Dzieci wielojęzyczne. Niezwykła historia zwykłej rodziny - Górniak-Pełech Martyna - ebook

Dzieci wielojęzyczne. Niezwykła historia zwykłej rodziny ebook

Górniak-Pełech Martyna

4,6

Opis

Pierwsza część niezwykłej historii zupełnie zwykłej rodziny.
Prawdziwa historia, która zaczyna się zwariowanym pomysłem: "będę mówiła po hiszpańsku do swojego nienarodzonego jeszcze dziecka", a kończy dziesięć lat później.
Co jest pomiędzy?
Tysiące przygód, wzlotów, upadków, przeprowadzek, podróży, spontanicznie podjętych decyzji i przede wszystkim kreowanie nowego - wielojęzycznego i wielokulturowego stylu życia.
To prawdziwa, pełna optymizmu historia, która uczy, bawi, inspiruje i z całą pewnością podnosi życiowe wibracje. Książka, która jest dowodem na to, że wielojęzyczność i wielokulturowość mogą być sposobem na życie pełne szalonych pomysłów i wspaniałej zabawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 140

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (9 ocen)
5
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TheSzimek

Dobrze spędzony czas

Można wiedzę z tej ksiazki przeniesc na swoj grunt, pod warunkiem ze dziecko nie ma deficytów. Nie każdemu pójdzie to niestety tak naturalnie jak opisuje Autorka.
00
annajedrzej

Nie oderwiesz się od lektury

Martyna, to fantastyczna kobieta. książkę przeczytałam przy jednym "posiedzeniu"wciąga niewyobrażalnie. czekam na kolejne.
00

Popularność




Martyna Górniak-Pełech

Przedmowa

Książka Martyny Górniak-Pełech, mająca formę lekkiej, choć niebanalnej i niezwykle ciekawej opowieści, jest świadectwem młodej i bez wątpienia odważnej matki, która dzieli się z nami doświadczeniami w wychowaniu i edukacji dwójki wielojęzycznych dzieci. Wspierana przez męża, opisuje historie swoich dzieci, które w momencie ukończenia książki nie przekroczyły jeszcze dziesięciu lat, a biegle posługują się czterema językami (polskim, angielskim, hiszpańskim i maltańskim). Świadomie i konsekwentnie realizowany projekt rodzinny rozpoczął się w Polsce, gdzie urodzili się Javi i Krysia, główni bohaterowie tej uroczej opowieści, a kontynuowany jest na Malcie, dokąd przeprowadziła się Martyna z mężem i z kilkuletnimi dziećmi.

Z książki bije niemały optymizm jej autorki – mamy-filolog z kilkuletnim doświadczeniem w nauczaniu języka obcego w szkole językowej, która sama zdobywa praktykę w wychowywaniu dzieci wielojęzycznych. Martyna Górniak-Pełech koncentruje się na sukcesach wybranej przez siebie i męża drogi życiowej, korzyściach, jakie czerpią jej dzieci ze znajomości czterech języków, przezwyciężaniu trudności, na dalszy plan odsuwając refleksje nad możliwymi i prawdopodobnymi niepowodzeniami czy wątpliwościami, które musiały się pojawić w jej życiu i pewnie się pojawią u niektórych czytelników. Autorka chce jednak przede wszystkim zarazić swoich czytelników optymizmem, pokazać im, że możliwe jest pomyślne wychowywanie dzieci wielojęzycznych. A do tego wcale nie takie bolesne, wcale nie takie stresujące, jak mogłoby się nam wydawać. Nawet jeżeli wymaga niemało wysiłku, cierpliwości, uporu i konsekwentnego działania. Aktywna mama dzieli się z nami także różnymi sposobami, formami i technikami swojej pracy nad filologiczną edukacją dzieci. Dostajemy przy okazji starą jak świat, choć niewypowiedzianą wprost, inteligentnie podaną i wcale niebanalną prawdę o życiu w rodzinie: dobra wola, konsekwencja, systematyczność, a ponad wszystko miłość pozwalają przezwyciężyć największe przeszkody.

dr hab. Przemysław Szczurek, prof. UWr.

