Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdyby akcję kultowego serialu Breaking Bad umieszczono w Polsce, wyglądałaby właśnie tak.
Ryszard J. zwany Profesorem potrafił w ciągu dwóch dni w polowych warunkach wyprodukować amfetaminę o wartości czterech milionów funtów. Brytyjska policja uznała jego narkotyki za najczystsze, jakie kiedykolwiek skonfiskowała. Nad substancjami, nad którymi pracował, pochylali się najlepsi eksperci.
Kielecki chemik, elokwentny, a przede wszystkim doskonale wykształcony, przez lata skutecznie wymykał się sprawiedliwości. Wykorzystując skandaliczne luki w systemach prawnych państw w całej Europie, wodził za nos biegłych, prokuratorów i sędziów.
Grzegorz Walczak od lat śledzi i opisuje w mediach sprawę Profesora oraz związane z jego postacią wydarzenia: pożar mieszkania w kieleckim wieżowcu, w którym zginęły trzy osoby, tajemniczy wybuch i śmierć byłego współpracownika. Przeprowadził wiele rozmów, przeczytał setki tomów akt, spędził dziesiątki godzin na opracowywaniu zebranych informacji i materiałów. Dzięki tej książce szeroko i wnikliwie prezentuje sylwetkę jednego z najbardziej inteligentnych polskich przestępców związanych z narkobiznesem, który do wytwarzania narkotyków nigdy się jednak nie przyznał.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Tracę wątek – denerwuje się sędzia Grzegorz Iwoła.
Patrzy na lewo, na ławę oskarżonych i zbliżającego się do siedemdziesiątki, nieco przygarbionego mężczyznę średniego wzrostu.
Przyglądam się tej scenie. Jestem jedynym dziennikarzem na sali rozpraw. Jedyną osobą zasiadającą w sektorze przeznaczonym dla publiczności. Człowiek, przez którego sędzia Iwoła traci wątek, ma krótkie, szpakowate włosy, które kiedyś były gęste, dłuższe i ciemne. Po bujnej swego czasu brodzie nie ma już śladu. Szeroką twarz pokrywają zmarszczki i bruzdy upominającej się o swoje starości. Z poważną miną, wyraźnym głosem i naukowym żargonem prowadzi skomplikowany wywód. Szczegółowo opowiada o odkrywczej, niezwykle trudnej, przeprowadzonej przez siebie redukcji wiązań fenylonitropropenu (P2NP) i otrzymywaniu fenylonitropropanu (FNP). „Hydroliza”, „epoksytlenki”, „utlenianie wiązania podwójnego”, „polimeryzacja”, „zanieczyszczenia aminowe”, „redukcja za pomocą amalgamatu glinu” – trudno się połapać w tych wszystkich zwrotach. Teoretyzuje też na temat syntezy fenyloacetonu (BMK), czyli prekursora* do produkcji amfetaminy, z alfa-fenyloacetoacetonitrylu (APAAN).
Gdy mówi za szybko, trudno go zrozumieć, słowa nachodzą jedno na drugie, zlewają się ze sobą. Protokolantka sądowa z dużym prawdopodobieństwem czuje się jak niemiecki żołnierz z komedii Jak rozpętałem II wojnę światową, notujący nazwisko „Grzegorz Brzęczyszczykiewicz”. Sędzia – jak nierozumiejący zbyt wiele uczeń na lekcji chemii – gubi wątek tych zawiłych opowieści.
Jest lato 2021 roku. Ryszard J., zwany Profesorem, toczy kolejną walkę.
Kolejny raz, tym razem w kieleckim sądzie okręgowym, stara się przekonać sędziego, że nie ma nic wspólnego z tym, co mu przypisali w wielu procesach, że jest ofiarą pomyłek, niekompetencji organów ścigania, biegłych, niezrozumienia przez nich chemicznych procesów. To wszystko, połączone z dziennikarską fantazją, powoduje, że bywa określany najlepszym w Polsce specem od narkotyków.
Teraz na sali rozpraw spiera się ze swoim chyba największym rywalem, biegłym Waldemarem Krawczykiem. Prowadzą dyskusję na wpół akademicką. Trudno się połapać w tych wszystkich safrolach, azaronach i innych związkach.
