Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
56 osób interesuje się tą książką
Żeby dało się wykorzystać truciznę jako broń, muszą zostać spełnione trzy warunki: trzeba mieć odpowiednią substancję, nie może być komplikacji podczas podawania jej ofierze i należy opracować plan wyparcia się udziału w zamachu. Oczywiście te trzy warunki daje się spełnić na najróżniejsze sposoby.
GAZ BOJOWY I SUBSTANCJE RADIOAKTYWNE, TOKSYNY I TAL, TAJNI AGENCI I TERRORYŚCI.
Ulf Ellervik zagłębia się w sztukę zabijania za pomocą trucizn. Okazuje się, że to trudniejsze, niż można by pomyśleć. Sposoby są liczne i niejednokrotnie bardzo pomysłowe.
Co powiesz na przerobione parasole albo zatrute cygara? A może radioaktywna herbata albo mgiełka śmiercionośnych perfum?
Opowieści o prawdziwych zbrodniach przedstawione zostają w świetle nauki. Poznajemy też makabryczną historię otruć motywowanych politycznie. Ulf Ellervik odnosi się do znanych i nieznanych przypadków, opisując nam zdarzenia wzbogacone o tło kulturowe, poruszające historie ludzi i… chemię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Löddeköpinge, 2019
W koniecznym wypadku ukarania kogo śmiercią musimy ten krok oczywistą potrzebą uzasadnić i usprawiedliwić.
NICCOLÒ MACHIAVELLI, Książę (1532)[1]
Czy chodziło ci ostatnio po głowie, żeby kogoś otruć? Jeśli tak, dobrze się nad tym zastanów! Poza tym, że to karalne i głęboko nieetyczne, nie jest też wcale takie proste, jak usiłuje nam wmówić popkultura. Na ogół morderca zaczyna od znalezienia sprytnego sposobu, żeby ofiara weszła w kontakt z trucizną. Czemu nie wlać jej do ucha soku blekota pospolitego (zob. William Shakespeare, Hamlet)? A może zatruć karty księgi (zob. Umberto Eco, Imię róży)? W zależności od tego, jakiego rodzaju napięcia oczekujemy, nasza ofiara będzie umierać albo spokojnie i niepostrzeżenie, albo w najbardziej przerażających katuszach. Do tej ostatniej kategorii należy otrucie strychniną – wszystkie mięśnie się po niej napinają, a usta wykrzywiają się w absurdalnym uśmiechu sardonicznym, risus sardonicus (zob. Arthur Conan Doyle, Znak czterech). Diametralne przeciwieństwo takiej śmierci stanowi podstępny tal – zatrucie przypomina przewlekłe dolegliwości żołądkowe, które powoli, ale nieubłaganie wykańczają ofiarę.
Niektórzy – mniej pomysłowi – pisarze zadowalają się pospolitymi truciznami: arszenikiem i cyjankiem. Inni sięgają po bardziej egzotyczne substancje, czasem całkowicie zmyślone. W prawdziwym świecie mamy jednak w bród przeraźliwych trucizn i przypadków spektakularnych otruć. Dlatego w tej książce postanowiłem sięgać po popkulturowe przypadki otruć jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Skupiłem się raczej na państwach używających trucizny do eliminacji niewygodnych dysydentów lub przywódców państw, z których polityką akurat się nie zgadzają. Nie jest to nic nowego, w każdej epoce władcy mordowali i byli mordowani, a przyświecały temu bardziej lub – na ogół – mniej szlachetne cele.
Szanse, że w dzisiejszych czasach coś takiego ujdzie prywatnej osobie płazem, są małe, żeby nie powiedzieć zerowe. Głównie dlatego, że chemicy rozwinęli niebywale zaawansowane metody analizy i oznaczania nawet niskiego stężenia większości substancji chemicznych. Nie jest też łatwo zdobyć wystarczająco trującą substancję. Większość z nich podlega ścisłemu rozrachunkowi, a oczyszczenie tego, co rośnie w ogrodzie, do takiej postaci, jaką można by dodać ukradkiem do jedzenia, wymaga zazwyczaj sporo trudu. Zupełnie innymi zasadami kierują się jednak państwa – są one w stanie brać garściami z niewyczerpanego źródła zabójczych substancji. Czy zatem należy sądzić, że jeśli jakiś kraj zdecyduje się kogoś otruć, nie ma zmiłuj, już po takim człowieku? Wcale tak nie jest. Otrucie kogoś to skomplikowane przedsięwzięcie i mimo wręcz nieograniczonych zasobów często kończy się niepowodzeniem. Ta książka mówi właśnie o takich nieudanych próbach. O sytuacjach, gdy otruty na przekór wszystkiemu przeżył, i o zamachach, które udało się stłumić w zarodku lub które doprowadziły do poważnych incydentów dyplomatycznych.
Żeby dało się wykorzystać truciznę jako broń, muszą zostać spełnione trzy warunki: trzeba mieć odpowiednią substancję, nie może być komplikacji podczas podawania jej ofierze i należy opracować plan wyparcia się udziału w zamachu. Oczywiście te trzy warunki daje się spełnić na najróżniejsze sposoby.
Państwa rzadko miewają trudności ze zdobyciem trucizny. Wiele krajów ma – lub w każdym razie miało – specjalistyczne laboratoria z gronem ekspertów będących w stanie ją dostarczyć. Niektórych substancji, na przykład rycyny, jest pod dostatkiem, zdobycie innych kosztuje zaś niewiarygodnie dużo zachodu. Przykładowo żeby uzyskać polon, wyjątkowo niebezpieczny pierwiastek, konieczny jest dostęp do wyspecjalizowanego reaktora jądrowego, a gdy pozyska się już wystarczającą ilość, trzeba się śpieszyć, bo szybko się rozpada.
Jeśli chodzi o sam moment otrucia, pomysłowość ludzka nie zna granic. Oczywiście idealnie byłoby po prostu upuścić ofierze na plecy kropelkę wchłanianej przez skórę trucizny, lecz na ogół dana substancja musi dostać się do krwiobiegu, żołądka lub płuc, żeby była skuteczna. Wśród osobliwych rozwiązań technologicznych znajdziemy wypełnione trucizną kule, którymi strzelano z parasoli (zabójstwo Georgiego Markowa, 1978 r.), paczek papierosów (nieudana próba zabójstwa Gieorgija Okołowicza, 1954 r.), piór wiecznych (nigdy nieprzeprowadzona próba zabójstwa Fidela Castro, 1963 r.) czy aktówek (nieudana próba zabójstwa Władimira Kostowa, 1978 r.). Są nawet aparaty, które wystrzeliwują trującą chmurę, na przykład z zabójczym cyjanowodorem (zabójstwo Łewa Rebeta, 1957 r.).
