Optymistka - Martyna Górniak Pełech - ebook

Optymistka ebook

Górniak-Pełech Martyna

4,0

Opis

Martyna już jako dziecko marzy o tym, by zasiąść przed radiowym mikrofonem i żyć pasją. Gdy w końcu spełnia swoje wielkie pragnienie, uświadamia sobie, że ma jeszcze kilka innych na liście. Pakuje więc plecak i wyrusza w nieznane. Tak zaczyna się jej cudowna podróż o zapachu aromatycznej włoskiej kawy, francuskich chrupiących bagietek i soczystych hiszpańskich pomarańczy z dodatkiem indyjskiego chili. Uzależnia się od przeprowadzek, zasypia na Brooklynie, budzi się w luksemburskim świecie finansów. Tańczy kubańską salsę o zachodzie słońca. Bierze z życia pełnymi garściami, spaceruje po nowojorskim Manhattanie, wychowuje dzieci na maltańskiej wyspie, poznaje tysiące ludzi i ich odmienne spojrzenia na świat. Swoje wspomnienia zamyka w korkach z butelek po czerwonym winie, a później opisuje je w tej właśnie książce. Przeprowadza się ponad 30 razy, za kazdym razem zaczyna od zera. Ma kontakt z ludzmi z całego świata, którzy stają się jej przewodnikami. Dzięki nim na nowo ustala swoje priorytety i system wartości. A wszystko po to, by udowodnić sobie i całemu światu, że marzenia są po to, by je spełniać. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © for the Polish Edition 2024 Martyna Górniak-Pełech

Copyright © for the text by Martyna Górniak-Pełech

Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Pierwsza korekta: Paulina Karbownik – Zyszczak.pl

Druga korekta: Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Ilona Glinka

Zdjęcia na okładce: Martyna Górniak-Pełech, Ewelina Marciniak, Dominik Marciniak

Skład DTP: Paulina Karbownik, Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

ISBN 978-83-960756-5-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Dla S., bo nieważne gdzie, ważne z kim

Wstęp

Wielu czytelników zastanawia się, ile czasu trwa stworzenie książki, w której opisujemy swoje (lub czyjeś) życie. Długo myślałam nad odpowiedzią na to pytanie. Niestety, do teraz nie umiem jej udzielić.

Pierwszy etap powstawania tego typu publikacji możemy porównać do czegoś ekstremalnego, jak skok z olbrzymiego wodospadu. Stoję na szczycie góry. Widzę, z jaką siłą woda uderza o skały. Uginają się pode mną nogi, a dreszczyku emocji dodaje fakt, że nie umiem pływać. Zastanawiam się: skoczyć czy nie? Jeśli skoczę, mogę przepaść. A jeśli nie skoczę? O czym napiszę kolejną książkę?

I skaczę.

Co jest dalej? Następny etap. Po raz kolejny budzę się w obcym mieszkaniu, obcym mieście i obcym kraju. Znowu nie mam patelni, ręczników, jedzenia w lodówce, znajomych, pracy, ubezpieczenia ani stabilizacji. Wstaję z łóżka, idę do łazienki i patrzę w lustro. Myślę wtedy: „Co ja zrobiłam? Po co mi to? Ile razy można zaczynać wszystko od nowa?”. Później niechętnie chwytam plecak i trampki, otwieram nieśmiało drzwi i wychodzę. To kolejny etap. Ten lubię najbardziej. Moment, kiedy zaczyna się prawdziwa, niczym nieograniczona przygoda. Dotykam gołą stopą gorącego hiszpańskiego piasku, oglądam świat z dachów amerykańskich drapaczy chmur, zakochuję się w błękicie Morza Śródziemnego, czuję na twarzy wyspiarski wiatr, podziwiam przeróżne zachody tego samego słońca, wsłuchuję się w opowieści osób, od których mogę się dużo nauczyć. Żyję, spełniam wszystkie swoje marzenia. Potem siadam do komputera i zaczynam stukać w klawiaturę.

Książkę, którą właśnie trzymasz w ręku, napisałam specjalnie dla Ciebie. Nie odpowiem Ci na pytanie, jak długo ją tworzyłam, ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że było warto. Zanurz się w mojej historii, zachwyć się szumem morza, poczuj powiew wiatru, posłuchaj ludzi, zainspiruj się. A później idź i spełniaj swoje marzenia.

Ale co ze stabilizacją?, zapytasz. Pokochaj życie! Ono jest zaprzeczeniem stabilizacji.

Książka ta jest zbiorem autentycznych historii i osób.

Pragnę podziękować tym, którzy wyrazili zgodę, aby bohaterowie niniejszej publikacji nosili prawdziwe imiona. Niestety nie udało mi się skontaktować ze wszystkimi, dlatego część imion została zmieniona.

Rozdział pierwszy

odległość to tylko kilometry

Kiedy w jednym z Twoich artykułów przeczytałam: „Jestem uzależniona od podróżowania”, przyznam szczerze, nie zrobiło to na mnie dużego wrażenia. Ale kiedy tylko uświadomiłam sobie, o jakiego typu podróżowanie chodzi… no cóż, nie ma wielu takich osób, które potrafią spakować całą rodzinę i ruszyć w nieznane.

