Dzieci wielojęzyczne. Sanki, pierogi i Pałac Kultury - Górniak-Pełech Martyna - ebook

Dzieci wielojęzyczne. Sanki, pierogi i Pałac Kultury ebook

Górniak-Pełech Martyna

5,0

Opis

To druga część przygód Krysi i Ksawerego, czyli DZIECI WIELOJĘZYCZNYCH.

Historia, która wydarzyła się naprawdę.
Dzieci wychowane na maleńkiej maltańskiej wyspie – wśród palm, statków i plaż – pakują się i przylatują do Warszawy, gdzie zaczynają nowe życie. Szepczą do liści, tańczą w deszczu, szukają pączków na drzewach i zaliczają pierwszy upadek na lodzie. Polskie dzieci, które nigdy nie mieszkały w swojej ojczyźnie, mają na Polskę zupełnie inne spojrzenie, kolorują ją na swój sposób. Czy spodoba im się osiedlowa szkoła? Czy odnajdą tu nowych przyjaciół? Czy polskość wypełni ich wielokulturowe serca? Czym je zaskoczy kraj znany tylko z opowieści rodziców?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © for the Polish Edition 2023 Martyna Górniak-Pełech

Copyright © for the text by Martyna Górniak-Pełech

Redakcja: Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl

Korekta: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Ilona Glinka

Zdjęcia na okładce: Martyna Górniak-Pełech, Ewelina Marciniak, Dominik Marciniak

Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

ISBN 978-83-960756-3-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Zachęcam Cię do zapoznania się z galerią zdjęć przedstawiających wydarzenia z książki.

Przyjemnego czytania i oglądania!

Martyna Górniak-Pełech

Dla moich

Warszawskich Kosmitów

Wstęp

– Krysiu, a chciałabyś tak jak mama? – zapytał siostrę Javi*, wysypując wiaderko piasku na jej kolana.

– Co robisz? Nie wysypuj na mnie, tylko tu, obok.

– Mówiłaś, że zamek zbudujemy w tym miejscu. No dobrze. Obok… Ale nie odpowiedziałaś – powiedział, zapełniając kolejny pojemnik piaskiem.

– Na co?

– Na moje pytanie. Czy chciałabyś tak jak mama w dzieciństwie, wiesz, mieszkać w Polsce?

– Nie wiem. Lubię Maltę. – Pięcioletnia Krysia odłożyła łopatkę. Brudną od piasku rączką podrapała się po policzku. Spojrzała przed siebie, w błękit Morza Śródziemnego i zapytała: – A czy na plaży leży tam śnieg?

– Chyba tak, Krysiu. Mama mówiła, że śnieg leży na trawie, na chodniku, nawet na samochodach. Wszędzie.

– Wow! A na palmach?

– Przecież w Polsce palmy nie rosną! Zresztą… Wyobrażasz sobie białe palmy?

Krysia odwróciła głowę, spojrzała na drzewa rosnące przy plaży, zmarszczyła nos i zmrużyła lekko oczy.

– Nie. Palmy są zawsze zielone… – Na chwilę się zamyśliła, po czym dodała: – Myślisz, że dzieci jeżdżą do szkoły na sankach?

– Myślę, że tak. I na pewno mają na sobie takie kombinezony.

– Jak Eskimosi?

– Chyba podobne, bo mama mówiła, że jest bardzo zimno.

– Jak bardzo?

– Pewnie minus trzydzieści albo nawet minus dziewięćdziesiąt – odpowiedział z powagą w głosie Javi. – Musi być minus dziewięćdziesiąt, skoro trzeba nosić kolorowe czapki i rękawiczki.

– Wow! Też bym tak chciała – rozmarzyła się Krysia.

– Ja też – dołączył do niej brat. – A do szkoły chodziłbym w kozakach. Takich do kolan. A po lekcjach odwiedzałbym babcię.

– Jej! Babcię! Tak! Moglibyśmy codziennie jeść pierogi z truskawkami.

– Albo z serem.

– Albo z jagodami.

– Z jagodami nie lubię.

– To dla mnie jagodowe, a dla ciebie inne.

– I byśmy mogli przechodzić przez dziurę w płocie, żeby wejść na boisko. Tak jak mama.

