Dzicy detektywi - Bolano Roberto - ebook

Dzicy detektywi ebook

Bolano Roberto

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Opowieść o poetach, poezji i podróżach. Być może to powieść o wszystkim, bo jeśli powstają jeszcze powieści totalne – to ta nią właśnie jest. Ulises Lima i Arturo Belano, dwóch poetów mieszkających w mieście Meksyk, poszukuje śladów mitycznej, acz zapomnianej poetki Cesarei Tinajero. Poszukiwania te zawiodą ich do zaułków meksykańskiej stolicy, na pustynie stanu Sonora, do Hiszpanii, Francji i Izraela. Przez ich losy – relacjonowane przez przypadkowych świadków, fragmentaryczne, niepewne, nie zawsze wiarygodne, czasem trącące legendą – przewijają się dziesiątki postaci: barwnych, szalonych, zwykłych – przeróżnych. To wielka powieść o życiu i literaturze. 

[Opis] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6) 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1051

Rok wydania: 2010

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

DZICYDETEKTYWI

 

Roberto

BOLAÑO

 

DZICYDETEKTYWI

 

przełożyli

Tomasz Pindel

Nina Pluta

 

Warszawskie

Wydawnictwo Literackie MUZA SA

 

Tytuł oryginału: Los detectivos salvajes

Projekt okładki: Elżbieta ChojnaRedakcja: Maria BraunsteinRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Wojciech Górnaś

 

Niniejsza książka otrzymała dotację z Generalnej DyrekcjiKsiążki, Archiwów i Bibliotek Ministerstwa Kultury Hiszpanii.

 

Esta obra ha sido publicada con una subventión de la DirecciónGeneral del Libro, Archivos у Bibliotecas del Ministeriode Cultura de España.

 

© Heirs of ROBERTO BOLAÑO, 1998. All rights reserved

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2010

© for the Polish translation by Tomasz Pindel and Nina Pluta

 

ISBN 978-83-7495-796-0

 

Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2010

 

Dla Caroliny López

i Lautaro Bolaño, szczęśliwie podobnych

 

- Czy chce pan zbawienia Meksyku? Chce pan, by Chrystus był naszym królem?

- Nie.

Malcolm Lowry

I. Meksykanie zagubieni w Meksyku (1975)

2 listopada

Zostałem serdecznie zaproszony do wstąpienia w szeregi bebechorealistów. Oczywiście zgodziłem się. Nie było żadnej ceremonii powitalnej. I dobrze.

3 listopada

Nie za bardzo wiem, na czym polega bebechorealizm. Mam siedemnaście lat, nazywam się Juan García Madero, jestem na pierwszym semestrze prawa. Nie chciałem studiować prawa, wolałem literaturę, ale mój wuj się uparł i w końcu musiałem ustąpić. Jestem sierotą. Będę adwokatem. Tak właśnie powiedziałem wujowi i ciotce, po czym zamknąłem się w pokoju i płakałem przez całą noc. W każdym razie przez część nocy. Potem, z pozorną rezygnacją, wkroczyłem na sławetny Wydział Prawa, ale po miesiącu zapisałem się na warsztaty poetyckie Julia Césara Álama, na Wydziale Filologicznym, i w ten sposób poznałem bebechorealistów albo realistów bebechowych, albo trzewiorealistów czy nawet bebechalistów, jak czasami lubią się nazywać. Do tej pory pojawiłem się na warsztatach cztery razy i nigdy nic się nie działo, to znaczy, tak tylko mówię, bo jakby się przyjrzeć, to zawsze coś się dzieje: czytaliśmy wiersze i Álamo, w zależności od aktualnego humoru, albo je chwalił, albo masakrował; ktoś czytał, Álamo krytykował, inny czytał, Álamo krytykował, jeszcze jeden czytał, Álamo krytykował. Chwilami Álamo się nudził i prosił nas (tych, którzy akurat nie czytali), żebyśmy też krytykowali, i wtedy zaczynaliśmy krytykować, a Álamo czytał sobie gazetę.

Była to idealna metoda na to, żeby nikt się z nikim nie zaprzyjaźnił albo żeby przyjaźnie scementowała choroba i złość.

Z drugiej strony nie mogę powiedzieć, żeby Álamo był dobrym krytykiem, choć ciągle gadał o krytyce. Teraz wydaje mi się, że mówił dla samego mówienia. Wiedział, co to jest peryfraza, nie za dobrze, ale wiedział. Natomiast nie miał pojęcia, co to jest pentapodia (co, jak wszyscy wiedzą, w klasycznej metryce oznacza pięciostopowy wers), nie wiedział też, co to jest wiersz nikarchejski (a to forma wiersza zbliżonego do jedenastozgłoskowca falecejskiego) ani co to tetrastych (czyli czterowersowa strofa). Niby skąd wiem, że on nie wiedział? Ponieważ pierwszego dnia warsztatów popełniłem ten błąd i go zapytałem. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Jedynym meksykańskim poetą, który na pamięć zna takie rzeczy, jest Octavio Paz (nasz wielki przeciwnik), reszta nie ma pojęcia, w każdym razie tak mi powiedział Ulises Lima kilka minut po tym, jak dołączyłem do bebechorealistów i zostałem radośnie przyjęty w ich szeregi. Zadawanie takich pytań Álamo stanowiło, o czym rychło się przekonałem, wielki nietakt z mojej strony. Z początku wydawało się, że adresowany do mnie uśmiech wyraża podziw. Potem zdałem sobie sprawę, że raczej pogardę. Meksykańscy poeci (podejrzewam, że poeci w ogóle) nienawidzą, kiedy im się unaocznia ich ignorancję. Ale ja się nie dałem zastraszyć i kiedy podczas drugiej sesji pastwił się nad kilkoma moimi wierszami, zapytałem, czy wie, co to jest rispetto. Álamo myślał, że domagam się respektu dla swoich wierszy, i rozgadał się na temat krytyki obiektywnej (tak dla odmiany), stanowiącej istne pole minowe, przez które przejść musi każdy młody poeta itede, itepe, ale nie pozwoliłem mu tego ciągnąć i wyjaśniwszy, że nigdy w swoim krótkim życiu nie domagałem się szacunku dla swoich nędznych wypocin, ponownie sformułowałem pytanie, tym razem starając się wymawiać jak najwyraźniej.

- Nie pierdolcie mi tu, García Madero - powiedział Álamo.
- Rispetto, szanowny mistrzu, to rodzaj poezji lirycznej, miłosnej, żeby być ścisłym, podobnej do strambotto, ma sześć albo osiem strof pisanych jedenastozgłoskowcem, pierwsze cztery w formie sirwentu, a następne ułożone w rymujące się pary. Na przykład... - i już miałem zaprezentować mu jeden czy dwa przykłady, ale Álamo nagle wstał i uznał dyskusję za zakończoną. To, co nastąpiło potem, jawi mi się dość mgliście (choć mam dobrą pamięć): pamiętam śmiech Álamo oraz śmiechy pozostałych czterech czy pięciu kolegów, pewnie cieszyli się z żartu moim kosztem.

Ktoś inny na moim miejscu nie postawiłby więcej stopy na warsztatach, ale mimo tak niemiłych wspomnień (albo braku wspomnień wynikającego z jakże niemiłego mnemotechnicznego zablokowania tychże) w następnym tygodniu pojawiłem się jak zawsze punktualnie.

To chyba przeznaczenie sprawiło, że jednak wróciłem. To był mój piąty raz na warsztatach Álamo (acz równie dobrze mógłby być ósmy albo dziewiąty, ostatnio zauważyłem, że czas zwija się albo rozciąga zupełnie dowolnie) i napięcie, ten prąd zmienny tragedii, utrzymywało się w powietrzu, choć nikt nie potrafił wyjaśnić, z czego wynika. Po pierwsze, pojawiliśmy się tam wszyscy siedmioro, uprzednio zapisani kandydaci na poetów, co nigdy się nie wydarzyło podczas poprzednich sesji. Poza tym byliśmy zdenerwowani. Sam Álamo, zazwyczaj tak spokojny, był jakiś taki nie w sosie. Przez chwilę myślałem, że może coś się stało na uniwersytecie, jakaś strzelanina na kampusie, o której nie słyszałem, niespodziewany strajk, zabójstwo dziekana, porwanie profesora filozofii albo coś w tym guście. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i prawdę mówiąc, nikt nie miał powodów, by odczuwać tę nerwowość. Przynajmniej obiektywnie nie miał. Ale poezja (prawdziwa poezja) taka jest: można ją przeczuć, unosi się w powietrzu, tak jak trzęsienia ziemi przeczuwane są przez niektóre zwierzęta o szczególnych zdolnościach. (Są to węże, robaki, szczury i niektóre ptaki). To, co zdarzyło się później, było gwałtowne, ale zabarwione czymś, co, gdybym nie obawiał się popadnięcia w pretensjonalność, nazwałbym cudownością. Przyszło dwóch poetów bebechorealistów i Álamo, bardzo niechętnie, przedstawił nam ich, choć tylko jednego znał osobiście, a drugiego ze słyszenia, albo skądś kojarzył nazwisko, albo ktoś mu o nim opowiadał, ale i tak ich przedstawił.

Nie wiem, czego oni tam szukali. Wizyta sprawiała wrażenie wyraźnie prowokacyjnej, acz nie brakowało w niej tonu propagandy i prozelityzmu. Z początku bebechorealiści siedzieli w milczeniu i spokojnie. Z kolei Álamo przyjął postawę dyplomatyczną, z lekka ironiczną, wyczekiwał na dalszy rozwój wypadków, ale powolutku, wobec nieśmiałości przybyłych, coraz bardziej się ośmielał i po półgodzinie prowadzenia zajęć był już taki jak zawsze. Wtedy zaczęła się bitwa. Bebechorealiści podali w wątpliwość sensowność systemu krytycznego stosowanego przez Álama; on natomiast nazwał bebechorealistów marionetkowymi surrealistami i fałszywymi marksistami, w czym poparło go pięciu uczestników warsztatów, to znaczy wszyscy prócz jednego bardzo wychudzonego chłopaczka, co zawsze pojawiał się z książką Lewisa Carrolla pod pachą i prawie nigdy nie zabierał głosu, oraz mnie. Szczerze mówiąc, bardzo mnie to zaskoczyło, bo ci, którzy z takim zapałem popierali teraz Álama, to byli ci sami, którzy ze stoicyzmem znosili jego bezlitosną krytykę, a teraz ujawniali się (co wydało mi się przedziwne) jako jego najwierniejsi obrońcy. W tym momencie postanowiłem dorzucić swój kamyczek i zarzuciłem Álamowi, że nie ma pojęcia, co to jest rispetto; bebechorealiści przyznali otwarcie, że też nie mają pojęcia, ale moja uwaga wydała im się trafiona, co wyraźnie podkreślili; jeden z nich zapytał, ile mam lat, ja odpowiedziałem, że szesnaście, i próbowałem po raz kolejny wyjaśnić, co to jest to rispetto; Álamo poczerwieniał z wściekłości; uczestnicy warsztatów oskarżyli mnie o przemądrzałość (jeden powiedział, że zachowuję się po akademicku); bebechorealiści bronili mnie; już dość poirytowany zapytałem Álama i resztę uczestników, czy chociaż przypominają sobie, co to jest wiersz nikarchejski albo tetrastych. I nikt nie potrafił mi odpowiedzieć.

