Ojciec kiwnął głową, podał rękę. Nikt się nie odzywał, Maruda gapił się, jakby za tę scenę sam zapłacił dwójaka.
Mama wróciła do grzebania w torebce. Przyglądałem jej się uważnie. Zacięta mina, ręce w nieustannym ruchu. Wiedziałem, że gdyby zmyła ten makijaż, nie kręciła włosów i stanęła przed światem bez toreb z żarciem i bez kolorowych gazet co poniedziałek i środę, czułaby się naga, nieprzygotowana. Zastanawiałem się czasem, jaka była w młodości. Przecież na pewno nie taka… Grzebała w torebce tak długo, aż znalazła, czego szukała.
– Masz – wcisnęła mi coś w dłoń.
Była to pomarańczowa piłeczka antystresowa, miękka, śmierdząca gumą, z białym nadrukiem kwiatka. Zdębiałem.
– Mama – szepnąłem. – Po diabła mi taka piłeczka?
– Trzymaj, będziesz tu leżał, sam… – uśmiechnęła się do Kurza przepraszająco. – Musisz się czymś zająć.
– To gazetę poczytam.
– Weź.
– Mama, błagam cię, to jest gumowa piłeczka, ja mam dwadzieścia trzy lata!
– Patrzcie go, bohater… – mówiła, nie patrząc na mnie. – Jak się będziesz denerwował, to sobie pościskasz, to bardzo pomaga.
„Pościskaj piłeczkę”. Jakby to któryś od nas słyszał, toby mnie na osiedlu zabili śmiechem. Pomarańczowe gumowe świństwo z nadrukowanym białym kwiatkiem. Trzeba to gdzieś dobrze schować, przecież któryś z chłopaków może mnie odwiedzić.
Siedzieli jeszcze z pół godziny, ojciec zagadał z Kurzem o polityce, matka przycupnęła na krześle i patrzyła to na mnie, to za okno. Odetchnąłem, dopiero kiedy poszli.
Na kolację były dwie kanapki, jedna z szyneczką, druga z żółtym serem i herbatka. Siorbałem, zajadałem, Maruda sapał wściekle.
Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że tak może mi smakować kanapka z masłem i kawałkiem jakiejś – no, powiedzmy to sobie szczerze – nędznej szynki. Czy sera. A tu proszę, delicje.
– Dobre. – Wielkodusznie podzieliłem się swoim spostrzeżeniem z kolegami.
Kurz zrobił niewyraźną minę. Może od trzydziestu lat jadał takie kanapki na śniadanie i miał ich już dość, a może po prostu nagle stracił do mnie szacunek. Maruda łypał ze swojego łóżka, jakby się zastanawiał, czy znowu z niego żartuję. Postanowiłem już nic więcej nie mówić o kanapkach i poprosiłem Kurza, żeby dał wysłać drugiego SMS-a.
Numer Weroniki znałem na pamięć. Pół roku wcześniej robiłem na stróżówce, gdzie był stacjonarny, a szef nie sprawdzał, to łupałem do niej kilkanaście razy na dobę, próbując ją nakłonić, by mi opowiadała o bieliźnie i co teraz robi, jak na filmach, ale mimo dużego w tych staraniach zapału osiągnąłem właściwie tylko tyle, że mi jej numer został w pamięci.
„Czesc sorry ze sie nie odzywalem przez caly dzien wczoraj al w szpitalu. Bo ten nos zlamany przyjdziesz?”
Kurz zapewnił, że mogę pisać, kiedy chcę, ma telefon na firmę i tych SMS-ów, MMS-ów, minut, godzin, tego całego trzy gie i cztery gie, ofert nielimitowanych, dodatków i promocji dostaje miliard, a nie wie nawet, jak włączyć internet na komórce.
Pogadaliśmy trochę, bez telewizora. Okazało się, że cierpi na jakieś niebezpieczne zapalenie tkanek w uchu. Twierdził, że za diabła nie chciał iść do szpitala, ale żona mu zagroziła, że jak się za siebie nie weźmie, złoży papiery o rozwód.
Miał pięćdziesiąt parę lat, od dwunastu miesięcy żył na bajpasach i nie chciał spuścić swojego małżeństwa w kiblu, bo jak stwierdził, to jedyna rzecz, która mu w życiu jakoś wyszła.
– Mój syn jest w twoim wieku, wiesz? – zagadnął, kiedy skończył się rutynowy obchód lekarza i jego dwóch asystentów. – Mniej więcej.
– Tak?
Siedziałem na łóżku i z braku lepszych zajęć gapiłem się za okno. Park, cieplutko i fajnie, a ja siedzę w pidżamie i czekam, aż doktor Lis przyjdzie, żeby pokroić mi nos.
Jednym uchem słuchałem Kurza i jego porad rodem z polskiego serialu: nie wkurzaj się tak na rodziców, martwią się, ciesz się, że się martwią, mnie ojciec miał w dupie, martwił się tylko o wódkę, wiem, co mówię. I tak dalej.
Podszedłem do okna i oparłem się o przyjemnie chłodny parapet. Na jednej z ławek, tuż pod lampą, siedział zarośnięty facet z książką. Miał rude włosy, upchnięte byle jak pod czapkę z daszkiem, i brodę prawie do kolan. Mimo że był już wieczór, w grubej pikowanej kurtce musiał się gotować.
– Łatwo panu mówić, bo to nie pan dostał zasraną pomarańczową piłeczkę!
Pomilczał chwilę, w końcu poważnym głosem zapewnił mnie, że tysiące dzieciaków w Polsce marzą, żeby móc dostać od rodziców taką zasraną pomarańczową piłeczkę.
– Oooooj, dobrze! – westchnąłem, zastanawiając się, czy uczestniczyłem kiedyś w nudniejszej rozmowie. Tymczasem Kurz nie dawał spokoju: mój Tomek jest twoim całkowitym przeciwieństwem, też niedobrze, za bardzo się z nami liczy, kochany chłopak, ale ani to dziewuchy żadnej, ani kumpli porządnych, sami jacyś tacy koślawi, skończył dobre studia, uczył się świetnie, stypendium naukowe i tak dalej, rozumiesz, ale jakoś z pracą cienko, zresztą prawie w ogóle nie szukał, no to pomaga nam w firmie. Odwróciłem się. Popatrzył na mnie uważnie.
– Jakby was wymieszać, toby każdemu wyszło na dobre – stwierdził.
