Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
Słyszą, że są beztalenciami, pracują zbyt wolno albo generują za mało kliknięć. Ale i tak z jakiegoś powodu nie tracą posad i dostają kolejne zwykle gówniane teksty do napisania. Ktoś musi w końcu generować treści - oczywiście na umowie o dzieło, bo w mediach etat to rzadkość. Ten ktoś usłyszał też kiedyś, że jest dobry w swoim fachu albo, że ma wielki potencjał. Wierzy, bo przecież dostał robotę w redakcji poczytnego tygodnika albo telewizji i prostą instrukcję: przykładaj się i haruj, a wejdziesz kiedyś na sam szczyt. Mijają lata, a dziennikarze i dziennikarki wciąż tkwią na pierwszym piętrze –sfrustrowani, zajechani psychicznie, gardzący swoją pracą i wstydzący się niskich zarobków. Oto ich historie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, które we mnie uwierzyły, i wszystkim, które boją się, że nikt im nie uwierzy
Opowiem Wam bajkę o wielkim dziennikarstwie. O łamaniu psychiki i tekstach bez logiki. O ruganiu dziennikarek i żywieniu się tuszem z drukarek. No dobrze, rymy nie są moją mocną stroną, ale skoro mamy bajkę, to musi pojawić się też morał. Przysłowie mówi, że kto chce nieba, cierpieć trzeba. Zaciśnij więc zęby, znoś pogardę i zapierdalaj ponad siły, a w końcu spotka cię nagroda. Uwaga, spoiler: żadnego happy endu nie będzie. Jedynie w ósmym rozdziale pozwalam sobie na odrobinę rozrywki, ale wcale nie sugeruję, byście od niego zaczęły lekturę tej książki.
Media to branża, która w zbiorowej wyobraźni wciąż uchodzi za elitarną lub wybitnie skompromitowaną. Zależy, kogo spytać – jeśli osób, które stoją na czele istotnych redakcji, usłyszycie, że dziennikarstwo to wciąż misja i główny bastion obrony demokracji. Ich prezesom zajętym liczeniem wpływów z reklam nie będziemy przeszkadzać, bo prowadzą przecież przedsiębiorstwa, których zadaniem jest na siebie zarabiać.
A wy – słuchaczki, widzowie, czytelniczki napiszecie w sieci, że do pismaków i kłamców prących na szkło nie macie za grosz zaufania. Jednak to oni uzurpują sobie największe prawa do dyscyplinowania wszystkich dookoła i narzucania swojego spojrzenia na świat, którego nie wypada krytykować w szczególności młodym podwładnym. Złamanie tej zasady skutkuje wciągnięciem do cyklicznej wojny pokoleniowej i oskarżeniem o rzekome: roszczeniowość i brak szacunku wobec doświadczonej starszyzny.
Tak przynajmniej chciałyby widzieć ten problem redaktorskie autorytety, które nie zawsze są zdolne do uważnego spojrzenia na swoje zawodowe gniazdo, mobbing nazywają metodami zarządzania retro 1, a przemoc ekonomiczną – dziejową koniecznością. W tak wąskiej perspektywie (nie bez powodu przyciągającej mnóstwo ludzi o osobowości w typie narcystycznym i psychopatycznym) nie mieści się całe tło zmagań towarzyszących skazanym z góry na porażkę prekariuszom 2, bo tak należy dziś nazwać dziennikarzy i dziennikarki, którzy pracują na najniższych szczeblach redakcyjnych i coraz częściej ze wstydem mówią o sobie mediaworkerzy albo gównodziennikarki.
Choć różnice i napięcia wynikające z wieku nie pozostają tu bez znaczenia, często stają się brzydkim listkiem figowym ukrywającym zgrzyty klasowe i nierówności ekonomiczne. To charakterystyczne dla kapitalistycznego reżimu wzmocnionego zapożyczonym z czasów pańszczyzny stylem zarządzania. W takim systemie nie od razu można się połapać, kto jest jego beneficjentem, a kto ofiarą. Wiadomo jednak, że zjada on niezależność, równość i prawdę w redakcjach. Tych samych, które chcą myśleć o sobie jak o strażniczkach wspomnianej tu demokracji.
Pamiętajmy jednak, że jest to demokracja bardzo wybiórcza, na modłę starożytną, czyli między innymi bez kobiet i najmniej uprzywilejowanych 3, o czym pisałam już na łamach Krytyki Politycznej i o czym przekonacie się w kolejnych rozdziałach tej książki.
Moi rozmówcy i rozmówczynie są dalekie jednak od palenia swoich starszych kolegów na stosie czy też ucinania im głów, jak sugerował mi to w czasie audycji 4 o „dziadersach” i rozmowy o oskarżonym przez swoich podwładnych o mobbing 5 Tomaszu Lisie Jacek Żakowski. „Zwykłych” dziennikarzy mierzi raczej fakt, że bezkrytycznego składania hołdów żądają od nich redaktorzy naczelni i dziennikarskie gwiazdy, które tak chętnie perorują o nieprzystających do własnych życiorysów fundamentach moralności i etyki dziennikarskiej i bezrefleksyjnie koszą za to grube pieniądze od zarządów zapatrzonych w słupki wyświetleń. Być może za wściekłością stoi zawiść o przynależność do tego klubu, najczęściej jednak – bardzo niski standard życia i godności, na którą wedle słyszanej w branży mantry trzeba sobie zasłużyć ciężką pracą i którą powinna wynikać z samego człowieczeństwa.
Jest pewnym nieporozumieniem oczekiwanie, że należy szanować tych, o których w kuluarach mówi się, że są przemocowcami, mszczą się na pracownikach i z nich szydzą, piszą pełne nienawiści wiadomości prywatne do swoich krytyków, bo nie znoszą, gdy wytyka się im błędy lub nie bije pokłonów. Nawet gdy demaskują jednych mobberów – zwykle robią to po to, by przyjmować nagrody od innych, a w międzyczasie chwalą się w wywiadach, że chamstwo, bucowatość i arogancja 6 są po prostu efektem ich bezsilności wobec zła na świecie albo przymiotem wielkości i geniuszu. Jedni nazwą to bezstronnością, obiektywizmem, reality checkiem, a ja – przyzwoleniem na patologie.