To pewnie racja. Mam na imię Martyna, mam czterdzieści lat i jestem UZALEŻNIONA. Tak powinnam się przedstawiać. Jestem uzależniona od podróżowania. Podróżowania w najgłębszym tego słowa znaczeniu, ponieważ mowa tu o podróżowaniu z całym dobytkiem, w tym z mężem, dwojgiem dzieci i kotem. W swoim życiu przeprowadziłam się (do tej pory) trzydzieści cztery razy. Zmieniałam miasta, kraje, a nawet kontynenty. Czy to dużo? Sama nie wiem, pewnie statystycznie dużo.

Podobno podróżowanie jest jedynym uzależnieniem, które nas wzbogaca.

Każda podróż czegoś uczy, rozwija nas i daje nam nowe spojrzenie na świat. Tego się trzymam.

Jak to możliwe, że przeprowadzałaś się tyle razy?

Zaczęłam bardzo wcześnie. Z rodzicami przeprowadzałam się ponad dziesięć razy. Kolejne dziesięć to przeprowadzki, kiedy byłam już pełnoletnia, ale jeszcze żyłam w pojedynkę. Te były najłatwiejsze, ponieważ musiałam się troszczyć tylko o siebie i kota. Ostatnie to przeprowadzki z mężem i później w komplecie, czyli już w wersji dwa + dwa + kot (kot wciąż ten sam).

Czy czujecie się obywatelami Polski, czy bardziej obywatelami świata?

Obywatelami Polski na pierwszym miejscu, ale też poniekąd obywatelami świata. Kiedy przeprowadzasz się wiele razy, możesz czuć się wszędzie nieswojo, możesz lądować zawsze nie u siebie. Możesz czuć się wyobcowany, odrzucony. Ale też możesz spojrzeć na życie z zupełnie innej perspektywy. Dzięki temu, że przenosisz się tak często, wszędzie masz szansę czuć się jak w domu, bo twój dom może być wszędzie. Bo nieważne gdzie – ważne z kim. Dom tworzą ludzie, nie miejsca.

Co jest najtrudniejsze w przeprowadzce?

Podjęcie decyzji. Później już idzie z górki: zakup biletów, spakowanie całego dobytku, a co za tym idzie – przejrzenie tysięcy mniej i bardziej potrzebnych rzeczy. Obdarowanie rodziny i znajomych przeróżnymi gadżetami, które nie są na tyle istotne, byśmy wozili je ze sobą na drugi koniec świata, przygotowywanie dziesiątek kartonów. Przy oklejaniu każdego z nich pojawia się ta sama myśl: „Skąd ja mam tyle rzeczy i czy to wszystko jest mi potrzebne?”.

Wozicie ze sobą wszystko?

Nie ma takiej możliwości. Nie jesteś w stanie wozić całego dobytku. Co więcej, z czasem zmieniasz stosunek do przedmiotów, które posiadasz. Nabywasz ich coraz mniej. Zanim cokolwiek kupisz, zastanawiasz się, ile to waży, jakie jest duże, bo przecież prędzej czy później wyląduje w kartonie lub torbie do przeprowadzki. Nie wozimy też tak zwanych rzeczy sezonowych, czyli na przykład rzeczy świątecznych. Co roku kupujemy żywą choinkę. Nie zawsze jest to łatwe. W niektórych krajach nawet graniczy z cudem. Drzewko ozdabiamy świeżo upieczonymi i własnoręcznie dekorowanymi pierniczkami. Ciastka zjadamy. Dzięki temu nie mamy świątecznych kartonów.

Decyzja podjęta, bilety kupione, ogromne walizki spakowane. Co dalej?

Kiedy spakujesz całe swoje życie do pięćdziesięciu kartonów, przygotowujesz małą torbę na przeżycie i wsiadasz do samolotu lub samochodu. Najlepsze jest uczucie, że zaczynasz wszystko od początku. Nie znasz ludzi, zwyczajów, tradycji, kultury, często nawet języka. Szukasz mieszkania do wynajęcia, pracy, idziesz do urzędu, ubezpieczasz się i zobowiązujesz do płacenia podatków. Wstajesz rano, wyglądasz przez okno i widzisz niby to samo, ale zupełnie inne słońce. Wychodzisz z domu, szukasz sklepu, w którym możesz kupić świeże owoce i chleb na śniadanie. Po kilkunastu dniach uświadamiasz sobie, że żyjesz bez swoich pięćdziesięciu kartonów, i zaczynasz się zastanawiać, czy oby na pewno potrzebujesz tych wszystkich rzeczy. Skoro przetrwałeś już dwa tygodnie, przetrwasz kolejne dwa i kolejne, i kolejne…

Który kraj lub miasto okazały się największym zaskoczeniem?

Najbardziej szokujący był Luksemburg. Bardzo szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że chociaż umiemy się porozumieć w kilku językach, tu liczy się wyłącznie francuski. Bez jego znajomości niewiele można osiągnąć. Pamiętam, jak szukaliśmy mieszkania i weszliśmy do agencji nieruchomości. Zaczęliśmy po angielsku:

– Dzień dobry, szukamy mieszkania do wynajęcia.

– Nie mamy – zabrzmiała odpowiedź, również po angielsku.

– Nie macie mieszkania do wynajęcia? – zapytałam, pokazując na witrynę zasypaną zdjęciami nieruchomości.

– Nie mamy.

– A tu, w oknie, widzę…

– Nie mamy.