Na co Heniu Jagiełło podzielił się cenną uwagą, że jest mężczyzną bezdzietnym. Czekaliśmy, aż dokończy, ale najwyraźniej już dokończył. Próbowałem właśnie wymyślić jakiś jadowity i diablo inteligentny komentarz, kiedy Kurz podał mi komórkę.
– Dostałeś wiadomość.
SMS od Weroniki.
Głęboki wdech.
„Hej,wyszlam dopiero z pracy,jade do domu,padam z nog Boże Grzegorz. Ale jak złamany ??? Zmęczona max Jutro przyjde moze”.
Ściskałem w dłoni pomarańczową piłeczkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyciągnąłem ją z szuflady. Czytałem wiadomość, jakbym się spodziewał, że za trzecim czy czwartym razem w treści pojawi się coś nowego. Rozumiałem, że jest zmęczona, ale przecież ja tu leżę w szpitalu, pojutrze operacja. Czy to jest moja wina, że mi zajebali telefon?
A może rzeczywiście moja?
Weronika pracuje w jednej z tych prywatnych klinik, z których korzystają głównie mężczyźni w garniturach i kobiety bez poczucia humoru. Siedzi w recepcji na ostatnim piętrze galerii handlowej i przez osiem czy dziesięć godzin dziennie obdarza klientów uprzejmym uśmiechem, przez co w czasie wolnym właściwie nie uśmiecha się już w ogóle.
To już nie ta sama, radosna i seksownie wulgarna dziewczyna, która potrafiła wypić ze mną w parku zero siedem gorzkiej żołądkowej i przy której można było w tramwaju przyczepić gumę do fotela bez obaw, że tego nie zrozumie.
Teraz całą dobę szczelnie wypełnia jej aktywność zawodowa plus zmęczenie po tej aktywności. Do tego frustracja („bo Baśkę przenieśli do działu wyżej”), złość („następnym razem naprawdę mu coś powiem”) i obojętność („sam się przytul”).
Od kiedy zaczęła pracować w klinice, coraz częściej trzaskam drzwiami mieszkania, w którym wynajmuje pokój, a potem szwendam się po mieście, przysięgając sobie w duchu, że już nigdy się do niej nie odezwę. W końcu wracam do domu i gapię się w telefon. Napisze? Nie napisze? Zazwyczaj nie pisze.
Dopiero teraz, leżąc w szpitalu, zacząłem się zastanawiać, po co my właściwie jesteśmy razem. Dla ruchania na pewno nie. Miłe spędzanie czasu? Też nieszczególnie. Żeby jeszcze jakoś wyjątkowo gotowała…
Nie wiem, czy nie wolałbym, żeby po prostu sobie kogoś znalazła. Żeby powiedziała, że wybacz Grzesiu, mam cię w pompie, jest taki Jurek, Andrzej, Janusz czy inny Stefan i on mnie naprawdę kocha, a nie ty. Zaczynam chyba o czymś takim fantazjować.
Ciekawe, czy i ona wyobraża sobie, że podrywam pod budką z kebabem jakąś olśniewającą cycatą dupę. Jeśli tak, to na razie nie dała tego po sobie poznać. Trzeba jednak trochę jajec, żeby rzucić kogoś, z kim tyle się już przeżyło i w kogo tyle się już zainwestowało. Do tego te wspólne doznania, przygody i wspaniałe chwile, ten cały słodki lep, który człowieka oblepia, a potem jebs, i przed ołtarz, do żłobka, w życie z brzuchem i zakolami.
„Nie musisz, wszystko OK, odpocznij”, wklepałem i oddałem telefon Kurzowi, a potem zacząłem sobie wyobrażać kolejne warianty tego, co mi odpisze:
„Grzesiu, jak ja mogę nie przyjść? Przecież cię kocham, głupolu”.
„Kochanie, jasne, że przyjdę!”
„Żartowałam, zaraz będę! Coś ci przynieść?”
Im dłużej o tym myślałem, tym głębiej zapuszczałem się w chaszcze wyobraźni.
„Przyjdę bez bielizny. Mrrrau!”
„Nigdy nie spotkałam człowieka takiego jak ty…”
„Pragnę twojego nabrzmiałego kutasa!”
I tak dalej, i tak dalej.
Ale nie odpisała w ogóle.
W środę zacząłem się bać.
Niby zwykła operacja, żadne ryzyko i nie ma się czym martwić, ale portki miałem pełne. Doktor Lis (niech go cuchnące diabły w zardzewiałych kotłach gotują) zapytany o szczegóły podczas porannego obchodu, wyjaśnił, że operacja naprostowania kości nosowej będzie przebiegać pod pełną narkozą. „Trzeba będzie to panu złamać i ustawić ponownie” – wydawałoby się, że nie można powiedzieć tego z rozkosznym uśmiechem, a jednak można, doktor Lis potrafi.
O jedenastej poszedłem z pielęgniarką na badania. Sunąłem korytarzem jak na ścięcie, dłonie mi się spociły, brakowało tylko, żebym zemdlał.
Kanciapa pielęgniarek znajdowała się po lewej stronie korytarza. Przeszklona ściana pozwalała obserwować dwie kobiety pochylone nad blatami biurek, na których to biurkach zalegały papiery, kawa, pieczątki, kubeczki, papiery, ptasie mleczko, papiery i więcej papierów. Weszliśmy do środka.
– Niech drzwi zamknie – odezwała jedna z pielęgniarek, krępa, około czterdziestki, z łapami jak niedźwiedź. Wysuwała koniuszek języka, wypełniając jakąś kilkustronicową tabelę.
Za nią siedziała ruda trzydziestka, w ogóle nie zwróciła na mnie uwagi, zajęta opisywaniem probówek. Flamaster wirował w zgrabnej dłoni, duży biust apetycznie ocierał się o blat. Kiedy stawiała maleńkie litery, kłąb ognistych włosów częściowo zasłaniał jej policzek. Spojrzałem na talię, na nogi – najładniejsza pielęgniarka na piętrze, bez dwóch zdań.
– Tu sobie pan usiądzie i podwinie rękaw, pobierzemy i wraca pan na salę – powiedziała ta, z którą przyszedłem, wciągając jednorazowe rękawiczki.