W tej książce stawiam idealistyczne pytanie, czy bycie dobrym dziennikarzem wyklucza bycie dobrym człowiekiem. „Ale Paulina, co to właściwie znaczy być dobrym człowiekiem?” – zapytała mnie jedna z rozmówczyń. Inne odpowiedziały za mnie: „to znaczy, że nie wyzywasz ludzi od idiotów za to, że napisali zły tekst, że nie zmuszasz do pocałunku pudrującej cię przed wejściem na antenę makijażystki, że potrafisz przeprosić, gdy poniosą cię nerwy, bo każdemu się to zdarza, nie opowiadasz na kolegiach homofobicznych żartów i nie chwalisz się podwładnym podbojami seksualnymi”.
Żadna z cytowanych tu osób nie ma pretensji nawet o to, że ich szefowie zarabiają krocie, że kapitalizm w świecie mediów wygląda tak, a nie inaczej, że pazerność medialnych korporacji skazuje ich na niepewność o jutro i nie premiuje starań. Z żalem obserwują jednak, z jaką łatwością ci na szczycie zapominają, że również są zdani na łaskę właścicieli korporacji medialnych i niełaskę politycznych rządzących. Mimo to chętnie nadużywają swojej wcale nie tak pewnej władzy lub wskazują młodszym kolegom, że muszą poczekać na godną płacę i warunki pracy i bardziej się starać, by być traktowanymi po ludzku i zgodnie z prawem.
Nasz kodeks bowiem – jak sugeruje mi związkowczyni, dziennikarka Adriana Rozwadowska – wcale do najgorszych nie należy. Problem tkwi w braku jego egzekwowania, czemu nie może podołać nawet powołana do tego zadania Państwowa Inspekcja Pracy. Ta w niemal każdym miejscu wskazywanym przez dziennikarzy jako przemocowe i tak dalej nie znajduje nieprawidłowości.
Trudno jednak o pogłębioną refleksję w świecie dużych nadwiślańskich i niepotrafiących rewizjonistycznie spojrzeć na polską transformację gospodarczo-ustrojową mediów. Przytłaczająca większość z nich oddała swoje ideały w ręce wolnego rynku i kłania się w pas neoliberalnej retoryce – głównej sponsorce kłamstwa wtłaczanego do głów kolejnym zastępom młodych adeptów sztuki dziennikarskiej. Kłamstwa o sukcesie na wyciągnięcie ciężko pracujących rąk i eksploatowanych do cna głów, którym kiedyś rzeczywiście do zrobienia kariery wystarczyła znajomość angielskiego, odrobina charyzmy i moment dziejowy, a dziś dyplomy, trzy języki i kreatywność na sterydach często ledwie pozwalają zarobić na czynsz.
Nasz – piszę w liczbie mnogiej, bo trzymacie w dłoniach efekt wysiłku kilkudziesięciu osób – nieodżegnujący się od publicystyki – reportaż nie ma w sobie jednak nic z sensacji i podlanego dydaktycznym sosem demaskatorstwa hipokryzji tuzów dziennikarstwa i negowania w czambuł ich zasług czy dorobku. Nie dowiecie się z niego, który naczelny wkładał ręce w majtki stażystki, nie zdradzę wam, w jakiej redakcji rozwiązywano spory rzucaniem w siebie drukarkami, gdzie pije i wciąga się najwięcej, a gdzie – pracuje najgorzej, bo źle w ten czy inny sposób dzieje się niemal wszędzie.
Zamiast koksu są psychotropy. Bankiety i gale wypierają nocne dyżury, niepłatne i nigdzie nierejestrowane nadgodziny, a afery i śledztwa przykrywa lepka i trudna do zdarcia warstwa clickbaitozy, nie tylko spod znaku wrocławskiej libacji na skwerku 7. Choć tytuł jest kontrowersyjny, wulgarny i przyciąga uwagę tak, jak to, w co klikają czytelnicy, nie ma na celu sprzedania wam żadnych reklam, żadnych skandali ani zdjęć cycków.
Ot, przyglądam się prozie zawodowego życia pożeranego przez gwiazdorskie grube ryby dziennikarskiego planktonu o kolorze pełnego smogu powietrza na Domaniewskiej, Czerskiej i Woronicza 8 albo twarzy moich rozmówców i rozmówczyń przyklejonych do ekranów ledwo zipiących laptopów. Oczywiście własnych. Porzuć nadzieje o sprawnym sprzęcie służbowym, ty, który tu, na redakcyjny open space, wchodzisz.
Opisałam doświadczenia osób, również freelancerów i freelancerek, które tworzyły lub wciąż tworzą dla was wydania, teksty, audycje, programy na internetowych portalach, w prasie, radiu i telewizji. Nie o wytykanie palcem konkretnych firm i tytułów tutaj chodzi, ale o dostrzeżenie powtarzających się w wielu redakcjach schematów łamania praw pracowniczych, aspiracji i kręgosłupów.
Wszystko to odbywa się przy dźwiękach odgrywanych przez równie „przyjemne” trio, czyli mizoginię lepkich rąk, klasizm podlany kolesiowską niepamięcią o tym, że przywilej smakuje jak powietrze albo jest jak wampir, bo nie widać go w lustrze 9, a także ageizm, który młodych traktuje jak konie (z całym szacunkiem do tych zwierząt) zaprzęgowe, starszych zaś i nienadążających za zmianami technologicznymi jak zużyte śmieci.
Jasne, że w tej branży – jak i wielu innych – na afisz dostaje się parę osób, ale czy to oznacza, że pozostali nie mają prawa do godnego traktowania i takich samych warunków zatrudnienia? Szczytem marzeń tych ludzi wcale nie jest lukratywny kontrakt, lecz umowa o pracę, bo mijają miesiące, a nawet lata, zanim z bezpłatnego stażu przechodzą na umowę o dzieło albo całkowicie nieopłacalne B2B.
Może brak im traktowanego z nabożną czcią, lecz mitycznego i niemogącego zaistnieć w odpowiednich warunkach talentu. Na problematyczność tego podejścia wskazywałam w tekście na temat skompromitowanego dziennikarza Marcina Kąckiego. Autor związany w przeszłości między innymi z „Gazetą Wyborczą” i Polską Szkołą Reportażu przyznał się 10 do niewłaściwego traktowania kobiet i nadużywania pozycji utalentowanego twórcy. Pracująca w „Newsweeku” Karolina Rogaska oskarżyła 11 go publicznie o to, że miał obnażyć się i masturbować w jej towarzystwie i bez jej zgody. Ale przecież Kącki był tak świetny w swoim fachu.