Para K y J.

Os quiero más del mundo mundial.

ROZDZIAŁ 1

Wyzwanie czy styl życia

Dzieci dwujęzyczne już nie robią na nas takiego wrażenia jak kiedyś. Jeszcze kilkanaście lat temu trudno nam było wyobrazić sobie czterolatka rozmawiającego z rodzicami w dwóch różnych językach. Dziś wielu z nas ma koleżankę, kolegę, brata, siostrę czy też ciocię mieszkających za granicą i przyzwyczailiśmy się do tego, że podczas wspólnych niedzielnych spotkań mówimy już nie tylko po polsku. Zaakceptowaliśmy nawet imiona obcego pochodzenia, choć nierzadko głupio się przyznać, że nie za bardzo potrafimy je poprawnie napisać.

Skoro dwujęzyczność nie dziwi, to dlaczego wielojęzyczność wciąż przeraża?

Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, pracowałam w szkole językowej. Wszyscy znajomi żartowali, że bobas ma kontakt z językami już w brzuchu.

– Maluszek jest w stanie odróżnić głos mamy, melodię języka, nawet akcent – powtarzali doświadczeni lektorzy języków obcych.

Kiedy jednak oznajmiłam im, że po urodzeniu dziecka zamierzamy mówić do niego: ja po hiszpańsku, a mój mąż po angielsku (mąż jest Polakiem), zalała nas fala krytyki. Bo przecież jak można wyznawać dziecku miłość w obcym języku? Kontakt z trzema językami od urodzenia to robienie dziecku wody z mózgu! Do tego podręczniki metodologiczne, które wyraźnie mówią, że zaburzamy dziecku jego tożsamość i że każdy mały człowiek musi mieć swój pierwszy język.

Ksawery przyszedł na świat w Krakowie. Położna środowiskowa patrzyła na nas jak na kosmitów, kiedy rozmawialiśmy w domu w trzech językach. Mąż zawsze mówił do maluszka po angielsku, ja po hiszpańsku, a między sobą rozmawialiśmy oczywiście po polsku. Podobne spojrzenia rzucała nam pani w supermarkecie, zestresowana, że ma przed sobą obcokrajowców. Bo przecież po co robić cyrk na ulicy czy też w sklepie, mówiąc w innym języku, skoro można uczyć dziecko w domowym zaciszu?

– Na spokojnie, po cichu, tak by nie chwalić się przed sąsiadami. Bo czym tu się chwalić? Lepiej po prostu takie rzeczy robić w domu, a nie popisywać się przed ludźmi na ulicy. Jesteśmy w Polsce i tu powinno się mówić po polsku. Dbać o odpowiednią polszczyznę, o wymowę, pielęgnować naszą gramatykę. A języki obce? Przecież po to są szkoły językowe! – Słyszałam wielokrotnie. – Czy nie można dyskretnie?

Pewnie można, ale po co się z tym ukrywać? Jeśli rodzice nie wstydzą się języka i traktują go w sposób naturalny, to dziecko będzie robiło dokładnie tak samo.