– A jeśli nie ma już dziury w płocie? Wiesz, mama chodziła do szkoły sto lat temu. Mogli już naprawić tę dziurę.

– To byśmy pod blokiem lepili bałwana.

– Albo igloo!

– Jej! Igloo! Aż by nam nosy zmarzły. – Javi zachichotał. – I ręce, i stopy… I byśmy byli takim kawałkiem lodu!

– Tak!!! Super by było, mówię ci. Jak w bajkach.

– Tak, jak w bajkach…

* Javi (czyt. Hawi) – hiszpańska wersja imienia Ksawery. Używamy jej w domu od pierwszego dnia życia naszego synka.

Rozdział 1

Kluczowa decyzja

Przede mną piękne złociste pola, a tuż za nimi lśniące jezioro, które ciągnęło się po horyzont. Na jego wodach widać było łódkę. Płynęła powoli. Wcale mnie to nie dziwiło o tej godzinie. Gdzie tu się spieszyć? Minęła dopiero szósta rano. Słońce też zdawało się jakby trochę zaspane. W bezpośrednim sąsiedztwie łąka. I nie była to taka zwykła łąka. Ta rozciągała się na wzgórzu. Piękne hektary niekończącej się zieleni. Po łące biegały konie. Obudziły się dziś wcześnie, jakby nie chciały przegapić ani jednej sekundy spędzonej w tym kaszubskim raju. Im również się nie dziwiłam. Też nie mogłam długo spać.

Siedziałam na trawie i szczypałam się raz po raz w kolano. Byłam tu, na pięknym zielonym wzgórzu. Cudownie. Trzymałam w ręku kubek z kawą. Jej aromat mieszał się z zapachem jeziora i świerków rosnących tuż za moimi plecami. Dalej był tylko las. Możesz przejechać cały świat wzdłuż i wszerz, możesz odwiedzić różne kontynenty, podziwiać architekturę i sztukę z każdego zakątka globu, ale nigdzie nie znajdziesz takiego widoku. I nieważne, że kawa nie była włoska, a wzgórze szwajcarskie. W tamtej sekundzie nie znalazłabym piękniejszego miejsca na ziemi.

Kaszuby to miejsce jedyne w swoim rodzaju. „Jakie te konie są szczęśliwe, że mogą tu mieszkać i każdego dnia podziwiać ten widok” – pomyślałam w pełnym rozmarzeniu.

Nagle postęp technologiczny dał o sobie znać i dość szybko sprowadził mnie na twardą ziemię. Tradycji stało się zadość – ważny życiowy telefon musiał zadzwonić w najmniej oczekiwanym momencie.

– Martyna? Halo! Halo! Martyna? – usłyszałam głos Krzysztofa, kolegi, który był jedną z osób pracujących przy wydaniu mojej ostatniej książki.

– Nie, nie Martyna – skłamałam.

– A kto? Przecież słyszę, że to ty. No kurde, Martyna, weź się nie wygłupiaj! Gdzie ty jesteś?

– W raju.

– Gdzie?

– Na Kaszubach. Co się dzieje?

– No to wracaj z tego swojego raju, bo druk próbny mamy do poprawy.

– Jak to: do poprawy? Wszystko było gotowe. Skład idealny, okładka dopięta pod samą szyję…

– No było, było, ale nie jest. Musimy kilka rzeczy poprawić, nie możemy puścić całego nakładu.

– To poprawmy i puśćmy. W czym problem?

– Poprawa chwilę zajmie, nie zdążymy więc wysłać książki do druku na czas, więc drukarnia musi nam dać kolejny termin, a to oznacza, że…

– Wszystkie daty zabukowane na wieczorki autorskie i promocję książki musimy przenieść na późniejsze terminy – dokończyłam.

Doskonale wiedziałam, co to oznacza.

– Dokładnie. – Krzysztof jednym słowem potwierdził najgorszy scenariusz.

– Ale to niemożliwe! Nie mogę zostać w Polsce dłużej, niż to było zaplanowane. Muszę wrócić na Maltę. Dzieci od pierwszego października idą tam do szkoły, Sebastian wraca do pracy w biurze, wszystko już zaplanowane co do dnia, co do godziny. To nie jest takie łatwe.