Z taką odpowiedzią nie da się polemizować. Kiedy uświadomiliśmy sobie, że mówienie w języku angielskim przeraża tych ludzi, postanowiliśmy obrać inną taktykę. Zaczęliśmy pisać maile. Jakaż była nasza radość, kiedy po kilku godzinach jeden z właścicieli mieszkania odpisał. Napisał łamanym angielskim, że świetnie mówi po hiszpańsku, angielsku i francusku. Cieszyliśmy się jak dzieci. Pełni nadziei pojechaliśmy pod wskazany adres.

Była to miejscowość położona dwa kilometry od Luksemburga, za granicą francuską. Budynek wyglądał tragicznie. Przypominał bardziej pustą, rozpadającą się kamienicę niż miejsce odpowiednie do zamieszkania. Całe miasteczko zrobiło na nas kiepskie wrażenie.

„Czy to są te filmowe wioseczki? Te, w których ludzie jeżdżą na błękitnych rowerach po francuskie bagietki i warzywa?” – pytałam siebie w duchu.

Gdy wyjeżdżaliśmy do Luksemburga, mieliśmy kompletnie inne wyobrażenie o tej części świata. Czar prysł właśnie w tym miasteczku. Brudno, szaro i brzydko. Ale było za późno, by się wycofać, bo pan już do nas machał ręką. Był to mężczyzna w średnim wieku, w roboczym dresie, od góry do dołu ubrudzony białą farbą. Jak się później okazało, próbował odświeżyć mieszkanie przed naszym przyjściem. W tym momencie najważniejszy fakt stanowiło to, że był poliglotą.

– Good morning1 – zaczął mój mąż Sebastian.

– Oui2.

– Do you speak English3?

– Oui.

– My name is Sebastian4.

– Oui.

Spojrzałam na mojego męża, on na mnie. Nie mogliśmy się teraz poddać. Postanowiłam zmienić język. Może po hiszpańsku pójdzie nam łatwiej?

– ¿Hablas español?5 – zapytałam.

– Oui, oui.

– Me llamo Martina, me encantaría ver…6

– Oui, oui.

Pan poliglota nie rozumiał nic, ale też nie stanowiło to dla niego problemu. Pokazał ręką w kierunku drzwi. Podążyliśmy za nim. Weszliśmy po starych drewnianych schodach, a później wspinaliśmy się wyżej i wyżej, aż na poddasze. A tam zastaliśmy… puste mieszkanie. Ale nie tak puste po polsku, nie. Ono było puste po francusku. W kuchni nie stała lodówka, nie było też zlewu, piekarnika ani kuchenki. Nie było absolutnie nic: ani kranów, ani półek.

– My szukamy mieszkania do wynajęcia, nie do kupienia – zaczęłam tłumaczyć panu wszystkimi językami świata.

– Oui, oui – odpowiedział, wskazując na łazienkę.

Zajrzeliśmy tam przez otwarte drzwi. Równie pusta i… ciemna. Żadnego światła. Właściciel wyjął z kieszeni latarkę i ją włączył.

– Fonctionne, fonctionne7. – Pokazał na goły kabel zwisający z sufitu.

Wydawało się, jakby ten, który wyniósł lodówkę i kuchenkę, wziął również żarówki. Dopiero teraz zauważyłam, że w całym mieszkaniu nie ma oświetlenia. Nie widzieliśmy tego wcześniej, ponieważ świeciło słońce i rozjaśniało kuchnię oraz pokoje. Popatrzyłam na męża z przerażeniem w oczach. A pan poliglota chodził po pomieszczeniach i podświetlał to parapet, to gniazdka, to zwisające z sufitu kable. Chyba chciał nam pokazać, że nie jest aż tak źle i że przecież zostało troszkę rzeczy.

– Więc w mieszkaniu nie będzie nic? Ono jest puste? Empty8, vacío9, nic tu nie ma? – zapytałam w kilku językach po kolei, ponieważ nie wierzyłam własnym oczom.

– No, no, no!10 – krzyknął oburzony pan poliglota. – To zostaje! – powiedział dumnie, podświetlając swoją latareczką kaloryfer.

Nasze miny były bezcenne, podobnie jak zdziwienie. Miałam ochotę rozpłakać się najgłośniej, jak potrafiłam. Takich momentów zawsze jest wiele, kiedy się przeprowadzasz, i niestety ich nie przewidzisz ani się nie przygotujesz.

Czy przeprowadzki mogą być łatwe? Bez przygód, bez zwrotów akcji?

Przeprowadzki nigdy nie są łatwe. Kiedy zmieniasz kraj, uświadamiasz sobie, jak wiele różnic możesz odnaleźć. Coś, co dla ciebie jest zupełnie normalne, dla drugiego człowieka okazuje się niewyobrażalne. Nawet jeśli to twoja dziesiąta, dwudziesta czy trzydziesta przeprowadzka, zawsze czujesz się jak za pierwszym razem. Jesteś totalnie zielony. Wszystko cię zaskakuje i miewasz momenty zwątpienia. I wtedy pytasz samego siebie: „Co ja tu robię? Gdzie my przyjechaliśmy?”.

Wiele osób podróżuje, dopóki nie założy rodziny. Wy macie dwoje dzieci i kota. Domyślam się, że to dodatkowe utrudnienie.

Ujęłabym to tak: historia nabiera innych barw, kiedy podróżujesz z dziećmi i kotem. Uzmysławiasz sobie, że cała odpowiedzialność za nich spoczywa na tobie, czy chcesz, czy nie. Musisz być odważny, uśmiechnięty i zaradny bez względu na to, co czujesz. Musisz iść do przodu, bo za późno na krok w tył.