Inny problem związany ze stosowaniem trucizny polega na tym, że morderca musi podejść blisko ofiary. Z jednej strony na ogół trudno jest aż tak się zbliżyć do chronionego przywódcy, z drugiej – zawsze zachodzi ryzyko, że morderca przy okazji sam się otruje. Solidnie zaplanowany zamach wymaga więc, żeby w pogotowiu czekał pomocnik z pojazdem, którym będzie można szybko oddalić się z miejsca zdarzenia, a najlepiej także z odtrutką, gdyby doszło do nieszczęśliwego wypadku.
W końcu i samemu agentowi, i posyłającemu go w tę misję państwu chodzi o to, żeby uniknąć odpowiedzialności. Najlepiej więc, żeby zastosowana trucizna przypominała działaniem zwykłą, chociaż poważną chorobę. Wiele substancji trujących wpływa na żołądek i jelita i z początku trudno je odróżnić od silnego zatrucia pokarmowego. W tej grupie znajdziemy między innymi tal – bardzo nieprzyjemny metal. Inne trucizny, na przykład glikozydy nasercowe, występujące choćby w naparstnicy purpurowej, w dużych dawkach skutkują chorobami serca. Tak więc pewnym paradoksem jest to, że digoksyna, jedna z toksyn naparstnicy, służy za lek na serce. W wielu przypadkach pojawiają się jednak także charakterystyczne, demaskujące otrucie skutki niepożądane, dlatego ważne jest odpowiednie dawkowanie, żeby te objawy nie wystąpiły aż do chwili, gdy będzie już za późno na ratunek. W jeszcze innych przypadkach ogromną zaletę stanowi to, że ofiara z początku nic nie zauważa, dzięki czemu sprawca ma czas i możliwość dyskretnie się wycofać, zanim ktokolwiek nabierze podejrzeń. Dlatego przyszły morderca chce podać ofierze dawkę wystarczająco wysoką, żeby pozbawić ją życia, a zarazem jak najniższą, żeby uniknąć demaskacji. Poza tym musi pozbyć się ewentualnych resztek trucizny w jakiś w miarę bezpieczny sposób, żeby postronnym nie stała się żadna krzywda i żeby nikt nie trafił na trop przestępstwa.
Dlatego próby otrucia dość często kończą się fiaskiem. Na sam początek trzeba mieć bowiem silnie trującą substancję, której dokładne właściwości prawdopodobnie nie są do końca znane. Istnieją wprawdzie szacunki dotyczące toksyczności wielu środków, ale na ogół bazują na eksperymentach na zwierzętach, których wyniki rzadko daje się odnieść bezpośrednio do ludzi. Tylko w wyjątkowych przypadkach – na szczęście! – dysponujemy danymi na temat tego, jak trująca jest dana substancja dla człowieka. Do tego my, ludzie, nie jesteśmy zrobieni na jedno kopyto. Odnosi się to też do odporności na trucizny. Niektórzy są bardziej wrażliwi – na przykład osoby chore lub starsze – inni mają znacznie większą tolerancję. Co więcej, jest jeszcze jeden powód, dla którego próby otrucia kogoś spełzają na niczym. Wygląda na to, że nawet wierni agenci dostrzegają w tym problem moralny, i znaleźć można mnóstwo przykładów, kiedy niedoszły morderca w ostatniej chwili się wycofał.
Rzadko się zdarza, żeby jakieś państwo przyznało się do tego, że sięgnęło po truciznę, aby się pozbyć niewygodnego przeciwnika politycznego. Wręcz przeciwnie – zwykle taka działalność jest utrzymywana w ścisłym sekrecie i ma wyraźny posmak tajemniczości. W kilku odosobnionych przypadkach dziesiątki lat później sprawcy przyznawali się do tego, że kiedyś faktycznie otruli daną osobę, ale tylko sporadycznie któryś z nich wypowiadał się oficjalnie. Morderstwo Georgiego Markowa w Londynie w 1978 roku jest dowodem na to, jak trudno osiągnąć sukces mimo przeznaczonych na ten cel sporych środków. Były generał KGB, Oleg Kaługin, wspomniał o Markowie jako przykładzie „mokrej roboty”, do której dochodziło za czasów, gdy kierował w KGB Zarządem K (kontrwywiad). W jego wypowiedzi daje się dostrzec wewnętrzną sprzeczność, ponieważ Kaługin – nie bez dumy – opisuje wiedzę, w jakiej posiadaniu było KGB:
Przez najbliższe pół roku wspólnie z Bułgarami dopracowywaliśmy plany zabójstwa Markowa, wykorzystując „talenty” naukowców z KGB szkolonych w posługiwaniu się truciznami i innych metodach mordowania ludzi. To był bolesny proces metodą prób i błędów, który czasem jako żywo przypominał czarną komedię. Jednak w końcu nawet Rosjanie i Bułgarzy nie mogli tego zepsuć: dostaliśmy naszego człowieka[2].
Ironią losu jest w tej historii to, że w tym samym roku nie powiodły się co najmniej dwie inne próby zabójstwa przy użyciu tej samej trującej substancji – rycyny.
Oczywiście nie tylko państwa dawnego bloku wschodniego korzystały z trucizn z większym bądź mniejszym powodzeniem[3]. Przez pierwsze trzydzieści lat po drugiej wojnie światowej również Stany Zjednoczone, Wielka Brytania czy Francja posługiwały się przy wielu okazjach różnymi truciznami, a w latach 90. XX wieku doszło do sporej liczby motywowanych politycznie otruć, przede wszystkim na Bliskim Wschodzie. Przez ostatnie dwadzieścia lat na europejskiej ziemi regularnie widywaliśmy podejrzane morderstwa przy użyciu najbardziej egzotycznych substancji chemicznych. Często chodziło w nich o osoby, które odeszły z jakiejś rosyjskiej organizacji wywiadowczej.