Dzieci do szóstego roku życia są w stanie nauczyć się wielu języków naraz. Co ciekawsze, każdy z nich będzie przez dzieci traktowany jako tak zwany język pierwszy. Nie wierzycie? Włączcie dziecku bajkę w jakimkolwiek języku. Nie zrobi na nim wrażenia to, że Świnka Peppa czy Bob Budowniczy mówią inaczej. Co najciekawsze, dziecko zrozumie bajkę. Mózg dziecka jest niesamowicie elastyczny. Jest jak gąbka. Wyobraźnia i pamięć, którymi dysponuje przedszkolak, zostawiają nas, dorosłych, daleko w tyle. Później, gdy idziemy do szkoły (czyli około siódmego roku życia), nasze mózgi zaczynają się „zamykać”. Nie jesteśmy w stanie dostarczyć organizmowi takiej ilości kalorii, by mózg rozwijał się w tym samym tempie co dotychczas i utrzymywał przy tym swoją elastyczność. Wtedy właśnie pojawiają się w naszej świadomości zwroty: język obcy,szkoła języków obcych, książka do nauki języka obcego. I tak już zostanie do końca naszego życia. Jak mamy się nauczyć języka, który jest obcy, skomplikowany i (jak twierdzi nasz nauczyciel) ciągle przez nas źle akcentowany. Słyszeliście kiedyś, żeby dziecko miało problem z akcentem? A z gramatyką? Oczywiście, że nie, bo przecież dla dziecka te zwroty nie istnieją. Języka uczy się naturalnie. Dokładnie tak samo, jak uczy się siadania i chodzenia.

Kiedyś, rozmawiając w parku z moim czteroletnim wtedy Ksawerym, usłyszałam za plecami:

– Słyszałeś? Ten maluch mówi po hiszpańsku i używa subjuntivo!

Przerażenie w oczach studentki. Oczywiście, że Ksawery nie miał pojęcia, co to jest subjuntivo, a tym bardziej nie był świadomy, kiedy należy użyć tej formy gramatycznej po hiszpańsku. A ty wiesz, co to jest zaimek dzierżawczy w celowniku? No właśnie.

Jeśli dziecko potrafi bez problemu przyswoić trzy języki, to dlaczego nie miałoby przyswoić czterech?

Dokładnie to pytanie zadałam sobie, kiedy zdecydowaliśmy się zamieszkać na Malcie. Trzyletni Ksawery rozumiał wtedy polski, angielski i hiszpański. Potrafił nawet przeprowadzić całkiem przyzwoity (jak na swój wiek) dialog w każdym z trzech języków. Wkrótce po przylocie udaliśmy się do szkoły. Na Malcie przygodę z edukacją zaczyna się już w wieku trzech lat. Tu zostaliśmy poinformowani, że dziecko będzie miało zajęcia po maltańsku.

– Po maltańsku? – Spojrzałam na panią sekretarkę.

– Tak, jeśli zapiszą państwo synka do szkoły, będzie musiał się nauczyć maltańskiego.

„Będzie musiał się nauczyć maltańskiego…” – powtórzyłam w myślach.

– Proszę się zastanowić – dodała.

– Tylko czy powinniśmy właśnie tak to interpretować? – zapytałam Sebastiana po powrocie do domu.

– Co masz na myśli?

– Może powinniśmy spojrzeć na ten temat z innej strony. Dlaczego „będzie musiał”? Może „będzie miał możliwość” nauczenia się maltańskiego dzięki tej szkole. I to w sposób naturalny.

Na placu zabaw również szybko się zorientowaliśmy, że pomimo istnienia urzędowego języka angielskiego wszyscy między sobą mówią po maltańsku. Chwila zastanowienia nad wprowadzeniem kolejnego języka (nie tylko mówionego, lecz także pisanego i czytanego) – pomyślałam, że znowu czeka nas fala krytyki i konieczność wysłuchiwania przemówień o zaburzonej tożsamości i o braku pierwszego języka – a później już tylko zakup szkolnego uniformu i… Ksawery był gotowy na pójście do szkoły.

Co mnie skłoniło do wprowadzenia czwartego języka? Po raz kolejny – natura. Kilka lat wcześniej mieszkaliśmy w Szwajcarii. Każde szwajcarskie dziecko mówi w trzech językach. W szkole wprowadzane są kolejne. Jeśli cztery języki zaburzają świadomość, to oznaczałoby, że osiem milionów ludzi zamieszkujących Szwajcarię boryka się z tym problemem. Spacerując ulicami Zurychu, nie zauważyłam obłąkania w oczach tamtejszego narodu. W dzieciństwie Szwajcarzy mają kontakt z czterema językami i jest to dla nich naturalne.