– Wiem, zdaję sobie z tego sprawę, ale książka nie ukaże się do końca wakacji. Albo zostaniesz w Polsce i wypuścisz ją jesienią, albo możesz wrócić na Maltę i jej nie wydać. Martyna, nie masz wyjścia.

I w tym momencie zrozumiałam, że nic nie jest zaplanowane. Jeden telefon potrafi zmienić wszystko i są na świecie decyzje, które trzeba podjąć tak spontanicznie, że graniczy to z szaleństwem.

– Zostanę w Polsce – oznajmiłam Sebastianowi godzinę później, czyli dokładnie trzy minuty po jego przebudzeniu.

– Ale jak to: zostajesz? Gdzie zostajesz? Na Kaszubach?! – wykrzyknął, wyskakując z łóżka jak oparzony. Przecież mamy zaplanowany powrót do maltańskiego domu za trzy tygodnie!

– Wiem, ale mamy poślizg w wydaniu książki.

– Duży ten poślizg? Kilkudniowy czy kilkutygodniowy?

– Bardziej… kilkumiesięczny – powiedziałam półszeptem, jakbym chciała tę informację zachować jedynie dla nas. To oczywiście nie miało sensu, ponieważ wokół były tylko łąki, jeziora i konie, które miały swoje sprawy.

– Co zrobimy z dziećmi? Krysia i Javi zostaną z tobą? W Polsce? Sama sobie nie poradzisz. – Sebastian jak zawsze stąpał twardo po ziemi.

„Chyba już gdzieś kiedyś odbyliśmy tę rozmowę” – pomyślałam, przypominając sobie jeden z jego służbowych wyjazdów.

– Myśl pozytywnie, a wszechświat ci dopomoże – wyszeptałam, dopijając pospiesznie resztę kawy.

– Ty jak zawsze wszystko widzisz w różowych barwach. Musisz wynająć jakieś mieszkanie, zapisać dzieci do szkoły… Przecież one nigdy nie chodziły do polskiej szkoły. One nawet w Polsce dobrze nie mieszkały. Jakąś świetlicę ogarnąć… Istnieje jeszcze w Polsce instytucja świetlicy dla pracujących matek?

– Nie wiem.

– Wy nawet ubrań jesiennych nie macie, nie wspominając o zimowych. Na ile musisz zostać?

– Nie wiem. Pewnie na kilka miesięcy. Dopóki nie wydam książki. Nie wiem.

– Ale gdzie zamieszkacie? W którym mieście?

– Nie wiem.

– To szaleństwo.

– Wiem.

To było chyba jedyne zdanie, które wypowiedziałam ze stuprocentową pewnością w głosie. Popatrzyłam na Sebastiana. Siedział wpatrzony przed siebie. Konie dalej beztrosko biegały po łące, łódka pływająca po jeziorze gdzieś zniknęła. Zajrzałam do mojego kubka. Pusty. Czas na nas.

Pora zacząć kolejny rozdział – spontaniczny, zupełnie nieplanowany, szalony. Spadł na nas jak grom z jasnego nieba, w momencie kiedy całe życie mieliśmy już względnie ułożone: mieszkanie pięć minut od szkoły nad Morzem Śródziemnym, wspaniali sąsiedzi, do których można zawsze wpaść pod pretekstem pożyczenia soli, a tak naprawdę w celu wypicia kieliszka hiszpańskiego wina, nasz poranny zwyczaj spacerowania brzegiem morza. Dzieci zapisane na tańce, piłki i inne sportowe wyczyny.

A teraz znowu musieliśmy startować od nowa. Trzeba było otworzyć mapę i zdecydować, gdzie osiąść. A później zacząć wszystko od zera: szukanie mieszkania, zakup garnków i talerzy, ubrań, butów, szczotki, mopa, poduszek i ręczników. Tym razem jednak wiedziałam, że będę musiała zrobić to wszystko sama. Sebastian wracał na wyspę. Przede mną stanęło konkretne wyzwanie, miałam parę dni na zorganizowanie nam nowego życia. Czy się bałam? Oczywiście, że tak. Jak chyba nigdy.