Wyruszmy zatem teraz w podróż po ostatnich sześćdziesięciu latach i przyjrzyjmy się inspirowanym przez tajne służby próbom otrucia, które z tego czy innego względu się nie powiodły.
[1] Wszystkie cytaty z Księcia za: N. Machiavelli, Książę, tłum. A. Sozański, Fundacja Nowoczesna Polska – Wolne Lektury.
[2] B. Wołodarski, Truciciele z KGB. Likwidacja wrogów Kremla od Lenina do Litwinienki, tłum. M. Kowalczyk, Wydawnictwo RM, 2015, s. 32.
[3] Wyśmienite streszczenie można znaleźć tutaj: S. Shpiro, Poisoned chalice: Intelligence use of chemical and biological weapons, „International Journal of Intelligence and Counterintelligence”, 2009, 22, s. 1–30.
1
TOKSYNA BOTULINOWA
Hawana, 1961
W pierwszym razie [państw z takim samym językiem i obyczajami], zwłaszcza jeśli te prowincje nie były przyzwyczajone do wolności, nader je łatwo owładnąć; by zaś takowe zatrzymać, dość jest wytępić poprzednią dynastię.
NICCOLÒ NACHIAVELLI, Książę (1532)
Wojna trzydziestoletnia nie trwała bite trzydzieści lat, była raczej serią konfliktów splatających się w nadzwyczaj długi okres niepokojów, jakie pustoszyły Europę w pierwszej połowie XVII wieku. W tamtym czasie z pewnością mało kto postrzegał to jako jedną wojnę, raczej każdy z tych konfliktów dotykał go na swój sposób. Nazwa ta przyjęła się dopiero w XIX wieku.
Być może podobnie powinniśmy postrzegać wojny światowe, które szalały przez okres trzydziestu jeden lat w pierwszej połowie XX wieku. Traktat pokojowy, podpisany w Wersalu 28 czerwca 1919 roku, nie rozwiązał bowiem żadnego problemu. Rozpoczął tylko dwudziestoletnią przerwę w działaniach wojennych, żeby potem ze wzmożoną siłą – dzięki przyspieszonemu rozwojowi techniki – nabrać nowego, przerażającego impetu. Dopiero za kolejne sto lat zobaczymy, jak historycy będą postrzegać dwudziestowieczne wojny światowe.
Na podobnej zasadzie jak wojna trzydziestoletnia zmieniła układ sił w Europie, te wojny całkowicie wywróciły porządek światowy. Stany Zjednoczone przez długi czas jedynie w wyjątkowych sytuacjach mieszały się w sprawy europejskie – przyczyną tego była tak zwana doktryna Monroego, którą James Monroe, piąty prezydent USA, podpisał 2 grudnia 1823 roku. Sformułowano ją zaledwie pięćdziesiąt lat po uchwaleniu Deklaracji niepodległości i Stanom Zjednoczonym było jeszcze daleko do pozycji mocarstwa. W doktrynie Monroego ogłoszono, że USA nie będzie tolerować mieszania się Europy w politykę niepodległych państw w Ameryce Północnej i Południowej, w zamian zaś obiecywano brak jakichkolwiek ingerencji w sprawy europejskie[4]. Był to okres, gdy wiele kolonii hiszpańskich w Ameryce Południowej oderwało się od metropolii i Stany Zjednoczone okazały w kilku przypadkach gotowość wsparcia nowo powstałych państw w sporach z ich wcześniejszymi europejskimi regentami. Doktryna Monroego miała też odwrotny skutek i gdy w 1914 roku wybuchła pierwsza wojna światowa, amerykański prezydent Woodrow Wilson ogłosił, że USA do niej nie przystąpi. Ostatecznie Amerykanie wypowiedzieli wojnę głównie dlatego, że Niemcy w przechwyconym telegramie oferowały Meksykowi pomoc militarną, żeby mógł odzyskać tereny utracone podczas wojny z USA, między innymi te, które dziś należą do stanu Teksas. Na tej samej zasadzie Stany Zjednoczone przystąpiły do drugiej wojny światowej dopiero po zbombardowaniu przez Japończyków Pearl Harbor na Hawajach.
W chwili, kiedy państwa osi zostały pokonane (1945), na dobre odstąpiono od doktryny Monroego. Na świecie zapanował nowy porządek – za największe zagrożenie dla Zachodu uważano rosnący w siłę komunizm. Żeby nie oddawać pola, kilka krajów zainicjowało współpracę. W 1949 roku podpisano Traktat północnoatlantycki i tak powstało NATO, organizacja, w której państwa członkowskie zobowiązują się do wzajemnej ochrony w sytuacji ataku na jedno z nich. Komunizm święcił jednak triumfy nie tylko w Europie, a prowadzone przez Stany Zjednoczone wojny w Korei i Wietnamie miały za cel jak najdalsze odparcie reżimów komunistycznych od amerykańskich granic. Ze względu na doktrynę Monroego szczególnie szokujące dla USA było zapewne odkrycie komunizmu niemal tuż za płotem – kiedy Fidel Castro w 1959 roku objął władzę na Kubie. Do tamtego czasu wszystkie wojny prowadzono daleko, w bezpiecznej odległości od Ameryki, teraz jednak komuniści dosłownie stali u bram (z Kuby na Florydę jest niewiele ponad dwieście kilometrów). Widać było jak na dłoni, że Kuba zmierza w błędnym kierunku, i Stany Zjednoczone doszły wkrótce do wniosku, że trzeba zaatakować rewolucjonistę Castro.
Kuba przez długi czas była hiszpańską kolonią. W drugiej połowie XIX wieku krajem wstrząsnęły co najmniej trzy wojny domowe. Ostatnia – kubańska wojna o niepodległość – przerodziła się w wojnę hiszpańsko-amerykańską, która doprowadziła do utraty przez Hiszpanię Filipin, Puerto Rico i Guam na rzecz Stanów Zjednoczonych. Kuba stała się niepodległym państwem, które w praktyce było mocno uzależnione od Amerykanów. W pierwszej połowie XX wieku na wyspie wciąż panowały niepokoje, a gdy unieważniono wybory i po wojskowym zamachu stanu władzę przejął popierany przez USA Fulgencio Batista, młody aktywista Fidel Castro postanowił działać. Kiedy studiował prawo na uniwersytecie w Hawanie, zafascynował go marksizm. Przez kilka lat starał się przekuć teorię w praktykę, biorąc udział w próbach zamachu stanu i zamieszkach w Dominikanie i Kolumbii. Po puczu na Kubie (1952) usiłował współpracować z Batistą legalnymi środkami, ale kiedy okazało się, że do niczego to nie prowadzi, przystąpił do planowania rewolucji. I tak 26 lipca 1953 roku poprowadził atak na garnizon wojskowy pod Santiago de Cuba, żeby zdobyć broń niezbędną do zorganizowania przewrotu. Atak zakończył się całkowitym fiaskiem i większość uczestników została zabita lub uwięziona. Castro trafił do więzienia, ale został wypuszczony mniej więcej po roku i uciekł do Meksyku razem ze swoim o pięć lat młodszym bratem Raúlem.