Dziś Ksawery ma dziewięć lat, posługuje się czterema językami. Żongluje nimi, świetnie się przy tym bawiąc. Bezbłędnie dobiera je do rozmówcy. Potrafi nawet specjalnie zmienić język, jeśli chce być zrozumiany tylko przez daną osobę z grupy rozmówców. Gdy poznaje nową osobę, najpierw sprawdza, w jakim języku może z nią rozmawiać, a później dokładnie to notuje w swojej małej głowie. To trochę tak, jakby naklejał każdemu na czole naklejkę, na której jest napisane, w jakim języku należy się komunikować z daną osobą. Ksawery nie ma pierwszego języka i nie ma też problemów z okreś­leniem swojej tożsamości. Myślę więc, że warto było uparcie dążyć do wielojęzyczności.

Co było najtrudniejsze?

Pierwszy miesiąc życia Ksawerego, kiedy to ja musiałam przestawić swój mózg, a przede wszystkim język wyrażania swoich uczuć. Kiedy zamiast powiedzieć: Kocham cię, mówiłam: Te quiero. Nie było to łatwe. Wręcz przeciwnie. Musiałam myśleć i czuć po hiszpańsku. Kiedy patrzyłam na moje śpiące, słodkie maleństwo, mówiłam sama do siebie w tym języku:

– ¡Te quiero mi corazon!1

Kiedy karmiłam go piersią, kiedy go przytulałam i kiedy go kołysałam do snu – myślałam, czułam i mówiłam po hiszpańsku. Walczyłam sama ze sobą, ze swoją naturą. Pracowałam nad sobą. Po miesiącu hiszpański stał się naszym językiem i uwielbiałam to uczucie, te myśli, że mimo przeciętej pępowiny jest coś tylko naszego. Coś, co nas łączy, co spaja nasz mały, dwuosobowy świat. Cudowne uczucie (takie typowe dla młodej mamy, której urodził się syn pierworodny, prawda?).

A co jest najważniejsze?

Najważniejszym elementem tej nauki jest konsekwencja. Jeśli mama mówi po hiszpańsku, to mówi tylko po hiszpańsku. W oczach Ksawerego na moim czole naklejona jest od zawsze karteczka z napisem: „mówić po hiszpańsku”.

Pamiętam, kiedy czytałam Ksaweremu bajkę O wilku i siedmiu koźlątkach braci Grimm. Miał wtedy cztery, może pięć lat.

– Mama Koza wyszła z domu i powiedziała dzieciom, żeby nie otwierały drzwi wilkowi. Mamę miały rozpoznać po głosie i białej łapie…

Kiedy skończyłam czytać, powiedziałam Ksaweremu, że nie można otwierać drzwi nieznajomym.

– Jak poznasz, że to mama puka do drzwi? – zapytałam.

– No co ty, mamo, to proste. Jeśli zapukasz i powiesz: Te quiero, Javi, to będę wiedział, że to na pewno jesteś ty.

1 Z hiszpańskiego: Kocham cię, moje serduszko.

ROZDZIAŁ 2

Ciąża a języki obce

– Ale jak to? Chcesz mówić do dziecka po hiszpańsku? Chcesz wyznawać mu miłość w obcym języku?

– Tak, chcę mówić do dziecka po hiszpańsku. Co w tym złego?

– Jak to co? Dziecko nauczy się języka, kiedy pójdzie do szkoły. Po to są lektorzy i nauczyciele. Ty masz być mamą, a nie lektorką. Dziecko nie nauczy się dwóch języków. Zrobisz mu tylko mętlik w głowie.