„Zdążyłam już przeczytać, że gdyby nie Kącki (pozwólcie, że dopytam: gdyby nie chlał i nie molestował?), nie mielibyśmy tylu wspaniałych książek, a – oddajmy mu to – zdemaskowani przez niego złole pokroju dyrygenta poznańskich Słowików 12 nie poszliby siedzieć. Inni dodawali, że dziennikarki nie mają podobnych osiągnięć, tylko jęczą, że są molestowane, by zaistnieć. Obrzydliwa argumentacja, ale się odniosę, bo przypomina mi się lektura wydanego niedawno nakładem Smaku Słowa eseju Lindy Nochlin 13. W 50. rocznicę jego powstania tekst wciąż wydaje się świeży i – w niektórych pewnie kręgach – odkrywczy.
W Dlaczego nie było wielkich artystek? autorka pisze, że za tytułowym pytaniem kryje się fałszywy „mit Wielkiego Artysty – istoty wyjątkowej, obdarzonej boskimi cechami, bohatera setek monografii – który od urodzenia nosi w sobie tajemniczą esencję, niczym grudkę najczystszego złota” i towarzyszące mu przekonanie, że „owa tajemnicza esencja, zwana Geniuszem lub Talentem, jak morderstwo zawsze wyjdzie na jaw, nawet w najbardziej nieprawdopodobnych bądź niesprzyjających okolicznościach”.
A teraz w miejsce artysty wstawcie dziennikarza, którego wielkość też tłumaczy się wyjątkowym darem, talentem, pisarskim kunsztem – nazwijcie to sobie, jak chcecie. Przyzwyczailiśmy się do zaczerpniętego wprost z religijno-magicznego porządku, że osoba tworząca dobre artykuły, reportaże, książki jest nadczłowiekiem, który bez względu na przeciwności i okoliczności robi karierę i któremu z tego właśnie powodu tak wiele się wybacza” 14.
Ten sam talent jest gwarancją sukcesu. Ale jakoś tak się dziwnie w mediach składa, że zwykle to pusta obietnica. W efekcie okazuje się, że możesz mieć na koncie nawet europejskiego Pulitzera 15, a przez wiele miesięcy nie móc znaleźć pracy, bo twoje kompetencje są zbyt wysokie. Redakcje potrzebują gównianych, a nie wybitnych treści, za które – oczywiście tak samo gównianie – płacą.
Zresztą, czy naprawdę w wyścigu na przykład o fotel wydawcy portalu słynącego z przeklejania PAP-owskich depesz i pisania michałków-kryminałków doklejonych do reklam chodzi o wybitne kompetencje i nieprzeciętność? Niekoniecznie, biorąc pod uwagę także fakt, że niektóre duże kariery dziennikarskie – zwłaszcza te z szalonych i specyficznych lat 90. – nierzadko wzniesione na cudzych krzywdach, były dziełem przypadku, który trudno racjonalnie wytłumaczyć, ale trzeba o nim w końcu powiedzieć głośno i uczciwie, mając w pamięci także wielkich reporterów naginających rzeczywistość.
I wziąć pod uwagę, że wkroczyliśmy w erę, w której publicystą może być każdy, kto założy podcast, a relacjonującym ważne wydarzenia dowolny posiadacz smartfona. Entuzjaści branży big-tech powiedzieliby wam pewnie, że dziennikarstwo na śmietniku historii umieściła błyskawicznie i bez kontroli rozwijająca się sztuczna inteligencja. Za technologicznym pędem nie nadąża jednak skansen, w którym umieściliśmy społeczne relacje pracy i jej pełen sprzeczności etos.
Podobno skończył się feudalizm. Odeszła ponoć do lamusa czarna pedagogika, a i tak rzesze ludzi czują się w swoich miejscach pracy jak chłopi pańszczyźniani, bezbronne i maltretowane dzieci czy uczniaki, których można okładać po dłoniach linijką. Nie mają się komu poskarżyć, skoro HR-y wolą przymykać oczy i mobberów zwalniać po cichu lub trzymać w redakcyjnych szeregach tak długo, aż wyrządzą zbyt wiele krzywd, by dało się je upchnąć pod i tak już ledwie przykrywającym cokolwiek dywanem. Gdy jednak ktoś zacznie głośno mówić, słyszy: skoro nie wytrzymujesz presji i chamstwa, to znaczy, że jesteś słaby/-a i nie nadajesz się do zawodu. Albo czegokolwiek.
Innych – podobnie jak odważnie dzielące się swoim doświadczeniem ofiary przemocy seksualnej – skazuje się na publiczny lincz i przypina łatkę mściwych wichrzycielek (to najczęściej kobiety, wynagradzane dużo gorzej od swoich kolegów, obmacywane i słuchające obleśnych żartów), które „na pewno chcą się wybić na skandalu”. Tymczasem kto jak kto, ale dziennikarki wiedzą najlepiej (bo same o tym piszą), czym grozi bycie sygnalistką – ostracyzmem i starciem z dużo silniejszymi od siebie przeciwnikami – zaczynając od wpływowych postaci medialnego świata, a kończąc na dysponujących potężnymi zasobami korporacjach i instytucjach sprawujących szeroko pojętą władzę.
Och, gdyby te wszystkie sfrustrowane osoby od razu się przekwalifikowały i poszły na wakat do branży IT, pewnie nie miałyby żadnego problemu ani z mobbingiem, ani z fatalnymi pensjami. No, ale ktoś musi też przecież sprzedawać chleb albo pisać teksty, które informatycy scrollują w drodze do swoich wypasionych biur.
Część czytelników powie, że przecież da się spokojnie żyć bez artykułów, z których połowa i tak nadaje się do utylizacji łącznie z ich wprowadzającymi w błąd, idiotycznymi, clickbaitowymi tytułami. W komentarzach pod tymiż można z kolei przeczytać, że większość internautów napisałaby je lepiej niż autorzy, którzy tak naprawdę nie mają pojęcia o swojej pracy ani kompetencji potrzebnych do jej wykonywania. Muszę jednak rozczarować krytyków: nie jesteście pierwsi. Komunikaty o byciu beztalenciem (to najłagodniejsze z określeń) itd. dziennikarze i dziennikarki codziennie słyszą od swoich szefów, zmuszanych przez właścicieli mediów do mnożenia zysków, a nie – robienia jakościowego dziennikarstwa.
Ale i tak z jakiegoś powodu ci „nieudacznicy” nie tracą posad i dostają kolejne zadania. Ktoś w końcu musi generować treści. Ten ktoś usłyszał też kiedyś, że jest dobry w swoim fachu albo że tkwi w nim unikatowy potencjał. Z jakiegoś powodu został przyjęty do redakcji poczytnej gazety czy popularnego programu telewizyjnego i otrzymał prostą instrukcję: przykładaj się i haruj, a też wejdziesz kiedyś na szczyt. Mijają lata, a ty wciąż tkwisz na pierwszym piętrze i niby wciskasz kolejne guziki, ale okazuje się, że wiodą cię windą nie do góry, tylko do piekła.