Wbrew temu, czego się spodziewałem, dyskusja nie zakończyła się jedną wielką nawalanką. Muszę przyznać, że byłbym takim finałem zachwycony. I choć jeden z uczestników warsztatów obiecał Ulisesowi Limie, że przywali mu w nos, ostatecznie nic się nie wydarzyło, to znaczy nic gwałtownego, choć ja zareagowałem na tę groźbę (skierowaną, powtarzam, nie do mnie), zapewniając jej autora, że jestem do jego dyspozycji w każdym miejscu kampusu, kiedy tylko sobie zażyczy.

Finał wieczoru okazał się zaskakujący. Álamo wezwał Ulisesa Limę, by przeczytał jeden ze swoich wierszy. Ów nie dał się długo prosić i wyjął z kieszeni kurtki kilka pomiętych i brudnych kartek. Co za koszmar, pomyślałem, facet na własne życzenie wpakował się do jaskini lwa. Chyba nawet zamknąłem oczy z zażenowania. Są chwile na recytowanie wierszy i są chwile na bijatyki. Dla mnie była to raczej ta druga. Zamknąłem oczy, jak mówię, i usłyszałem, że Lima odchrząkuje. Usłyszałem ciszę (o ile to możliwe, w co wątpię) nieco krępującą, która gęstniała wokół niego. I wreszcie usłyszałem jego głos, czytał najpiękniejszy wiersz, jaki w życiu słyszałem. Potem Arturo Belano wstał i powiedział, że szukają poetów chętnych do współpracy z pismem, które zamierzają uruchomić bebechorealiści. Wszyscy mieli ochotę się zapisać, ale po tej dyskusji było im trochę łyso i nikt nie otworzył ust. Kiedy zajęcia dobiegły końca (później niż zwykle), poszedłem z nimi na przystanek autobusowy. Było za późno. Autobusy już nie kursowały, więc postanowiliśmy wziąć razem busa na Paseo de la Reforma i stamtąd poszliśmy pieszo do baru na ulicy Bucareli, gdzie do bardzo późna gadaliśmy o poezji.

Tak w sumie to niewiele rozumiałem. Nazwa grupy w jakimś stopniu jest żartem, a z drugiej strony to coś najzupełniej serio. Zdaje się, że wiele lat temu była jakaś awangardowa grupa meksykańska o nazwie bebechorealiści, ale nie wiem, czy to byli pisarze, malarze, dziennikarze czy rewolucjoniści. Działali, choć też nie jest to dla mnie całkiem jasne, w latach dwudziestych albo trzydziestych. Oczywiście nigdy nie słyszałem o tej grupie, ale to wynika z mojej ignorancji w sprawach literackich (wszystkie książki świata czekają, żebym je przeczytał). Zdaniem Artura Belano bebechorealiści przepadli gdzieś na pustyni Sonora. Potem wymienili jakąś Cesáreę Tinajero albo Tinaja, dobrze nie pamiętam, ja wtedy chyba wykłócałem się na cały głos z barmanem o jakieś flaszki z piwem, i mówili o Poezjach hrabiego Lautréamonta, o czymś, co w tych poezjach miało jakiś związek z tą Tinajero, a potem Lima wygłosił mistyczną uwagę. Jego zdaniem aktualni bebechorealiści szli tyłem. Jak to, tyłem? - zapytałem.

- Plecami, patrząc w jeden punkt, ale oddalając się od niego, prosto w nieznane.

Powiedziałem, że ten sposób maszerowania wydaje mi się doskonały, ale tak naprawdę niczego nie zrozumiałem. Jakby się nad tym dobrze zastanowić, to jest to sposób najgorszy.

Później zjawili się inni poeci, niektórzy bebechoraliści, niektórzy nie, i zamieszanie było wręcz nie do zniesienia. Przez chwilę wydawało mi się, że Belano i Lima zapomnieli o mnie, zajęci gadaniem z każdym dziwakiem, jaki się zbliżył do naszego stolika, ale kiedy zaczynało świtać, zapytali, czy chcę się przyłączyć do ich paczki. Nie powiedzieli „grupy” czy „ruchu”, tylko paczki, i to mi się spodobało. Oczywiście powiedziałem, że tak. Było to bardzo proste. Jeden z nich, Belano, podał mi rękę, powiedział, że jestem jednym z nich, a potem zaśpiewaliśmy jakąś rancherę. I tyle. Tekst piosenki dotyczył zagubionych wiosek na północy i oczu kobiety. Zanim zwymiotowałem na ulicy, zapytałem ich, czy to oczy Cesárei Tinajero. Belano i Lima spojrzeli na mnie i stwierdzili, że

[nieczytelne] zdań jestem bebechorealistą i że razem odmienimy poezję

[nieczytelne]rykańską. O szóstej rano, tym razem sam, wsiadłem do innego

[nieczytelne] zawiózł mnie do Lindavista, gdzie mieszkam. Dziś nie poszedłem na zajęcia. Cały dzień przesiedziałem zamknięty w pokoju, pisząc wiersze.

4 listopada

Wróciłem do baru na ulicy Bucareli, ale bebechorealistów tam nie było. Czekając na nich, zabrałem się do czytania i pisania. Bywalcy knajpy, gromada milczących i o dość zakazanym wyglądzie pijaków, nie spuszczali ze mnie oka.

Rezultat pięciu godzin czekania: cztery piwa, cztery tequile, talerz sopes, które jednak dojadłem do połowy (były trochę nadpsute), całościowa lektura ostatniego zbioru wierszy Álama (który zabrałem, żeby się z niego ponabijać z moimi nowymi kolegami), siedem tekstów napisanych w stylu Ulisesa Limy (pierwszy o sopes zalatujących jak z trumny, drugi o uniwersytecie: że został zupełnie zniszczony, trzeci o uniwersytecie: biegłem nagi przez tłum zombie, czwarty o księżycu nad miastem Meksyk, piąty o zmarłym piosenkarzu, szósty o tajemnym bractwie żyjącym wciąż w kanalizacji Chapultepec, a siódmy, i ostatni, o zgubionej książce i przyjaźni), a dokładnie w stylu jedynego wiersza Ulisesa Limy, który dotąd poznałem i którego nawet nie czytałem, tylko usłyszałem, a także fizyczne i duchowe poczucie samotności.

Kilku pijaków próbowało mnie zaczepiać, ale mimo swojego wieku mam twardy charakter i umiem odpowiedzieć jak trzeba. Jedna kelnerka (nazywa się Brígida, jak się dowiedziałem, i mówiła, że pamięta mnie z tamtej nocy, kiedy przyszedłem z Belano i Limą) pogładziła mnie po włosach. To była taka przypadkowa pieszczota, kiedy podchodziła do innego stolika. Potem przysiadła się na chwilę do mnie i zasugerowała, że mam za długie włosy. Wydała mi się sympatyczna, ale wolałem nie odpowiadać. O trzeciej rano wróciłem do domu. Bebechorealiści się nie pojawili. Nigdy już ich nie zobaczę?

5 listopada

Bez wieści od kolegów. Od dwóch dni nie pokazuję się na wydziale. Nie zamierzam też wracać na warsztat Álama. Tym razem znów poszedłem do Drogi na Veracruz (bar na Bucareli), ale po bebechorealistach ani śladu. Dziwne: jak bardzo zmieniają się miejsca tego rodzaju odwiedzane wieczorem, nocą albo nawet rano. Każdy powiedziałby, że to różne bary. Tego wieczora knajpa wydawała się dużo brudniejsza, niż jest w rzeczywistości. Zakazane typki z wczoraj jeszcze się nie pojawiły, klientela wydaje się, powiedzmy, bardziej niepewna, bardziej przejrzysta i też spokojniejsza. Trzech urzędników niższej rangi, pewnie administracja państwowa, kompletnie zalani, sprzedawca żółwich jaj z pustym koszykiem, dwóch licealistów, siwawy pan siedzący za stołem i zajadający enchiladas. Kelnerki też są inne. Trzech z nich nie znałem, ale jedna podeszła do mnie i powiedziała: ty musisz być tym poetą. Ta afirmacja poruszyła mnie, ale też, przyznaję, mi schlebiła.

- Tak, proszę pani, jestem poetą, ale skąd pani to wie?

- Brígida o tobie mówiła.

Kelnerka Brígida!

- A co konkretnie pani mówiła? - zapytałem, nie śmiejąc jeszcze przejść na ty.

- No że piszesz bardzo ładne wiersze.

- Tego to ona wiedzieć nie może. Nigdy nic mojego nie czytała - powiedziałem, czerwieniejąc nieco, ale coraz bardziej zadowolony z kierunku, w jakim zmierzała nasza rozmowa. Pomyślałem też, że w końcu Brígida naprawdę mogła przeczytać coś mojego: zerkając mi przez ramię! To już spodobało mi się mniej.

Kelnerka (imieniem Rosario) zapytała, czy mógłbym jej wyświadczyć przysługę. Powinienem był odpowiedzieć „Zależy”, jak mnie uczył (do znudzenia) wuj, ale ja jestem, jaki jestem, i powiedziałem: „Jasne, mów, o co chodzi”.

- Chciałabym, żebyś napisał mi jakiś wiersz - powiedziała.

- Załatwione. W ciągu najbliższych dni ci napiszę - powiedziałem, zwracając się do niej po raz pierwszy per ty i już rozochocony poprosiłem o następną tequilę.

- Ja stawiam - powiedziała. - Ale wiersz napisz mi teraz.

Próbowałem jej wytłumaczyć, że wiersza nie pisze się ot, tak.

- A skąd ten pośpiech?

Wyjaśnienie, które podała, było trochę niejasne; wychodziło na to, że to jakaś obietnica złożona Matce Boskiej z Guadalupe, coś związanego ze zdrowiem jakiegoś członka rodziny, bardzo bliskiego i bardzo wytęsknionego, który zniknął i teraz się znów pojawił. Tylko co z tym wszystkim miał wspólnego jakiś wiersz? Przez chwilę myślałem sobie, że za dużo wypiłem, że nie jadłem od wielu godzin i że alkohol oraz głód oddaliły mnie od rzeczywistości. Ale potem uznałem, że nie jest tak źle. Ostatecznie jedną z reguł pisania poezji głoszoną przez bebechorealizm, jeśli mnie pamięć nie zwodzi (acz, prawdę mówiąc, głowy bym nie dał), było czasowe odłączenie od pewnego rodzaju rzeczywistości. Tak czy inaczej, o tej porze klientów w barze było mało, więc pozostałe kelnerki powoli zbliżały się do mojego stolika i w końcu otoczyły mnie z pozoru niewinnie (naprawdę niewinnie), choć każdy przypadkowy obserwator, na przykład policjant, tak by tego nie postrzegał: siedzący student i trzy kobiety stojące nad nim, jedna z nich opiera się o jego lewy bark i ramię prawym biodrem, pozostałe dwie udami napierają na krawędź stołu (po której na pewno zostały im ślady), wszyscy prowadzą niewinną rozmowę o literaturze, acz widziana od drzwi mogła wyglądać na cokolwiek innego. Na przykład: alfons w trakcie pogawędki ze swoimi podopiecznymi. Na przykład: oporny student, który nie chce się dać uwieść.

Postanowiłem przerwać to póki czas. Wstałem, jak się tylko dało, zapłaciłem, poprosiłem o przekazanie serdecznych pozdrowień dla Brígidy i wyszedłem. Na ulicy na kilka sekund oślepiło mnie słońce.