W Meksyku bracia poznali argentyńskiego lekarza i dziennikarza Ernesta Guevarę, niespokojną duszę. Kiedy w czasie studiów zjeżdżał motocyklem Amerykę Południową i Środkową wzdłuż i wszerz, rzuciła mu się w oczy panująca na kontynencie nędza i poprzysiągł sobie walkę z kapitalizmem. W Gwatemali nadano mu przydomek Che (w argentyńskim slangu odpowiada to amerykańskiemu dude). Che Guevara postanowił dążyć z braćmi Castro do wyzwolenia Kuby.
I tak pod koniec listopada 1956 roku ukształtował się Ruch 26 Lipca (nazwę wziął od nieudanego zamachu stanu kilka lat wcześniej). Przeszkoliwszy się w prowadzeniu wojny partyzanckiej, jego członkowie ruszyli na Kubę osiemnastometrowym jachtem Granma. Na pokładzie tej zbudowanej dla dwunastu osób jednostki znajdowało się łącznie osiemdziesięciu dwóch rewolucjonistów. Podróż trwała zdecydowanie za długo, większość z nich nabawiła się choroby morskiej, a wszystkim doskwierał głód. Kiedy przeładowany jacht dopłynął wreszcie na Kubę, utknął na namorzynach i rewolucjoniści zostali ostrzelani przez wojsko Batisty. Braciom Castro i Che Guevarze udało się zejść na ląd i wzniecić walki partyzanckie. Trzy lata później, w styczniu 1959 roku, zakończyło się to ich zwycięstwem i Fidel Castro przejął władzę w Hawanie. Rok później znacjonalizowano cały amerykański majątek na wyspie i wraz z pogarszaniem się stosunków z USA zacieśniono kontakty ze Związkiem Radzieckim. Po nieudanej próbie kontrrewolucji, gdy 1500 żyjących na emigracji Kubańczyków usiłowało przeprowadzić inwazję w Zatoce Świń na południowym wybrzeżu wyspy i zostało rozbitych w pył, Kuba wystąpiła o pomoc wojskową do ZSRR. Konflikt eskalował w październiku 1962 roku, kiedy amerykańscy piloci wrócili ze zdjęciami lotniczymi, wyraźnie pokazującymi, że na kubańskim terytorium powstają wyrzutnie dla pocisków jądrowych. Pierwsza z nich miała być gotowa do użytku już po dziesięciu dniach. Świat prawdopodobnie nigdy nie był równie blisko pełnoskalowej wojny nuklearnej co właśnie w tamtym okresie. Kryzys kubański rozwiązano jednak drogą dyplomatyczną i Stany Zjednoczone obiecały, że ich wojsko nie zaatakuje Kuby, jeśli Związek Radziecki zdemontuje broń nuklearną na wyspie. Pozytywem było jednak w tej sytuacji to, że USA i ZSRR nawiązały bezpośredni kontakt, tak zwaną gorącą linię.
Wojnę można prowadzić jednak na wiele sposobów i dość szybko po przejęciu władzy w Hawanie przez Castro tajne grupy w CIA zaczęły opracowywać plan zabicia kubańskiego przywódcy – sądzono, że to by rozwiązało „problem” na Kubie. Amerykanie spreparowali w laboratorium pudełko cygar z niezwykle groźną i niecodzienną trucizną – toksyną botulinową, zwaną potocznie jadem kiełbasianym.
NAJBARDZIEJ TRUJĄCA Z TRUCIZN
Laseczka jadu kiełbasianego – Clostridium botulinum – jest kapryśną bakterią. Wprawdzie występuje dość powszechnie i jeśli tylko dobrze poszukać, znajdzie się ją w pierwszej lepszej próbce gleby, przeważnie jednak jest zupełnie niegroźna, bo do podziału wymaga bardzo specjalnych warunków. Zacznijmy od tego, że to beztlenowiec w ścisłym tego słowa znaczeniu, czyli nie rozwija się w obecności tlenu. Nie czuje się też najlepiej, jeśli środowisko jest zbyt kwaśne, suche lub słone. Do tego temperatura nie może być zbyt niska, a bakteria jest istnym samotnikiem, który nie lubi towarzystwa innych bakterii. Mówiąc krótko, niezwykle trudno skłonić ją do podziału. Prawda jest taka, że rzadko znajduje środowisko, które jej odpowiada, i dlatego wytwarza niezwykle wytrzymałe spory – inaczej przetrwalniki. Do ich zabicia konieczna jest sterylizacja autoklawem, co oznacza, że próbkę poddaje się działaniu gorącej pary wodnej, często w temperaturze około 120°C, przy zwiększonym ciśnieniu. Spory mogą znajdować się w glebie przez długi czas i kiedy warunki staną się w końcu odpowiednie, bakteria zaczyna szybko rosnąć. Jej naturalnym siedliskiem jest rozkładająca się padlina.