„Jeśli nie jesteś odważny, udawaj, że jesteś. Nikt nie zauważy różnicy” – powtarzałam sobie w duchu. Nie mogłam pokazać dzieciom, że nasz nowy rozdział zaczynał się od strachu. Nie mogłam też pokazać mężowi, że nie jestem pewna, czy dam sobie radę (jak każda statystyczna Matka Polka, która jedną ręką miesza zupę, drugą przewija dziecko i w tym samym czasie odbiera telefon słowami: „Nie, no coś ty! Nie przeszkadzasz”). Udawałam, że jestem odważna, i wiecie co? Nikt nie zauważył różnicy.

Rozdział 2

Palcem po mapie

Piątek, 24 września 2021 r.

Godzina 22:00

Dzieci już spały. Sięgnęłam po wino. Oczywiście czerwone, hiszpańskie. Otworzyłam laptop, a w nim mapę Polski. To dziwne uczucie. Po tylu latach mieszkania w różnych krajach otworzyć mapę Polski i palcem poszukiwać miejsca dla siebie. Napełniłam kieliszek, ale nawet nie przytknęłam go do ust. Obracałam go tylko między palcami i przyglądałam się buraczanej barwie trunku.

Jeśli mamy zamieszkać w Polsce, to musi być to miejsce dobrze skomunikowane, ponieważ będę dużo podróżowała. Z tym się łączy promocja książki. Ograniczmy się więc do dużych miast. Lepiej, aby nie był to teren, na którym już mieszkałam (ha! Tu zawęziłam ostro przedmiot moich poszukiwań, ponieważ Kraków, Wrocław, Gdańsk, Poznań i Katowice odpadły w przedbiegach). Marzyło mi się coś nowego: nieznane miasto, nieznani ludzie, ulice pełne tajemnic, dzielnice, które można odkrywać. To ma być przygoda, nie możemy iść na łatwiznę. Zupełnie obce miasto. Co jeszcze?

Dobrze, gdyby były: lotnisko (tak w razie czego, wiecie), maleńkie kawiarenki, gdzie można wpaść rano, by się ogrzać i wypić aromatyczną kawę przed pracą, oraz piękne parki, gdzie maluchy mogłyby biegać bez końca. Marzą mi się ciekawe muzea, biblioteki i wieczorne sztuki teatralne, aby zanurzyć dzieci w polskiej kulturze. Nie mogą przecież poznawać tego kraju tylko z pozycji jeźdźca siedzącego w siodle, w kaloszach na stopach. A taką właśnie ojczyznę znają na ten moment – wakacyjną, pachnącą wsią i niekończącymi się polami. Piękną, ale… Chyba są już gotowe na kolejny etap wtajemniczenia kulturowego. Na kolejny etap w swoim życiu.

Jeśli dzieci zostaną ze mną na parę miesięcy w Polsce, musimy ten okres wartościowo wykorzystać. Czas, by poznały polską literaturę, sztukę i muzykę. Trzeba pokazać im, jak wygląda polskie metro, jak smakują polskie pączki i rurki z bitą śmietaną. Muszą wiedzieć, co znaczy tona liści spadających z drzew w parku, jak jeździć na łyżwach na Rynku Starego Miasta i jak czeka się na tramwaj w ujemnej temperaturze.

Warszawa! Zamieszkajmy w Warszawie.

Poniedziałek, 27 września 2021 r.

Godzina wczesnoporanna

– Taaak! W Warszawie! – krzyknął Javi. – A czy będzie tam basen? – dociekał.

– W Warszawie? A nie możemy u babci? – zapytała lekko zdziwiona naszym entuzjazmem Krysia.

– Krysiu, możemy. Oczywiście, że możemy. Możemy zostać w domu babci, jeść pyszne obiadki i relaksować się na sofie. Możemy robić zakupy w cudownej, dobrze nam znanej piekarni, a popołudniami jeździć z dziadkiem na ryby. Możemy zamieszkać w mieście, w którym wszystko znamy. Bezpiecznie budzić się i zasypiać. Możemy spokojnie spędzić kilka miesięcy, bez stresu i niepotrzebnych wyzwań. I z całą pewnością będzie cudownie. Tylko czy to da nam szczęście? Czy nie lepiej pojechać w nieznane? Poznać nowych ludzi? Czy nie ciekawiej spakować się i wyruszyć przed siebie? Zobaczyć, jak mieszka się w polskiej stolicy? Poczuć ten dreszczyk emocji, kiedy nawet nie wiesz, dokąd prowadzi ulica, którą podążasz? – Spojrzałam na Krysię. W jej oczach widziałam coraz większe zdziwienie.