6 Listopada

Dziś też nie poszedłem na zajęcia. Wstałem wcześnie, wsiadłem do autobusu jadącego na Uniwersytet Autonomiczny, ale wysiadłem wcześniej i przez znaczną część poranka szwendałem się po centrum. Najpierw zajrzałem do księgarni Sótano i kupiłem sobie książkę Pierre’a Louÿsa, potem przeszedłem przez aleję Juáreza, kupiłem placek z szynką i usiadłem na ławce w parku Alameda, żeby poczytać i zjeść. Opowieść Louÿsa, ale przede wszystkim ilustracje, przyprawiły mnie o końską erekcję.

Próbowałem wstać i się przespacerować, ale z fiutem w takim stanie nie da się chodzić bez przyciągania ludzkich spojrzeń i, co za tym idzie, wywoływania skandalu, i to nie tylko wśród spacerujących kobiet, ale w ogóle wszystkich przechodniów. Tak więc z powrotem usiadłem, zamknąłem książkę i otrzepałem kurtkę i spodnie z okruchów. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się czemuś, co zdawało się wiewiórką i przemieszczało zwinnie po gałęziach drzew. Po dziesięciu minutach (mniej więcej) zdałem sobie sprawę, że to nie wiewiórka, tylko szczur. Gigantyczny szczur! Odkrycie to przygnębiło mnie. Oto siedzę tam ja, nie mogąc się ruszyć, a dwadzieścia metrów dalej, uczepiony mocno gałęzi, czujny i wygłodniały szczur na tropie ptasich jaj albo resztek jedzenia przeniesionych przez wiatr aż do koron drzew (mocno wątpliwe) czy czegoś tam innego. Niepokój narastał mi aż do gardła i dostałem mdłości. Zanim zwymiotowałem, zerwałem się i wybiegłem. Po pięciu minutach żwawego marszu erekcja ustąpiła.

Nocą zaszedłem na ulicę Corazón (równoległą do mojej) i oglądałem tam mecz. Grali moi koledzy z dzieciństwa, choć może wyrażenie koledzy z dzieciństwa jest przesadne. Większość z nich wciąż siedzi w ogólniaku, a reszta rzuciła szkołę i pracuje z rodzicami albo nic nie robi. Od kiedy dostałem się na studia, dzieląca nas przepaść gwałtownie się pogłębiła i teraz jest tak, jakbyśmy pochodzili z innych planet. Poprosiłem, żeby dali mi zagrać. Oświetlenie ulicy Corazón nie jest za dobre do gry i piłkę ledwie było widać. Poza tym co chwilę przejeżdżały auta i musieliśmy przerywać. Dwa razy mnie kopnięto, a raz dostałem piłką w twarz. Wystarczy. Poczytam sobie jeszcze Pierre’a Louÿsa i potem zgaszę światło.

7 listopada

Miasto Meksyk liczy czternaście milionów mieszkańców. Nigdy już nie zobaczę bebechorealistów. Nie wrócę też na uniwersytet ani na warsztaty Álama. Jeszcze się zobaczy, jak to załatwię z wujostwem. Skończyłem książkę Louÿsa, Afrodytę, i czytam teraz nieżyjących poetów meksykańskich, moich przyszłych kolegów.

8 listopada

Trafiłem na cudowny wiersz. O jego autorze, Efrénie Rebolledo (1877-1929) nigdy niczego nie mówiono na lekcjach literatury. Przepisuję:

 

Wampir

 

Toczą się loki twe mroczne leniwie

po twoich kształtach łagodnych wciąż jeszcze,

a ja ciemnej rzeki ujście twej pieszczę,

róże całusów sadząc żarliwie.

 

Wsuwając w gęstwę pierścieni prawdziwie

czuję twej ręki subtelne kleszcze

i chłód - i zaraz przechodzą mnie dreszcze

do szpiku kości, wręcz boleściwie.

 

Rozbłyska chaos i mrok twych źrenic,

gdy jęk wydaję, na wskroś udręczony

i uratować już nie może mnie nic,

 

bo podczas gdy ja na łożu konam,

ty się wampirem stajesz złaknionym

i krew gorącą spijasz mi z łona.

 

Kiedy przeczytałem go po raz pierwszy (kilka godzin temu), nie mogłem się powstrzymać i zamknąłem się w pokoju na klucz, a potem onanizowałem, recytując go raz, drugi, trzeci, aż do dziesięciu, piętnastu razy, wyobrażając sobie Rosario, kelnerkę, na czworakach nade mną, proszącą, żebym napisał jej wiersz dla tego kogoś bliskiego i bardzo wytęsknionego, albo błagającą mnie, żebym się w nią wbił moim rozżarzonym prętem.

Jak już sobie ulżyłem, zacząłem rozmyślać nad wierszem.

„Mrocznej rzeki twej ujście”, jak sądzę, nie nastręcza żadnych wątpliwości interpretacyjnych. Inaczej jest jednak z pierwszym wersem drugiej strofy: „Wsuwając w gęstwę pierścieni”, bo to może równie dobrze odnosić się do „mrocznej rzeki twej ujścia”, czyli wsuwania w gęstwinę splotów, acz słowo „wsuwać” może tu mieć jakieś odmienne znaczenie.

„Gęstwa pierścieni” też wydaje mi się niejasna. Czy to poskręcane włosy łonowe, kędziory czupryny wampira, czy może różne otwory ludzkiego ciała? Jednym słowem: czy on ją posuwa od tyłu? Mam wrażenie, że lektura Pierre’a Louÿsa wciąż jeszcze wywiera na mnie wpływ.

9 listopada

Postanowiłem wrócić do Drogi na Veracruz, nie żebym spodziewał się spotkać bebechorealistów, tylko żeby zobaczyć się jeszcze z Rosario. Napisałem dla niej kilka wersów. Piszę tam o jej oczach i o bezkresnym meksykańskim horyzoncie, o opuszczonych kościołach i złudzeniach optycznych na drogach prowadzących do granicy. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że Rosario jest z Veracruz albo z Tabasco, może nawet z Jukatanu. Może ona coś wspomniała. A może to tylko moja wyobraźnia. Niewykluczone też, że to wszystko przez nazwę baru i Rosario nie pochodzi ani z Veracruz, ani z Jukatanu, tylko z miasta Meksyk. Tak czy inaczej, uznałem, że wiersz opiewający ziemie diametralnie odmienne od jej rodzimych (przy założeniu, że jednak urodziła się w Veracruz, choć mam w tym względzie coraz poważniejsze wątpliwości) okaże się obiecujący, przynajmniej w kontekście celów, jakie sobie tutaj stawiam. Potem stanie się to, co ma się stać.

Tego ranka kręciłem się w okolicy Villi i rozmyślałem o swoim życiu. Przyszłość nie rysuje mi się zbyt różowo, zwłaszcza jeśli dalej będę opuszczał zajęcia. Jednak tak naprawdę martwi mnie moja edukacja seksualna. Nie mogę całe życie walić konia. (Martwi mnie też moja edukacja poetycka, ale lepiej nie mierzyć się z dwoma problemami naraz). Czy Rosario ma chłopaka? Jeśli ma, to czy to zaborczy i zazdrosny typ? Jest za młoda, żeby być mężatką, ale całkiem odrzucić tej możliwości nie można. Chyba się jej podobam, to się wydaje oczywiste.

10 listopada

Spotkałem bebechorealistów. Rosario jest z Veracruz. Wszyscy bebechorealiści dali mi swoje adresy, a ja wszystkim podałem swój. Ich spotkania odbywają się w kawiarni Quito, na Bucareli, kawałek od Drogi na Veracruz, oraz w domu Maríi Font, w dzielnicy Condesa, albo u malarki Cataliny O’Hara, w Coyoacán. (María Font, Catalina O’Hara, te imiona coś we mnie poruszają, ale jeszcze nie wiem co).

Poza tym wszystko skończyło się dobrze, choć niewiele brakowało, a byłaby tragedia.

Wszystko przebiegło tak: około ósmej wieczorem dotarłem do Drogi. Bar był wypełniony po brzegi i trudno wyobrazić sobie nędzniejsze i bardziej szemrane towarzystwo. W jednym kącie siedział nawet jakiś ślepiec, który przygrywał na akordeonie i śpiewał. Ale nie dałem się zahukać i wpakowałem się w pierwszą lukę przy barze, którą znalazłem. Rosario nie było. Zapytałem o nią kelnerkę, która mnie obsługiwała, a ta wyzwała mnie od niestałych, przemądrzalców i kapryśników. Tyle że zrobiła to z uśmiechem, jakby się to jej nie wydawało tak do końca złe. Szczerze mówiąc, nie wiem, co w sumie miała na myśli. Potem zapytałem, skąd jest Rosario, i odpowiedziała, że z Veracruz. Zapytałem też, skąd ona jest. Z samej stolicy, powiedziała. A ty? Ja jestem jeźdźcem z Sonory, powiedziałem ni z gruszki, ni z pietruszki. Tak naprawdę nigdy nie byłem w Sonorze. Ona się zaśmiała i moglibyśmy tak gadać znacznie dłużej, ale musiała iść obsługiwać stoliki. Natomiast Brígida tym razem była i kiedy zabierałem się do drugiej tequili, podeszła do mnie i zapytała, co słychać. Brígida jest kobietą o zatroskanej, melancholijnej i urażonej twarzy. Trochę inaczej ją pamiętałem, ale wtedy byłem pijany, a teraz nie. Odpowiedziałem, że co u ciebie, kopę lat. Starałem się sprawić wrażenie wyluzowanego, nawet ucieszonego, choć nie mogę powiedzieć, żebym był bardzo rozradowany. Brígida wzięła mnie za rękę i przyłożyła ją sobie do serca. Najpierw aż podskoczyłem i w pierwszym odruchu chciałem oddalić się od baru, może nawet uciec z lokalu, ale się powstrzymałem.

- Czujesz? - zapytała.

- Co?

- Moje serce, matole, nie czujesz, jak bije?

Opuszkami palców zbadałem oferowaną mi przestrzeń: lniana bluzka i piersi Brígidy uwięzione w staniku, który wydał mi się za mały, żeby je pomieścić. Ale bicia ani śladu.

- Niczego nie czuję - powiedziałem z uśmiechem.

- Moje serce, chłopie, nie słyszysz jego bicia, nie czujesz, jak mi pęka powoli?

- No nie, przepraszam, ale nic nie słyszę.

- Przecież nie możesz słyszeć ręką, człowieku, proszę cię tylko, żebyś poczuł. Twoje palce niczego nie wyczuwają?

- Prawdę mówiąc... nie.

- Masz lodowatą dłoń - powiedziała Brígida. - Ale masz ładne palce, od razu widać, żeś się w życiu nie napracował.

Czułem się obserwowany, badany, prześwietlany. Szemranych pijaczków za barem zainteresowała ostatnia uwaga Brígidy. Wolałem się chwilowo nie stawiać i powiedziałem, że ona się myli, że oczywiście muszę pracować, żeby sobie opłacić studia. Brígida unieruchomiła mi rękę, tak jakby czytała moje linie życia. To mi się podobało, więc przestałem się przejmować ewentualnymi widzami.

- Nie zmyślaj - powiedziała. - Mnie nie musisz kłamać, znam cię. Jesteś synalkiem swojego tatusia, ale masz wielkie ambicje. I szczęście. Dojdziesz tam, dokąd zmierzasz. Choć widzę tu, że kilka razy zejdziesz na manowce, z własnej winy, bo nie wiesz, czego chcesz. Potrzebujesz kogoś, kto z tobą będzie na dobre i złe. Mylę się?