Rozwijając się, bakterie wytwarzają truciznę porażającą układ nerwowy – toksynę botulinową. Toksyny to nazwa zbiorcza substancji trujących, które są wytwarzane przez istoty żywe, na przykład rośliny, zwierzęta albo – tak jak w tym przypadku – przez bakterie. Łatwo zrozumieć, jak pająki lub węże wykorzystują toksyny, nie jest jednak równie oczywiste, po co produkują je bakterie. Toksyna botulinowa jest najbardziej zabójczą substancją świata. Nie sposób dokładnie określić, jak bardzo jest trująca, ale szacunkowa wartość LD50, to znaczy ilość niezbędna, żeby zabić połowę osobników, którzy mieli z nią kontakt, wynosi około jednego nanograma na kilogram masy ciała. Nanogram to jedna miliardowa grama. Mówiąc jaśniej: jeśli w grupie ludzi o normalnej budowie ciała (przyjmuje się, że to 70 kilogramów) każdy spożyje 70 nanogramów tej toksyny, to połowa grupy umrze. Dla pewności – jeśli patrzeć na to z perspektywy truciciela – można założyć, że dziesięciokrotność wartości LD50 stanowi gwarantowaną dawkę śmiertelną. Dlatego trochę poniżej mikrograma, czyli jednej milionowej grama, wystarczy aż z nawiązką. Tak mała dawka wymaga, rzecz jasna, mikroskopu, żeby ją zobaczyć. Jeśli zastosujemy skalę dla uzyskania zrozumiałych proporcji, łyżka stołowa zawiera ze sporym zapasem dawkę potrzebną do zgładzenia całej ludności Szwecji. Żeby zrozumieć, jak ta substancja może być aż tak trująca, musimy przyjrzeć się bliżej temu, w jaki sposób działają nasze nerwy.
Wiele bodźców niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu jest przekazywanych nerwami. Komórki nerwowe składają się z ciała komórkowego, które ma długą wypustkę – akson – do przewodzenia impulsów z komórki. Aksony różnią się długością w zależności od umiejscowienia komórki nerwowej. Najdłuższy w naszym organizmie może mieć nawet około metra i jest częścią nerwu biegnącego od nasady kręgosłupa do dużego palca u stopy. Aksony mogą być też bardzo krótkie, na przykład w komórkach mózgowych. Komórki nerwowe mają także krótkie wypustki – dendryty – które przewodzą sygnały do samej komórki. Akson jednej komórki nerwowej styka się z dendrytem drugiej i w ten sposób przekazują sobie informacje. Połączenie dwóch komórek nerwowych nosi nazwę synapsy i to tam są przekazywane informacje drogą chemiczną – neuroprzekaźniki uwalniają się z jednej komórki, a potem przyłączają się do receptorów innej. Różne komórki nerwowe wykorzystują różne neuroprzekaźniki. Niektóre z tych substancji działają pobudzająco i podwyższają aktywność nerwów, inne – inhibitujące – obniżają tę aktywność. Współgranie różnych komórek nerwowych w mózgu determinuje nasze myśli, uczucia i zachowania. Nerwy mogą też przesyłać informacje do mięśni i gruczołów. Za każdym razem, gdy na przykład napinasz jakiś mięsień, uwalnia się neuroprzekaźnik o nazwie acetylocholina i powoduje skurcz mięśni. Od czasu do czasu mięśnie muszą też wypoczywać, czyli się rozluźnić – zawdzięczają to enzymowi o nazwie acetylocholinoesteraza, który rozkłada acetylocholinę na dwie części. Sygnał ustaje i mięśnie mogą się rozkurczyć.
Ponieważ wszystkie zwierzęta wykorzystują acetylocholinę do regulacji pracy mięśni, stanowi ona ulubiony cel działania wielu trucizn. Na przykład jad węży wiąże receptory acetylocholiny, przez co impuls nerwowy nie dociera we właściwe miejsce. Prowadzi to do paraliżu, co idealnie pasuje wężom. Wystarczy, że ugryzą raz i poczekają, aż trucizna zacznie działać. Zajmuje to kilka minut, przez ten czas jednak zdobycz nie ucieknie zbyt daleko. Węże niekoniecznie są odporne na jad, ale dopóki trucizna nie dostanie się do ich krwiobiegu, nie jest szczególnie groźna – są to białka rozkładane przez kwasy żołądkowe.
Również wiele toksyn roślinnych wiąże receptory acetylocholiny, co prowadzi na ogół do paraliżu. Kilka substancji trujących (na przykład nikotyna) wiąże je, ale daje całkowicie przeciwny efekt, to znaczy aktywuje te receptory. Takie substancje są nazywane agonistami w przeciwieństwie do blokujących sygnał antagonistów.
Toksyna botulinowa jest białkiem złożonym z dwóch części, A i B, i połączonych ze sobą tak zwanym mostkiem dwusiarczkowym. Ponieważ występuje cała rodzina podobnych toksyn, nazywa się je toksynami A/B. Część B rzadko jest trująca sama w sobie, ma jednak za zadanie odnaleźć właściwy typ komórki i dopilnować, żeby część A, odpowiadająca za toksyczność, dostała się do środka. Toksyna botulinowa wiąże się selektywnie z komórkami nerwowymi używającymi acetylocholiny jako neuroprzekaźnika. Acetylocholina jest magazynowana w komórkach w niewielkich bąbelkach – pęcherzykach. Kiedy zachodzi potrzeba jej użycia, pęcherzyki są transportowane na koniec synaps, acetylocholina jest wydzielana do szczeliny synaptycznej i łączy się z odbierającymi ją receptorami. Wyróżniamy siedem rodzajów toksyny botulinowej, które wiążą się z białkami potrzebnymi do transportu pęcherzyków i uwalniania neuroprzekaźnika, a następnie je blokują albo niszczą. Najważniejsze noszą nazwy SNAP-25 i VAMP/synaptobrewina. Różne rodzaje toksyny botulinowej reagują z różnymi białkami, ale bez względu na to, jakie białko ulegnie zniszczeniu, skutek jest ten sam: komórka nie wydziela już acetylocholiny, a przez to mięśnie nie mogą się obkurczyć. Toksyna botulinowa zaczyna działać dopiero po dość długim czasie, pierwsze objawy występują między pół a półtora dnia po jej przyjęciu i ujawniają się na kilka różnych sposobów. Kiedy zaatakowane zostaną największe mięśnie szkieletowe, mamy poczucie ogólnej słabości, jakby brała nas choroba. Ta toksyna wpływa też na małe mięśnie wokół gałek ocznych i oznaką zatrucia są rozszerzone źrenice i zaburzenia wzroku. Kiedy dotrze do mięśni wokół ust i szyi, może spowodować trudności z przełykaniem i bełkot. Na koniec paraliżowane są mięśnie układu oddechowego, co utrudnia nabieranie powietrza i na ogół staje się przyczyną śmierci.