Muszę o to zapytać: która przeprowadzka z dziećmi najbardziej utkwiła Ci w pamięci?

Najczęściej wspominam chyba najtrudniejszą – jak do tej pory – przeprowadzkę: z Polski na Maltę. Wylądowaliśmy dokładnie o północy, z czterema walizkami, czterema torbami podręcznymi, jedną niemowlęcą, dwoma wózkami i dwojgiem maleńkich dzieci. Ksawery dopiero co skończył dwa latka, a Krysia była wciąż niemowlakiem. Mieliśmy przy sobie łącznie ponad sto pięćdziesiąt kilogramów bagażu. Kiedy lecisz turystycznie za granicę, wszystko jest łatwiejsze – wysiadasz z samolotu z walizeczką, wsiadasz do taksówki i jedziesz do hotelu. Kiedy przenosisz się z całą rodziną – układasz torby na dwóch wózkach lotniskowych i brakuje ci rąk dla dzieci.

Pamiętam, jak stanęliśmy na środku maltańskiego lotniska późno w nocy. Hala przylotów była pusta – tak wyglądała Malta w 2014 roku. Ruch w terminalu był znikomy, a wyspę zamieszkiwali głównie Maltańczycy. Kilka lat później stała się ona rajem nie tylko podatkowym, ale też hazardowym, co przyciągnęło olbrzymią liczbę firm i kilka milionów turystów rocznie.

Tamtej nocy w rogu hali stała grupa mężczyzn arabskiego pochodzenia. Mój mąż jako głowa rodziny poszedł szukać firmy, w której mieliśmy zarezerwowany samochód. Ja zostałam z górą bagaży większą ode mnie i dziećmi. Jak to zawsze w takich momentach bywa, Krysia zgłodniała. Usiadłam więc na jednej z walizek i przystawiłam małą do piersi. W tym czasie Ksawery się obudził i zawołał, że chce siusiu. Nie wiedziałam, gdzie jest toaleta. Spojrzałam na stos walizek, wózki, a potem swoją pierś… Nie zdążyłam nawet się ruszyć. Ksawery już załatwił swoją potrzebę. Miał na sobie pieluchę, ale ona nie zawsze działa w stu procentach, kiedy dziecko kończy dwa lata. Tak było w tym przypadku. Z całą pewnością wyglądałam jak zrezygnowana Matka Polka. Zmęczona, głodna, załamana Matka Polka Karmiąca. Wtedy jeden z mężczyzn stojących w kącie podszedł do mnie i zapytał łamanym angielskim o moje imię. Stwierdził, że przyleciałam do niego. Posłałam mu pełne niedowierzania spojrzenie.

„Chłopie, czy ty widzisz to co ja?” – zapytałam go w myślach.

Siedziałam na walizce, z niemowlęciem przy piersi i osiusianym dwulatkiem, grubo po północy. Za mną sto pięćdziesiąt kilogramów bagażu i dwa wózki dziecięce.

„Naprawdę? Uważasz, że przyleciałam z tym wszystkim do ciebie?” – zadałam jeszcze kilka innych pytań w duszy. Powstrzymałam się jednak od głośnego komentowania. Sądzę, że każda kobieta wie, jakie epitety miałam wtedy w głowie. Oznajmiłam, że NIE, absolutnie NIE jestem kobietą jego życia. NIE, nie przyleciałam do niego. NIE, to nie na mnie czeka. TAK, jestem pewna tego, co mówię.

Popatrzył na mój dobytek. Trochę go zdziwiła moja negatywna odpowiedź.

– Jesteś pewna, że nie masz na imię Yasmine?

Mogłam nie być pewna, czy Sebastian zdobędzie samochód, gdzie dziś spędzimy noc albo co zjemy jutro na śniadanie, ale byłam absolutnie pewna tego, że nie mam na imię Yasmine.

I to był początek naszej wspaniałej przygody. A to jeszcze nie koniec historii. Mąż przyszedł z kluczykami od samochodu, GPS-em oraz dwoma fotelikami dla dzieci. Jeden był tak wielki, że bez problemu bym się do niego zmieściła, a drugi mniejszy – taki dla sześciolatka. Przypomniałam mu, w jakim wieku są jego pociechy. Wysłałam go jako głowę rodziny z powrotem do firmy wynajmującej auta. Mężczyzna stwierdził, że dla tak małych dzieci nie ma fotelików, a poza tym na Malcie nie używa się ich wcale.

– Gdzie my wylądowaliśmy? Jesteś pewien, że to wciąż Europa? – zapytałam męża.

Zabraliśmy swoje rzeczy i poszliśmy na parking lotniska. Stało tam kilkadziesiąt samochodów. Po najdłuższej godzinie naszego życia znaleźliśmy swój. Zapakowaliśmy się, wsiedliśmy i…

– Kierownica po prawej stronie? – Nie mogłam uwierzyć.

– Jak w Anglii – odpowiedział spokojnie Sebastian. – Które z nas prowadzi?

– Po prawej stronie?…

– Nie, samochód jedzie po lewym pasie, nie po prawym, tylko kierownica jest po prawej. – Sebastian próbował rozładować dość napiętą atmosferę. I udałoby mu się to, gdyby nie jeden szczegół.