- Nie, świetnie, mów dalej.

- Nie tutaj - powiedziała Brígida. - Ci wszyscy plotkarze od siedmiu boleści nie muszą poznawać twojego przeznaczenia, prawda?

Po raz pierwszy odważyłem się rozejrzeć na boki. Czterech czy pięciu zakazanych moczymordów wciąż przysłuchiwało się z uwagą słowom Brígidy, jeden nawet wpatrywał się w moją dłoń z nadprzyrodzoną uwagą, jakby to była jego ręka. Uśmiechnąłem się do wszystkich, żeby się nie obrazili, dając im w ten sposób do zrozumienia, że nie mam z tym nic wspólnego. Brígida uszczypnęła mnie w dłoń. Jej oczy płonęły, jakby zaraz miała zacząć się bić albo wybuchnąć płaczem.

- Tu nie możemy rozmawiać, chodź za mną.

Widziałem, jak coś sobie szepczą z inną kelnerką, a potem kiwnęła na mnie. Droga na Veracruz była zatłoczona, a nad głowami klientów unosiła się chmura dymu i akordeonowa muzyka niewidomego. Sprawdziłem godzinę, była prawie północ, czas, pomyślałem, leci jak szalony.

Poszedłem za nią.

Wleźliśmy do takiej jakby piwniczki albo schowka, wąskiego i długiego, w którym piętrzyły się skrzynki z butelkami oraz środki czystości używane w barze (detergenty, miotły, chlor, takie gumowe coś do mycia szyb, kolekcja plastikowych rękawiczek). W głębi stół i dwa krzesła. Brígida wskazała mi jedno z nich. Usiadłem. Stół był okrągły, a blat pokryty nacięciami i napisami, w większości nieczytelnymi. Kelnerka, kilka centymetrów ode mnie, stała nade mną jak jakaś bogini albo drapieżny ptak. Może czekała, aż ją poproszę, żeby usiadła. Wzruszony jej nieśmiałością uczyniłem to. Ku mojemu zdziwieniu usiadła mi na kolanach. Sytuacja zrobiła się niezręczna, a po kilku sekundach zdałem sobie z przerażeniem sprawę, że moja natura, porzucając intelekt, duszę tudzież moje najgorsze pragnienia, usztywnia mi fiuta do tego stopnia, że się tego faktu nie dało zamaskować. Brígida bez wątpienia zorientowała się, bo wstała i przyjrzawszy mi się z góry, zaproponowała minetę.

- Co...? - zapytałem.
- Minetę, chcesz, to ci zrobię minetę.

Patrzyłem na nią, nie wiedząc, o co chodzi, jednak prawda powoli przedzierała się przez czarne morze mojej ignorancji niczym samotny i wyczerpany pływak. Ona spojrzała na mnie. Jej oczy były poważne i nieruchome. I cechowało ją coś, co wyróżniało ją spomiędzy wszystkich znanych mi wówczas ludzi: zawsze (w każdym miejscu, w każdej sytuacji, cokolwiek by się działo) patrzyła w oczy. Spojrzenie Brígidy, uznałem wtedy, może być nieznośne.

- Nie wiem, o czym mówisz - powiedziałem.
- Że ci obciągnę, kotku.

Nie zdążyłem odpowiedzieć i może to nawet lepiej. Brígida, nie spuszczając ze mnie wzroku, uklękła, rozpięła mi rozporek i wzięła mojego fiuta w usta. Najpierw żołądź, którą trochę kąsała i choć robiła to lekko, wzbudzało to we mnie niepokój, a potem całego i wydawało się, że wcale się nie zadławi. Jednocześnie prawą ręką dotykała mi podbrzusza, brzucha i piersi, podszczypując mnie co chwilę, od czego do dziś zostały mi malinki. Ból, który czułem, pewnie spotęgował przyjemność, ale zarazem sprawił, że nie wytrysnąłem. Od czasu do czasu Brígida podnosiła oczy znad swojej roboty, nie wypuszczając jednak mojego członka, i szukała mojego spojrzenia. Ja wtedy zamykałem powieki i recytowałem w pamięci pojedyncze wersy Wampira, które, jak się potem okazało, wcale nie były pojedynczymi wersami Wampira, tylko jakąś diaboliczną mieszanką poezji różnego pochodzenia, proroczych zdań mojego wuja, wspomnień z dzieciństwa, twarzy aktorek, w których kiedyś się podkochiwałem (na przykład czarno-białe oblicze Angéliki Maríi), pejzaży kręcących się wokół mnie jak wir. Z początku próbowałem się bronić przed uszczypnięciami, ale wobec nieskuteczności moich prób zająłem się czupryną Brígidy (farbowaną na kolor jasnokasztanowy i niezbyt, jak stwierdziłem, czystą) oraz jej uszami, drobnymi i mięsistymi, choć nadzwyczajnie sztywnymi, jakby nie było w nich ani grama mięśni i tłuszczu, tylko chrząstka, plastik, nie, może minimalnie elastyczny metal; wisiały na nich wielkie koła z fałszywego srebra.

Kiedy finał był już bliski, a ja, pohamowując jęki, wnosiłem wysoko zaciśnięte pięści i wygrażałem niewidzialnej istocie pełzającej po ścianach piwniczki, nagle (acz bez hałasu) otwarły się drzwi i pojawiła się głowa innej kelnerki, z której ust wydobyło się ostrzeżenie:

- Uwaga.

Brígida natychmiast przerwała wykonywaną czynność. Podniosła się, spojrzała mi w oczy z żalem i potem, ciągnąc moją kurtkę, zaprowadziła mnie do drzwi, których wcześniej nie zauważyłem.

- Do zobaczenia, słonko! - powiedziała znacznie bardziej ochrypłym głosem niż zwykle i wypchnęła mnie za drzwi.

Drzwi trzasnęły i nagle znalazłem się w łazience Drogi na Veracruz, prostokątnym, długim, wąskim i mrocznym pomieszczeniu.

Przeszedłem niepewnie kilka kroków, wciąż oszołomiony tempem wypadków, które właśnie miały miejsce. Czuć tam było środkiem dezynfekującym, a podłoga była mokra, gdzieniegdzie pozostały całe kałuże. Oświetlenie słabe, by nie rzec żadne. Między dwiema sfatygowanymi umywalkami wypatrzyłem lustro; spojrzałem na siebie kątem oka; zwierciadło odpowiedziało odbiciem, od którego włosy stanęły mi dęba. Po cichu, starając się nie pluskać butami, bo po podłodze, co zobaczyłem w pewnym momencie, płynął potoczek dobywający się z ubikacji, powodowany ciekawością, znów zbliżyłem się do lustra. Odbiło wąską twarz, ciemnoczerwonej barwy, skropioną obficie potem. Odskoczyłem do tyłu i o mało nie upadłem. W jednej z toalet ktoś siedział. Usłyszałem, jak złorzeczy i przeklina. Jakiś szemrany pijaczek, bez cienia wątpliwości. Wtedy ktoś odezwał się do mnie po nazwisku:

- Poeto García Madero.

Przy pisuarach zobaczyłem dwa cienie. Spowijała je chmura dymu. Dwa pedały, pomyślałem, dwa pedały, które znają moje nazwisko?

- Poeto García Madero, zbliż się tu, chłopie.

Choć logika i rozsądek nakazywały mi szukać drzwi i wynosić się w te pędy z Drogi, zrobiłem dwa kroki w stronę dymu. Dwie pary błyszczących oczu, niczym wilki podczas wichury (licentia poetica, bo nigdy nie widziałem wilków, acz wichurę to już owszem, ale nie miała nic wspólnego z tym słupem dymu otaczającym tych dwóch typów), wbijały się we mnie. Usłyszałem ich śmiech. Chi chi chi. Zalatywali marihuaną. Uspokoiłem się.

- Poeto García Madero, instrument panu zwisa.

- Proszę?

- Chi chi chi.

- Fiut... Masz go na wierzchu.

Namacałem rozporek. Rzeczywiście, z tego pośpiechu i przerażenia nie zdążyłem schować małego. Zaczerwieniłem się, zamierzałem już nawymyślać im od takich i owakich synów, ale się pohamowałem, poprawiłem spodnie i zrobiłem kolejny krok w ich stronę. Wydali mi się znajomi i próbowałem przeniknąć otaczającą ich ciemność, żeby rozpoznać twarze. Na próżno.

Wtedy z obłoku dymu wynurzyła się dłoń, a za nią ramię; zaoferowała mi skręta.

- Nie palę - odmówiłem.
- To trawka, poeto García Madero. Golden Acapulco.

Pokręciłem przecząco głową.

- Nie lubię - wyjaśniłem.

Przestraszył mnie hałas dobiegający z pokoju obok. Ktoś mówił podniesionym głosem. Mężczyzna. Potem ktoś krzyczał. Kobieta. Brígida. Wyobraziłem sobie, że właściciel baru ją bije, i chciałem ruszać jej na pomoc, choć prawdę mówiąc, Brígida niespecjalnie mnie obchodziła (w sumie to w ogóle mnie nie obchodziła). Kiedy już miałem obrócić się na pięcie i ruszyć do piwniczki, dłonie nieznajomych powstrzymały mnie. Wtedy zobaczyłem ich twarze wynurzające się z dymu. Byli to Ulises Lima i Arturo Belano.

Odetchnąłem z ulgą, niemal podskoczyłem z radości, powiedziałem, że ich szukam od wielu dni, a potem ponowiłem próbę przyjścia z pomocą krzyczącej kobiecie, ale nie puścili mnie.

- Nie pakuj się w tę aferę, ta dwójka zawsze tak się zachowuje - powiedział Belano.
- Jaka dwójka?
- Kelnerka i jej szef.
- Ale on ją bije - powiedziałem, bo faktycznie odgłos policzkowania dobiegał do nas wyraźnie. - Na to pozwolić nie możemy.
- Ach, ale z ciebie poeta, García Madero - stwierdził Ulises Lima.
- Pozwolić nie możemy, ale czasami odgłosy bywają mylące. Weź to pod uwagę i zaufaj mi - powiedział Belano.

Odniosłem wrażenie, że sporo wiedzą o Drodze, i chciałem zadać im kilka pytań na ten temat, ale nie zadałem, żeby nie wyjść na wścibskiego.

Kiedy wychodziliśmy z łazienki, światło z baru mnie oślepiło. Wszyscy rozmawiali podniesionymi głosami albo śpiewali w takt melodyjki niewidomego, bolero czy coś takiego, mowa była o rozpaczliwiej miłości, miłości, której nie stępił nawet upływ lat, acz zdołał zmienić ją w coś mniej szlachetnego, gorszego, śmielszego. Lima i Belano mieli przy sobie po trzy książki każdy i wyglądali na studentów, tak samo jak ja. Przed wyjściem podeszliśmy do baru, ramię w ramię, zamówiliśmy trzy tequile i wypiliśmy je jednym haustem, a potem ze śmiechem wyszliśmy na ulicę. Opuszczając Drogę, po raz ostatni obejrzałem się za siebie w próżnej nadziei, że ujrzę w drzwiach Brígidę, ale tak się nie stało.

Książki, które niósł Ulises Lima, były następujące:

Manifeste électrique aux paupières de jupes, autorzy: Michel Bulteau, Matthieu Messagier, Jean-Jacques Faussot, Jean-Jacques N’Guyen That, Gyl Bert-Ram-Soutrenom F.M. i inni poeci z Ruchu Elektrycznego, nasi bracia z Francji (jak sądzę).