Kiedy tylko dowiedziałam się, że jestem w ciąży, podjęłam decyzję, że będę mówiła do dziecka po hiszpańsku. W moich marzeniach z całą pewnością nie było wychowania dziecka na poziomie native’a. Chciałam dać mu w prezencie to, na co ja musiałam pracować wiele lat. Pragnęłam podarować mu język, który być może przyda mu się w życiu, który być może otworzy przed nim drzwi, który być może sprawi, że moje dziecko będzie mogło spełniać swoje marzenia. Chciałam zaoszczędzić mu wielu godzin tygodniowo spędzonych nad książkami. Zaoszczędzić mu pieniędzy, które musiałoby wydać w przyszłości, by się nauczyć nowego języka. Zaoszczędzić mu czasu, który spędziłoby, stojąc w korkach w drodze do szkoły językowej. Zaoszczędzić mu zajęć dodatkowych po całym dniu nauki. Jest to dar, który mnie nic nie kosztował, a mojemu dziecku mógł bardzo pomóc.

Mieszkaliśmy wtedy w Polsce. Ciężko mi było znaleźć osobę, która dzięki własnemu doświadczeniu potrafiłaby powiedzieć:

– Tak, zrób tak, to super pomysł.

Pamiętam, kiedy w połowie ciąży, z widocznym już brzuszkiem, pobiegłam na zajęcia. Pracowałam wtedy w krakowskiej szkole języków obcych. Zawsze pojawiałam się pół godziny przed zajęciami, by na spokojnie przygotować się do lekcji. Do pokoju nagle weszła lektorka. Znałam ją z widzenia, ale dlatego że w Krakowie mieszkaliśmy od niedawna, nie zdążyłam się jeszcze przedstawić.

– Cześć, jestem Martyna.

– Cześć, Asia, słyszałam o tobie. Jesteś u nas nową lektorką hiszpańskiego – odpowiedziała, podając mi przy tym swoją dłoń i uśmiechając się serdecznie.

– Tak. Nie wiedziałam, że jestem taka sławna.

– Który to miesiąc? – zapytała, wskazując na mój brzuch.

– Czwarty – odpowiedziałam z dumą, jak każda statystyczna kobieta w czwartym miesiącu ciąży. Czwarty przecież jest wspaniałym miesiącem. Brzuch jest już widoczny, ale nie na tyle duży, byśmy nie potrafiły sobie samodzielnie zawiązać butów.

– Cudownie. W Krakowie jest wiele pięknych parków, gdzie będziesz mogła spacerować z wózkiem.

– Ach…– Rozmarzyłam się. Oczyma wyobraźni już szłam, prowadząc gondolę. A że termin porodu wyznaczony był na marzec, to tym bardziej dodawało skrzydeł moim myślom… Widziałam w nich wiosnę, kwitnące kwiaty, zielone drzewa i piękne błękitne niebo… Latałabym tak długo w swej wyobraźni, gdyby nie nowo poznana lektorka Asia.

– A zastanawiałaś się już nad językiem, w jakim będziesz mówiła do dziecka?

Powróciłam na ziemię. Oniemiałam. Nie zdążyłam nic odpowiedzieć. Stałam jak wryta i obserwowałam, jak Asia zalewa kawę wrzątkiem, kontynuując przy tym swoją wypowiedź:

– Ja mówię do dzieci po francusku. Cudowna sprawa. Dziewczyny płynnie mówią w dwóch językach. Teraz są już w wieku szkolnym.

– Mówisz do dzieci po francusku? Poważnie?

– Oczywiście, znam francuski tak samo dobrze jak polski. Głupio byłoby tego nie wykorzystać. Najważniejsze to zacząć od pierwszego dnia.

– Jakiego pierwszego dnia? Już po porodzie? – Nie mogłam uwierzyć.

– Pierwszego dnia ciąży – zaśmiała się, otwierając lodówkę w poszukiwaniu mleka.

– Ooo, to mnie zaskoczyłaś.

– Mleko się skończyło, no nic, wypiję dziś czarną.

– Powiedz mi coś więcej. Jak nauczyć tak maleńkie dziecko języka obcego?