CHOROBA KIEŁBASIANA
Do połowy XVIII wieku choroba wywołana przez te bakterie – botulizm (zatrucie jadem kiełbasianym) – pozostawała w dużej mierze nieznana. Potem zmieniło się to zapewne dlatego, że zaczęliśmy bardziej systematycznie konserwować żywność. Częstym sposobem konserwacji na przykład kukurydzy lub marchewki było gotowanie ich przez jakiś czas i przechowywanie w szczelnie zakręconym słoiku bez dostępu powietrza. Na ogół nie jest to żaden problem, bo występujące bakterie umierają podczas gotowania. Kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, gdy trafią tam przypadkiem spory Clostridium botulinum. Przetrwalniki tej bakterii są bardzo odporne i niestraszne im krótkie gotowanie, a kiedy inne konkurencyjne bakterie zostaną wyeliminowane, mogą się porządnie rozwijać. Ponieważ nie lubią tlenu, większość kwaszonek jest niegroźna, ale jeśli znajdziesz napuchniętą puszkę, lepiej ją odłóż – wyjątek stanowi tu być może kiszony śledź surströmming. Wydaje się, że najlepszym środowiskiem dla Clostridium botulinum jest suszona kaszanka.
W Wirtembergii – i w wielu innych miejscach na południu Niemiec – przygotowywano kaszankę, wypełniając jelita wieprzowe krwią i przyprawami. Potem kiełbasę gotowano przez chwilę, wędzono i wieszano do wyschnięcia. Przeważnie nic się nie działo, ale w 1793 roku w mieście Wildbad zachorowało trzynaście osób, które wcześniej jadły na przyjęciu kaszankę. Wszyscy chorzy mieli poszerzone źrenice i sparaliżowane mięśnie, podejrzewano więc, że zostali otruci pokrzykiem wilczą jagodą – kwiatem zawierającym truciznę, która daje właśnie takie objawy. Sześć osób zmarło, a w następnych latach doszło do kilku podobnych zdarzeń. Lekarze byli często w stanie powiązać ogniska zatrucia z kaszanką i stąd wzięła się nazwa choroba kiełbasiana (kiełbasa to po łacinie botulus, stąd botulizm). W lipcu 1802 roku wydano w Wirtembergii oficjalne ostrzeżenie, żeby uważać z jedzeniem kaszanki. Obecnie botulizm jest nad wyraz rzadko spotykaną chorobą – w Szwecji od 1969 roku zgłoszono raptem trzydzieści kilka przypadków jej wystąpienia[5]. Za spadek liczby zachorowań odpowiada przede wszystkim wzrost wiedzy na temat higieny i obchodzenia się z żywnością. Botulizm nie przenosi się z osoby na osobę, ale istnieje, rzecz jasna, ryzyko, że kilka osób z jednej rodziny jadło ten sam produkt. Dlatego jest obowiązek zgłaszania jej przypadków, dzięki czemu mamy solidne statystyki na temat ognisk zakażenia. Występuje wiele odmian bakterii Clostridium botulinum i każda z nich produkuje własny wariant toksyny. Do tej pory wyróżniliśmy siedem, które zostały oznaczone literami od A do G. Ludzie chorują przede wszystkim na typy A, B i E[6] – w Szwecji najczęściej spotyka się typ E i w przeważającej liczbie przypadków źródłem zakażenia jest wędzona lub peklowana ryba. Bakteria Clostridium botulinum występuje dość powszechnie w szlamie na dnie morza wokół południowej Szwecji, należy więc uważnie przestrzegać przepisów, żeby uniknąć zachorowania. Dopóki zalewa do śledzia w ziołach jest wystarczająco kwaśna, nie powinno być problemu, podobnie jak wtedy, gdy nie szczędzi się soli przy peklowaniu. Toksyna botulinowa – w przeciwieństwie do spor – jest dość wrażliwa na ciepło i wystarczy gotować jedzenie przez minutę lub podgrzewać je do temperatury 90°C przez 10 minut, żeby można je było bezpiecznie spożyć. Czegoś takiego nie robi się z wędzoną ani peklowaną rybą, przez co może dojść do zatrucia. Botulizm nie dotyka tylko ludzi. Konie, szczególnie źrebięta, są bardzo podatne na tę chorobę, z kolei świnie i psy sprawiają wrażenie odpornych lub w każdym razie mniej wrażliwych[7].
Kiedy człowiek zachoruje na botulizm, nie mamy w zasadzie do czynienia z infekcją, bo bakteria może jedynie w drodze wyjątku przeżyć w człowieku. W związku z tym nie da się jej zwalczyć antybiotykami. Jeśli minęło bardzo mało czasu od chwili zatrucia do postawienia diagnozy, lekarze mogą podać aktywny węgiel, który zwiąże toksynę, ale w zdecydowanej większości przypadków chorobę udaje się wykryć dopiero po wystąpieniu pierwszych objawów, a wtedy bywa już za późno. Dostępna jest także antytoksyna, która – jeśli włączy się ją do leczenia odpowiednio szybko – może zmniejszyć skutki zatrucia toksyną botulinową. Antytoksyna składa się z antyciał – dużych białek, które wiążą toksynę botulinową i dzięki nim nasz układ odpornościowy może ją wykryć. Żeby wytworzyć antytoksynę, wstrzykuje się niewielkie ilości toksyny botulinowej koniom albo owcom, a wytworzone przez nie antyciała się oczyszcza. Jeśli antytoksyna nie zadziała, często zostają dotknięte mięśnie oddechowe i pacjent wymaga podłączenia pod respirator. Na szczęście daje się przywrócić prawidłowe działanie nerwom, ale może to zająć nawet kilka miesięcy. W obecnych czasach szanse na powrót do zdrowia są duże i dziewięć na dziesięć osób dotkniętych botulizmem przeżywa.