Po rozprawie teoretycznie mógłby wsiąść do samochodu i słuchać w trasie swojego ukochanego Beethovena, a po półgodzinie drogi być w rodzinnym domu w Skarżysku-Kamiennej. Mógłby wreszcie posprzątać zapuszczony ogródek, umówić się ze znajomymi na partię szachów albo brydża, które tak uwielbia. Mógłby, ale nie może.
Policjanci zakładają mu kajdanki, zabierają go w inną podróż.
Dystyngowany pan o dżentelmeńskich manierach przypomina uczonego, a nie kogoś, kto blisko 20 lat życia spędził za kratkami. Licząc od początku lat 80., gdy został aresztowany po raz pierwszy, to niemal połowa życia.
Od miesięcy liczę na to, że wyjdzie na wolność. Nie mogąc się doczekać, proszę o widzenie. Wysyłam wniosek. Dostaję odpowiedź, że „oskarżony jest tymczasowo aresztowany, co siłą rzeczy ogranicza możliwości kontaktu”.
Nie pozostaje nic innego, jak napisać list. Adres: „Areszt Śledczy w Gdańsku, ulica Kurkowa 12”, bo tam policjanci przewożą osadzonego. Piszę więc, choćwiem, że list będzie podlegać cenzurze, że każde moje słowo będzie sprawdzane pod kątem tego, czy nie zawiera jakiegoś ukrytego przekazu.
Ograniczam się do trochę ponad 30 pytań spisanych na komputerze.
Bardzo mi zależy, tłumaczę, nie wiedząc, czy to wszystko w ogóle dojdzie do oczu adresata, aby miał możliwość wypowiedzenia się, przedstawienia swojej wersji wydarzeń. Może teraz, po latach, na pewne sprawy patrzy inaczej?
Odpowiedź w szarej kopercie dostaję po kilku tygodniach. Na 12 odręcznie zapisanych stronach. Starannie postawione litery, równe akapity, niemal brak poprawek, dopisana numeracja – wychodzi na to, że autor jest osobą ułożoną, skrupulatną, lubującą się w estetyce, przykładającą wagę do detali.
„Wiem, że w dobie elektroniki XXI wieku tradycyjne formy korespondencji zanikają, ale czyżby zostały zdegradowane do takiej formy?”** – gani mnie za brak podpisu, ale nawet oburzony zachowuje elegancki styl wypowiedzi.
Na część pytań odpowiada długo i szczegółowo. O inne zahacza. Niektóre pomija.
Prowadzi grę. Bo jak inaczej nazwać deklarację: „Odpowiem Panu na wszystkie pytania i ujawnię sensacje, o których Pan nie ma najmniejszego pojęcia. Ale musielibyśmy uzgodnić wszystkie warunki naszej współpracy”.
Zarzuca na mnie przynętę. Ale na swoich zasadach. „Warunki współpracy” – co to właściwie znaczy? I o jakich sensacjach myśli?
Zechce odpowiedzieć, czy to z jego rąk wychodziły śmiercionośne tabletki ecstasy budzące strach w Europie Zachodniej? Albo czy faktycznie stworzył najczystszą – jak donosiły media – amfetaminę w historii Wielkiej Brytanii? W jakim wybuchu zginął jego przyjaciel? Jak to się stało, że dawny wspólnik obarcza go moralną odpowiedzialnością za tragiczny pożar i śmierć całej rodziny? Czy odpowie, jak zapracował sobie na miano najlepszego speca od produkcji narkotyków w Polsce? Czy był chemikiem mafii pruszkowskiej? Jak został bohaterem jednej z głośniejszych afer gospodarczych Polski Ludowej? Czy faktycznie pomógł w „wystawieniu” słynnej, drogocennej porcelany z Miśni? Co ma wspólnego z zakopanym arsenałem broni i materiałami wybuchowymi?
Liczy, że niebawem wyjdzie na wolność, że spotka się ze mną osobiście.