– Mów do niego. Mów do brzucha, mów do dziecka, zachowuj się naturalnie. Rób to, co zawsze, ale używaj tylko języka hiszpańskiego. Kiedy śpiewasz piosenki, śpiewaj po hiszpańsku, kiedy leżysz w wannie, mów do brzuszka po hiszpańsku, kiedy maleństwo się urodzi, przywitaj je po hiszpańsku. Niech hiszpański stanie się waszym językiem. Ale nie czekaj na odpowiedni moment, by zacząć. Zacznij od teraz. W sumie to już jesteś lekko spóźniona.

Popatrzyłam na mój całkiem już widoczny brzuszek. „Jestem spóźniona? Muszę coś z tym zrobić. Nie lubię być spóźniona” – pomyślałam w lekkiej panice.

Moje poszukiwania dotyczące dwujęzyczności (w tamtym momencie nie marzyłam nawet o wielojęzyczności) związane były z nauką małych dzieci, nawet niemowląt, ale nie dotykały mojego brzucha. To był rok 2011. Modne wtedy było słuchanie muzyki poważnej, relaks i śpiewanie piosenek „do brzuszka”. Ale żeby uczyć języka? To było coś nowego (graniczącego z szaleństwem).

Tego dnia biegłam do domu jak na skrzydłach. Nie wiedziałam, że z dodatkowym obciążeniem (10 kilogramów) można się tak szybko poruszać. Cały wieczór spędziłam przed komputerem.

– Cześć, kochanie! Co u ciebie? – zapytał Sebastian po powrocie z pracy.

– Wiedziałeś, że dziecko francuskie płacze inaczej niż dziecko niemieckie?

– A spodziewamy się dziecka francuskiego czy niemieckiego?

– Nie, no co ty! – Wybuchnęłam śmiechem.

– To nie wiedziałem. I nawet nie wiem, czy ta informacja nam się przyda, kochanie.

– Otóż to! Jest to przełomowa informacja, oznaczająca, że dziecko uczy się melodii języka już w łonie matki. Właśnie czytam o Annie Murphy Paul. Ona zajmuje się tym tematem.

– To nasze dziecko już jest native’em, skoro zabierasz je ze sobą na wszystkie swoje zajęcia – powiedział z lekką ironią w głosie.

Tak właśnie wyglądała moja pierwsza ciąża. Pełna niewiadomych, ale i ambitnych planów. Chyba jak każda statystyczna ciąża. Nie wiedziałam wtedy, co wyniknie z mojego przedsięwzięcia. Czy uda mi się wyrazić wszystkie moje emocje i przekazać je mojemu synkowi w innym języku. Czy wytrwam w moim postanowieniu?

Druga ciąża była zupełnie inna. Przede wszystkim przy drugim dziecku mama jest bardziej wyluzowana. Wie już, co ją czeka (przynajmniej tak jej się wydaje). Podobnie było ze mną. Kiedy byłam w ciąży z Krysią, Ksawery jeszcze nie mówił, ale rozumiał bardzo dobrze w trzech językach. To dało mi siłę i wiarę w ­wielojęzyczność. Dlatego nie zamierzałam zmieniać planu wychowania drugiego dziecka. Jeśli prawdą jest to, co mówiła Annie w czasie wystąpienia TED, że dzieci uczą się melodii języka (a tym samym akcentu) już w brzuchu mamy, to z całą pewnością mogę stwierdzić, że Krysia miała idealne warunki do nauki. Całe dnie bowiem spędzała na lekcjach hiszpańskiego, a poza lekcjami tańczyła ze mną salsę i sevillanę2. Zakładałam buty do tańca i mimo dodatkowych kilogramów tańczyłam, jakby nie było jutra. Śpiewałam przy tym i klaskałam w rytm muzyki. W domu rozmawiałam również po hiszpańsku z Ksawerym.