– Krysiu, wiesz, ile fajnych kin musi być w stolicy? Ile parków i cukierni? – Javi jak zawsze pomagał mi w znalezieniu argumentów przystosowanych do wieku.

– A zamieszkamy koło pączkarni? Tej, w której byliśmy ostatnio, odwiedzając ciocię Ilonkę? Tam mają pączki z czekoladą. – Głos Krysi brzmiał, jakby właśnie znalazła nam ulicę, przy której mamy zamieszkać.

– Oczywiście, że możemy zamieszkać koło pączkarni – stwierdziłam, choć nie do końca wierzyłam w to, co mówię. Ale w sumie nikt poza Krysią nie miał pomysłu, w którym punkcie postawić nas na mapie Warszawy.

Wtorek, 28 września 2021 r.

– Co u was? – zapytał Sebastian, dzwoniąc z Malty.

– Tragicznie – odpowiedziałam bez większego zastanowienia.

– Oho! Jak moja żona mówi „tragicznie”, to wielki meteoryt musiał spaść na ziemię. Słucham cię. Co się stało?

– Nikt nam nie chce wynająć na kilka miesięcy mieszkania w Warszawie.

– A dlaczego?

– Bo to nie Malta. Tu ludzie nie przyjeżdżają i nie odjeżdżają co parę tygodni. Warszawiacy chcą stałego lokatora na sto lat, najlepiej bez dzieci i z umową o pracę w polskiej firmie z tradycjami.

– No w sumie… To nawet logiczne. A co mówisz tym ludziom?

– No mówię im, jak wygląda sprawa: że jestem sama, mam dwoje dzieci, że nie mam zatrudnienia w Polsce, ale napisałam książkę… – zaczęłam wyliczać i właśnie zdałam sobie sprawę, jak to brzmi. Przecież ja sama sobie nie wynajęłabym mieszkania! Nie da się wyobrazić sobie gorszej kandydatki na lokatorkę. Samotna matka, z mężem gdzieś na wyspie, kobieta, która wydaje książkę… Wróć… Nawet nie wydaje, bo publikacja od kilku miesięcy jest w fazie korekty.

– Co teraz? Jakiś plan B? Może inne miasto? Wiesz, Warszawa ma dużą konkurencję.

– Jeszcze nie czas na plan B. Jest za wcześnie, by się poddać.

– To czego potrzebujesz? W czym mogę ci pomóc?

– Najlepiej, gdybyś znalazł jakiegoś znajomego, który miałby mieszkanie do wynajęcia… Wiesz, po znajomości zawsze lepiej w dzisiejszym świecie. Mieszkanie na Woli, najlepiej obok pączkarni. – Uśmiechnęłam się, choć wcale nie było mi wesoło.

– Obok czego? – zapytał wyraźnie zdziwiony.

„O rany, nie zdążyłam mu powiedzieć! Ale czy on by zrozumiał?” – pomyślałam.

– Na Woli, wiesz, obok Ilonki. Zawsze to raźniej – wybrnęłam z sytuacji.

– No to muszę ci powiedzieć, że wysoko sobie podniosłaś poprzeczkę. Nikt ci nie chce wynająć mieszkania, a tobie się marzy apartament na Woli, koło kawiarni z pączkami? I to od znajomego, bo kto inny przy zdrowych zmysłach wynajmie ci mieszkanie. Czy ty słyszysz, co ty mówisz? Kochanie, wiesz dobrze, że cię kocham i wspieram zawsze, ale musisz zrozumieć, że czasami trzeba zejść na ziemię.

– Ale ja nie chcę schodzić na ziemię! Chcę tylko znaleźć na niej mieszkanie.

Środa, 29 września 2021 r.