„Rozważania na temat moich marzeń, celów, sensu życia, samooceny odłóżmy na potem, gdyż to dość obszerne tematy”, zbywa część moich pytań.
„Mogę Pana zapewnić, że rozwiązałem paradygmat [Marka] Twaina. W życiu każdego człowieka są dwa ważne dni. Pierwszy to dzień, w którym się urodził, a drugi to… kiedy zrozumiał po co”. Nie wskazuje swojego rozwiązania. Nie zaspokaja mojej ciekawości.
Jest oczytany. Inteligentny. Błyskotliwy. Sprytny. Gadatliwy. Może właśnie to wszystko, w połączeniu z niesłychaną ambicją, go zgubiło?
Na końcu listu zamieszcza coś jakby radę, a może apel: „Życzę Panu, aby pracując nad tą książką, nie popadł [pan] w kompleks R. Oppenheimera, który swoją pracę podsumował słowami: I have perceived the taste of sin”.
„Doświadczyłem smaku grzechu” – tak można przetłumaczyć to zdanie.
Zmarły w 1967 roku wybitny fizyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego, pracujący w czasie II wojny światowej przy tajnym projekcie „Manhattan”, określany jest ojcem bomby atomowej. Po pierwszym udanym wybuchu miał powiedzieć słowa pochodzące ze świętej księgi hinduizmu, Bhagawadgity: „Teraz stałem się śmiercią, niszczycielem światów”. Doświadczył smaku grzechu.
Na swój sposób Ryszard J. też miał do czynienia ze smakiem grzechu. Mógłby pracować na najlepszych uniwersytetach świata, zdobywać naukowe laury. On jednak zdecydował się robić coś innego. Coś ciekawszego?
***
– To była dzielnica Posadaj. Taka wieś. Jedna ulica, stodoły, obory – wraca pamięcią do dawnych lat koleżanka Ryszarda J. Jest nieco starsza od niego. Ma poważny wyraz twarzy, ale dobrotliwe spojrzenie.
Siedzimy w kuchni jej domu przy ulicy 3 Maja w Skarżysku-Kamiennej. To 50-tysięczne miasto położone w połowie trasy między Kielcami a Radomiem. Ulica miała kiedyś za patrona Karola Świerczewskiego, a gdy komunistyczni bohaterowie zaczęli znikać z tabliczek, zyskała nową nazwę.
– Wcześniej nie było tu ani tych drzew, ani krzaków, ani wielu zabudowań. Wszystko to były pola orne. Po drugiej stronie ulicy widać było tory kolejowe, pociągi na Ostrowiec jeździły – mówi, zataczając szeroko ręką. Teraz asfaltowa ulica kończy się na oczyszczalni ścieków. Dalej już „nic nie ma”.
Czasem w tle naszej rozmowy słychać wystrzały ze strzelnicy, położonej po przeciwnej stronie rzeki Kamiennej. Miasto znane jest zresztą z dużych zakładów zbrojeniowych, które zajmują się produkcją amunicji, a nawet zestawów rakietowych.
– Halina i Zygmunt, rodzice Ryśka, stawiali dom w latach pięćdziesiątych. Wcześniej był tu pusty plac. Matka, mała, drobna kobietka, była zatrudniona w przedsiębiorstwie handlu wewnętrznego czy jak to się nazywało, w sklepie z butami. Ojciec, wysoki, postawny mężczyzna, pochodził chyba z Bydgoszczy. Pracował w zakładzie energetycznym – opowiada kobieta.
– A małego Rysia pani pamięta? – pytam.
– Zdolny był niesamowicie – odpowiada. – Taki poukładany: fortepian, szachy, brydż. A dookoła my, proste dzieciaki. Może pan sobie wyobrazić: lato, biegamy, bawimy się, jak to dzieci, a on siedzi i stuka w klawisze, muzyk taki. Nie ma go w naszym życiu. Na takiej wiosce w latach sześćdziesiątych taki chłopiec to był ewenement. Wychodzimy popołudniami, bawimy się w berka albo w podchody, ale nie on. Taki odludek. Do szkoły podstawowej było mniej niż półtora kilometra, ale Rysia rodzice wozili. Gdy przyszedł czas na żniwa, była taka młocarnia u sąsiada i wszyscy z okolicy zjeżdżali tam młócić zboże. Jako dzieciaki najmowaliśmy się do rzucania snopków. Parę złotych można było zarobić, niewiele, ale dla biednych dzieciaków to było coś. Rysiu tam nie przychodził. Może rodzice nie pozwalali?