Sang de satin Michela Bulteau.

Nord d’été naítre opaque Matthieu Messagiera.

Książki, które niósł Arturo Belano, były następujące:

Le parfait criminel Alaina Jouffroy.

Le pays où tout est permis Sophie Podolski.

Cent mille milliards de poèmes Raymonda Queneau. (Ta ostatnia była skserowana i poziome nacięcia na stronach kopii oraz zużycie typowe dla książki nadmiernie wertowanej sprawiały, że wyglądała na coś w rodzaju dziwacznego kwiatu z papieru, z płatkami skierowanymi w cztery strony świata).

Później spotkaliśmy się z Ernestem San Epifanio, który też miał przy sobie trzy książki. Poprosiłem, żeby pozwolił mi zapisać tytuły. Były to:

Little Johnny’s ConfessionBriana Pattena.

Tonight at Noon Adriana Henriego.

The Lost Fire Brigade Spike’a Hawkinsa.

11 listopada

Ulises Lima mieszka w pokoju na poddaszu na ulicy Anáhuac, nieopodal Insurgentes. Klitka jest malutka, trzy metry długości i dwa i pół szerokości, a książki piętrzą się wszędzie dookoła. Przez jedyne okno, malutkie jak bulaj, widać sąsiednie tarasy, gdzie, jak zdaniem Ulisesa Limy mówi Monsiváis, wciąż składa się ofiary z ludzi. W pokoiku znajduje się tylko materac leżący na podłodze, który Lima zwija na dzień albo kiedy ma gości, i używa go jako sofy; jest tam też malutki stolik całkowicie zajęty przez maszynę do pisania, a obok jedyne krzesło. Oczywiście goście muszą siadać na materacu albo na podłodze, albo wciąż stać. Dziś było nas pięciu: Lima, Belano, Rafael Barrios i Jacinto Requena, więc krzesło zajął Belano, materac Barrios i Requena, Lima cały czas stał (chwilami nawet kręcił się po pokoju), a ja siadłem na podłodze.

Rozmawialiśmy o poezji. Nikt z nich nie czytał w życiu nawet jednego mojego wiersza, ale traktują mnie jak jednego z bebechorealistów. Poczucie braterstwa jest tu spontaniczne i wspaniałe!

Około dziewiątej wieczorem zjawił się Felipe Müller, który miał osiemnaście lat i w związku z tym, aż do mojego pojawienia się, był najmłodszym członkiem grupy. Potem poszliśmy wszyscy na kolację do chińskiej knajpy i do trzeciej nad ranem łaziliśmy i rozmawialiśmy o literaturze. Zgadzaliśmy się w pełni, że trzeba odmienić meksykańską poezję. Nasza sytuacja (z tego, co zrozumiałem) jest nie do przyjęcia: zakleszczeni między imperium Octavio Paza i imperium Pabla Nerudy. Czyli między młotem a kowadłem.

Zapytałem, gdzie można kupić te książki, które mieli wczoraj. Odpowiedź nie zdziwiła mnie: kradną je w Księgarni Francuskiej w Zona Rosa i w Księgami Baudelaire’a na ulicy General Martínez, blisko ulicy Horacio, w Polanco. Chciałem się też czegoś dowiedzieć o autorach i wspólnie (to, co przeczyta jeden bebechorealista, jest zaraz czytane przez pozostałych) opowiadali mi o życiu i dziele Elektrycznych, o Raymondzie Queneau, Sophie Podolski, Alainie Jouffroy.

Felipe Müller zapytał mnie, może trochę urażony, czy znam francuski. Powiedziałem, że z pomocą słownika jakoś sobie radzę. Potem zapytałem go o to samo. A ty to mówisz po francusku, bracie? Odpowiedź była przecząca.

12 listopada

Spotkanie w barze Quito z Jacinto Requeną, Rafaelem Barriosem i Pancho Rodríguezem. Zobaczyłem ich około dziewiątej wieczorem i pomachałem do nich od stolika, przy którym od trzech godzin oddawałem się pisaniu i czytaniu. Przedstawiono mnie Pancho Rodríguezowi. Jest tak samo niziutki jak Barrios, a do tego ma twarz dwunastoletniego dzieciaka, choć skończył już dwadzieścia dwa lata. Od razu zapałaliśmy do siebie sympatią. Pancho Rodríguez gada jak katarynka. Dzięki niemu dowiedziałem się, że przed pojawieniem się Belana i Müllera (którzy zjechali do Meksyku po zamachu Pinocheta i dlatego nie należą do grupy założycielskiej) Ulises Lima wydawał pismo z wierszami Maríi Font, Angéliki Font, Laury Damián, Barriosa, San Epifania, niejakiego Marcela Roblesa (o którym nigdy wcześniej nie słyszałem) oraz braci Rodríguezów, Pancha i Moctezumy. Zdaniem Pancha jednym z dwóch najlepszych poetów meksykańskich młodego pokolenia jest on sam, a drugim Ulises Lima, którego mieni się najlepszym przyjacielem. Pismo (dwa numery, oba w 1974 roku) nazywało się „Lee Harvey Oswald” i finansował je w całości Lima. Requena (który jeszcze nie należał do grupy) i Barrios potwierdzali słowa Pancho Rodrígueza. To tam tkwi zalążek realizmu bebechowego, mówi Barrios. Pancho Rodríguez ma inne zdanie. Według niego „Lee Harvey Oswald” powinien wychodzić dalej, przerwali dokładnie w najciekawszym momencie, kiedy ludzie zaczynali ich już kojarzyć, twierdzi. Jacy ludzie? No, inni poeci, rzecz jasna, studenci z Wydziału Filologii, panienki pisujące wiersze i uczęszczające co tydzień na setki warsztatów, co jak kwiatki plenią się po całym mieście Meksyk. Barrios i Requena nie zgadzali się, ale o piśmie mówili z nostalgią.

- Dużo jest literatek?

- Określenie literatki nie brzmi najlepiej - powiedział Pancho.

- Lepiej nazywać je po prostu poetkami - stwierdził Barrios.

- Ale dużo ich?

- Jak nigdy wcześniej w historii Meksyku - oznajmił Pancho. - Podnosisz kamień i od razu znajdujesz pod nim jakąś panienkę piszącą o swoich uczuciach.

- A jakim cudem Lima mógł sam sfinansować „Lee Harveya Oswalda”? - zapytałem.

Uznałem, że rozsądnie będzie nie drążyć na razie tematu poetek.

- Ech, poeto García Madero, osobnik w stylu Ulisesa Limy gotów jest zrobić wszystko dla poezji - powiedział Barrios marzycielsko.

Potem rozmawialiśmy o tytule pisma, który mnie wydał się genialny.

- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Poeci, zdaniem Ulisesa Limy, są jak Lee Harvey Oswald, tak?

- Mniej więcej - przyznał Pancho Rodríguez. - Ja proponowałem „Bękarty siostry Juany”, bo to jednak bardziej meksykańskie, ale nasz kolega przepada za jankesami.

- Tak naprawdę Ulises Lima sądził, że istnieje już wydawnictwo o takiej nazwie, ale się mylił i kiedy zdał sobie z tego sprawę, postanowił ochrzcić tak czasopismo - wyjaśnił Barrios.

- Jakie wydawnictwo?

- P. J. Oswald z Paryża, to, które wydało książkę Mathieu Messagiera.

- I ten ciemniak Ulises myślał, że francuskie wydawnictwo nosi imię Oswalda, zabójcy Kennedy’ego. Ale to było Pe Jot Oswald, a nie El Ha Oswald, więc któregoś dnia się połapał i postanowił zawłaszczyć to nazwisko.

- Imię tego Francuza to pewnie Pierre-Jacques - stwierdził Requena.

- Albo Paul-Jean Oswald.

- Jego rodzina jest zamożna? - spytałem.

- Nie, są raczej bez pieniędzy - odparł Requena. - Tak naprawdę jego rodzina ogranicza się do matki, nie? Ja w każdym razie nie znam nikogo więcej.

- Ja znam całą jego rodzinę - powiedział Pancho. - Poznałem Ulisesa Limę dużo wcześniej niż wy, dużo wcześniej niż Belano, jego mama to rzeczywiście cała rodzina. I zapewniam was, że nawet nie ma prądu w domu.

- To jakim cudem zapłacił za dwa numery pisma?

- Sprzedawał marychę - odpowiedział Pancho. Pozostali dwaj nie odzywali się, ale też nie przeczyli.

- Nie wierzę - powiedziałem.

- No, ale tak jest. Wszystko dzięki marihuanie.

- Kurde.

- Jeździ po towar do Acapulco i potem rozprowadza wśród klientów w stolicy.

- Cicho siedź, Pancho - przerwał mu Barrios.

- Czemu mam być cicho? W końcu przecież ten chłopak to bebechorealista, tak? No to czemu mam siedzieć cicho, hę?

13 listopada

Dziś spędziłem z Limą i Belano cały dzień. Spacerowaliśmy, jeździliśmy metrem, autobusami, busem, potem znowu szliśmy i przez cały ten czas nie przestawaliśmy rozmawiać. Od czasu do czasu oni zatrzymywali się i wchodzili do prywatnych domów, a ja wtedy musiałem zostawać na ulicy i czekać na nich. Kiedy zapytałem, co właściwie robią, odpowiedzieli, że prowadzą śledztwo. Ale na mój gust roznosili po domach marihuanę. Kiedy tak chodziliśmy, przeczytałem im kilka swoich wierszy, jakieś jedenaście czy dwanaście, i sądzę, że im się spodobały.

14 listopada

Dziś poszedłem z Pancho Rodríguezem do domu sióstr Font.

Siedziałem jakieś cztery godziny w barze Quito, wchłonąłem już trzy kawy z mlekiem i mój zapał do lektury i pisania zaczynał słabnąć, kiedy nagle zjawił się Pancho i poprosił, żebym mu towarzyszył. Przystałem ochoczo.

Siostry Font mieszkają w dzielnicy Condesa, w eleganckim i ładnym dwupiętrowym domu z ogrodem i tylnym patio, przy ulicy Colima.

Ogród nie jest jakiś nadzwyczajny, kilka rachitycznych drzewek i nieporządnie koszony trawnik, ale tylne patio to już co innego: drzewa tam rosną wielkie, pełno wybujałych roślin o liściach tak intensywnie zielonych, że aż się wydają czarne, z poidłem porośniętym bluszczem (w tym poidle, nie śmiem nazywać tego źródełkiem, nie ma wprawdzie ryb, ale za to jest łódź podwodna na baterie, własność Jorgita Fonta, młodszego brata) i domek, zupełnie niezależny od dużego domu; kiedyś pewnie był oborą albo stajnią, a obecnie zamieszkiwany jest przez siostry Font.

Po drodze Pancho mnie uprzedził:

- Tato Angéliki jest trochę szurnięty. Jeśli zobaczysz coś dziwnego, nie przejmuj się, rób to samo co ja i nie ma problemu. A gdyby się stawał trudny, to go stukniemy i załatwione.

- Stukniemy go? - zapytałem, nie wiedząc za bardzo, o co mu chodzi. - My we dwóch? W jego własnym domu?

- Jego żona byłaby nam dozgonnie wdzięczna. Facet jest kompletnie odjechany. Jakiś rok temu już odsiedział trochę u czubków. Tylko nie mów tego siostrom Font, w każdym razie nie mów, że ja ci powiedziałem.