To właśnie przez jego kręgi próbuję przebić się w tej książce, wierząc, mimo wszystko, że od dna można się czasem odbić, choć istnieje wiele powodów, by tego nie robić. Barierą pozostaje nie tylko zgniły system i bolesne smaganie pracowników batem ekonomicznym, lecz także całe zastępy osób, gotowych z różnych powodów podtrzymywać toksyczny model pracy, bo hasło: „dziennikarz” wciąż otwiera wiele drzwi, daje również te pozaekonomiczne profity i pozostaje najważniejszym, a często jedynym fundamentem tożsamości osób wykonujących ten zawód.
Nie bez powodu słyszę więc, że ta praca – pomimo wszystkich jej wad – dla wielu bohaterów i bohaterek tego reportażu pozostaje sensem życia. Co, gdy jej zabraknie? „Wydawało mi się, że bez dziennikarstwa jestem nikim” – to zdanie usłyszałam więcej niż raz i sama przez lata się z nim utożsamiałam.
Czym bez niego staje się społeczeństwo? Tęgie umysły przekonują 16, że marionetką w rękach władzy, która bez medialnej kontroli okazuje się niemal całkowicie bezkarna. Tak, słyszę wasze ziewanie. Też nudzi mnie skandowanie hasła „wolne media” w czasach inflacji znaczeń. Trudno uwierzyć w ratowanie demokracji, gdy budżety reklamowe redakcji okazują się większe od tych przeznaczanych na dziennikarstwo śledcze; gdy mimo ujawniania kolejnych politycznych afer, poparcie dla rządu nie spada; gdy osoby, które zdobywają prestiżowe dziennikarskie nagrody, są tak słabo opłacane, że zmieniają zawód, parają się mediaworkingiem 17 lub sprzedają sponsorom i z plakietką „dziennikarz” na szyi uprawiają public relations. Nie mam siły słuchać wielkich narracji publicystów o pluralizmie i rzetelności w chwili, gdy do wyboru dostaję tak naprawdę dwie opcje: propagandę w publicznej telewizji albo wyraźnie sprzyjające wielkiemu i antyspołecznemu kapitałowi media komercyjne.
Wreszcie, gdy świat na wielu poziomach wali nam się na głowę, uzdrowienie środowiska dziennikarskiego wydaje się ostatnim problemem, który obchodziłby kogokolwiek poza samymi pracownikami mediów. Zresztą, jak macie współczuć ludziom, wobec których w badaniach opinii publicznej deklarujecie zatrważający brak zaufania, większy od pogardy dla hipokryzji księży, polityków i influencerów 18, a jednocześnie uważacie, że są przepłacani 19?
Nie wiem, pewnie naiwnie i idealistycznie chciałabym, żeby moja książka stała się zachętą do poszukiwania odpowiedzi na to pytanie, choć raczej jest gwoździem do trumny wiary w mój zawód. W zbyt krótkiej na samodzielne wyławianie przez każdą z nas wartościowych newsów dobie szumu informacyjnego dziennikarz, który w idealnej rzeczywistości ma dobre warunki pracy, niezależność i wsparcie wykwalifikowanej redakcji, może się okazać jedynym dostępnym źródłem należącej się wam choćby konstytucyjnie wiedzy o świecie. Jego zadaniem jest bowiem to, na co pozostałym obywatelom nie wystarcza czasu, chęci czy kompetencji. Pozyskuje, a najczęściej – analizuje informacje i bada ich kontekst, ale także – kontestuje zastaną rzeczywistość, zastanawiając się, dlaczego wygląda ona tak, a nie inaczej i czy wszystko, co mówią nam instytucje, osoby publiczne itd., jest prawdą i działa na naszą korzyść.
Nie chcę przez to powiedzieć, że obywatele i obywatelki są tak łatwowierni i niesamodzielni, że potrzebują prowadzenia za rączkę przez dziennikarzy. Jednak w zalewie manipulacyjnych i propagandowych treści potrzebują kogoś, kto je sprawdzi i kto w tej powodzi rzuci im koło ratunkowe, a to wymaga kwalifikacji i zdolności do podejmowania ryzyka. Niestety obecny kształt systemu medialnego nie tylko pozostaje daleki od ideału, ale nawet nie stara się do niego dążyć, zaś o jego ramach najgłośniej wypowiadają się jednostki całkowicie oderwane od realiów życia albo o nich zapominające. Te, które sprawiły, że myślicie o dziennikarstwie tak źle.
Oddaję więc głos osobom, których nikt nie zaprasza do publicystycznych dysput o kondycji dziennikarstwa, bo jedynym, w co dziś jeszcze wierzę, jest moc opowiadania własnych historii i obnażanie mechanizmów przemocy, nadużyć i zaniedbań nawet kosztem kalania własnego gniazda. Żaden z rewolucyjnych ruchów społecznych nie wydarzyłby się przecież, gdyby ofiary przemocy ekonomicznej, seksualnej itd. nie zdecydowały się ujawniać swoich doświadczeń i gdyby nie opisali tego uparci, często uważani za wrzody na tyłku redakcji, a na pewno – władzy i biznesu dziennikarze.
Aby jednak ci ostatni byli niepokorni, odważni, chętni do pracy i godni zaufania, żeby nadstawiali karku za was, którzy macie inne kłopoty na głowie, by bronili waszych praw i nagłaśniali uderzające w wasz dobrobyt szwindle, muszą godnie zarabiać i przestać doświadczać upokorzenia od swoich naczelnych i współpracowników. Skoro doszliśmy (przynajmniej deklaratywnie) do tego, że bicie dziecka nie kształtuje jego charakteru, tylko krzywdzi i traumatyzuje, powinniśmy również sprzeciwiać się tezie o uszlachetniającym cierpieniu w dorosłości i życiu zawodowym. Powtórzę się, bo pisałam już o tym w jednym ze swoich felietonów. Musimy przestać wierzyć w dziennikarską martyrologię i to, że bycie dobrym dziennikarzem ma boleć, a bycie ważnym redaktorem musi ten ból podsycać 20. To nieprawda. Opresja daje w kość, a nie hartuje ducha czy charakter.