– GPS mówi tylko po maltańsku. Nie mam pojęcia, jak zmienić język – oznajmiłam mężowi, zanim wyruszyliśmy.

– Każdy GPS działa podobnie. Wpisz gdzieś nazwę ulicy.

– Error.

– Jak to: error?

– Nazwę ulicy należy wpisać po maltańsku.

Wtedy sobie uświadomiłam, że istnieje taki język.

– Czy tu ulice zapisuje się inaczej po angielsku i inaczej po maltańsku? – zapytał mój mąż zdumiony.

– Na to wygląda.

Rezerwację robiliśmy przez stronę internetową, która oczywiście podała adres po angielsku.

– Trzeba było posłuchać babci i zostać w domu. Przygód nam się zachciało – powiedziałam załamana. Powoli zaczynałam panikować.

Była druga w nocy. Zadzwoniliśmy do właścicielki mieszkania. Na szczęście mówiła płynnie po angielsku. Poprosiliśmy o przeliterowanie nazwy ulicy po maltańsku. Pani zaczęła do nas mówić po maltańsku. Nic nie rozumieliśmy. Ponownie poprosiliśmy o przeliterowanie adresu. Niestety, pani nie umiała tego zrobić. Po dłuższej rozmowie oznajmiła, że jeśli dojedziemy do Marsaskali, to nas znajdzie.

– Marsaskala? Ale gdzie to jest? I jakim cudem nas znajdzie? – Nie wierzyłam własnym uszom.

Sebastian jedną ręką trzymał komórkę, przez którą toczył się mało logiczny – przynajmniej na tamten moment – dialog, a drugą przeszukiwał ustawienia GPS.

– Nie wiem. Powiedziała, że znajdzie, musimy tylko dojechać do tego miasteczka. Jak ono się nazywało? Mars… coś tam…

– Marsaskala. Ale jak mamy tam dotrzeć bez nawigacji? Zapytaj może chociaż, w którym kierunku powinniśmy jechać.

– Jedźcie prosto przed siebie – usłyszeliśmy w odpowiedzi.

To jeden z takich momentów, kiedy nie protestujesz, nie zadajesz pytań, nawet nie zastanawiasz się nad sensem sytuacji. Po prostu robisz to, o co cię poproszono.

I pojechaliśmy prosto przed siebie. Do dziś nie wiem, jak dotarliśmy do miasteczka, a jeszcze większe zaskoczenie stanowił fakt, że właścicielka faktycznie znalazła nas zaledwie pięć minut później. Podejrzewam, że nasz samochód był jedynym białym pojazdem (wypożyczalnie nie dysponowały wtedy kolorowymi), który w środku nocy wjechał do Marsaskali.

Zdobyliśmy klucze do mieszkania. Krysia znowu zgłodniała, więc znowu siedziałam na walizkach i karmiłam. Po wniesieniu bagaży, wózków i dzieci na czwarte piętro byliśmy padnięci. Potrzebowaliśmy piętnastu minut odpoczynku. Moim największym marzeniem było położyć się na kanapie. Ale nic z tego, maluchy płakały. Zorganizowaliśmy ciepłą wodę, bo z kranu leciała tylko zimna. Załatwiliśmy jakieś ogrzewanie sypialni. Tak, tak – wylądowaliśmy w kraju, w którym wilgotność powietrza jest tak duża, że trzęsiesz się z zimna. Cały czas byliśmy w biegu. Po godzinie maluchy padły. My też. Usiedliśmy na kanapie głodni i zmęczeni. Uświadomiłam sobie, że tego dnia zjedliśmy tylko śniadanie, a wybiła trzecia w nocy.

– Kochanie, głowo tej rodziny, idź, proszę, do jakiegoś sklepu, restauracji, jadłodajni, baru mlecznego, gdziekolwiek i kup coś do jedzenia. – Spojrzałam na męża błagalnym wzrokiem.

Poszedł. A ja czekałam… czekałam… czekałam… Chyba wyruszył na polowanie. W końcu kazałam mu zdobyć pokarm.

Wrócił po godzinie czy dwóch – już nawet nie liczyłam – oznajmiając, że wszystko pozamykane.

– Co za kraj. Jak to: pozamykane? A restauracje? Sklepy całodobowe?

Tak właśnie wygląda pierwsza doba w nowym miejscu. Nie wiesz absolutnie nic o miasteczku, w którym zamieszkałeś. Nie masz pojęcia, jak funkcjonuje i czy w ogóle funkcjonuje.

Usiedliśmy na podłodze zrezygnowani.

– Sprawdzałaś szafki kuchenne? – zapytał Sebastian z nadzieją w głosie.

– Tak. Jest tylko sól i olej.

– Walizki! Rozpakujmy walizki!

– Teraz? Jest po czwartej, a ty chcesz układać ubrania w szafach?

– Nie! Chcę znaleźć czekoladę!

– No jasne, czekolada! – krzyknęłam radośnie.

Kupiliśmy ją dwa dni wcześniej, wyjeżdżając z Zurychu. Podróże nauczyły nas wielu rzeczy, między innymi tego, że warto mieć w walizce jakiś drobiazg. Nigdy nie wiesz, kiedy ci się przyda. Może trzeba będzie podziękować komuś za pomoc albo za coś przeprosić. Suwenir zawsze jest najwspanialszym pomysłem. A suwenir w postaci czekolady może nakarmić głodnych. Tej nocy odnosiłam wrażenie, że nie było na wyspie bardziej głodnych i potrzebujących niż my, dwoje Polaków opartych o stos bagaży.