- Czyli facet to wariat - podsumowałem.

- Wariat i bankrut. Do niedawna mieli dwa auta, trzy służące i wyprawiali przyjęcia że hej. Ale coś się biedakowi pod czerepem poprzestawiało i któregoś dnia odbiło mu kompletnie. Teraz jest zrujnowany.

- Ale utrzymanie takiego domu musi sporo kosztować.

- To ich własność, tylko tyle im zostało.

- Czym się zajmował pan Font, zanim zwariował? - zapytałem.

- Był architektem, ale kiepściutkim. To on zaprojektował oba numery „Lee Harveya Oswalda”.

- Kurczę.

Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi, otworzył nam łysawy gość z wąsami o obłąkanym wyglądzie.

- To ojciec Angéliki - szepnął mi Pancho.

- Domyśliłem się - odpowiedziałem.

Facet podszedł do bramy, stawiając wielkie kroki, spojrzał na nas wzrokiem pełnym czystej nienawiści, że aż się ucieszyłem, że stoję z drugiej strony kraty. Po kilkusekundowym wahaniu, jakby zastanawiając się, co robić, otworzył drzwi i ruszył w naszą stronę. Ja odskoczyłem do tyłu, ale Pancho rozłożył ramiona i przywitał się wylewnie. Mężczyzna zatrzymał się i wyciągnął do nas niepewną dłoń, po czym wpuścił nas do środka. Pancho ruszył żwawo w stronę tyłu domu, a ja poszedłem za nim. Ojciec sióstr Font wrócił do wielkiego domu, gadając do siebie. Kiedy wkroczyliśmy do pełnego kwiatów przejścia łączącego ogród frontowy z tylnym, Pancho wyjaśnił mi, że innym powodem rozstroju nieszczęsnego pana Fonta była jego córka Angélica.

- María już straciła cnotę - powiedział Pancho - ale Angélica wciąż nie, choć niewiele brakuje, i stary o tym wie, i to go doprowadza do szału.

- Skąd to wie?

- Tajemnice ojcostwa, jak sądzę. W każdym razie cały dzień rozmyśla o tym, który to bydlak rozdziewiczy mu córkę, a to za dużo jak na jednego faceta. Tak w głębi duszy go rozumiem, gdybym był na jego miejscu, pewnie przeżywałbym to samo.

- Ma kogoś na oku czy podejrzewa wszystkich?

- Wszystkich podejrzewa, oczywiście, choć jest dwoje, może troje wykluczonych: pedały i jej siostra. Facet głupi nie jest.

Niczego nie rozumiałem.

- W zeszłym roku Angélica dostała nagrodę poetycką imienia Laury Damián, czujesz? A ma dopiero szesnaście lat.

W życiu o tej nagrodzie nie słyszałem. Z tego, co opowiadał później Pancho, Laura Damián była poetką, która umarła, zanim skończyła dwadzieścia lat, w 1972 roku, a jej rodzice ufundowali nagrodę na jej cześć. Zdaniem Pancha nagroda imienia Laury Damián jest jedną z najwyżej cenionych przez szczególnych ludzi z Meksyku. Popatrzyłem na niego, a moje spojrzenie pytało, co z ciebie za imbecyl, Pancho, ale on, czego się zresztą spodziewałem, zignorował to. Potem podniosłem wzrok na niebo i wydało mi się, że jedna z zasłon w pokoju na drugim piętrze się poruszyła. Może był to tylko podmuch wiatru, ale poczułem się obserwowany aż do momentu, kiedy przekroczyłem próg domu sióstr Font.

Była tam tylko María.

María jest wysoka, ciemnej karnacji, ma włosy czarne i bardzo gładkie, nos prosty (bardzo prosty) i delikatne usta. Wydaje się, że ma dobry charakter, acz nietrudno zgadnąć, że jak się obrazi, to na długo i na poważnie. Zastaliśmy ją stojącą pośrodku pokoju, ćwiczyła taneczne kroki, czytała siostrę Juanę Inés de la Cruz, słuchała płyty Billie Holiday i jakby mimochodem malowała akwarelę wyobrażającą dwie kobiety trzymające się pod rękę u stóp wulkanu, otoczone potokami lawy. Z początku przyjęła nas chłodno, jakby obecność Pancha była jej niezbyt miła, ale tolerowała ją przez wzgląd na siostrę i dlatego, że domek należy nie tylko do niej, ale do obydwu. Na mnie nawet nie spojrzała.

W dodatku pozwoliłem sobie na dość banalny komentarz na temat siostry Juany, co jeszcze wyraźniej nastawiło ją niechętnie do mnie (niezbyt fortunna uwaga na temat tych supersłynnych wersów: Niecni mężczyźni, co oskarżacie/bez żadnej racji niewieści ród, bo miast to czynić winniście wprzódprzyznać, że wy zły wpływ na nas macie, którą potem na próżno próbowałem zaćmić cytowaniem Wstrzymaj się, dobra mego zbiegły cieniu,/wizjo czarowna najbardziej wielbiona,/złudo, dla której umrę pocieszona,/fikcjo, dla której żyję w utrapieniu)1.

Tak więc nagle znaleźliśmy się tam we troje, pogrążeni raz w nieśmiałym, raz w szorstkim milczeniu, María Font nawet na nas nie patrzyła, chociaż ja od czasu do czasu spozierałem na nią albo na jej akwarelę (czy też mówiąc ściślej, podglądałem ją lub akwarelę), a Pancho Rodríguez, którego wrogość Maríi oraz jej ojca wydawała się w ogóle nie ruszać, przeglądał książki, pogwizdując sobie jakąś piosenkę, co to, jak na moje ucho, nie miała nic wspólnego ze śpiewaniem Billie Holiday, aż w końcu pojawiła się Angélica i wtedy zrozumiałem Pancha (był jednym z tych, którzy próbowali rozdziewiczyć Angélikę!) i niemal zrozumiałem ojca sióstr Font, choć dla mnie, muszę to przyznać otwarcie, dziewictwo nie ma żadnego znaczenia (ja sam przecież, żeby daleko nie szukać, jestem prawiczkiem. Chyba że uznamy przerwanego loda w wykonaniu Brígidy za rozdziewiczenie. Ale czy to można nazwać uprawianiem miłości z kobietą? Nie powinienem jednocześnie lizać jej szparki, żeby uznać to za stosunek seksualny? Żeby mężczyzna przestał być prawiczkiem, musi wsadzić penisa w pochwę kobiety, a nie w usta, odbyt czy pachę? Żeby uznać, że odbyłem akt seksualny, muszę dostać wytrysku? Wszystko to takie skomplikowane).

Ale wróćmy do tematu. Pojawiła się Angélica i widok, jak się wita z Panchem, był, przynajmniej dla mnie, wyraźnym znakiem, że ma on pewne uczuciowe szanse u nagrodzonej literatki. Zostałem mimochodem przedstawiony i zaraz pozostawiony samemu sobie.

We dwójkę rozstawili parawan dzielący pomieszczenie na połowy, usiedli na łóżku i słyszałem, że coś tam do siebie szepczą.

Podszedłem do Maríi i wygłosiłem kilka uwag dotyczących jakości jej akwareli. Nawet nie rzuciła na mnie okiem. Zdecydowałem się więc na inna taktykę: opowiadałem o realizmie bebechowym i o Ulisesie Limie oraz Arturze Belano. Uznałem wreszcie (odważnie: szepty zza parawanu wprowadzały mnie w stan coraz poważniejszej nerwowości), że akwarela znajdująca się przed moimi oczami stanowi dzieło bebechorealistyczne. María Font po raz pierwszy na mnie spojrzała i uśmiechnęła się:

- Gówno mnie obchodzą bebechorealiści.

- A ja myślałem, że należysz do grupy, to znaczy do ruchu.

- Jeszcze nie zwariowałam... Gdyby przynajmniej wymyślili mniej obrzydliwą nazwę... Jestem wegetarianką. Wszystko, co kojarzy się z flakami, przyprawia mnie o mdłości.

- A ty jaką dałabyś im nazwę?

- No nie wiem. Może Meksykańska Sekcja Surrealistyczna.

- Wydaje mi się, że istnieje już Meksykańska Sekcja Surrealistyczna w Cuernavace. Poza tym naszym celem jest zorganizowanie ruchu na skalę latynoamerykańską.

- Na skalę latynoamerykańską? Nie rozśmieszaj mnie.

- No wiesz, na dalszą metę tego właśnie chcemy, jeśli dobrze wszystko zajarzyłem.

- A ty się skąd wziąłeś?

- Jestem znajomym Limy i Belana.

- To dlaczego nigdy wcześniej cię tu nie widziałam?

- Bo poznałem ich niedawno...

- Ty jesteś tym chłopakiem z warsztatów Álama, tak?

Zaczerwieniłem się, prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego. Przyznałem, że to tam się poznaliśmy.

- Czyli istnieje już Meksykańska Sekcja Surrealistyczna w Cuemavace - zamyśliła się María. - Może powinnam wynieść się do Cuernavaki.

- Wyczytałem to w „Excelsiorze”. To grupka staruszków zajmujących się malarstwem. Chyba turyści.

- W Cuernavace mieszka Leonora Carrington - powiedziała María.

- Nie o niej mówisz przypadkiem?

- Nieeee - odparłem. - Nie mam bladego pojęcia, kim jest Leonora Carrington.

Usłyszeliśmy wtedy jęk. I to nie jęk przyjemności, od razu poznałem, tylko bólu. Zdałem sobie wtedy sprawę, że od dobrej chwili zza parawanu nie było nic słychać.

- Wszystko w porządku, Angélica? - zapytała María.

- Pewnie, że tak; wyjdź no może na spacer i zabierz ze sobą tego gościa, dobra? - odpowiedziała przytłamszonym głosem Angélika Font.

Z niezadowoleniem i irytacją María rzuciła pędzle na podłogę. Po plamach farby na płytkach poznałem, że nie pierwszy raz siostra prosi ją o nieco intymności.

- Chodź ze mną.

Poszedłem za nią do oddalonego zakątka patio, w pobliże wysokiego muru porośniętego bluszczem, gdzie stał stół i pięć metalowych krzeseł.

- Myślisz, że oni tam...? - zacząłem, ale szybko pożałowałem, że zdradzam się z taką ciekawością. Na szczęście María była zbyt urażona, żeby zwrócić na to uwagę.

- Bzykają się? Nie, w życiu.

Przez chwilę siedzieliśmy bez słowa. María stukała palcami po blacie, a ja założyłem lewą nogę na prawą, a potem na odwrót, i zabrałem się do studiowania występującej tu flory.

- No, to na co czekasz, poczytaj mi swoje wiersze - powiedziała.

Czytałem i czytałem, aż mi noga zdrętwiała. Kiedy skończyłem, nie odważyłem się zapytać, czy się jej spodobały. Potem María zaprosiła mnie na kawę do głównego domu.

W kuchni zastaliśmy jej matkę i ojca w trakcie gotowania. Oboje wyglądali na szczęśliwych. Przedstawiła mi ich. Ojciec nie sprawiał już wrażenia niezrównoważonego i zachowywał się wobec mnie bardzo sympatycznie; pytał, co studiuję, czy daję radę łączyć prawo z poezją, jak się miewa poczciwy Álamo (wygląda na to, że się znają albo byli kolegami w młodości). Matka mówiła o błahostkach, które ledwie pamiętam: chyba wspominała coś o jakiejś sesji spirytystycznej w Coyoacán, niedawno brała w niej udział i pojawiła się pokutująca dusza jakiegoś piosenkarza z lat czterdziestych wyspecjalizowanego w rancheras. Nie wiem, czy mówiła serio, czy żartem.