Dzwoniła moja mama z pytaniem, czy już znalazłam mieszkanie i zapisałam dzieci do szkoły. Ręce mi opadły razem ze słuchawką telefonu. Znowu jestem spóźniona. Polskie dzieci już chodzą do szkoły, uczą się o Mieszku Pierwszym i piętrach lasu, a ja siedzę od kilku dni z telefonem przy uchu i z mapą w ręku.

Nie, nie znalazłam mieszkania, a co za tym idzie – nie, nie zapisałam dzieci do szkoły. Proszę, wytknijcie mnie wszyscy palcami. Jaka mało ogarnięta jestem.

Czwartek, 30 września 2021 r.

Dostałam maila ze szkoły na Malcie. Przypominają, że właśnie rozpoczyna się rok szkolny. Proszą o zakup chusteczek higienicznych, zeszytów, okładek w trzech kolorach: żółtym, czerwonym i niebieskim, kredek oraz plastikowych folderów. Proszą również o uniformy** i białe obuwie. I co mnie to interesuje? Nie ma mnie tam. Nie kupię nic z tych rzeczy i nie poślę dzieci do szkoły. Czy może mnie ktoś za to zamknąć? Czy jestem złą matką? Nie mam mieszkania, szkoły ani kredek. Nie mam też planu na zdobycie tych rzeczy. A miało być tak pięknie. Miały być kawiarenki i uliczki, które nie wiadomo dokąd prowadzą.

Piątek, 1 października 2021 r.

„Wynajmę mieszkanie dwupokojowe na Woli od zaraz” – nie wierzyłam własnym oczom, kiedy zobaczyłam post w mediach społecznościowych.

– O czym ty piszesz? – Minutę później rozmawiałam już z kolegą, który był autorem tego posta.

– Mój brat ma mieszkanie na Woli do wynajęcia. Ale gdzie ty jesteś? Skąd dzwonisz? Z Malty?

– Nie, jestem w Polsce i szukam dwupokojowego mieszkania na Woli od zaraz.

– No to chyba właśnie znalazłaś.

Nie mogłam uwierzyć. „Nie jestem aż taką złą matką. Chyba właśnie znalazłam mieszkanie” – pomyślałam i ucieszyłam się jak dziecko.

– Jeśli to prawda, szkołę i kredki też zorganizuję – powiedziałam do słuchawki.

Niedziela, 3 października 2021 r.

Godzina 9:00

Zapakowaliśmy cały samochód. Po brzegi. Wsiadłam za kierownicę i usłyszałam krzyk dzieci:

– Mamusiu, kierownica nie z tej strony!

Znowu się pomyliłam! Ciekawe, ile czasu minie, zanim się tego nauczę. Zanim mi się mózg przestawi na wsiadanie z lewej strony i prowadzenie w ruchu prawostronnym. To będzie chyba prawdziwe wyzwanie. Najważniejsze, że jedziemy. Jedziemy do Warszawy. Witaj, przygodo!

Godzina 14:00

– To są klucze od drzwi, te są od domofonu, śmieci wyrzucamy tam, a tutaj jest wejście do garażu podziemnego – tłumaczył właściciel mieszkania.

Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że będę się szaleńczo cieszyła z wynajętych czterdziestu metrów kwadratowych, nie uwierzyłabym. Ale ja naprawdę się dziś ucieszyłam. Cieszyłam się jak nigdy.

Godzina 23:00

Padam na twarz. Spakowałam rano samochód, wypełniając jego przestrzeń co do milimetra, układając w nim walizki zawierające całe nasze polskie życie. Przejechałam ponad trzysta kilometrów, odpowiadając na pytania:

– A gdzie zaparkujemy?

– A gdzie będziemy mieszkać?

– A czy na obiad zjemy pierogi?

– Daleko jeszcze?

– A możemy siusiu?

– A zatrzymamy się gdzieś po drodze na placu zabaw?

– A co jutro będziemy robić?

– A czy możemy iść na lody?

Dotarłam do stolicy już lekko zmęczona, podpisałam umowę najmu mieszkania, rozpakowałam samochód i uświadomiłam sobie, że mamy całkowicie pustą lodówkę. Wzięłam więc dzieci i udałam się na zakupy, odpowiadając na kolejne pytania:

– A możemy kupić biszkopty?