Zawsze boję się ukłucia w żyłę, jest to coś strasznego. Kiedy igła wnika mi w ciało, czuję boleśnie wyraźnie, że faktycznie jestem tylko kupą gnatów i mięsa, że pływa we mnie ta jucha, to osocze. Testosteron, omnadren i hormon wzrostu podaje mi Jurij, zawsze zamykam wtedy oczy, i nie dlatego, że Jurij robi obrzydliwe miny, spoglądając na moje nagie dupsko, ale ponieważ chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Teraz, siedząc wśród pielęgniarek, zrobiłem to samo. Zamknąłem oczy ze strachu. Żegnaj, reputacjo.
Wbiła, odwróciłem głowę. Już po wszystkim, już po wszystkim, powtarzałem w myślach.
Zastanawiałem się, czy Weronika w ogóle mnie odwiedzi. Nie odpisała, więc może po prostu ma mnie gdzieś. Burczało mi w brzuchu i nie mogłem się doczekać obiadu.
Maruda oglądał obrady sejmowe, wygrażając jakiemuś ministrowi. Popatrzyłem na ekran. Na Marudę. Na ekran, na Marudę. Zastanawiałem się, czy powinienem nim jeszcze pogardzać czy może już go podziwiać.
Usiadłem na skraju łóżka i czekając na ciepły posiłek, odbezpieczyłem paczkę bakaliowych jeżyków. Kurz chętnie się poczęstował, Maruda również.
Na podstawie gruntownych badań i doświadczeń doszedłem kiedyś do wniosku, że jeżyki są prawdopodobnie jedną z najlepszych rzeczy w życiu człowieka. Kiedy oddawałem się tej niezwykłej czekoladowo-bakaliowej rozkoszy, popatrzyłem za okno i aż mnie ścisnęło. Było upalnie, ludzie chodzili w krótkich spodenkach, dziewczyny pokazywały uda i przybrązowione już lekko dekolty. Paru kolesi siedziało na ławce i podnosiło do ust puszki harnasia. Ach, słodki harnasiu… Powinienem teraz wyjść gdzieś z chłopakami na miasto, usiąść w ogródku przy Starym Rynku, sączyć chłodnego bronka i gapić się na dziewczyny.
– Ale pogoda… – mruknąłem do Kurza.
– No. Ale ja to wolę, jak jest jednak chłodniej. Zaraz dyszę i sapię, duszno mi i w ogóle. Bajpasy.
– A ja tam lubię. Jeszcze jednego? – Podsunąłem mu jeżyki.
Wziął kolejnego, a ja wróciłem wzrokiem za okno.
Na jednej z ławek siedział długowłosy menel, ten sam co dzień wcześniej. Zgarbiony, wyglądał jak niedźwiedź nieudolnie przerobiony na faceta, zarośnięty, do tego rudy. Pochylał się nad książką, pomyślałem, że zaraz zacznie się z nią całować. Obok leżała kupka innych tomików. Że też mu się chciało w taką pogodę.
Obiad wjechał parę minut później i tym razem faktycznie był wyjątkowo parszywy. Niedogotowane ziemniaki przywalone czymś twarogopodobnym smakowały ohydnie. Maruda wznosił się na wyżyny krytyki.
Dopiero w środę po południu zauważyłem, że czwarte łóżko nie jest tak zupełnie wolne. Każdy z nas miał małą szafkę na szczotkę, płyn do kąpieli, jakieś żarcie. Szafka przy łóżku pierwszym od drzwi była już zajęta, w wąskiej półce leżały futerał na okulary i stara książka. Na blacie tkwił plastikowy kubek i wsadzona w środek szczoteczka z włosiem tak zużytym, że wyglądało jak fryzura szalonego kompozytora.
Któregoś razu, wychodząc za potrzebą, zapytałem, czy ktoś tu z nami jeszcze leży.
Kurz, wpatrzony w telewizor, kiwnął głową.
– Taki Stasiu – wyjaśnił. – Teraz ma zabieg. Mieli mu usunąć krtań i o mały włos by chodził z takim, wiesz, trzeszczącym urządzeniem, za pomocą którego można wtedy mówić. W końcu jednak jakoś się udało, wywinął się i tylko mu coś operują. Powinien wrócić za parę dni.
W środę Weronika nie przyszła, zjawili się za to koledzy: Jurij i Cegła.
Cegła miał prawie dwa metry wzrostu i co rano golił się na łyso żyletką. Za młodu kroił znaczki samochodowe, potem lusterka, po osiemnastce zaczął handlować poważniejszym materiałem, potem dostał bardzo nieprzyjemny wpierdol od konkurencji, przerzucił się więc na bite auta z Niemiec i Francji, które sprzedawał razem z kuzynem w ich wspólnym komisie samochodowym Cegłatex.
Cegła wiele mnie w życiu nauczył: jak robić przysiad pod zawody, jak otwierać piwo zębami i jak uderzać z bani w nos – tego akurat nigdy nie wykorzystałem. To Cegła wyjaśnił mi, kim są Jouko Ahola, Greg Valentino czy Martyn Ford, to on odkrył przede mną tajniki Małego i Dużego Bobra (wypicie pięciu oraz siedmiu piw bez sikania – tego drugiego wyczynu dokonałem tylko raz, przypłacając go drobną niedyspozycją).
Jurij wyglądał przy nim nader niewyjściowo. Sięgał mi do szyi i miał na twarzy imponującą galaktykę pryszczy. Był moim sąsiadem z bloku i znaliśmy się od małego, wiedziałem o nim wszystko, on o mnie też. Na wielu płaszczyznach życia widowiskowo mu się nie wiodło, istniało jednak coś, co sprawiało, że ogromnie chciało mu się żyć.
Tym czymś były imprezy techno. Na imprezie techno szczupły pryszczaty sąsiad przeistaczał się w niezmordowanego tancerza i podrywacza, w walecznego człowieka legendę, wymalowanego na twarzy ultrafioletowymi flamastrami. W narciarskich goglach i kożuchu po dziadku dyrygował tłumami naćpanych ludzi, wyginając się do nich z wysokości stołu, na co właściciele przymykali oko.
Był na bieżąco z najnowszymi kawałkami, na domowym komputerze sam robił wielogodzinne sety, udostępniał to później w sieci, zbierając dziesiątki tysięcy odsłon. Miał sprzęt grający i ogromne kolumny, których mocy używał pewnie tylko w kilku procentach. Powtarzał, że ma w domu więcej kabli, niż kiedykolwiek obciągnęła Jenna Jameson. Po jego pokoju chodziło się na bociana – brodząc w czarnych wężowiskach przewodów. Na szyi nosił zazwyczaj zalaminowany bilet z pierwszego nadmorskiego festiwalu Sunrise, od którego wszystko się zaczęło. Teraz, kiedy wszedł do szpitalnej sali, również.