– Obchodzili się z nim jak z jajkiem? Chronili?
– Oczywiście. Byli dumni, że mają tak mądrego syna. Ze szkoły same piątki przynosił. Po turniejach szachowych jego matka chwaliła się wszędzie: tu Rysio wygrał, tam wygrał. Starali się chronić go przed całym światem.
Dom rodzinny Profesora wciśnięty jest między dwa nowo wybudowane domy. Spoglądam na starą, zardzewiałą furtkę i ogrodzenie z metalowej siatki. Za bramą – także zardzewiałą – rośnie wysoka trawa. Dawno nikt tu nie kosił, nie sprzątał, podwórko jest zapuszczone. Rachityczne krzaki i dorodne świerki przysłaniają dom z elewacją pokrytą białymi panelami. W oknach firanki. Z eternitowego dachu wyrasta murowany komin. Dom ma poddasze, dobudowane – jak słyszę – już później. Rysiek mieszkał na dole, potem na górze.
Za domem, w oddali, rzucają się w oczy zarysy niewysokich, podniszczonych zabudowań gospodarczych. Wyglądają, jakby się miały zaraz zawalić.
To w nich młody chemik urządził swoje pierwsze chemiczne laboratorium.
***
– Przełamał kilka stereotypów – wspomina sędzia Adam Kabziński.
Pijemy kawę w bocznym skrzydle urokliwego sanatorium Marconi w Busku-Zdroju. Z pobliskiego parku zdrojowego słychać śpiew ptaków.
Sędzia – łysawy, w okularach, o przeszywającym spojrzeniu – od blisko dziesięciu lat jest już na emeryturze. A mimo to chemika z Kielc, z którym miał do czynienia dwie dekady temu, pamięta bardzo dobrze. Jak mógłby zapomnieć?
– Ze swojej prawie czterdziestoletniej praktyki zawodowej na palcach jednej ręki mogę wskazać takie osoby jak on. Czyli inteligentów z krwi i kości, którzy całkowicie świadomie zdecydowali się popełniać przestępstwa. Takich ludzi prawie nie ma. Dziewięćdziesiąt parę procent populacji przestępców to są ludzie, których życie, podłe, szare, nieciekawe życie, nierzadko w patologicznych warunkach, skłoniło do wejścia na taką ścieżkę. A on? On miał zgoła inaczej. Żył w fajnym środowisku, w inteligenckiej rodzinie. To pierwszy przełamany stereotyp. A mianowicie, że człowiek z inteligencji, utalentowany, laureat olimpiad chemicznych i szachowych, niemający de facto żadnych do tego powodów, wybiera to, aby być przestępcą.
– „Wybiera”? – wtrącam.
– To drugi przełamany stereotyp. Zdecydowana większość przestępców staje się nimi nie tyle z przypadku, ile siłą okoliczności. Ponieważ byli w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym towarzystwie. Niewielu jest takich, którzy w pewnym momencie życia, niezmuszeni sytuacją, powiedzieli sobie: „Tak, będę żył jako przestępca”. Ja mam nieodparte poczucie, że Ryszard J. świadomie podjął taką decyzję.
– I jak na tym wyszedł?
– Wydaje się, że ludziom takim jak on, którzy świadomie dokonują wyboru, są inteligentni, udaje się. Jemu, tak uważam, nie udało się. Jest moim rówieśnikiem, a ile lat spędził w więzieniu? Dwadzieścia?
– Jakoś tak.