Przed telewizorem zastaliśmy Jorgita Fonta. María nie odezwała się do niego ani mnie nie przedstawiła. Ma dwanaście lat, długie włosy i ubiera się jak żebrak. Do wszystkich zwraca się per naco albo nаса. Do swojej matki mówi słuchaj nо, nаса, nie będę tego robił, do ojca te, naco, do siostry moja dobra nаса albo moja cierpliwa nаса, a do mnie powiedział siemano, naco.

Nacos, z tego, co wiem, to są miejscy Indianie, tacy zurbanizowani, ale dla Jorgita ma to wyraźnie inne znacznie.

15 listopada

Dziś znowu w domu Fontów.

Wszystko, z niewielkimi zmianami, przebiegło dokładnie tak jak wczoraj.

Spotkaliśmy się z Panchem w chińskiej knajpie o nazwie El Loto de Quintana Roo, blisko Gloriety Powstańców, i po wypiciu kilku kaw z mlekiem i paru konkretniejszych napitków (ja płaciłem) ruszyliśmy w stronę dzielnicy Condesa.

Pan Font ponownie nam otworzył, a jego stan wcale się od wczoraj nie poprawił, przeciwnie, wielkimi krokami zbliżał się do szaleństwa. Oczy wychodziły mu z orbit, kiedy uścisnął wyciągniętą rękę Pancha, jowialnego i bezczelnego; jeśli chodzi o mnie, to nie okazał w ogóle, że mnie poznaje.

W domu na patio przebywała tylko María: malowała tę samą akwarelę co wczoraj i w lewej ręce trzymała tę samą książkę co wczoraj, ale na adapterze kręciła się tym razem płyta Olgi Guillot, a nie Billie Holiday.

Przywitała się równie chłodno.

Z kolei Pancho powtórzył swoje wczorajsze zachowanie i usiadł w wiklinowym fotelu, czekając na nadejście Angéliki.

Tym razem powstrzymałem się od krytycznych komentarzy na temat siostry Juany i najpierw zająłem się oglądaniem książek, a następnie, obok Maríi, tyle że zachowując rozsądny dystans, przypatrywałem się akwareli. Pojawiły się na niej kluczowe zmiany. Dwie kobiety u stóp wulkanu, które, jak zapamiętałem, stały w majestatycznej pozie, w każdym razie bardzo poważnej, teraz szczypały się w ręce; jedna z nich się śmiała albo udawała śmiech; druga płakała albo symulowała płacz; w potokach lawy (bo wciąż miały purpurowy albo czerwony kolor) pływały opakowania mydła do prania, łyse lalki i wiklinowe koszyki pełne szczurów; ubrania kobiet były potargane i łatane; na niebie (a w każdym razie w górnej części akwareli) rozpoczynała się burza; na dole María przepisała prognozę pogody dla stolicy.

Obraz był koszmarny.

Potem zjawiła się Angélica, promienna, i znów razem z Panchem rozstawili parawan. Przez chwilę, podczas gdy María malowała, rozmyślałem: nie miałem już najmniejszej wątpliwości, że Pancho ciągnie mnie do Fontów, żebym zajmował ją czymś, podczas gdy on i Angélica oddają się swoim sprawom. Nie wydawało mi się to zbyt sprawiedliwe. Wcześniej, w chińskiej knajpie, pytałem go, czy uważa się za bebechorealistę. Jego odpowiedź była rozwlekła i wieloznaczna. Mówił o klasie robotniczej, o narkotykach, o braciach Flores Magón, o kilku wybitnych postaciach Rewolucji Meksykańskiej. Potem powiedział, że z pewnością jego wiersze pojawią się w piśmie szykowanym przez Limę i Belana. A jeśli mnie nie opublikują, srał ich pies, stwierdził. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że jedyne, co obchodzi Pancha, to przespać się z Angéliką.

- Wszystko w porządku, Angélica? - zapytała María, kiedy znów, dokładnie jak wczoraj, dobiegły nas pojękiwania z bólu.

- Tak, tak, w porządku. Możesz się teraz przejść na spacer?

- Jasne - odpowiedziała María.

Kolejny raz usadowiliśmy się z rezygnacją za metalowym stolikiem, pod bluszczem. Ja, bez wyraźnego powodu, miałem rozdarte serce. María zaczęła opowiadać mi historie ze swojego dzieciństwa i z dzieciństwa Angéliki, historie zdecydowanie nudne i widać było, że opowiada je tylko dla zabicia czasu, a ja udawałem, że mnie to interesuje. Szkoła, pierwsze imprezy, liceum, miłość, jaką obie czuły do poezji, marzenia o podróżach, o zwiedzaniu innych krajów, „Lee Harvey Oswald”, w którym obie publikowały, nagroda imienia Laury Damián, którą dostała Angélica... Kiedy dotarliśmy do tego miejsca, nie wiem dlaczego, może przez to, że María na chwilę zamilkła, zapytałem, kim była ta Laura Damián. Czysta intuicja. María powiedziała:

- Poetka, która młodo zmarła.

- Tyle to już wiem. Miała dwadzieścia lat. Ale kim była? Dlaczego nigdy niczego jej nie czytałem?

- Czytałeś Lautréamonta, García Madero? - zapytała María.

- Nie.

- No to nic dziwnego, że niczego nie wiesz o Laurze Damián.

- Wiem, że jestem ignorantem, przepraszam.

- Nie to chciałam powiedzieć. Tylko że jesteś bardzo młody. Poza tym jedyna wydana książka Laury, Źródło muz, ukazała się w niekomercyjnym wydawnictwie. To pośmiertne wydanie finansowane przez jej rodziców, którzy bardzo ją kochali i byli jej pierwszymi czytelnikami.

- Muszą mieć kupę kasy.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Jeśli są w stanie finansować z własnej kieszeni coroczną nagrodę poetycką, to znaczy, że biedni nie są.

- No, bez przesady. Angélica wiele nie dostała. Tak naprawdę nagroda ma znaczenie prestiżowe, nie ekonomiczne. I nie jest to też jakiś przesadny prestiż. Nie zapominaj, że to nagroda przyznawana tylko poetom poniżej dwudziestki.

- Bo tyle lat miała Laura Damián, kiedy umarła. Ciarki przechodzą.

- Żadne tam ciarki, to smutne po prostu.

- Byłaś na wręczeniu nagrody? Rodzice osobiście wręczają?

- Jasne.

- Gdzie, w ich domu?

- Nie, na uniwersytecie.

- Gdzie dokładnie?

- Na Wydziale Filologicznym. Laura tam studiowała.

- Kurde, strasznie mroczne.

- Nie widzę w tym nic mrocznego. Wydaje mi się, że jedynym mrocznym jesteś ty, García Madero.

- Wiesz co? Wkurwia mnie, że zwracasz się do mnie García Madero. To tak jakbym do ciebie mówił Font.

- Wszyscy tak się do ciebie zwracają, nie wiem, dlaczego miałabym mówić inaczej.

- Dobra, wszystko jedno, opowiedz mi jeszcze o Laurze Damián. Ty nigdy nie starałaś się o tę nagrodę?

- Owszem, ale dostała ją Angélica.

- A wcześniej?

- Jakaś panienka z Aguascalientes, która studiuje medycynę na UNAM.

- A jeszcze wcześniej?

- Przedtem nikt nagrody nie dostał, bo nie istniała. W przyszłym roku może znów się zgłoszę, a może nie.

- I co zrobisz z tymi pieniędzmi, jeśli wygrasz?

- Wyjadę do Europy, rzecz jasna.

Przez kilka sekund oboje milczeliśmy. María Font myślała pewnie o odległych krajach, a ja o wszystkich nieznanych mi mężczyznach, którzy będą się z nią kochać. Przestraszyło mnie to? Czyżbym się zakochiwał w Maríi?

- Jak zmarła Laura Damián?

- Potrącił ją samochód w Tlalpan. Była jedynaczką, rodzice się załamali, matka chyba próbowała samobójstwa. To musi być strasznie smutne, umrzeć tak młodo.

- Musi być koszmarnie smutne - powiedziałem, wyobrażając sobie Marię Font w ramionach dwumetrowego Anglika, prawie białowłosego, który wsuwa swój długi i różowy język między jej delikatne wargi.

- Wiesz, kogo powinieneś pytać o Laurę Damián?

- Nie, kogo?

- Ulisesa Limę. Przyjaźnili się.

- Ulises Lima?

- Tak, prawie się nie rozstawali, razem się uczyli, razem chodzili do kina, pożyczali sobie książki, no, słowem, byli bardzo bliskimi przyjaciółmi.

- Nie miałem pojęcia - powiedziałem.

Usłyszeliśmy jakiś hałas dobywający się z domku i przez chwilę oboje milczeliśmy wyczekująco.

- Ile lat miał Ulises Lima, kiedy zmarła Laura Damián?

María chwilę zwlekała z odpowiedzią.

- Ulises Lima nie nazywa się Ulises Lima - powiedziała zachrypłym głosem.

- Chcesz powiedzieć, że to jest jego pseudonim literacki?

María przytaknęła, jej spojrzenie ginęło w zawiłych ornamentach bluszczu.

- To jak się naprawdę nazywa?

- Alfredo Martmez czy jakoś tak. Zapomniałam już. Ale kiedy go poznałam, nie nazywał się Ulises Lima. To Laura Damián tak go nazwała.

- Kurde, a to nowina.

- Wszyscy twierdzili, że się kocha w Laurze. Ale ja sądzę, że nigdy nie poszli ze sobą do łóżka. Jestem przekonana, że Laura umarła jako dziewica.

- Mając dwadzieścia lat?

- Jasne, dlaczego nie?

- Nie no, jasne, w porządku.

- Smutne, prawda?

- Pewnie, że smutne. To ile lat miał wtedy Ulises albo Alfredo Martínez?

- Rok mniej, czyli dziewiętnaście albo osiemnaście.

- To pewnie śmierć Laury strasznie go zabolała, nie?

- Rozchorował się. Mówią, że był o krok od śmierci. Lekarze nie wiedzieli, co mu dolega, tylko twierdzili, że się im wymyka na tamten świat. Poszłam go odwiedzić w szpitalu i marnie wyglądał. Ale pewnego dnia się pozbierał i wszystko się skończyło, równie tajemniczo, jak się zaczęło. Potem Ulises zostawił uniwersytet i założył pismo, ale to wiesz, nie?

- „Lee Harvey Oswald”, tak, znam - skłamałem. Natychmiast zacząłem się zastanawiać, dlaczego, kiedy byłem w pokoju na poddaszu Ulisesa Limy, nie pokazał mi choćby jednego numeru, przynajmniej bym sobie przekartkował.

- Koszmarny tytuł jak na poetyckie czasopismo.

- Mnie się podoba, całkiem w porządku.

- Fatalny wybór.

- A ty jakbyś je nazwała?

- Nie wiem. Może Meksykańska Sekcja Surrealistyczna.

- Ciekawe.

- Wiesz, że to mój ojciec zrobił skład całego pisma?

- Tak, Pancho mi mówił.

- To jest najlepsza część pisma, projekt graficzny. Teraz wszyscy nienawidzą mojego taty.