Chcę więc, żebyście poznali ludzi, z którymi macie więcej wspólnego niż z publicystami, którzy na swojej obecności dorobili się willi w Konstancinach i z problemami przeciętnego Kowalskiego nie mają lub nie chcą mieć nic wspólnego
Jednocześnie ta książka jest zaproszeniem moich koleżanek i kolegów do spojrzenia krytycznie na nasze środowisko, którego przecież jestem częścią. Wszyscy i wszystkie mamy coś za uszami, czegoś nie potrafimy, na przykład porozumiewać się bez przemocy, ale bez powiedzenia tego na głos nie da się ruszyć do przodu. Sprzątanie medialnego syfu można więc zacząć od redakcyjnej kuchni, skoro wiadomo, że obecna sytuacja polityczna, pomimo wygranej opozycji ponoć demokratycznej w wyborach, daje niewielkie, a na pewno niebłyskawiczne szanse na zmiany. Każda władza ucieka się – w mniej lub bardziej oficjalny sposób – do nacisków na próbujących ją prześwietlać przedstawicieli mediów.
To nie oznacza, że nie potrzebujemy regulacji profesji dziennikarza, który wbrew powszechnym opiniom wcale nie jest określony w przepisach jako zawód zaufania publicznego (może powinien?). Każdy i każda z nas, pracowników mediów, podlega bowiem niby nowelizowanej, a jednak przestarzałej ustawie o prawie prasowym z... 1984 roku, w erze przed internetem i kapitalizmem, i nie ma dostępu do faktycznie zainteresowanej ochroną jego ergo publicznego interesu i niezależności instytucji. Wypełnienie tych luk jest wyzwaniem na przyszłość.
Wkładam kij w dziennikarskie mrowisko po to, by wywołać twórcze zamieszanie i dyskusję o branży, ale i relacjach w pracy w ogóle. Taką, jakiej nie mieliśmy do tej pory w wolnej Polsce, bo zawsze było coś ważniejszego do załatwienia. Wysuwam powyższe postulaty jako osoba nieuwikłana w towarzysko-branżowe układy, nieposiadająca żadnej władzy, w pewnym sensie jednak uprzywilejowana. Pracuję w redakcji, która pozwala mi być sobą i nie próbuje dostosowywać się do mainstreamowych, wygładzonych narracji.
Świadomie odmawiam udziału w dziennikarskim wyścigu o Grand Pressy 21 i inne nagrody oraz stanowiska. Jeśli ceną okaże się brak zaproszeń do publicystycznych programów i audycji, a wielkie dziennikarskie nazwiska zamiast empatycznie spojrzeć na swoich podwładnych, zaczną zarzucać mi buńczuczność, jestem gotowa ją zapłacić. Jednak bohaterską pelerynę zostawiam dziennikarkom śledczym, bo sama jestem tylko bezczelną dziewuchą. Słowem: robię to wszystko, bo uważam, że nie mam nic do stracenia. Ale mam dość narzekania, że niczego nie da się zmienić. Ów niedasizm, który podtrzymują politycy, chciwe korporacje i inni strażnicy opresyjnych systemów, w tym dziennikarskiego, doprowadził nas do miejsca, w którym jesteśmy. Czy sądzicie, że jest zbyt późno, by się przeciwko temu zbuntować?
Ja nie. Powiem więcej. Nauczyłam się tego, latami pisząc o niezbyt – jak to mawiamy w branży – sexy temacie, czyli globalnym ociepleniu. Jeszcze nie tak dawno propozycje tworzenia tekstów na ten temat kwitowano politowaniem, mówiąc: „Paulina i ten jej klimacik”. Dziś większość portali ma klimatyczne serwisy na stronach głównych. Oczywiście, że nie wydarzyłoby się to bez zaangażowania aktywistów, ale media też miały w tym swój udział. Skoro jeden z największych brytyjskich dzienników „The Guardian” zdobył się na to, by przestać reklamować trucicieli planety, może nasze tytuły też by mogły? Ktoś powie, że zachodnie media są inaczej finansowane, a polskie nie zdołałyby się utrzymać. Nie będzie kłamał. Tylko, czy to oznacza, że pytania, które powinniśmy sobie stawiać, powinny się zaczynać nie od „czy”, a nie „jak”?
Za Michaelem E. Mannem, autorem Nowej wojny klimatycznej, często zdarza mi się powtarzać, że nie tylko bagatelizowanie problemów, ale także fatalizm to droga donikąd, a także nowa odsłona negacjonizmu. Nie zamierzam udawać, że jest dobrze, że zmiany nie są trudne do wywalczenia, ale nie przyłożę ręki do wzmacniania opowieści, która działa tak samo jak zamykanie oczu na prawdę. No i jestem to winna moim koleżankom, które zostały w gównoredakcjach, tracąc nadzieję na cokolwiek.
W mojej poprzedniej – dużej i uchodzącej za prestiżową – redakcji światła często paliły się do późnych godzin wieczornych. Mnie też zdarzało się wychodzić po 23 albo spotykać osoby sprzątające, które pytały, czy na pewno będę jeszcze pić kawę o tej porze. Chciałyby wyparzyć piętrzące się w kuchennym zlewie i na biurkach kubki, a potem wyczyścić ekspres i rozciągające się dookoła mleczno-kawowe pobojowisko.
Tak, będę pić kolejne espresso, bo tylko kofeina pomoże mi to przetrwać. Na koks, który służył ponoć wyżej postawionym korposzczurom (w sumie to nie wiem, skąd to porównanie, bo szczury to mądre zwierzęta, które nie skazują się dobrowolnie na pracę ponad siły), nie było mnie stać. Na kołacze też nie. Od tamtej pory twierdzę, że ciężką pracą ludzie się co najwyżej męczą.
Wtedy jednak wmawiałam sobie, że tak trzeba i dalej redagowałam tekst o „najpiękniejszych piersiach w polskiej kinematografii”. W końcu nic się tak dobrze nie sprzedaje jak cycki umieszczone obok tekstów o tym, jak Prawo i Sprawiedliwość bardzo nie szanuje kobiet. To są te ambitne tematy, które miałam robić jako dziennikarka?
Gdy na chwilę pozwalałam odpocząć moim oczom od wpatrywania się w wielki ekran monitora, zerkałam w okno na opustoszałe i sąsiadujące z siedzibą mojej redakcji budynki. Moja złość i poczucie niesprawiedliwości kipiały w przegrzanym od wymyślania clickbaitowych tematów mózgu. Przecież to białe kołnierzyki, a nie przedstawiciele tak zwanych wolnych, kreatywnych zawodów, do którego zalicza się dziennikarzy, robią nadgodziny w przeszklonych biurowcach. A przynajmniej tak to sobie kiedyś mylnie wyobrażałam. Ale może przesadzam i tak naprawdę generowanie dziesiątek tekstów dziennie o tweetach polityków i golach Lewandowskiego za niewielkie pieniądze i pod dyktando liczących zyski szefów ma coś wspólnego z byciem niezależną i twórczą? Szybko mi to wyjaśniono.