– No kurwa, patrz go, królewicza! – Wyszczerzył się i rozłożył ręce. – Leży sobie szlachcic, chory obłożnie!
– Proszę chować córki! – zawołałem, siadając. Naprawdę szczerze się ucieszyłem na ich widok. – Skąd wiedzieliście, że tu leżę?
– Szpiedzy nam powiedzieli – mruknął Cegła, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Siedzieliśmy na ławce, jak twoja stara wracała z zakupów – wyjaśnił Jurij, ściskając mi rękę. – Człowieku, ledwo się uwolniliśmy.
– No tak… – mruknąłem i w tej samej chwili rozejrzałem się po łóżku, czy nie leży tam gdzieś ta pieprzona pomarańczowa piłeczka.
Nie leżała. Dzięki Bogu.
– Kto ci przyjebał? – Cegła miał to do siebie, że mówił zawsze bardzo głośno, co czasami stawało się odrobinę kłopotliwe, na przykład w tramwaju. Teraz też. Maruda wlepiał wzrok w chłopaków, jakby na oddział przyszła właśnie Śmierć i jej gadająca Kosa. Kurz kiwnął głową i udawał, że czyta gazetę.
– Jacyś dwaj szmaciarze, pod galerią.
– Skoksowani?
– A jak – skłamałem.
– Poznasz?
– No, nie wiem… Bardzo szybko to było.
W tej samej chwili Jurij zobaczył jeżyki i wsunął dwa ostatnie, co je sobie zostawiłem na później.
– Kiedy wychodzisz?
– Nie wiem, jutro operacja.
– Ech, chłopaku. Bo wiesz, co jest jutro…
– Nie wiem.
– No, mordo, mordeczko, a co może być?
– Sunrise… – wyszeptałem, zastanawiając się, czy Jurij tym razem to przeżyje.
– Aaaaa. – Znowu rozłożył ręce. Uśmiechnął się, ustami, oczyma, czym się tylko dało. Cieszył się cały.
– Ty, a na chuj ci operacja? – Zainteresował się Cegła, którego własny nos przypominał kartofel.
– Lekarz powiedział, że jak tego nie zrobię, to nie będę mógł… – zamilkłem, nie mając pojęcia, jak z tego wybrnąć. Przecież nie powiem nic o chrapaniu i utrudnionym oddechu. – Jeść – powiedziałem w końcu. – Nie będę mógł jeść.
Cegła skrzywił się na te słowa, a potem nieświadomie podrapał się po własnym kulfonie.
– Ale że w ogóle?
– Nie wiem, nie pytałem. Ale po operacji ma być w porządku.
– Losie słodki… – westchnął Jurij.
Usiedli na łóżku, pogadaliśmy, zapytali, czy nie chcę czegoś ze sklepu. Otworzyłem szafkę, pokazując stertę żarcia od mamy. Poprosiłem za to o jakąś gazetę.
Cegła poleciał do kiosku, a ja posiedziałem z moim sanrajsowym sąsiadem i wysłuchałem najnowszych hitów z dzielnicy. Jedyną ważną, i nad wyraz smutną, nowością było zajście w ciążę najgorętszej laski na osiedlu, poza tym właściwie niewiele: jedna bójka na klatce i drobny wypadek przy warzywnym. Motocyklista złamał sobie nogę wśród kapusty.
Odłożyłem na szafkę „Muscle & Fitness”, „Muscular Development”, „Kulturystykę i Fitness” i „Perfect Body”, pogadaliśmy jeszcze chwilę i koledzy opuścili salę. Cegła wziął numer od Kurza, żeby móc się ze mną spiknąć w razie czego. Odprowadziłem ich do wyjścia.
Do sali wracałem z myślą, że moi towarzysze niedoli pewnie nigdy już nie zamienią ze mną ani słowa. Dotychczas próbowałem odgrywać przed nimi nieco bardziej ułożonego, niż jestem w rzeczywistości, ale po wizycie Jurija i Cegły cały ten wizerunek prawdopodobnie poszedł w pizdu.
Nie miałem pojęcia, kiedy ja właściwie jestem sobą. Jak gadam przed blokiem z chłopakami? Przy rodzicach? W sali szpitalnej z obcymi facetami w średnim wieku? A może tylko wtedy, kiedy siedzę sam w pokoju i oglądam pornosy?
Rozmyślania przerwał mi facet, który właśnie opuszczał toaletę. Prawie zderzyliśmy się w drzwiach.
– Pan… tu?
– Yyy… tak. A pan?
– A ja też. – Uśmiechnąłem się głupio. – Proszę.
Ostatecznie jednak to on przepuścił mnie przodem. W środku Maruda i Kurz oglądali wiadomości.
– Panie Stasiu! – Ożywił się ten drugi. – A myśmy już myśleli, że po człowieku! Dobrze wszystko?
– Witam, witam. – Głos mężczyzny wydał mi się dziwnie chropowaty. – Dobrze to już raczej nie będzie. Ale tego… w porządku.
Rozmawiali o operacji, a ja przyglądałem się panu Stasiowi, którego przez kilka dni trzymali na intensywnej. Był mocno opalony, skóra na twarzy przypominała pognieciony karton. Miał krótkie ciemne włosy, krzaczaste brwi, ubytki w uzębieniu. Na szyi, w miejscu, gdzie znajduje się grdyka, bielały grube plastry.
Był dramatycznie chudy. Spod rękawów szpitalnej piżamy wystawały poorane grubymi żyłami przedramiona, piegowate i opalone chyba jeszcze bardziej niż twarz. Dłonie miał szczupłe i spracowane, pod paznokciami dostrzegłem czarne półksiężyce.
– My się nie znamy jeszcze – powiedział do mnie, a uśmiech upodobnił jego twarz do zgniecionej gąbki. Wszystko marszczyło się w nim i skręcało. – Stanisław.
– Grzesiek.
Podałem mu rękę; jakbym ściskał kawałek drewna, twardy i chropowaty. Dwa najmniejsze palce wygięła mu jakaś choroba, nie mógł wyprostować ich przy powitaniu.
Pan Stanisław wydawał się inny niż większość facetów w jego wieku. Musiał mieć już koło sześćdziesiątki, ale sprawiał wrażenie gościa, który przebiegłby setkę szybciej niż ja, ze sztangą też pewnie powalczyłby mimo gabarytów. Wyglądał jakoś… porządnie, mimo że tak dłonie, jak i fryzurę miał raczej zaniedbane. „Porządnie”, pamiętam, że właśnie to słowo przyszło mi wtedy do głowy. To, i jakaś dziwna myśl, że ten facet jest w stu procentach prawdziwy.