– Przecież to jest klęska dla kogoś takiego. Wielokrotnie powtarzałem różnym zbirom: Posłuchaj, poszedłeś na rozbój, nakradłeś, napadłeś, miałeś pięćset złotych, pochlałeś, poużywałeś przez tydzień, a potem siedzisz cztery, pięć lat w więzieniu. Po co ci to? Ale to byli prymitywni osobnicy. I tak kalkulowali, że im się opłaca. A on, inteligent? Czy naprawdę nie umiał dostrzec, że przegrywa? Ostatnio oglądałem Sztos z Nowickim, Pazurą. Pamięta pan? Nawet ci, którzy robili te sztosy, przekręty za komuny, teraz królują. Są właścicielami hoteli, mają różne biznesy. A on, genialny chemik? Siedzi dalej w zakichanym pierdlu. Czy to wygrana, czy porażka?
***
Prokurator Tomasz Rurarz, który przez wiele lat miał do czynienia z Profesorem, nie oglądał popularnego amerykańskiego serialu Breaking Bad.
– Chyba w końcu muszę obejrzeć. Tyle się o nim mówiło – przyznaje, gdy spotykamy się w jego gabinecie (w 2022 roku jest szefem Prokuratury Rejonowej w Skarżysku-Kamiennej).
Bohaterem Breaking Bad jest gamoniowaty nauczyciel chemii w prowincjonalnej amerykańskiej szkole, Walter White, niespełniony geniusz wiodący nudne życie u boku ciężarnej żony Skyler i cierpiącego na porażenie mózgowe, ale bystrego syna Walta juniora. Aby związać koniec z końcem, po godzinach pucuje samochody w myjni. Gdy dowiaduje się, że ma raka, zdaje sobie sprawę z porażki, jaką jest jego życie, w którym nijak się nie spełnił. Chcąc zabezpieczyć finansowo rodzinę, zaczyna produkować metamfetaminę. Początkowo w kamperze, potem w coraz to nowszych miejscach. Niebieska meta jest tak czysta, że robi furorę. A Walt jest nie tylko świetnym producentem, ale też strategiem. Nawiązuje kontakt z pomniejszymi dilerami, następnie z ważniejszymi handlarzami, w końcu z kartelami narkotykowymi, a widz obserwuje, jak dokonuje się przemiana poczciwego Walta w bezwzględnego, cynicznego, okłamującego rodzinę, wyrafinowanego Heisenberga.
Gdy wydaje się, że bohater pokonał chorobę, że pieniądze nie są już żadnym problemem, bo ma ich aż nadto, nie zaprzestaje produkcji. Wręcz przeciwnie. Wydaje wyroki śmierci, eliminuje konkurencję. A to rozpuszcza w kwasie ciało narkotykowego dilera, a to eliminuje bystrego chemika, bo podejrzewa, że szef mafii przysposabia go na jego następcę. Heisenberg wkręca się tak bardzo, że wchodzi w sam środek krwawego narkobiznesu. Wszystko to dla dobra rodziny, usprawiedliwia się sam przed sobą. Ale gdy Skyler zaczyna podejrzewać, czym zajmuje się mąż, Walter staje przed dylematem moralnym: ratować rodzinę i rzucić narkobiznes czy dalej produkować metę, robić to, co odmieniło jego nudne życie. Produkuje. To świadomy wybór.
Bohater – genialny chemik, który pod pretekstem choroby wkroczył na taką, a nie inną drogę – staje się z własnego wyboru zawodowym przestępcą. Ba, podoba mu się to.
Po latach wiele osób będzie porównywać Profesora do Waltera White’a.
***
List z Aresztu Śledczego w Gdańsku, 28 stycznia 2022 roku:
Odpowiem na pytania dotyczące moich rodziców, gdyż jestem dumny z ich historii, wbrew różnym plotkom rozsiewanym przez zawistnych ludzi. Większość moich zainteresowań wyniosłem z rodzinnego domu. Rodzice grali w szachy na podobnym poziomie, tylko że poziom szachów kobiecych był znacznie niższy niż męskich, co pozwalało mamie być wielokrotnie mistrzynią woj. kieleckiego i brać udział w turniejach ogólnopolskich.