„Wiesz, Paulinko, malarz też poświęca dużo czasu i pracy na to, by stworzyć arcydzieło. Ale to makler giełdowy potrafi zarobić w godzinę tyle, co artysta w rok” – usłyszałam od przełożonej, gdy w dużej, uchodzącej za prestiżową redakcji poprosiłam o podwyżkę.
Ile wtedy mi płacono? Niewiele ponad dwa tysiące złotych. W Warszawie, w pełnym wymiarze godzinowym, z roboczymi weekendami i nadgodzinami, których nikt nie liczył. Zatrudniona na umowie o dzieło. I pełna nadziei, że kiedyś wreszcie mnie docenią, a koszmar początkującej dziennikarki, która musi oddać dziesięć newsów dziennie o niczym, się skończy.
Czy czegoś się tam nauczyłam? Owszem. Opanowałam do perfekcji charakterystyczne dla polskiej edukacji polonistycznej w liceum i w internetowych mediach lanie wody w publikowanych tekstach. Tych samych, pod którymi mieliśmy zwyczaj podpisywania się akronimem lub inicjałami, i przez które potem wylewałam łzy w redakcyjnej toalecie.
Z bezsilności popłakałam się na przykład wtedy, gdy musiałam napisać kolejny bzdurny artykuł o odkryciu w oceanie jakiegoś mikroorganizmu. Uwielbiam przyrodę, ale w tym wypadku najważniejsze dla mojego wydawcy było to, że żyjątko przypominało wyglądem postać z kreskówki. Wiecie – coś, co można opowiedzieć trzema zdaniami i co zrobiło już pierdyliard mediów przed nami, miałam rozciągnąć do objętości około strony A4, bo jedynie takie teksty wyświetla przeglądarka Google’a i czyni widocznymi dla internautów. Nie byłam w stanie i nie rozumiałam, po co mam to robić. Ale robiłam codziennie.
Potem czytałam o sobie i swojej redakcji w necie, że robimy z ludzi idiotów. Trudno zaprzeczyć. Wartościowe informacje umieszczaliśmy dopiero w połowie lub na końcu materiału po to, by jak najdłużej zatrzymać na stronie liczącą na jakiś wreszcie konkret czytelniczkę. Pod względem jakości treści medialne można by więc umieścić gdzieś pomiędzy szkolnym wypracowaniem i prymitywnym tekstem reklamowym. Ale najważniejsze jest to, czy się klikają.
Nie myślcie sobie jednak, że clickbaitozę wymyślono w czasach internetu, bo jej prototyp istniał w dawnej prasie papierowej. Na przykład w 1929 roku łódzki „Głos Poranny” w tekście o strzelaninie w przędzalni Widzewskiej Manufaktury na wstępie zapowiada dwa trupy, by pod koniec przyznać, że z rąk inicjującego otwarcie ognia pracownika zginął tylko jego dyrektor 22. Do druku nierzadko szły więc przygotowane naprędce artykuły i nieprawdziwe informacje. Internet jedynie podkręcił i przyspieszył ten proces, sprawiając, że media stały się fabryką newsów. A praca przy taśmie produkcyjnej do prestiżowych i twórczych nie należy.
Wychowanej w katolicko-neoliberalnym duchu dziewczynie pozostawała mi więc wiara w świętość zapierdolu i konieczność dźwigania krzyża. Na przykład w postaci poczucia bezsensu i żenady przynajmniej do momentu, aż moja Golgota zmieni się w dziennikarski Mount Everest. „Bo się zmieni, prawda?” – mamiłam się retorycznym pytaniem przy codziennym odbijaniu karty magnetycznej w biurze, choć dobrze czułam się wyłącznie wtedy, gdy z niego wychodziłam.
Jedyną osobą, która zawsze odpowiadała mi „dzień dobry” i „do widzenia”, był ochroniarz. Większość ważnych dziennikarzy, z którymi pracowałam, nie miała nawet pojęcia, kim jestem. Pewnie stażystką, jakich przez tę redakcję przewinęły się setki.
Gdy wychodziłam z betonowo-szklanej puszki znanej jako warszawski oddział pewnego wielkiego medialnego koncernu, wypalałam dziesiątego tego dnia papierosa, który czasem zastępował mi normalne posiłki, wsiadałam na rower albo do wypełnionej sfrustrowanymi twarzami kolejki miejskiej i zaklinałam rzeczywistość piosenką ukrzyżowanego Briana z mojego ulubionego filmu Monty Pythona. Niełatwo było jednak patrzeć na jasną stronę życia, gdy okazywało się, że po kolejnych prośbach nie dostanę umowy o pracę, na moje konto nie wpłynęła na czas wypłata albo docierał mniejszy niż zapisany w umowie przelew. Na szczęście wynajmowałam mieszkanie od znajomej osoby, mogłam od czasu do czasu spóźniać się z czynszem. Jej cierpliwość nigdy nie dotarła do ostatecznej granicy. Moja po kilku latach – tak. A przy okazji siadła też psychika.
„Dość” powiedziałam, dopiero gdy z niejasnych przyczyn nie chciano opublikować mojego tekstu o aborcji farmakologicznej.
Wtedy jeszcze nikt nawet nie myślał o tym, że Trybunał Konstytucyjny przeprowadzi zamach na prawa kobiet w czasie pandemii. Ba, gdyby ktoś powiedział, że z powodu ekspansji wirusa z Chin zatrzyma się cały świat, wszyscy popukaliby się w czoło. To także moment, gdy hasło „Aborcja jest ok” szokowało cały polski mainstream. No, przynajmniej całą moją ówczesną redakcję, która lubiła uchodzić za liberalną i postępową.
Wiedziałam jednak, że zrobiłam dobry materiał. Ważny dla mnie i ważny dla Polek, którym wmawiano od lat, że prawa reprodukcyjne są kwestią ideologii, a nie zdrowia i życia. Od moich rozmówców – aktywistek, ginekologa, prawniczek działających na rzecz równości i dziewczyn, które miały za sobą aborcję – usłyszałam: „Pani Paulino, nikt nie napisał tak wnikliwego i świetnego artykułu na ten temat, dziękujemy”. Ale wiadomo, że nie dla nich pisze się teksty, tylko dla pienię... Znaczy: dla czytelników, rzecz jasna. Od wydawcy więc dowiedziałam się, że treść wydaje mu się zbyt skomplikowana dla przeciętnego odbiorcy, jest za długa i za mało clickbaitowa.