Paradoksalnie, momentami jego twarz przybierała taki wyraz, jakby za chwilę miała się rozpaść. Co jakiś czas na zmarszczonym obliczu pana Stasia pojawiał się krzywy grymas. Rozleci się, myślałem wtedy, policzki, czoło, nos, usta – wszystko to jest za słabo ze sobą sklejone i rozsypie się nam tutaj po podłodze. Patrzyłem i czekałem. Twarz mu nie wybuchła i nie rozpadła się, ale wrażenie było naprawdę przedziwne. Nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka o takim wyglądzie.
Pan Stachu mało się odzywał, prawie wcale. Kiedy tylko układał się na łóżku, sięgał po zniszczoną książkę o pożółkłych kartkach, wyciągał się wygodnie i zapalał lampkę. Tak sobie trwał.
Maruda kimał, Kurz czytał gazetę, a ja swoich nawet nie otworzyłem. Jutro operacja, zaczynałem być naprawdę posrany.
Chwilę po dwudziestej trzeciej Kurz też ułożył się do snu, w szpitalu było już całkiem cicho. Pan Stachu leżał bez ruchu i tylko co chwilę przewracał kartkę, jak robot.
Z nerwów nie mogłem zasnąć. Stanąłem przy oknie, powietrze na zewnątrz zdawało się mieć szary kolor. Na ławce w parku wciąż siedział mężczyzna z długimi włosami i brodą. Pochylał się nad książką w żółtym świetle latarni.
Wyglądał na bezdomnego. Próbowałem dostrzec jakieś szczegóły w jego sylwetce, podpatrzeć wyraz twarzy, podejrzeć tytuł książki, którą czytał. Z trzeciego piętra, z takiej odległości i o tej porze było to niemożliwe.
Nagle podniósł wzrok i spojrzał prosto na mnie. Zmroziło mnie, odruchowo się cofnąłem. W sali było ciemno, mała lampka pana Stasia oświetlała ledwie kawałek ściany.
Z tego stresu przed operacją zaczynało już mi chyba odwalać. Z powrotem zakopałem się w pościeli i próbowałem zasnąć, co okazało się niemożliwe, bo pan Stachu przystawił sobie krzesło i usiadł przy mnie z książką.
– Czytałeś kiedyś Conrada? – zapytał.
– Nie.
Uniósł brwi.
– Znaczy, wie pan, w szkole mieliśmy, ale nie czytałem. Streszczenie jakieś czy coś. Najwyżej.
– To bardzo niedobrze…
– Tak?
Pochylił się.
– A jak byś chciał przeżyć swoje życie?
Zatkało mnie. Podniosłem się na łokciach, popatrzyłem na niego.
– A co to ma wspólnego z tym, że nie czytałem książek Conrada?
– Bo może byś chciał żyć w jakiś sposób, ale nie możesz. I szukasz sposobu na pozbycie się jakiegoś problemu, na zmianę, a ten sposób jest bardzo blisko, wszyscy go mają na wyciągnięcie ręki – mówiąc to, postukał w okładkę.
Podrapałem się po głowie.
– No jak mam być z panem szczery, to nie rozumiem.
– Bo Conrad, widzisz… On żył kilka razy. Pragnął więcej, wiedział, że życie ma się jedno, ale pragnął więcej. Jakie wszyscy mamy szczęście, że ktoś taki pisał książki! Książki, które kosztują teraz po sześć złotych za sztukę i wypełniają półki bibliotek. Wystarczy iść, pożyczyć czy kupić, usiąść w domu przy herbacie i można… można wszystko. Nie do wiary, prawda?
– Skoro pan tak mówi…
Westchnął, a bruzdy na jego twarzy się pogłębiły.
– Każdy wie, ale dopiero w ostatniej chwili. Umierając, doświadczamy tego objawienia, wiedza spływa na nas niechciana i przytłaczająca. Mogliśmy robić to czy tamto, trzeba było spróbować czegoś wielkiego, nie powinniśmy marnować się tu czy tam, siedzieć pół życia przed telewizorem, rozumiesz. Wiemy, ale na wszystko jest za późno. A żeby wiedzieć już dziś, potrzebujesz sześciu złotych albo karty bibliotecznej.
Podniosłem się jeszcze, poduchę wepchnąłem pod plecy. Spojrzałem na przejętego Czwartego.
– No to co takiego niby ten cały Conrad robił, że miał takie wyjątkowe życie?
Oczy nagle zrobiły mu się większe, usta zwęziły się lekko, czoło znów pomarszczyło. Widziałem, jak bardzo chce mi opowiedzieć tę historię, którą uważał za taką wyjątkową – ona niemal wyłaziła z niego, przeciskała się przez twarz. Wreszcie zaczął:
– Conrad żył trzy razy. Najpierw siedemnaście lat, później dwadzieścia, jeszcze później trzydzieści.
Przyglądał mi się, jakby oczekiwał odpowiedzi.
– Niespecjalnie rozumiem, ale zdaje się, że pan mi to zaraz z radością wyjaśni.
Poprawił się na krześle, przysunął się jeszcze bliżej.
– Te trzy życia to życie polskie, życie na morzu i ostatnie, angielskie, z pisaniem. Józef Konrad Korzeniowski, bo tak nazywał się w pierwszym życiu, bardzo wcześnie przywykł do słuchania historii o wojnie, o poświęceniu, o byciu odważnym. Po ojcu, obiecującym pisarzu, odziedziczył zdolność wczuwania się w losy książkowych postaci. Czytane i słuchane w dzieciństwie powieści ukazywały Józefowi wielkie możliwości, które daje nam życie: walka z przeciwnościami, cuda zręczności fizycznej, radzenie sobie z cierpieniem czy upór w realizowaniu marzeń. Sierotą został w wieku siedmiu lat. I ja w tym wieku utraciłem rodziców. Pogrzeb jego ojca, Apolla Korzeniowskiego, był w roku 1869 ważnym wydarzeniem – to już nie pogrzeb był, ale narodowa manifestacja. Za trumną szedł Józef Konrad, dziecko jeszcze, przyszły żeglarz i autor Ocalenia.