Ja ich poziom osiągnąłem w wieku 10 lat i grałem potem znacznie lepiej. Byłem wielokrotnym mistrzem województwa juniorów oraz od 1969 zdobywałem tytuł mistrza województwa i reprezentowałem region w rozgrywkach ogólnopolskich. Nie pamiętam „pierwszej” partii, pamiętam jedną z ostatnich, graną w półfinale mistrzostw Polski w grudniu 1970 roku. I pamiętam tylko dlatego, że partia ta uzyskała nagrodę za piękność i była rzadko publikowana. Około 70 minut liczyłem kilka wariantów 11-posunięciowych kombinacji poświęcenia jakości (hetman za skoczka i piona) w celu osiągnięcia forsowanego mata. Nie pomyliłem się i mistrz Rafał Marszałek poddał się. Z szachów zrezygnowałem z chwilą pójścia na studia do Krakowa. Miałem świadomość, że poziom polskich szachów jest żaden w stosunku do światowego, którego potęgą byli Rosjanie. Mecz ZSRR: „Reszta Świata” z końca lat 60-tych na 10 szachownicach wygrali „radzieccy” 20,5:19,5.
Teraz „szachy” są trochę inne niż wtedy. Obecnie czas na partię jest ograniczony, co czyni szachy mniej nudne. Wtedy było tempo 40 posunięć na 2 godziny bez ograniczenia czasowego. Obecnie można „wygrać na czas” przegraną pozycję, bo przeciwnik nie zdążył „dać mata z powodu przekroczenia” przyznanego mu czasu.
Jednym słowem, szachy są sportem bardzo pracochłonnym i na dodatek już chyba nigdy człowiek nie wygra z komputerem.
Brydż sportowy jest zdecydowanie bardziej towarzyski, bardziej emocjonujący i jak dotąd żadne komputery nie mają szans w starciu z mistrzami. Dlatego brydż stał się moją ulubioną grą.
Mylnie określono mnie „odludkiem”. Jeździłem na łyżwach, nartach, grałem w piłkę, tylko że czasu na to miałem niewiele, dwie szkoły, turnieje szachowe indywidualne i drużynowe, w które grałem od IV klasy.
Wszystko to przegrywało jednak z inną pasją Profesora. Chemią.
* Prekursorem jest każda substancja pochodzenia naturalnego lub syntetycznego, która może być przetworzona na środek odurzający lub substancję psychotropową albo może służyć do ich wytworzenia (o ile nie oznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od autora).
** We wszystkich fragmentach listów i dokumentów zachowano pisownię oryginalną, wyłączając jednak błędy rażące i interpunkcyjne. Akapity w listach Ryszarda J. wydzielone zostały przez autora książki (przyp. red.).
Gdy wczesnym jesiennym popołudniem wychodzili z krakowskiej Desy – w Polsce Ludowej mającej monopol na handel sztuką – mogli być zadowoleni. Platynowa bransoleta wysadzana 101 brylancikami była cenniejsza, niż się wydawało. Warta blisko cztery miliony ówczesnych złotych.
Mijając zabytkowe kamienice, zmierzali w stronę zielonego mercedesa zaparkowanego na placu Szczepańskim. Ich radość jednak stopniowo ustępowała miejsca podenerwowaniu, entuzjazm mieszał się ze zwątpieniem. Mieli wrażenie, że coś jest nie tak. Czuli na sobie przeszywające spojrzenia.
Potencjalny kupiec zniknął w tłumie. Jakby się rozpłynął. A przecież niedawno szedł obok nich, chciał ustalić cenę bransolety. Czyżby kapuś?
W stanie wojennym niewiele trzeba, aby przyciągnąć uwagę. A milicjanci w cywilu widzieli nerwowe kroki tych, których obserwowali. Czyżby mieli cynk?
Podeszli do auta. Przetrzepali całą trójkę. Kazka, budowlańca-rencistę robiącego karierę w Ułan Bator, numizmatyka zabijającego czas na giełdach kolekcjonerskich. Sławka, elektromontera z zawodu, cinkciarza, pracownika zakładu produkującego wyroby dekoracyjne. Wreszcie Ryśka, właściciela tego zakładu, chemika z zawodu.