– A kakao?

– Będziemy tu teraz codziennie robić zakupy?

– Może kupmy lody i zróbmy fiestę? Tak na pierwszy dzień nowego mieszkania? Co myślisz?

– A czy wciąż jesteśmy w Polsce?

Dotarłam do domu z zakupami, workami pod oczami i uszami do samej ziemi i uświadomiłam sobie, że wszystko mamy w walizkach i kartonach: talerze, pościele i ubrania. Wzięłam się więc do rozpakowywania walizek, odpowiadając na dalsze pytania:

– A gdzie są moje spodnie od piżamki?

– A wzięliśmy od babci szczoteczki do zębów?

– A kto gdzie będzie spał?

Poniedziałek, 4 października 2021 r.

To był bardzo długi dzień. Z samego rana udałam się do szkoły, by zapisać do niej dzieci, chociaż powtarzały mi, że nauka nie jest priorytetem w naszym nowym życiu. Budynek podstawówki wyglądał dokładnie tak jak moja podstawówka trzydzieści lat temu. Dzieci były lekko zdziwione, ja – zachwycona. Ten dzień to dla mnie powrót do przeszłości. Weszliśmy do środka: korytarze, schody, sklepik szkolny, szatnia z metalowymi boksami, zapach obiadu na stołówce, biblioteka, dzieci biegające na przerwie – to wszystko było identyczne jak w moich wspomnieniach. Ten sam zapach, te same dźwięki i ta sama legitymacja uczniowska. Czas się zatrzymał. Ech, chyba sentyment mi się załączył. Jak to Krysia mawia: „Chyba mam wzrusz”.

Piątek, 8 października 2021 r.

Czy to piątek? Już? A gdzie wtorek, środa i czwartek? Chyba zostawiłam je gdzieś między biblioteką a sekretariatem szkolnym. Pierwsze dni w nowej szkole okazały się bardzo aktywne, szczególnie dla mnie (po dzieciach jakoś nie widać zmęczenia).

Tydzień zaczął się całkiem ciekawie.

– Co to jest? – zapytała Krysia, pokazując worek z butami.

– Krysiu, to jest worek z bucikami, w których będziesz chodziła po szkole.

– A coś nie tak z tymi, które mam na sobie?

– Wszystko w porządku, ale w Polsce zmieniamy buty.

– Jak to: zmieniamy buty? – Javi aż wybiegł z łazienki, taki był zaciekawiony tematem.

– Idziemy w jednych butach, wchodzimy do szatni i…

– I?

– I zmieniamy buty, po czym odwieszamy te, w których przyszliśmy, na wieszaczek i już – dokończyłam, patrząc na moje pociechy.

– Jesteś pewna?

– Absolutnie.

– Ale wiesz, że chodziłaś do szkoły czterdzieści lat temu i przez ten czas wiele się mogło zmienić?

– Po pierwsze, nie czterdzieści, tylko trzydzieści lat temu. A po drugie, nie zmieniło się nic w temacie zmiany butów. Jestem tego pewna – zakończyłam z lekkim oburzeniem.

„Skąd oni wzięli te czterdzieści lat?” – pomyślałam.

Popatrzyłam na moje latorośle. Ich twarze nie wyrażały niczego. Nawet zrozumienia tematu. Zapadła cisza zaakcentowana zdziwieniem.

– O mamo! Będziemy prawdziwymi kosmitami polskiej szkoły, warszawskimi kosmitami, tego też jestem pewna – powiedziałam pod nosem.

No i się zaczęło. Myślałam, że jak maluchy pójdą do szkoły, to będę miała czas na pracę. Nic bardziej mylnego. W poniedziałek na godzinę ósmą zaprowadziłam Javiego do szkoły, wróciłam i dwadzieścia minut później musiałam odstawić Krysię. W międzyczasie się dowiedziałam, że Javi musi pójść do biblioteki szkolnej, zapisać się i odebrać podręczniki. Tak więc udałam się tam razem z nim. Niestety nie było wszystkich książek, więc należało wrócić do sekretariatu, by je zamówić. Kiedy już wszystko ogarnęłam, postanowiłam odebrać od razu Krysię. Poczekałam więc na nią przed budynkiem.