Podręcznikowy jest przypadek pięćdziesięcioczterolatki, która w wieczór letniego przesilenia – Midsommar – zjadła pakowaną próżniowo wędzoną sieję i następnego ranka obudziła się z dziwną słabością w nogach[8]. Uczucie było tak silne, że kobieta wywróciła się i prawdopodobnie na moment straciła przytomność. Postanowiła odpocząć, ale po przebudzeniu ledwie mogła oddychać, więc karetka zabrała ją do szpitala. Problem z botulizmem polega na tym, że choroba występuje niesłychanie rzadko i większości lekarzy nigdy nie będzie dane zetknąć się z nią w praktyce. Dlatego z początku trudno im było ustalić przyczynę problemów kobiety, mimo że wykonano tomografię komputerową i rezonans magnetyczny. Po południu pacjentka zaczęła widzieć podwójnie i doszło do niewydolności oddechowej. Wtedy podłączono ją pod respirator. Dopiero gdy lekarze porozmawiali z innymi uczestnikami przyjęcia, wyszło na jaw, że jedzono na nim wędzoną rybę. Jedynie ta kobieta zjadła ją w większej ilości, bo pozostali uważali, że smakuje podejrzanie. Dzięki testom PCR – technologii, w której bada się niewielkie fragmenty DNA – udało się po kilku dniach stwierdzić, że w żołądku kobiety znajdują się resztki wędzonej siei oraz ślady Clostridium botulinum. Po tygodniu pod respiratorem kobieta mogła już samodzielnie oddychać, a po kolejnych trzech – wróciła do domu. Minęły jednak blisko cztery miesiące, zanim całkiem doszła do siebie.
Nic więc dziwnego, że toksyną botulinową interesują się potencjalni truciciele – wystarczą jej tak niewielkie ilości, że nie są wyczuwalne w jedzeniu i piciu, a substancję daje się z łatwością przewieźć przez każdą granicę. Czemu by nie pod postacią papierosów? Niebywała toksyczność tej substancji czyni z niej świetną kandydatkę na broń biologiczną. Pozostaje jednak kwestia tego, jak łatwo da się ją zastosować w praktyce.
Chociaż toksyna botulinowa to jedna z najbardziej trujących substancji, jakie znamy, bardzo wątpliwe, czy kogoś nią kiedykolwiek zamordowano albo czy w ogóle umarł od samej toksyny. Oczywiście wiele osób zmarło na botulizm, ale wydaje się, że niesłychanie trudno stworzyć broń na bazie tej toksyny. Najgłośniejszy i najbardziej dyskusyjny jest przypadek śmierci Reinharda Heydricha w Pradze w 1942 roku.
CO SIĘ ODWLECZE, TO NIE UCIECZE, PRAWDA?
Spośród wszystkich zbrodniarzy nazistowskich Reinhard Heydrich był może nawet najgorszy i tylko z jednego powodu nie okrył się taką niesławą jak Goebbels, Göring czy Himmler: zginął w zamachu w Pradze w 1942 roku w trakcie szalejącej wojny. Zakończyła się ona dopiero kilka lat później i cała uwaga skupiła się wtedy na nazistach będących jeszcze przy życiu.
Heydrich rozpoczął karierę wojskową w marynarce, ale został z niej wyrzucony, kiedy zostawił kobietę, z którą miał romans, zaręczając się z inną – Liną von Osten, swoją późniejszą żoną. Takie postępowanie uznano za niegodne oficera floty i dlatego zwolniono go ze służby. Dzięki przyjacielowi rodziny von Osten 14 czerwca 1931 roku poznał Heinricha Himmlera. Spotkanie okazało się najwyraźniej bardzo udane, bo już po dwóch tygodniach Heydrich podjął służbę na stanowisku szefa Sicherheitsdienst (SD), służby bezpieczeństwa SS. Dwa lata później, w 1933 roku, naziści przejęli władzę w Niemczech i przez kolejne lata skupiali wszystkie formacje służb bezpieczeństwa pod parasolem Reichssicherheitshauptamt (Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy). Objęło to między innymi Gestapo, policję kryminalną i własną służbę bezpieczeństwa NSDAP, SD. Heydrich, który zdążył już zasłynąć bezwzględnością, stanął na czele nowej organizacji i odtąd sprawował w zasadzie niczym nieograniczoną władzę. Każdy, kto został uznany za zagrożenie dla Rzeszy, mógł zostać aresztowany i być przetrzymywany bez wyroku. Samo to mogłoby spokojnie zapewnić Heydrichowi miano jednego z najgorszych nazistów, ale na razie jedynie musnęliśmy jego życiorys. To on na przykład wydał rozkaz sfingowanego ataku na niemiecką radiostację w Gliwicach, kilka kilometrów od ówczesnej polskiej granicy. Grupa Niemców przebranych w polskie mundury przeprowadziła w ramach prowokacji atak na radiostację i nadała do słuchaczy krótką wiadomość po polsku. Atak w Gliwicach był częścią serii prowokacji, które miały uzasadniać napaść Niemiec na Polskę. Dzień po tym ataku Niemcy najechały Polskę i rozpoczęła się druga wojna światowa. Kilka tygodni później Heydrich rozkazał skupić wszystkich mieszkających w Polsce Żydów w gettach w miastach będących węzłami kolejowymi. Stanowiło to pierwszy ważny krok do „ostatecznego rozwiązania”. Był jednym z czołowych orędowników planu wymordowania Żydów w Europie i w styczniu 1942 roku zorganizował osławioną konferencję w Wannsee, gdzie zebrało się grono wysoko postawionych nazistów, żeby nakreślić plan Zagłady.
Poza tym, że Heydrich kierował niemiecką służbą bezpieczeństwa, był także zastępcą protektora Czech i Moraw (terenów dzisiejszych Czech), które niemieckie wojsko okupowało od marca 1939 roku. Niemcom zależało na tym obszarze ze względu na zlokalizowane tam duże i ważne fabryki broni. Pierwszy rozkaz Heydricha zakładał bezpardonowe rozstrzeliwanie wszystkich, którzy dopuszczą się sabotażu przeciwko władzy niemieckiej. Tym sposobem wkrótce dorobił się miana „rzeźnika z Pragi”. Zaraz po przejęciu przez niego władzy czeski rząd na uchodźstwie w Wielkiej Brytanii uznał, że trzeba okazać zdecydowanie w oporze stawianym Niemcom, w związku z czym najlepiej będzie zabić Heydricha. Plan Operation Anthropoid otrzymał akceptację Colina Gubbinsa, szefa Special Operations Executive (Zarząd Operacji Specjalnych), tajnej brytyjskiej agencji pomagającej ruchom oporu w krajach okupowanych przez państwa osi. Jesienią 1941 roku wytypowano z czeskiej armii emigracyjnej dwudziestu żołnierzy, których przeszkolono do przeprowadzenia zamachu. Ostatecznie wybór padł na Jozefa Gabčíka i Jana Kubiša. Zrzucono ich na spadochronach 28 grudnia 1941 roku, ale dopiero pół roku później, 27 maja 1942 roku, byli gotowi do wykonania zadania. Przez pewien czas śledzili Heydricha i wiedzieli, że każdego dnia jeździ samochodem z domu na północy Pragi do niemieckiej kwatery głównej w zamku na Hradczanach. Starannie wybrali miejsce zamachu – ostry zakręt, na którym samochód musiał zwolnić – i uzbrojeni w pistolety maszynowe brytyjskiej marki Sten i sześć specjalnie spreparowanych granatów model 73 przystąpili do dzieła. Granaty miały pierwotnie długość 28 centymetrów, ważyły około dwóch kilogramów i były przewidziane do walki z czołgami. Żeby łatwiej dało się nimi rzucać, odcięto blisko dwadzieścia centymetrów, a dziurę zaklejono grubą taśmą. Co do tego większość naukowców jest zgodna. Wedle jednej z wersji tej historii granaty zawierały jednak toksynę botulinową i rzekomo są pierwszym przykładem wykorzystania tej nad wyraz trującej substancji jako broni[9]. Pytanie tylko, ile w tym prawdy.