To ostatnie było prawdą.
Nie chciałam robić sensacji z przerywania ciąży. Próbowałam pokazać, że to coś normalnego, a nie powód do wstydu czy ekscytacji. Bezskutecznie przekonywałam o tym wydawców i redaktorów. Artykuł kurzył się na dysku, a ja w końcu bez podawania przyczyn obwieściłam, że odchodzę.
Po czasie wiem, że gwoździem do trumny mojej kariery w mainstreamie było coś innego. Zrozumiałam to na terapii, a przypomniałam sobie po przeczytaniu tekstu 23 Szymona Jadczaka o atmosferze panującej w eksredakcji Tomasza Lisa.
W „Newsweeku” ten ostatni pełnił funkcję redaktora naczelnego przez 10 lat. Po tym czasie, dokładnie 24 maja 2022 roku, nagle rozstał się z redakcją. Ringier Axel Springer, do którego należy gazeta, nie podał oficjalnej przyczyny tej decyzji, co wywołało lawinę medialnych i kuluarowych spekulacji. Najczęściej domniemywano, że publicysta miał dopuszczać się nadużyć w miejscu pracy. Szymon Jadczak dotarł do podwładnych Lisa, którzy zarzucili swojemu szefowi to, że „doprowadzał ich do ataków paniki, poniżał, rzucał wulgarne, seksistowskie odzywki oraz tworzył atmosferę przesiąkniętą chamstwem” 24.
Według ich relacji zachowanie naczelnego nosiło znamiona mobbingu i było bezskutecznie zgłaszane do „właściwych komórek firmy”. Bohater tekstu zaprzeczył wszystkim przypisywanym mu nadużyciom, a Jadczakowi zapowiedział wytoczenie procesu. Później ze swojej deklaracji się wycofał. W chwili pisania tej książki do żadnego procesu nie doszło 25. Lis twierdzi, że autor reportażu kłamie w odwecie za odmowę przyjęcia go do zespołu „Newsweeka” 26. Ale to byłego naczelnego tej gazety rozmówcy Jadczaka nazwali mściwym i w obawie o ewentualne szykany nie zdecydowali się ujawnić swoich nazwisk w tekście. Niektórzy twierdzą, że anonimowi bohaterowie nie są wiarygodni.
Ale zgłaszanie problemów w „Newsweeku” publicznie ogłosiła 27 Renata Kim. Czy wierzę w przedstawione historie? Odpowiem tak: sama cytowane przez Jadczaka zdanie: „jak ci się nie podoba, to możesz wypierdalać”, usłyszałam co najmniej raz, podczas jednej z wielu błagalnych rozmów o zwiększeniu pensji. O raz za dużo.
Powiedzieć, że często czułam się wtedy nikim, to nic nie powiedzieć, zwłaszcza że przez pierwszy rok pracy jako dziennikarka ledwie dostawałam najniższą krajową 28 i harowałam w weekendy, podczas gdy przelewy starszych kolegów piszących jeden tekst do wydania papierowego tygodniowo potrafiły opiewać na kilkanaście tysięcy złotych.
Wiem, że o jawności płac można w Polsce tylko pomarzyć. Mimo to na korytarzach albo pod biurem podczas nerwowego wypalania papierosa za papierosem szeptano z nieskrywanym rozżaleniem, że szefowie pojawiający się w redakcji wyłącznie na poniedziałkowych kolegiach kasują miesięcznie wielokrotność pensji wszystkich szeregowych pracowników razem wziętych. Te informacje wyciekały zapewne od równie dojechanych tą niesprawiedliwością księgowych.
Moi bliscy pamiętają dni, kiedy walczyłam ze sobą, żeby w ogóle wstać z łóżka. Mimo ich protestów zabierałam też laptopa na imprezy albo wakacje, żeby pracować. Pamiętam, jak na plaży w Cannes, do którego dotarłam w ramach czterech przesiadek przez pół Europy, bo tak było najtaniej, szukałam wi-fi, by skończyć obiecany tekst. Jak to samo robiłam na pełnym skacowanych ludzi polu namiotowym w Pilźnie, gdzie miałam bawić się na festiwalu. I pamiętam też kłótnie z moim byłym chłopakiem o to, że go nie słucham, tylko znowu gapię się w ekran, kłamiąc, że już kończę ostatni akapit artykułu i że nie odbiorę telefonu z pracy w czasie Wigilii.
Czasem wychodziłam z redakcji usytuowanej wśród szarych wieżowców, zielonych żabek i zakorkowanych ulic i szłam prosto do pubu albo do znajomych. Poznawałam tam nowych ludzi. Było regułą, że kiwali oni głowami z podziwem i aprobatą, kiedy mówiłam, gdzie pracuję. Wyjątkiem były moje koleżanki z telewizji. „Prestiżem się nie najesz i nie zapłacisz za czynsz” – zwykły mawiać, a nocne zmiany w studiu odsypiały na porannych wykładach z etyki dziennikarskiej.
Może i miały rację, ale „jestem dziennikarką w znanej redakcji” wciąż brzmiało nieźle. Byłam dumna z tego, że bez żadnych koneksji (choć jedna z redakcyjnych koleżanek insynuowała, że na pewno musiałam się z kimś przespać albo być czyjąś krewną) jeszcze w czasie studiów zaczęłam pracę w poczytnym medium, dostawałam od czasu do czasu zaproszenia na premiery filmowe i nowości książkowe w gratisie. Gdy akurat nie byłam przyklejona do biurka, czytając depesze Polskiej Agencji Prasowej, miałam okazję poznawać ciekawych ludzi i próbować szlifować swój pisarski warsztat.
Osób takich jak ja, które pochodzą z małego miasta i zwyczajnej rodziny i które wierzą, że pracą w mediach wygrały na życiowej loterii, przewijają się przez świat dziennikarski rzesze. Rzeczywistość błyskawicznie rewiduje ich przekonania, a duże korporacje medialne, działające w rzeczywistości jak folwarki, cynicznie to wykorzystują.
Jak nie nazwać wyzyskiem zatrudniania za półdarmo młodych, wiedzionych wielkimi aspiracjami ludzi, których traktuje się jak zaprzęg do masowego generowania niskiej jakości treści, często pisanych dla algorytmów lub reklamodawców? Jeśli prześledzicie historie pracowników ważnych gazet i portali, zobaczycie, jak wielka panuje tam rotacja, głównie na niskich, dziennikarskich, redaktorskich szczeblach. Reszta posad zwykle pozostaje niezmienna od dekad.