Gdy przeszukiwali mercedesa na kieleckich numerach rejestracyjnych, Kazek próbował nieudolnie ukryć pod dywanikiem siedem złotych monet austro-węgierskich z 1915 roku, z orłem o dwóch głowach na rewersie.
W jasnobrązowej skórzanej saszetce milicjanci znaleźli dziewięć zegarków elektronicznych zawieszonych na bransoletach.
– Woziłem je jako prezenty dla dam – wytłumaczył się niezgrabnie Rysiek, właściciel auta. Co innego miał powiedzieć? Że zegarki pochodzą z przemytu?
Znaleźli też dokumenty kierowcy, kawałek drutu lutowniczego, jakieś zapiski, pieczątkę sygnowaną imieniem i nazwiskiem: „Wyrób artykułów dekoracyjnych – Ryszard J.” Rzucił im się w oczy Kodeks karny w czerwonej oprawie, a także partytura V symfonii c-moll Ludwiga van Beethovena.
Funkcjonariuszom MO nawet przez myśl nie przeszło, że w tamto jesienne popołudnie, 22 października 1982 roku, idąc tropem bransolety wycenionej w Desie, trafią na ślad jednej z największych afer gospodarczych w Polsce, w którą zamieszanych będzie kilkadziesiąt osób, w tym szanowanych obywateli o nieskazitelnej reputacji. Afera zyska wdzięczną nazwę „srebrna”.
***
– Rok i miejsce urodzenia?
– Dwudziestego szóstego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku. Skarżysko-Kamienna – odpowiedział, siedząc przy stole przesłuchań w krakowskiej prokuraturze.
Na zdjęciu zachowanym w kartotece policyjnej widać 30-letniego mężczyznę o ciemnych, gęstych, średniej długości włosach, zaczesanych na prawą stronę. Przykrywają sporą część czoła, zasłaniają nawet uszy.
Mężczyzna ma poważną minę, zaokrągloną twarz, lekki zarost nad ustami, na brodzie i policzkach, który w późniejszych latach będzie bardziej obfity. Ubrany jest w ciemną marynarkę w pionowe paski i jasną koszulę z rozpiętym górnym guzikiem. Wygląda na wykształciucha, jak się jemu podobnych pogardliwie nazywa w peerelowskiej rzeczywistości, w której króluje kult klasy robotniczej, a nie inteligencji. Nie ma okularów, w sumie nie wiadomo czemu, bo nosi je od czasów licealnych – jest krótkowidzem. Może po prostu zdjął do zdjęcia.
Podczas przesłuchania usłyszał standardowe pytania.
Miejsce zameldowania? Dwupokojowe mieszkanie na szóstym piętrze wieżowca z wielkiej płyty. Przy ulicy Władysława Orkana, na nowym kieleckim osiedlu Uroczysko.
Wykształcenie? Wyższe, chemiczne, studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Służby wojskowej nie odbywał z uwagi na wadę wzroku. Ma kategorię D.
Stan cywilny? Żonaty. Jedno dziecko w wieku pięciu lat. Synek Michaś.
Stan zdrowia? Dobry.
Miejsce pracy? Prywatny zakład rzemieślniczy w Kielcach.
Dochód miesięczny wyliczył na 20 tysięcy złotych, czyli około dwa razy więcej, niż wynosiło przeciętne wynagrodzenie w trudnym 1982 roku, w którym królowały milicyjne pałki i wielka inflacja.
Z wywiadu środowiskowego: przez miejscową milicję nienotowany, wśród sąsiadów ma opinię pozytywną, do żadnej organizacji nie należy, produkuje drewniane komplety stołowe składające się z tac i podstawek.
Poprzednie miejsce pracy? Asystent w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Kielcach.
Mógłby dorzucić, że ukończył szkołę muzyczną w klasie fortepianu. I że uwielbia Beethovena, nie tylko jego V symfonię.
Mógłby opowiedzieć, że jako licealista był laureatem olimpiady chemicznej, a pracę magisterską w Zakładzie Chemii Związków Heterocyklicznych UJ obronił z wyróżnieniem pod kierunkiem doktor habilitowanej Wandy Żankowskiej-Jasińskiej, w czasie wojny żołnierki Armii Krajowej o pseudonimie „Mira”, więźniarki obozów koncentracyjnych.