– Krysiu, zmieniłaś buty?

– Jakie buty?

– Buty, te w worku, pamiętasz?

– Aaaa, jutro zmienię.

– Nie, Krysiu, nie jutro. Wróć teraz i zmień buty. Przy okazji weź też swoją kurtkę.

– Kurtkę? Miałam kurtkę? – zapytała zdumiona.

Próbowałam panować nad emocjami. Cierpliwie poczekałam. Wyszła po dwudziestu minutach. W kurtce, ufff…

– A ten worek z butami? Zostaw go, proszę, w szkole.

– Nie, nie zostawia się w szkole. Trzeba ze sobą zabrać.

– Poważnie? Chodź, wrócimy do szatni i zapytamy.

Wróciłyśmy, zapytałyśmy, buty zostawiłyśmy. To teraz wreszcie do domu.

Zdążyłam zdjąć płaszcz i zauważyłam, że już czas odbioru Javiego, więc znowu pobiegłam pod szkołę. „Odpocznę i usiądę do pracy, jak wrócimy do domu” – pomyślałam nazbyt optymistycznie. Oczywiście mi się to nie udało, przecież trzeba kupić wyprawkę, a w niej: zeszyty, okładki, plastelinę, farby, bibułę, pastele… To też brzmi jak powrót do przeszłości. Poszliśmy zatem jeszcze na zakupy.

Środa nie różniła się niczym od wtorku. Odwiedziłam bibliotekę – tym razem z Krysią – później ponownie sekretariat, by zapytać o karty miejskie, na których podstawie dzieci mogą jeździć środkami komunikacji miejskiej zupełnie za darmo. Odwiedziłam też stołówkę, gdzie się dowiedziałam, że dzieci z klas jeden–trzy przychodzą na obiad z panią wychowawczynią zawsze o tej samej porze, a dzieci z klas cztery–osiem powinny przychodzić również o ustalonej godzinie, ale…

– Sama pani wie, jak to z młodzieżą bywa, oni przychodzą różnie, bo przecież mają swoje priorytety – tłumaczyła mi przesympatyczna kucharka.

Zapisałam dzieci na obiad, pobrałam formularze świetlicowe do wypełnienia i odebrałam dzieci. Nie, nie razem. Za łatwo by było. Najpierw ze szkoły wyszedł Javi i poszłam z nim do parku, bo już nie chciało mi się wracać, a Krysia kończyła czterdzieści pięć minut później. Powrót do domu i… powtórka z rozrywki – ponownie zakupy. Patrząc do naszego koszyka, miałam wrażenie, że wczoraj nic nie kupiliśmy. Wróciliśmy do domu. Ja coraz bardziej padnięta (dzieci jakby mniej).

Czwartek wyglądał bliźniaczo podobnie. Ponownie dwa razy do szkoły. Zaczęłam się zastanawiać, czy to ja do niej chodzę, czy moje dzieci. Kolejny raz odwiedziłam panią bibliotekarkę, by odebrać zamówione książki i wytłumaczyć dzieciom, czym jest „lektura”. Później już tylko świetlica, stołówka, gdzie upewniłam się, że obiady będą wegetariańskie, i… powrót do domu. Odbiór dzieci dziś wypadł wyjątkowo o tej samej godzinie.

Stałam pod szkołą. Wyszli – Krysia bez kurtki, a Javi nie zmienił butów. Kazałam im wrócić i czekałam kolejne piętnaście minut. Wyszli. Krysia z workiem w ręku. Worek miał zostać. Kazałam jej wrócić. Wyszła ponownie po dwudziestu minutach.

– Bo mi się siusiu zachciało. Musiałam się rozebrać, zmienić buty, pójść do toalety, wrócić, znowu zmienić buty, założyć kurtkę…

Ta historia nie miała końca. Poczułam, jakby ktoś sprawdzał elastyczność mojej cierpliwości.

Czy wszystkie mamy tak mają?

** Na Malcie wszystkie dzieci chodzą do szkoły w takich samych ubraniach. Każda szkoła ma swój kolor uniformu.