Oczywiście trzeba pamiętać, że ta medialna karuzela bywa bardzo kapryśna. Zdarza się, że jakiś zarząd postanawia jeszcze więcej zarobić na jakimś tytule i zoptymalizować koszty. Wtedy lecą także głowy świętych krów niezależnie od dorobku.
Właściwie jest dokładnie odwrotnie. Jesteś posłuszny i wykonujesz polecenia, które czynią z ciebie mediaworkerkę, a nie umiejącą zmieniać rzeczywistość dziennikarkę? Świetnie, twoja kariera w mediach ma szansę przypominać spokojnie płynący strumień, w którym może i nie ma zbyt wielu kolorowych ryb, ale przynajmniej jest względnie bezpiecznie. Gorzej, jeśli głośno powiesz, że coś ci nie pasuje. Na przykład metody zarządzania twojego naczelnego.
Dziennikarskich autorytetów często wzniesionych na nieprawdziwych legendach nikt nie ma odwagi skrytykować. Nie dziwię się. Po odejściu Tomasza Lisa z „Newsweeka” wciąż masa ludzi jest gotowa dać się za niego pokroić. Brakuje zaś środowiskowej refleksji o tym, czy i komu służy dotychczasowy model pracy w mediach, nastawiony na konkurencyjność, hierarchiczność i gnojenie niżej postawionych pracowników.
W młodym pokoleniu nie brakuje utalentowanych ludzi. Nie są też oni roszczeniowi ani leniwi. Przeciwnie. Większość dużo lepiej niż ich szefowie odnajduje się w cyfrowej rzeczywistości, potrafi korzystać z technologii i… cierpi na pracoholizm, nie otrzymując za to żadnej gratyfikacji. Dostają za to od starszych kolegów komunikat, że trzeba być produktywnym cały czas, najlepiej na 120 procent i 16 godzin na dobę.
To przecież wmawia nam wszechobecna kultura zapierdolu i podtrzymujący ją ludzie. Profesor Marcin Matczak przekonuje, że spędzanie tylu godzin w biurze to nic złego 29, tylko gwarancja sukcesu, którym najwyraźniej gardzą młodsze od niego generacje i nawołujące do zawodowej higieny partie lewicowe 30. Upominanie się o przestrzeganie praw pracowniczych? Jezu, komunizm i promocja przeciętności.
Później ojciec Maty tłumaczył się, że chodziło mu o „samodoskonalenie się” 31. Chciałabym, żeby powtórzył to w twarz mojej przyjaciółce, która ze znajomością dwóch języków obcych, niezwykłym piórem i masą doświadczenia nie mogła się w dużym medium doprosić, by zamiast w nieskończoność przedłużać jej okres próbny, w końcu i zgodnie z prawem zatrudniono ją na etat.
Tak wygląda praca u największych graczy w tej branży. Napędzanie machiny tworzenia contentu 32 – bo tym dziś jest robota w mediach – skutkuje tym, że lwia część pracowników mediów odchodzi po cichu, wycieńczona niskopłatną i niesatysfakcjonującą harówką, w której nikogo nie obchodzi, w czym jesteś naprawdę dobry.
Gdy wychodzą na jaw informacje o tym, że gdzieś stosowano mobbing lub jego łagodniejsze pochodne, słyszymy od znanych dziennikarzy: przecież zawsze tak było i nikt nie narzekał. Nas też kiedyś ktoś dojeżdżał, mówią, a więc i ty musisz to przetrwać, przejść szkołę życia czy tam chrzest bojowy. Problem w tym, że to już nie jest tylko etap na drodze do wielkiego finału. To twoje życie w mediach. Na twoje miejsce jest cała masa studentów dziennikarstwa, którzy przyjdą robić za grosze w nadziei, że to im akurat się uda.
Wiara w to, że w końcu nadejdzie twój moment chwały, nie gaśnie tak szybko jak zepsuty redakcyjny CMS 33 na niedzielnym dyżurze bez wsparcia IT. Może po prostu wystarczyło zmienić pracę?
Marzyłam od dziecka o pisaniu. Nie chciałam tak po prostu z niego rezygnować. Jednocześnie od koleżanek i kolegów z branży słuchałam opowieści o żałosnych warunkach pracy w pozostałych mediach. Pójść do innej redakcji? A czy w ogóle gdzie indziej jest lepiej?
Może to syndrom sztokholmski, a może pogodzenie się z tym, że od lat w tej branży stosuje się przemoc ekonomiczną wobec dziennikarzy i nikt się nie buntuje. Muszę zacisnąć zęby, brać jak najwięcej chałtur i w nocy pisać teksty sponsorowane o idealnych kolorach zasłon do sypialni, żeby mieć pieniądze na przeżycie i jakieś zaskórniaki. To one pozwoliły mi ostatecznie rzucić pracę, która wyeksploatowała mnie fizycznie i doprowadziła do depresji.
Gównodziennikarstwo istnieje. Tworzy chore na bezradność i znieczulicę środowisko, które potrzebuje uzdrowienia. Mit zmieniającego świat dziennikarza w szarym prochowcu z notesem i dyktafonem w dłoni dawno odszedł do lamusa. Liczy się nienasycalny, wypalający fast journalism o jakości dokładnie takiej jak jedzenie w macu i potrzebny do tego, by opakować nim treści reklamowe.
Wiedzą to ludzie zarządzający rozwojem mediów, nastawieni na zysk, liczący przelewy za publikację reklam. To młot, a kowadłem są zatrudniani przez nich redaktorzy naczelni, mentalnie nieumiejący odciąć się od zasad zarządzania ludźmi zaciągniętych prosto z folwarków i podlanych ostrym, patriarchalno-kapitalistycznym sosem. A ty, dziennikarzu i dziennikarko, tkwisz na dole tej drabinki i wydaje ci się, że nic nie możesz z tym zrobić.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Paulina Januszewska
Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?
Warszawa 2024
Copyright © by Paulina Januszewska, 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2024
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67075-90-9
Redakcja: Dawid Krawczyk
Korekta: Urszula Roman
Opieka redakcyjna: Julian Kutyła, Patryk Walaszkowski
Projekt okładki i układ typograficzny: Marcin Hernas
Zdjęcie na okładce: Jakub Szafrański
Złożono krojami Chap Floriana Schicka i Lauriego Toikki oraz Marat i Marat Sans Ludwiga Übele
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10 lok. 3
00-013 Warszawa
wydawnictwo.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, lok. 3, Warszawa), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3), księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl) i w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Bøaszczyk