Oczy zaczęły mi się kleić, a Czwarty gadał tak i gadał: mały Józef, pogrzeb ojca, skok w wir gwałtownego życia, pierwsze wyprawy, niebezpieczeństwa, wreszcie pisanie, a w tym pisaniu prawda, prawda, rozumiesz.
Wreszcie zasnąłem i nie pamiętam już dobrze tego, co potem mówił. Kojarzę, że tamtej nocy śniły mi się statki i bezkresne morze. W chmurach nad horyzontem widziałem ciemne oczy, w huku sztormów grzmiało w kółko jedno zdanie: „Gdziekolwiek będziesz płynął, zawsze płyniesz do Polski”.
Czwartek. Operacja.
Shit, nie przypuszczałbym, że aż tak się będę bał. Może to dlatego, że siedząc bezczynnie cały wtorek i środę, zastanawiałem się, co też będą mi robić, czy będzie bolało i jak to jest, jak się dostaje pełną narkozę.
– Cześć – powiedział Kurz z łóżka obok.
Codziennie rano mówił wszystkim „cześć”.
Mruknąłem coś w odpowiedzi i uniosłem rękę.
– Dzisiaj operacja?
Tak, dobijaj mnie dalej.
– Wieczorem – odparłem.
– Będzie dobrze, kolego. Nic się nie martw.
– Mhm.
Podniosłem się na łokciach i spostrzegłem pana Stacha, leżącego w niemal niezmienionej pozycji, wciąż z książką w żylastych dłoniach. Maruda wypinał w naszą stronę blade dupsko.
– A pan znowu czyta? – zwróciłem się do Czwartego.
– Spania to dzisiaj nie było chyba, co? – dodał Kurz.
Czwarty podniósł wzrok i spojrzał na nas nieprzytomnym wzrokiem.
– No tak. Zdaje się… zarwałem nockę – odpowiedział tym swoim chropowatym głosem i uśmiechnął się, ukazując niemal bezzębne dziąsła. Zastanawiałem się, jak ten facet je. Przy śniadaniu trzeba mu się przyjrzeć.
– Ale co, tak bez przerwy? – Nie chciało mi się wierzyć.
Wzruszył ramionami, kiwnął głową.
– To co pan takiego ciekawego tam ma? – Kurz założył kapcie i się przeciągnął, aż strzeliło mu w plecach. – Może i ja bym przeczytał.
– Lord Jim – brzmiała odpowiedź.
– O kurwa – jęknąłem. – Ja to miałem w szkole.
Pan Stachu położył sobie książkę na brzuchu i powoli przetarł oczy.
– Czytam Lorda Jima przynajmniej raz w miesiącu.
Zerknąłem na Kurza, Kurz na mnie.
– Raz w miesiącu? – powtórzyłem, wędrując wzrokiem od Czwartego do Kurza i z powrotem.
– Tak, od kilkunastu lat.
– Żartujesz pan. – Kurz też nie wierzył.
– Nie. Większość fragmentów znam już właściwie na pamięć.
Nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Kurz najwyraźniej również.
– W nocy pochłonąłem prawie całą – stwierdził Czwarty i włożył zakładkę między końcowe kartki.
– Jak można czytać w kółko jedną powieść? – spytał Kurz.
Czwarty pokręcił głową.
– Ja nie mówię, że czytam tylko Lorda Jima. Akurat tę czytuję najczęściej. Jest naprawdę wyjątkowa. Potężna.
Wyciągnąłem z szuflady czekoladę od mamy, połamałem i wsadziłem do ust spory kawałek. W brzuchu czułem rosnącą kulę stresu.
– Ja na przykład wcale nie czytam – wyznał Kurz, wyciskając sobie jakiś wągier na nodze. – Lubię, ale nie mam czasu.
Czwarty rozmyślał nad czymś przez chwilę, w końcu schował okulary do futerału. Poły szpitalnej koszuli rozsunęły mu się przy tym, ukazując fragment chudego brzucha.
– Wydaje mi się, że kiedyś przyjdzie taki moment, że stwierdzi pan, jak bardzo potrzebuje prawdziwych opowieści, i będzie czytał dużo więcej, niż może się panu dzisiaj wydawać możliwe.
Kurz uniósł brwi.
– Myślisz pan, że w tym wieku możliwe jest, żeby tak się nagle rzucić na książki?
– Życzę panu z całego serca, żeby pan nie musiał – odpowiedział pan Stachu. – Tak by było najlepiej.
Po tych słowach chwycił szczoteczkę i poszedł do kibla.
Przyszła żona Kurza. A mnie zrobiło się gorąco. Poruszała się jak gwiazda filmowa, miała długie włosy, krągłe biodra i ciężkie piersi. Wchodząc na salę, uśmiechnęła się rozbrajająco.
Spojrzałem na Kurza i pomyślałem: ty draniu.
Przywitali się, cmoknęli w usta. On trochę poprawił koszulę na piersiach, ona zaczęła krzątać się wokół niego, tu masz to, tu ci kupiłam, weź schowaj, jak się czujesz, jej dłoń na jego ramieniu, wszystko w porządku, dobre mam towarzystwo, no to jak ma być. Patrząc na nich, odnosiłem wrażenie, że się naprawdę lubią.
– Lekarz coś mówił? – Na stolik wjechały obowiązkowe mandarynki, pomarańcze.
– Nic nowego, to, co przedtem. Stan zapalny powoli przechodzi.
Kiedy uznała, że wystarczy tego dotykania, przestawiania, układania, usiadła obok męża, nogę założyła na nogę.
– Jak tam Tomek? – zapytał Kurz.
– Siedzi w firmie. Przyszło nowe zlecenie od Borowiaka.
– Duże?
– Takie jak w listopadzie.
– No patrz.
I tak dalej, i tak dalej, w końcu pani Kurzowa wyjęła z torby pidżamę i kazała się mężowi przebrać. Kurz posłusznie jak dziecko poszedł do kibla, żeby przymierzyć nowe wdzianko, tymczasem jego zmysłowa małżonka zagadnęła mnie z uśmiechem:
– A pan to chyba nowy?
– Nowiuteńki. Dwadzieścia trzy lata.
Wciągnięty brzuch, szeroki uśmiech. Chyba nie byłem zabawny. Zamieniliśmy parę słów o zbliżającej się operacji, o tym, że ciepło, a tu szpital, no co zrobić.
Kurz wrócił w nowym uniformie: niebieskie spodnie i góra w szlaczki. Spojrzał na mnie, bezradnie rozłożył ręce.