– Ale która to była walizka? – zapytałam.

– Nie wiem, rozpakowujemy wszystkie.

Rzuciliśmy się do toreb i wyrzuciliśmy z nich całą zawartość, którą ślicznie poskładaliśmy poprzedniego dnia.

– Jest! – krzyknęłam.

Znalazłam wielką szwajcarską czekoladę, cudnie owiniętą ekskluzywnym złotym papierem. Rozerwałam opakowanie jednym ruchem. Po raz kolejny sprawdziło się moje słodkie motto.

– Nie ma tego złego, czego czekolada by nie naprawiła – stwierdziłam uradowana.

– Jeszcze nigdy w życiu nie jadłem tak pysznej czekolady – przyznał Sebastian.

– Mmm… masz rację, jest wyjątkowo dobra.

– I wyjątkowo kaloryczna – dodał niepotrzebnie.

– Kto by liczył kalorie po czwartej nad ranem?

Nerwy zostały opanowane, a żołądki się napełniały.

– To co ty mówiłaś w samochodzie? Coś o babci i o stabilizacji?

– Ja? Nic! No co ty… – Uśmiechnęłam się tylko. – Człowiek głodny zawsze gada głupoty.

Z pełnymi żołądkami postanowiliśmy wyjść na taras, żeby odreagować i złapać trochę świeżego powietrza. Zapomnieć o całym tym długim, męczącym dniu. Chcieliśmy przestać myśleć o walizkach i kilkudziesięciu kartonach, które nawet nie wiadomo, czy tu kiedykolwiek dotrą.

Stanęliśmy na zewnątrz spokojni i szczęśliwi. Może to dzięki hormonom szczęścia, które z całą pewnością wytworzyły się po zjedzeniu olbrzymiej czekolady, a może to ten widok tak na nas zadziałał. Liście palm kołysały się lekko na wietrze. Spojrzałam przed siebie, na niekończącą się wodę. Środek nocy, cisza. Tylko łagodny szum fal i wielki księżyc przeglądający się w tafli morza.

– Jesteśmy w raju – szepnęłam do Sebastiana.

– Udało się – odpowiedział, przytulając mnie.

Po raz kolejny nam się udało.

1Good morning (ang.) – dzień dobry.

2Oui (franc.) – tak.

3Do you speak English? (ang.) – czy mówisz po angielsku?

4My name is Sebastian (ang.) – mam na imię Sebastian.

5¿Hablas español? (hiszp.) – czy mówisz po hiszpańsku?

6Me llamo Martina, me encantaría ver… (hiszp.) – mam na imię Martyna, chciałabym zobaczyć…

7Fonctionne (fr.) – działa.

8Empty (ang.) – puste.

9Vacío (hiszp.) – puste.

10No (ang.) – nie.

Rozdział drugi

każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku

Każda bliższa czy dalsza podróż bierze początek od pierwszego kroku, który należy zrobić. Czasami musimy chwycić za słuchawkę, innym razem zapisać swój pomysł, pospiesznie wejść na stronę linii lotniczych, a czasami po prostu otworzyć mapę. Co jest wcześniej? Miliony marzeń. I tę część lubię najbardziej.

Kiedyś jako nastolatka mieszkająca w pokoju na poddaszu w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego tysiąclecia (o rany, jak to brzmi!) przeglądałam magazyny reklamowe o tematyce work and travel. Stanowiły one moje okno na świat. W tym samym czasie koleżanki czytały „Popcorn” i „Cogito”11. Strony pism podróżniczych przerzucałam lewą ręką, a pod prawą miałam szkolny atlas świata, w którym sprawdzałam, gdzie leżą dane kraje (przypominam, że nie miałam wtedy pojęcia, co to jest Internet).

– Jeszcze nie śpisz? – pytała co wieczór mama.

– Nie. Czytam.

– Te bzdurne gazety? Nie dość, że musisz zapłacić, to jeszcze nie wiesz, gdzie wylądujesz. Ludzie lecą w ciemno, później porywa ich sekta i robi im wodę z mózgu.

– Mamo, proszę cię.

– Odłóż tę gazetę.

– Już, już. Tylko skończę tę stronę.

Mama od samego początku mało subtelnie próbowała wybić mi z głowy podróże. Kiedy jednak zauważyła, że nie za dużo może wskórać, poprosiła o pomoc starsze pokolenie.

– Martysiu, ja swoje wiem, drugą wojnę przeżyłam, a o pierwszej dużo słyszałam. Zapomnij o podróżach. Nie przekraczaj granicy, bo wszędzie czai się zło, a najlepiej w ogóle nie wyjeżdżaj z miasteczka. Tu jest bezpiecznie. Byłam kiedyś w Szczecinie i tam mają takie sutereny. Obcokrajowcy w nich mieszkają i cię tam zaciągają, że niby sklep z futrami albo szewc tam jest, zamykają za tobą drzwi i wysysają z ciebie krew. We wszystkich dużych miastach tak jest. Tu sobie siedź, męża powinnaś już niedługo jakiegoś poszukać, bo wiecznie młoda nie będziesz.

O zgrozo, kto nagadał babci takich głupot…

– Babciu, ja mam szesnaście lat.

– O widzisz, już szesnaście i ani się obejrzysz, a pełnoletnia będziesz, a po dwudziestym roku życia to już mało co można sensownego znaleźć.