O 10.35 Jozef Gabčík wyskoczył przed samochód Heydricha – zielony mercedes cabriolet – i zaczął strzelać. Brytyjskie pistolety maszynowe nie słynęły z niezawodności i jego broń się zacięła. Heydrich szybko zorientował się w sytuacji, sam też wyciągnął pistolet i strzelił do Gabčíka. W tym momencie Jan Kubiš podszedł z boku i rzucił spreparowany granat, który eksplodował, a jego odłamki podziurawiły samochód i raniły Heydricha. Mimo dziesięciocentymetrowej rany wysiadł on z samochodu i ruszył w pościg za Kubišem. Wkrótce jednak osunął się na ziemię nieprzytomny, a obaj zamachowcy uciekli na rowerach. Heydrich został zabrany do szpitala uniwersyteckiego w Pradze, operował go sam ordynator oddziału chirurgicznego, profesor Josef Hohlbaum. Trzeba było usunąć fragment jedenastego żebra i wyciąć odłamek granatu wielkości dłoni razem z fragmentami tworzywa, którym wypchane było siedzenie w aucie. Do tego uszkodzona była trzustka. Mimo tak poważnych obrażeń rekonwalescencja Heydricha przebiegała dobrze, aż niecały tydzień później dostał wysokiej gorączki i zmarł rankiem 4 czerwca 1942 roku. Żaden z niemieckich raportów nie wspomina, żeby miało to związek z użyciem jakiejś trucizny. Wręcz przeciwnie, zakładano – najpewniej słusznie – że doszło do zatrucia krwi i Heydrich zmarł w wyniku szoku septycznego. Kilka dni po jego śmierci Niemcy dokonali w odwecie masakry dwóch wsi, wiązanych – z dużym prawdopodobieństwem błędnie – z zamachem. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy mieszkańcy Lidic i Ležáków zostali rozstrzelani na miejscu albo wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Niemcom zajęło trzy tygodnie zlokalizowanie zamachowców w praskiej cerkwi (pomógł im współpracujący z gestapo czeski desantowiec). Obaj mężczyźni zginęli – wskutek odniesionych ran lub samobójstwa, a w wyniku represji po zamachu aresztowano i zabito kilka tysięcy Czechów.
Na początku lat 70. XX wieku przedstawiono hipotezę, że zamachowcy mieli ze sobą granaty wzmocnione toksyną botulinową. Źródłem tych spekulacji był brytyjski bakteriolog Paul Fildes. Utrzymywał, że osobiście pomagał w ekstrakcji toksyny, którą miano wykorzystać w zamachu. W tamtym czasie materiały z przeprowadzonej akcji pozostawały w dużej mierze tajne, dopiero później upubliczniono sporo źródeł[10]. Większość wskazuje na to, że w historii o toksynie botulinowej nie ma ani ziarnka prawdy. Nic w protokole z sekcji zwłok nie świadczy o tym, żeby Heydrich wykazywał typowe objawy botulizmu. Odłamki zresztą raniły też Kubiša i przypadkową kobietę – żadne z nich nie miało oznak zatrucia. Okazało się z kolei, że kilka miesięcy po wysłaniu Jozefa Gabčíka i Jana Kubiša z tą misją faktycznie zaczęto eksperymentować z toksyną botulinową w Porton Down, brytyjskim ośrodku badawczym, gdzie zajmowano się bronią chemiczną i biologiczną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[4] W 1904 roku prezydent Theodore Roosevelt uzupełnił doktrynę Monroego zdaniem, które doprecyzowywało, że USA czują się upoważnione do atakowania innych państw w całym świecie zachodnim, jeśli te będą prowadzić zagrażającą Stanom politykę.
[5] Informacja na temat botulizmu, Folkhälsomyndigheten, https:// www.folkhalsomyndigheten.se/smittskydd-beredskap/smittsam- ma-sjukdomar/botulism/ (dostęp: 27.09.2019).
[6] W ponad 98% wszystkich zgłoszonych przypadków botulizmu chodziło o typ A, B lub E. Typ A najczęściej występuje na zachodzie USA, z kolei typ B na wschodzie tego kraju.
[7] A.R. Sprickler, Botulism, 2018, www.cfsph.iastate.edu/Disease- Info/factsheets.php (dostęp 28.04.2019).
[8] F. Lundin, M. Personne, H. Hanberger, Botulism är en behandlingsbar, mycket sällsynt förgiftning, „Läkartidningen”, 2014, 111, CPTZ.
[9] R. Harris, J. Paxman, A higher form of killing: The secret history of chemical and biological warfare, Random House, 2002.
[10] L. Tatu, W. Jost, J. Bogousslavsky, The botulinum toxin legend of Reinhard Heydrich’s death, „Neurology”, 2017, 89, s. 84–87.
Tytuł oryginału: FÖRGIFTAD
First published by Fri Tanke, Sweden
Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden and Booklab, Poland
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Copyright for the polish translation © 2024 by Agata Teperek
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Andrzej Komendziński
Zdjęcie na okładce: © vecteezy/infocus.ee
Konsultacja merytoryczna: Karolina Jagielska
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Kinga Jóźwiak
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-683-1
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH
The cost of this translation was supported by a subsidy from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.
Koszty tłumaczenia książki zostały sfinansowane z dotacji Swedish Arts Council.
Wydawnictwo Filia dziękuje za wsparcie finansowe Swedish Arts Council.