– No teraz to się pani mężowi żadna tutaj nie oprze – stwierdziłem, ale po mojej uwadze oboje jakoś zmarkotnieli.
Żona Kurza pożegnała się w końcu i opuściła salę. Wrócił za to strach.
Przyszła pora na kolejny obchód lekarzy, którzy zaczynali kojarzyć mi się – być może całkiem niesłusznie – z bandą zwyrodniałych naukowców przeprowadzających eksperymenty na ludziach. Odzywali się rzadko, na pytania odpowiadali zdawkowo, mruczeli coś do siebie, pokazywali na zapiski umieszczone na naszych łóżkowych tabliczkach. Nic tylko czekać, aż zaczną złowieszczo chichotać i podawać środki halucynogenne.
– Pan Grzegorz Bednar – stwierdził doktor Lis, który tym razem zjawił się w towarzystwie przysadzistego rudzielca w typie agenta ubezpieczeń.
– Tak… – Gardło ścisnęło mi się jeszcze bardziej.
– W ciągu godziny siostra zabierze pana na zabieg. Zaraz dostanie pan jeszcze przydział lekarstw.
– Dobrz… – Mój aparat mowy nie zdobył się na nic więcej.
– Wszystko będzie dobrze, niech się pan tak nie boi. – Lis uśmiechnął się krzywo, a ja pożałowałem, że nie możemy się zamienić. Podczas zastrzyku ręka omsknęłaby mi się i zamiast w żyłę na przedramieniu wbiłbym mu igłę w oko albo w jaja.
Odpowiedziałem mu swoim firmowym uśmiechem debila i pozostałem z takim wyrazem aż do momentu, kiedy on i reszta personelu opuścili salę.
W międzyczasie musiałem jeszcze tylko podpisać trzy dokumenty, z których dwa informowały mnie, że operacja wiąże się z ryzykiem, a ja jestem tego w pełni świadomy i ryzyko to akceptuję, a o trzecim nie powiem nic, bo co w nim było, zupełnie nie pamiętam.
Gdyby pacjentom z naszej sali przyznawano ordery za bezruch, bezapelacyjnie zwyciężyłby Czwarty, a ja wygarnąłbym srebro. Z rękoma splecionymi za głową, nogami założonymi jedna na drugą i z coraz bardziej przerażającymi myślami tłukącymi się w głowie, leżałem. Czekałem.
Doskonale znam te ciężkie, zaprawione oszustwem chwile dzielące człowieka od wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, na myśl o których cierpnie skóra. Nabieram wtedy pewności, że klepsydra szwankuje, że ktoś tu robi sobie ze mnie jaja, bo jak to możliwe, że minuta trwa godzinę, a godzina dziesięć?
W tym monumentalnym oszustwie musiała brać udział tłuściutka pielęgniarka, która przyszła po mnie o siedemnastej i zachowywała się jakby nigdy nic. Nie dałem po sobie poznać, że wiem o przekręcie z wydłużonym czasem, i pokornie poddawałem się jej poleceniom. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów musiałem wsiąść na wózek inwalidzki, mimo że – jeśli pominąć wątpliwą kondycję psychiczną – czułem się przecież znakomicie.
– Dostał pan leki, po których może kręcić się teraz w głowie – wyjaśniła siostra.
Pojechaliśmy głównym korytarzem do końca, potem w prawo i przez automatycznie otwierane szklane drzwi.
– Boi się pan?
Jak jeszcze raz ktokolwiek zapyta mnie, czy się boję, to zacznę krzyczeć i wyrywać sobie włosy z klaty.
– Trochę – burknąłem, spoglądając na swoje odbicie w seledynowej lamperii.
Kilka razy w życiu, tak jak każdemu, zdarzył mi się przeskok w czasie, ale nigdy aż tak potężny jak wtedy. Pamiętam po kolei zdarzenia, między którymi musiały ziać potężne luki. Było tak:
Scena pierwsza: schodzę z wózka inwalidzkiego w jakiejś czystej, może nawet sterylnej sali i kładę się na łóżku wskazanym przez wysokiego mężczyznę w białej maseczce.
Scena druga: ów mężczyzna zaczyna ze mną gadać.
On: Nazywam się Janusz Modrzew i jestem anestezjologiem.
Ja: Mhm.
On: Teraz dostanie pan zastrzyk, po którym poczuje się pan skołowany, będzie się panu kręcić w głowie, aż w końcu straci pan przytomność.
Ja: zaczynam dyszeć.
On: No, no, no! Niech pan nie oszukuje. Jeszcze nic nie wstrzyknąłem.
Scena trzecia: moja głowa to arbuz zrzucony z czwartego piętra, a gardło zmienia się w pustynię Gobi. Jakiś damski głos mówi mi, żebym pakował się już na swoje łóżko. Wypełniam polecenie, jakbym wchodził na wyrko pierwszy raz w życiu.
Scena czwarta: Budzę się, otacza mnie ciemność i po raz pierwszy nie czuję zapachu szpitala. Gardło jest suche i boli. Ktoś trzyma mi palce w nosie.
Przebudziłem się z odgłosem, jaki wydaje gotujący się gulasz.
Przełknąłem ślinę, zabulgotałem raz jeszcze, rozkleiłem powieki i westchnąłem. Jakaś niewidzialna istota z oślim uporem trzymała mi palce w nosie. Musiały w nocy napuchnąć, bo czułem, że twarz zaraz mi eksploduje. Odruchowo dotknąłem nosa i cofnąłem rękę.
Miałem tam gips.
Zbadałem go starannie i okazało się, że szerokim prostokątem rozpoczyna się na czole, schodzi w dół, rozszerza się i kończy nad ustami. Przytrzymywały go krzyżujące się bandaże zawinięte wokół głowy. Bardzo ostrożnie dotknąłem palcem dziurki w nosie – upchnięto tam jakąś ligninę albo coś takiego.
– Cześć. – Kurz wszedł do sali z ręcznikiem i szczoteczką. – Jednak żyjesz.
– Żyję. – Mój głos brzmiał całkiem obco.
– Wyglądasz jak bohater jakiegoś filmu science fiction.
– A czuję się jeszcze bardziej chujowo.
Kurz uśmiechnął się i zatopił wzrok w „Wyborczej”. Kojarzyło mi się, że rano była u niego żona z synem.
Rano?
– Która godzina? – spytałem, nadal nie mogąc uwierzyć, że to, co słychać, kiedy mówię, to mój własny głos.
– Dwunasta. Spałeś jak zabity – wyjaśnił Kurz. – Jak się czujesz?