I babcia, i mama doskonale wiedziały, że nic nie zdziałają słowem. Kolorowe magazyny podróżnicze przychodziły cyklicznie, ja je czytałam, mama przychodziła w nocy, zabierała je i wyrzucała. Zapomniałam o nich na kilka tygodni, aż przysyłano kolejną kopertę. Bardzo charakterystyczną, rozmiaru A4, dość ciężką.

W pewnym momencie zorientowałam się, że gazety przestały przychodzić. Czekałam na nie tydzień, dwa, trzy – i nic.

– Pewnie przestali je przysyłać, bo mają jakąś pulę ludzi w bazie potencjalnych klientów. Hmm… Ale może to i lepiej, przecież i tak nie mamy pieniędzy na te głupoty – przekonywała mama.

Tak mijały kolejne tygodnie. Matura zbliżała się wielkimi krokami, a magazyny znalazły następcę. Był nim spis polskich uniwersytetów. Moja ulubiona książka, którą w ostatniej klasie ogólniaka miałam zawsze przy sobie. Podróże zagraniczne stały się dla mnie odległym tematem, który trudno było ugryźć bez środków finansowych, w Polsce, która miała wtedy zamknięte granice. I przede wszystkim bez znajomości języków obcych. Tak, tak, oczywiście – jak wszyscy uczyłam się angielskiego i rosyjskiego. Uczyłam się i uczyłam. A języki obce stawały się z każdą lekcją bardziej obce.

Dotrwałam do matury. Wielki stres, marzenia pomieszane z niepewnością i słowami babci o suterenach, tysiące pytań o to, co dalej… I nastał dzień ogłoszenia wyników. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zmieni on moje życie na zawsze.

– Martyno, czy mogę cię prosić do gabinetu? – Głos dyrektora szkoły średniej, w której uczyło się ponad dwa tysiące osób, brzmiał gorzej niż srogo. – Chciałem osobiście pogratulować wyników z egzaminu dojrzałości. Twoja praca pisemna z historii była najlepsza w całej szkole, wynik z języka polskiego również wypadł ponad przeciętną. Tym samym zostajesz zwolniona z dalszej części egzaminu maturalnego, czyli z części ustnej. Jedyne, co ci zostanie, to egzamin z języka angielskiego, ale jestem pewien, że i z tym sobie świetnie poradzisz. Co zrobisz z takim wynikiem? Nie można tego zaprzepaścić.

Stałam jak osłupiała. Nie należałam do prymusów. Byłam bardziej w grupie preferującej work–life balance12 w jednym czasie i miejscu, choć jeszcze wtedy nie znałam tego sformułowania.

Wróciłam do domu tak podniecona, że nie mogłam się skupić na niczym innym jak tylko na tym, że muszę coś zrobić z tymi wynikami. Przecież dyrektor stwierdził, że nie można ich zmarnować. Ale co? Stanęłam na środku pokoju, zastanawiając się nad jakimś sensownym ruchem. Wtedy mój wzrok wylądował na starym plecaku harcerskim. Muszę się spakować i wyjechać. Tylko dokąd?

Wzięłam do ręki spis uniwersytetów i otworzyłam go na jednej z pierwszych stron. Gdańsk.

– Pojadę do Gdańska – oznajmiłam mamie zachwycona swoim pomysłem.

– Ale dlaczego akurat tam?

Oczywiście nie miałam pojęcia dlaczego, ale był dość daleko położony od mojego miasteczka i pewnie dlatego wydał mi się atrakcyjnym celem. Wtedy nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie, lecz dziś odpowiedź brzmiałaby pewnie: ponieważ oglądałam mnóstwo wspaniałych filmów o tym mieście, jest piękne, rozwojowe i tak dalej. Przypominam, że w tamtym czasie nie znałam Internetu, więc o Gdańsku wiedziałam jedynie tyle, że słynie z bursztynów, które ciocia Henia, siostra babci, przywoziła do nas w latach osiemdziesiątych. Widziałam kilka pocztówek z tego miasta, a z lekcji geografii wiedziałam, że Gdańsk leży nad morzem (w lekkim uproszczeniu).

– Dziecko, za tobą nikt nie trafi. Dopiero co chciałaś zdobywać świat, Stany Zjednoczone zwiedzać, a teraz chcesz jechać do Gdańska?

– Aniu, pozwól jej jechać. Grunt, żeby nie wylądowała w Szczecinie. – Babcia bardziej lub mniej świadomie stanęła za mną murem.

– Ale my nie mamy pieniędzy na wyjazd do Gdańska.

Wiedziałam, że muszę opracować jakiś plan. Nie mogłam po prostu pojechać do obcego miasta, wysiąść z pociągu i powiedzieć: „Witaj, Gdańsku, oto jestem”.

„Co ja tam będę robiła? Sprzedawała bursztyny?” – pytałam samą siebie. „Bursztyny. Tak, to jest myśl. Pojadę odwiedzić ciocię Henię” – postanowiłam.

Ciocia zawsze kojarzyła mi się bardzo ciepło, była jedną z najserdeczniejszych osób z mojego dzieciństwa. Przyjeżdżała raz w roku w odwiedziny do babci, a oprócz widokówek – i bursztynów, rzecz jasna – miała w torbie czekoladki i inne pyszności. Sekret jej wizyt polegał na tym, że nie wyjmowała wszystkich tych smakołyków pierwszego dnia, lecz rozkładała je na dwa tygodnie pobytu i częstowała mnie nimi codziennie. Ten trik sprawiał, że w oczach kilkuletniej dziewczynki była to najwspanialsza ciocia pod słońcem.