- Wszyscy? Wszyscy bebechorealiści? A dlaczego mieliby go nienawidzić? Chyba powinno być na odwrót?

- Nie, nie bebechorealiści, tylko inni architekci ze studia. Pewnie zazdroszczą mu charyzmy, jaką ma u młodych. W każdym razie nie trawią go i teraz musi za to płacić. Z powodu tego pisma.

- Z powodu „Lee Harveya Oswalda”?

- Jasne, ponieważ tata zaprojektował je w studiu, teraz zrzucają na niego odpowiedzialność za to, co się może stać.

- Ale co się może stać?

- Tysiąc różnych rzeczy, widać, że nie znasz Ulisesa Limy.

- No, nie znam - przyznałem - ale zaczynam sobie wyobrażać.

- To bomba zegarowa - stwierdziła María.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że zapadł zmrok i że już się nie widzimy, tylko słyszymy.

- Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć: przez chwilę cię okłamałem. Nigdy nie widziałem żadnego numeru tego pisma, a cholernie bym chciał choć rzucić okiem. Pożyczysz mi?

- Pewnie, mogę ci dać w prezencie, mam po kilka egzemplarzy.

- A książkę Lautréamonta też mi możesz pożyczyć?

- Tak, ale musisz mi ją na pewno oddać, to jeden z moich ulubionych poetów.

- Obiecuję - powiedziałem.

María weszła do dużego domu. Zostałem na patio sam i przez chwilę wydawało mi się niemożliwe, że tam, na zewnątrz, jest miasto Meksyk. Potem usłyszałem głosy z domku sióstr Font i zapaliło się światło. Pomyślałem, że to Angélica i Pancho, że za chwilę Pancho wyjdzie po mnie na patio, ale nic się nie działo. Kiedy María wróciła z dwoma numerami pisma i Pieśniami Maldorora, też zauważyła, że w domku zapalono światło, i na chwilę stanęła wyczekująco. Nagle, kiedy się tego najmniej spodziewałem, zapytała, czy jestem jeszcze prawiczkiem.

- Nie, pewnie, że nie - skłamałem drugi raz tego wieczora.

- I ciężko ci było stracić dziewictwo?

- Trochę - odpowiedziałem po chwili namysłu.

Zauważyłem, że jej głos zrobił się trochę ochrypły.

- Masz dziewczynę?

- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziałem.

- No to z kim to w takim razie zrobiłeś? Z dziwką?

- Nie, z taką dziewczyną z Sonory, poznałem ją w zeszłym roku - wyjaśniłem. - Widywaliśmy się tylko przez trzy dni.

- I z nikim więcej tego nie robiłeś?

Kusiło mnie, żeby opowiedzieć o przygodzie z Brygídą, ale ostatecznie uznałem, że lepiej nie.

- Nie, z nikim - odparłem i poczułem się fatalnie.

16 listopada

Zadzwoniłem do Maríi Font. Powiedziałem, że chciałbym się z nią spotkać. Błagałem o spotkanie. Umówiliśmy się w barze Quito. Kiedy około siódmej wieczorem zjawiła się na miejscu, kilku typów wodziło za nią spojrzeniami, odkąd przekroczyła próg, do chwili, gdy usiadła za stolikiem, przy którym czekałem.

Wyglądała świetnie. Miała bluzkę z Oaxaki, bardzo obcisłe dżinsy i skórzane sandałki. Na ramieniu ciemnobrązową torbę z kremowymi konikami na krawędziach, pełną książek i papierów.

Poprosiłem, żeby mi przeczytała wiersz.

- Nie bądź namolny, García Madero - odpowiedziała.

Nie wiem dlaczego, ale jej odpowiedź mnie zasmuciła. Miałem potrzebę chyba nawet fizyczną usłyszenia z jej ust jednego z jej wierszy. Ale być może atmosfera nie była do końca stosowna, bar Quito kipi od głosów, krzyków i śmiechów. Oddałem jej książkę Lautréamonta.

- Już przeczytałeś? - zdziwiła się María.

- Jasne - odparłem. - Całą noc oka nie zmrużyłem, przeczytałem też „Lee Harveya Oswalda”, genialne pismo, straszna szkoda, że już nie wychodzi. Twoje teksty mnie zachwyciły.

- I wciąż jeszcze nie spałeś?

- Jeszcze nie, ale czuję się dobrze, zupełnie przytomny.

María Font spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Podeszła kelnerka i zapytała, co zamawiamy. Nic, odparła María, właśnie się zbieramy. Na ulicy zapytałem, czy ma coś do roboty, na co odpowiedziała, że nic, tylko że niespecjalnie przepada za barem Quito. Szliśmy ulicą Bucareli w stronę Paseo de la Reforma, przeszliśmy na drugą stronę i ruszyliśmy dalej aleją Guerrero.

- To jest dzielnica burdeli - powiedziała María.

- Nie wiedziałem - odparłem.

- Weź mnie pod rękę, żeby się nikt nie pomylił.

Prawdę mówiąc, z początku nie dostrzegłem niczego, co wyróżniałoby tę ulicę od pozostałych, którymi szliśmy. Ruch był tak samo gęsty i przemieszczający się chodnikami tłum niczym nie odróżniał się od tego, który płynął ulicą Bucareli. Ale później (być może pod wpływem uwagi Maríi) zacząłem zauważać pewne symptomy. Po pierwsze, oświetlenie. Latarnie uliczne na Bucareli są białe, a na alei Guerrero nabierały nieco bursztynowego odcienia. Samochody: na Bucareli z rzadka spotykało się auta zaparkowane na chodniku, a na Guerrero było ich pełno. Bary i kawiarnie na Bucareli były rozświetlone i otwarte, a na Guerrero, choć się od nich roiło, wydawały się bardziej zamknięte, bez witryn wychodzących na ulicę, tajemne i dyskretne. I na koniec muzyka. Na Bucareli jej nie było, dochodziły tylko hałasy maszyn i ludzi, a na Guerrero, im głębiej człowiek się zapuszczał, zwłaszcza między skrzyżowaniem z Violeta i Magnolia, muzyka coraz bardziej zawłaszczała ulicę, wydobywała się z knajp i zaparkowanych samochodów, z przenośnych aparatów radiowych i z oświetlonych okien w ciemnych fasadach.

- Podoba mi się ta ulica, kiedyś tu zamieszkam - powiedziała María.

Grupka nastoletnich kurewek stała obok starego cadillaca zaparkowanego na krawężniku. María przystanęła i przywitała się z jedną z nich:

- Cześć, Lupe, fajnie cię spotkać.

Lupe była szczupła i krótko obcięta. Wydała mi się równie ładna jak María.

- María! Kurna, kopę lat, stara! - odpowiedziała Lupe i wzięła Marię w ramiona.

Dziewczyny towarzyszące Lupe nadal opierały się o maskę cadillaka i przypatrywały wnikliwie Maríi. Na mnie prawie nie zważały.

- Myślałam, że umarłaś - oświadczyła María prosto z mostu. Aż mi krew zmroziło od brutalności tego stwierdzenia. María ma takie narowy.

- No, ale żyję i dobrze się mam. Choć mało brakowało. Prawda, Carmencita?

Dziewczyna nazwana Carmencita powiedziała „racja” i dalej przyglądała się Maríi.

- Natomiast Gloria nie wydoliła, znałaś ją, nie? Przesrane, ale i tak nikt tej kurwy nie lubił.

- Nie, nie znałam jej - powiedziała María z uśmiechem.

- Gliniarze ją zgnoili - stwierdziła Carmencita.

- Nie dało się nic zrobić? - zapytała María.

- Niee - odparta Carmencita. - No bo niby co? Laska miała niezły odpał z tymi swoimi sekretami. Przefajnowała i po zabawie.

- Strasznie to smutne - stwierdziła María.

- A tobie jak leci na uniwerku? - zapytała Lupe.

- A jakoś tam - odpowiedziała María.

- Wciąż się do ciebie przystawia ten byczek?

María zaśmiała się i spojrzała na mnie.

- Ta kumpela tu to tancerka - odezwała się Lupe do koleżanek. - Poznałyśmy się na Tańcu Nowoczesnym, w takiej szkole na Donceles.

- Ta, jasne, w kulki se lecisz - mruknęła Carmencita.

- Serio, Lupe chodziła do Szkoły Tańca - potwierdziła María.

- No to dlaczego teraz siedzi w tym gównie? - dziwiła się jedna z tych, które się dotąd nie odzywały, najniższa z nich, prawie karlica.

María spojrzała na nią i wzruszyła ramionami.

- Skoczysz z nami na chwilę na kawę? - zapytała.

Lupe zerknęła na zegarek, który miała na prawym nadgarstku, a potem na koleżanki.

- Ale ja w robocie jestem.

- Tylko na chwilkę, zaraz wrócisz - przekonywała ją María.

- A srał pies robotę, będę za chwilę - stwierdziła Lupe i ruszyła za Marią. Ja poszedłem za nimi.

Skręciliśmy w ulicę Magnolii, w lewo, w stronę alei Jesusa Garcii. Potem szliśmy dalej na południe, aż do Kolejowych Bohaterów Rewolucji, gdzie weszliśmy do jakiejś knajpy.

- To jest twój aktualny facet? - usłyszałem, jak Lupe pyta Marię.

María znów się zaśmiała.

- To tylko kolega - wyjaśniła, a do mnie dodała: - Jak tu się pojawi alfons Lupe, będziesz musiał bronić nas obu, García Madero.

Myślałem, że żartuje. Potem zacząłem rozważać, czy jednak nie mówi poważnie, i sytuacja od razu wydała mi się nader atrakcyjna. W owej chwili miałem wrażenie, że nie może być lepszej okazji, bym zaprezentował się dobrze przed Marią. Byłem szczęśliwy, mieliśmy całą noc do dyspozycji.

- Mój facet jest dość ostry - powiedziała Lupe. - Nie podoba mu się, jak się kręcę po okolicy z nieznajomymi. - Po raz pierwszy zwróciła się bezpośrednio do mnie.

- Ale ja nie jestem żadną nieznajomą - oponowała María.

- Nie no, stara, ty nie.

- Wiesz, jak poznałam Lupe? - zapytała mnie María.

- Nie mam pojęcia - odpowiedziałem.

- W Szkole Tańca. Lupe przyjaźniła się z Paco Duarte, hiszpańskim tancerzem. Był dyrektorem tej szkoły.

- Odwiedzałam go raz w tygodniu - uściśliła Lupe.

- Nie wiedziałem, że uczysz się tańca - stwierdziłem.

- Niczego się nie uczyłam, ja tam tylko zaglądałam - wyjaśniła Lupe.

- Ja mówiłem nie do ciebie, tylko do Maríi - sprostowałem.

- Od czternastego roku życia - powiedziała María. - Za późno, żeby zostać dobrą tancerką. Ale co poradzić.

- No, przecież ty super tańczysz, stara! Dość dziwacznie w sumie, ale tam to wszyscy są deko stuknięci. Widziałeś, jak ona tańczy? - Odpowiedziałem, że nie. - Oczu byś nie mógł oderwać.

María zaprzeczyła ruchem głowy. Kiedy zjawiła się kelnerka, zamówiliśmy trzy kawy z mlekiem, a Lupe poprosiła do tego tartę serową bez fasoli.

- Ciężko mi siada na żołądku - wyjaśniła.

- A jak tam twój żołądek? - zapytała María.