– Kiepsko, panie Leszku. Bardzo, kurde, kiepsko.
To było uczucie, jakbym miał się zaraz udusić. Łapczywie chwytałem ustami potężne hausty powietrza, chcąc chyba zrobić zapas. Wzbierała we mnie panika. Jak ja spałem? Czy cały czas oddychałem przez usta? Czy tak w ogóle można?
Zamknąłem oczy, wyciągnąłem się trochę wygodniej i natychmiast odleciałem.
Sklejone powieki, gardło popękane i zasypane solą.
Chrząknąłem, rozejrzałem się i ostrożnie uniosłem na łokciach. Musiało zejść mi już znieczulenie, bo nos pulsował bólem.
Rozmazany świat przestał się kołysać, zobaczyłem Czwartego. Ustawił sobie krzesło naprzeciwko mojego łóżka, założył nogę na nogę i jak zwykle czytał jakąś książkę. Tym razem cienką, najwyżej kilkadziesiąt stron. Popijał herbatę i ostrożnie, z jakąś przedziwną gracją, odstawiał wyszczerbioną szklankę na parapet.
– Jak żyjemy? – Wsunął zakładkę między kartki i pochylił się w moją stronę.
– Prawdę mówiąc… trochę nie najlepiej…
Poradził mi, żebym często przełykał ślinę i co jakiś czas zamykał usta, w przeciwnym wypadku gardło dalej będzie mi wysychać, a ból tylko się nasili.
– Nie budziliśmy cię, tak mocno spałeś. – Kurz wygrzebywał właśnie spod kołdry swoje niedźwiedzie ciało. – Ale masz tu trochę wody, tylko mówili, żebyś pił powoli.
Spojrzałem na kubek i dopiero teraz zorientowałem się, jak okrutnie mnie suszy.
– A co to, już kolejna książka? – zapytał Kurz Czwartego. – Lord Jim skończony?
Czwarty, który jeszcze przed chwilą ze mną rozmawiał, teraz wyglądał jak wyrwany z letargu.
– Tak… tak, skończony – odparł, pocierając dłonią o dłoń. – To Tajfun. Panowie znacie Tajfun?
– Nie.
Widziałem, jak przemyka mu coś po twarzy. Jakby bardzo szybko się skrzywił.
– To opowieść o kapitanie MacWhirrze, potężnym, śmiałym, ale też oszczędnym w słowach. Zdecydowany człowiek, gotowy oddać życie za ideę. Takich ludzi już nie ma, skończyli się razem z powodami, dla których w ogóle istnieli. Wojna, powstanie, żegluga w stronę nieznanych lądów. Gdy nie ma potrzeby, bohaterowie po prostu się nie rodzą.
– Uhm – mruknąłem.
– Znowu Conrad? – zapytał Kurz.
Czwarty zamknął książkę, obrócił ją w dłoniach, przyjrzał się okładce.
– Czytam właściwie wyłącznie jego.
– Łoo, aż tak? – Kurz przeciągnął się, strzeliło mu w plecach. Zapytał, skąd ta cała fascynacja Conradem.
Czwarty przełknął ślinę, spojrzał za okno.
– Sam nie wiem. Tak jakoś.
Kurz drążył temat: ale kiedy po raz pierwszy, musiało się przecież jakoś zacząć, dlaczego akurat ten autor, nie jest pan ciekaw innych?
Czwarty upierał się, że nie wie, tak jakoś wyszło, tak po prostu, rozumiecie, panowie. Nie rozumieliśmy.
– Dziwne – wtrąciłem.
Przez chwilę nikt nic nie mówił, w końcu Czwarty westchnął głośno i rzucił:
– Ano, wiele jest na świecie dziwnych rzeczy.
Nie wiem dlaczego, ale od razu pomyślałem o Weronice, o SMS-ie od niej, o tym, że nie przyszła.
– Tak – zgodziłem się. – Na przykład to, że moja wspaniała dziewczyna nie raczy nawet odwiedzić mnie w szpitalu. A mogłem przecież na przykład, dajmy na to, umrzeć w czasie tej operacji. No mogłem? Mogłem. Zdarzają się takie rzeczy.
– Kobiety nie zrozumiesz – zawyrokował Kurz, przekręcając się na łóżku. – Nigdy nie dogodzisz. A jak dogodzisz, to i tak źle. I o to chodzi.
– Conrad napisał kiedyś, że być kobietą to strasznie trudne zajęcie, bo polega głównie na zadawaniu się z mężczyznami.
Nasze rozmowy coraz bardziej rozchodziły się w szwach: nie wiadomo było, kiedy się zaczynają i kiedy kończą, puchły nadmiernie albo nagle się urywały, skręcały i zawracały, potrafiliśmy nagle zamilknąć w trakcie jakiejś dyskusji, by wrócić do niej dwie godziny później, bywało też, że traciliśmy wątek i żaden z nas nie wiedział, o czym właściwie mówimy. Teraz to samo: trochę o szpitalu, trochę o kobietach, o żonie Kurza i o tym, że Czwarty jest samotny, dużo banałów, jeszcze więcej westchnięć, wtrącenia Marudy i głośny rechot Kurza, na koniec Czwarty z jednym z tych swoich cytatów Conrada, na które żaden z nas nie znajdował odpowiedzi.
– Nie szafuję lekkomyślnie słowem „miłość”, istnieją jednak ludzie, którzy są w stanie powiedzieć, że kochają kiełbasę.
Skrzywiłem się, nieraz bowiem publicznie obwieszczałem swoją dozgonną miłość do pizzy czy kebabu.
– A u ciebie, młody? – zapytał w końcu Kurz.
Długo myślałem nad odpowiedzią. Puste godziny spędzane z tymi ludźmi robiły mi chyba coś z głową. Bez żadnych oporów powiedziałem:
– Ech, właściwie to sam nie wiem. Bo jakbym miał tak szczerze, ale tak naprawdę szczerze… to ja tej swojej Weroniki przeważnie chyba po prostu nienawidzę.
Żaden z moich towarzyszy niedoli nie zdążył zareagować, bo do sali, z miną sapera, który właśnie poczuł pod butem kliknięcie, wkroczyła Weronika.
Dżozef
Copyright © by Jakub Małecki 2018
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018
Redakcja – Jan Koźbiel, Joanna Mika
Korekta – Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie II zmienione, Kraków 2018
ISBN EPUB: 978-83-8129-111-8ISBN MOBI: 978-83-8129-110-1