Ostatnio widziałam ją jakieś… hmm, kilkanaście lat temu. Pierwszym problemem mogło być ryzyko, że jej nie rozpoznam. Ryzyko, że ona nie pozna mnie, stanowiło kolejną przeszkodę. Aby uniknąć stresującej sytuacji, włożyłam do koperty zdjęcie z moich osiemnastych urodzin, a wraz z nim list:

Kochana Ciociu,

przyjadę za tydzień we wtorek o godzinie 12:00 do Gdańska. Czy mogłabyś mnie odebrać z peronu? Proszę. Przesyłam Ci zdjęcie, w razie gdybyś miała wątpliwości, czy mnie rozpoznasz.

Całuję

Martynka

Naprawdę napisałam taki list i naprawdę wierzyłam, że ciocia mnie odbierze. Oczywiście nie byłam wtedy świadoma, że w Gdańsku istnieje więcej niż jeden dworzec kolejowy. Może nawet lepiej, że o tym nie wiedziałam. Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale wtedy nie miałam ani Internetu, ani telefonu, a kiedy chciałam nadać list, musiałam fizycznie udać się na pocztę. I w taki sposób wysyłało się „e-maile”. Czasami trzeba było założyć kalosze i wziąć parasol, a czasami należało odstać w kolejce kilkadziesiąt minut, zanim pani z okienka skończyła przerwę na kawę.

– Ciocia Henia dostała twój list. – Mama przyniosła dobrą nowinę.

– Poważnie? Skąd wiesz?

– Zadzwoniła do mojego brata, który dziś u mnie był i mi o tym powiedział.

Tak właśnie wyglądało dawniej potwierdzenie, że twoja wiadomość została odczytana przez odbiorcę. Może się to wydawać skomplikowane, ale najważniejsze, że działało. Zapomniałam dodać, że nie mieliśmy telefonu stacjonarnego, a o istnieniu komórkowych nawet jeszcze nie wiedziałam, dlatego ciocia nie mogła skontaktować się bezpośrednio z nami.

– I co? Ty na serio się wybierasz do tego Gdańska? Ale na jak długo? Co będziesz tam robiła? – Pytaniom mamy nie było końca.

Nie umiałam odpowiedzieć na żadne. Nie potrafiłam też wyrazić uczucia, jakie miałam wtedy w sercu.

„Spakuję swój wielki plecak i wsiądę do pociągu” – powtarzałam w myślach. „Zacznę cudowną podróż, która doprowadzi mnie do Gdańska, a może gdzieś dalej, a może…”

Sama nie wiedziałam, czego się spodziewać po tym wyjeździe. Serce biło mi jak opętane.

Parę dni później stałam na peronie w Kutnie i czekałam na pociąg. Był on magiczny już z powodu faktu, że przyjeżdżał z Krakowa – czyli był długi, doświadczony przez czterysta kilometrów i wiózł mnóstwo ludzi wsiadających na różnych stacjach, podążających w innych kierunkach, z bagażem w ręku.

– Jesteś gotowa na tę podróż? – zapytał tata. Wiedziałam, że nie chodziło mu o kilometry, które musiałam pokonać, lecz o granicę, którą właśnie będę przekraczała.

– Jak nigdy. Świat nie chciał przyjechać do mnie, więc ja pojadę do świata.

– Co masz na myśli? – zapytała mama.

– Te gazety, które przestały przychodzić, a które tak lubiłam czytać.

– Aaa. Nie, one nie przestały przychodzić, coś ty. Listonosz je przynosił przez cały czas, ale wyrzucałam je do kosza, żeby ci nie mieszać w głowie przed maturą.

Na peronie nastała cisza (tak mi się przynajmniej wydawało). Nie wiem, jak długo trwała, pewnie całą wieczność (to też mi się wydawało). W moich myślach jednak panował wielki hałas. Słyszałam tysiące głosów i każdy miał coś do powiedzenia. Miałam się odezwać, ale nie zdążyłam…

– Pociąg pospieszny z Krakowa do Gdańska przez Włocławek, Toruń, Bydgoszcz wjedzie na tor przy peronie trzecim. Proszę zachować ostrożność i nie zbliżać się do krawędzi peronu – zabrzmiał głos z głośników.

Gdybym nie napisała listu do cioci, nie spakowała plecaka ani nie wsiadła do pociągu, moje życie pewnie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Może zostałabym w miasteczku zgodnie z radą babci. Może mieszkałabym tam do dziś i prenumerowała miesięczniki o podróżach.

Można mieć marzenia albo można nimi żyć. Najważniejsze to spisać je na kartce, przeczytać głośno, zastanowić się, jaki pierwszy krok należy wykonać w kierunku ich spełnienia, a później… później puzzle zazwyczaj same wpadają w odpowiednie miejsca. Kiedy jesteśmy pozytywnie nastawieni, cały wszechświat nam sprzyja.

11 „Popcorn”, „Cogito” – popularne w latach dziewięćdziesiątych magazyny młodzieżowe.

12Work–life balance (ang.) – koncepcja zarządzania sobą w czasie stawiająca za cel odnalezienie równowagi pomiędzy pracą (obowiązkami) a życiem prywatnym.