Kiedy więc Krysia się urodziła, było to dla mnie naturalne, że do dzieci mówię po hiszpańsku, a do męża po polsku. Robiłam to automatycznie. Młode mamy dużo rzeczy robią automatycznie. Wystarczy pójść do supermarketu i poszukać kobiety, która jedną ręką ściąga produkt z półki, a drugą odruchowo porusza metalowym wózkiem z zakupami. Gwarantuję, że w każdym sklepie samoobsługowym ją znajdziecie. Sama tak robiłam, kiedy maluchy wyrosły już z gondoli.

W pewnym momencie zaczęłam łapać się na tym, że do obcych dzieci również mówię po hiszpańsku. Miałam tak bardzo przestawiony mózg, że kiedy kucałam, by przywitać się z dziećmi znajomych lub rodziny, mówiłam do wszystkich po hiszpańsku. I chyba nie muszę tłumaczyć, jak dziwnie to wyglądało.

Dziś, po dziesięciu latach od mojej rozmowy z lektorką języka francuskiego, rozumiem, co miała na myśli, mówiąc: „Jesteś już spóźniona”. Nie ma nic piękniejszego od nauczyciela, który umie cię zmobilizować do działania, wylewając ci na głowę wiadro zimnej wody. Który na twoje pytanie: „Kiedy zacząć się uczyć?” odpowie ci: „Jak to kiedy zacząć? To ty jeszcze nie zaczęłaś?”.

Cudowna mobilizacja. Chcesz coś zrobić, zacznij dziś. Kiedy zaczynasz się zastanawiać i analizować, godziny mijają. To są właśnie te godziny, o które jesteś już spóźniona. Te same godziny, które mnie zmobilizowały do działania, do szukania informacji na temat wielojęzyczności i ciąży, do śpiewania do brzuszka i do mówienia do dziecka po hiszpańsku.

Zupełnie inaczej mogłoby się potoczyć nasze życie, gdyby tamtego dnia lektorka języka francuskiego powiedziała:

– Słuchaj, Martyna, maleństwo jest jeszcze w brzuchu, więc się nie stresuj. Poczekaj na odpowiedni moment i wtedy zacznij mówić po hiszpańsku.

Czekałabym wciąż na ten moment. Z całą pewnością siedziałabym tu dziś, piła kawę i czekała na ten moment, zadając sobie przy tym szereg pytań:

– Czy to już?

– Po czym poznać odpowiedni moment?

– Czy zacząć wprowadzać język na etapie żłobka, czy przedszkola? A może dopiero na poziomie szkolnym, kiedy dziecko już się dobrze posługuje swoim językiem?

Nie wiedziałabym, kiedy jest ten idealny moment. Nie odważyłabym się na wiele rzeczy w moim życiu, nie wychowałabym dziecka wielojęzycznego i nie napisałabym tej książki.

2 Andaluzyjski taniec, tańczony na wszystkich fiestach w południowej Hiszpanii.

ROZDZIAŁ 3

Imię Javi

Kiedy byłam w pierwszej ciąży, podjęliśmy decyzję, że nie będziemy pytali lekarza o płeć dziecka. Bo przecież co to za różnica, czy urodzi się chłopczyk czy dziewczynka. Kiedy więc pierwszy raz zobaczyliśmy naszego synka na sali poporodowej, spojrzeliśmy na niego i oboje zgodnie stwierdziliśmy, że wygląda jak Ksawery. Cudny mały Ksawery. I wtedy rozdzwoniły się telefony.

– Czy urodził się chłopczyk czy dziewczynka?

– Chłopczyk.

– Cudownie, a macie już imię?

– Ksawery.

– Ksawery? Ale jak my będziemy do niego mówić? On jest taki malutki. Jakie jest zdrobnienie od imienia Ksawery?

– Javi3, będziemy mówić do niego Javi. To jest takie fajne, krótkie i łatwe imię – powiedziałam to z taką pewnością, że nikt z rodziny nie próbował zadawać dodatkowych pytań.