Mógłby dodać wreszcie, że po ukończonych w 1977 roku studiach pracował jako konstruktor do spraw tworzyw sztucznych w Zakładzie Sprzętu Motoryzacyjnego „Polmo” w Praszce. Wytrzymał krótko, krócej niż trzy miesiące. Praca na uczelni okazała się ciekawsza. Do czasu.
***
Wiesiek, grawer z zawodu, miał zapisane w dowodzie „Jan Dawidowicz”, ale mało kto mówił do niego „Jasiu”. Od zawsze, to znaczy odkąd pamiętał, nazywano go „Wieśkiem”.
Był szczupłej budowy, miał nieco potargane, średniej długości włosy i delikatny zarost. Prowadził zakład metaloplastyki w ścisłym centrum Kielc, nieopodal placu Partyzantów, czyli dzisiejszego rynku.
Gdy jesienią 1980 roku dostrzegł z zaciekawieniem, że na złomowisku w pobliżu warsztatu teścia – ślusarza – zalegają paski mosiężnych, ażurowych blach, zagaił któregoś z pracowników:
– Mogę wziąć pasek?
Ten machnął ręką i rzekł:
– To odpady. Bierz pan nawet wszystko.
Wiesiek wziął najpierw niewielką ich część. Zrobił z nich podstawki do szklanek. Zauważył przy tym, że pod wpływem ogrzewania paski dziwnie się zachowują. Dziwność polegała na tym, że pokrycie galwaniczne mosiądzu zaczynało się stapiać.
Czym, do diaska, pokryta jest blacha? – głowił się.
Na przełomie 1980 i 1981 roku dostał zamówienie z Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Chodziło o zrobienie tablic informacyjnych, numerków na drzwi i na klucze dla instytutu chemii. Gdy po odbiór przyjechał jeden z pracowników uczelni, Wiesiek postanowił wykorzystać okazję:
– Może zrobi pan analizę chemiczną ażurowych odpadów?
Pracownik pokiwał niechętnie głową, ale po chwili zaproponował:
– Skontaktuję pana z bardzo zdolnym chemikiem.
Miał na myśli młodego asystenta w instytucie.
– Blacha pokryta jest srebrem – oznajmił po analizie Ryszard J., bo to on był tym zdolnym chemikiem.
W jednym kilogramie znajdowało się nawet 15 procent srebra.
Tymczasem w zakładzie Wieśka od trzech miesięcy zalegało niemal 70 kilogramów nikomu niepotrzebnych odpadów, które pracownik złomowiska przywiózł za litr wódki. Potem za tysiaka następne 40 kilogramów.
– Mogę odzyskać z tego srebro – przeszedł do sedna sprawy zdolny chemik.
Za pierwszym razem zabrał 50 kilogramów blachy. Po kilku tygodniach przyjechał z proszkiem w kolorze ziemi – srebrem. Gdy Wiesiek go przetopił, w sztabce było siedem kilogramów kruszcu. Próby 1000, czyli najczystszej. Gdy nabrał zaufania, oddał chemikowi do przerobienia resztę odpadów, a sam próbował ustalić, skąd pochodzą kawałki blachy. Okazało się, że spod polsko-czeskiej granicy, z Fabryki Automatyki Chłodniczej w Cieszynie. Wysyłała ona do kieleckiej spółdzielni Współpraca blachę platerowaną ze srebrną powłoką, a spółdzielnia wykonywała z niej płytki, blaszki stykowe. To, co zostawało z procesu produkcji, trafiało na złom.
Tyle tylko, że zamówienie z Cieszyna właśnie się kończyło.
Kierunek wydawał się prosty. Co z tego, że z Kielc do fabryki w Cieszynie było 240 kilometrów, skoro gra wydawała się warta świeczki.
– Czy można kupić odpady poprodukcyjne z blachy posrebrzanej? – zapytał nieśmiało Wiesiek w dziale zbytu. Była wiosna 1981 roku.
Jak to w peerelowskiej fabryce, został odesłany do kierownika, a potem usłyszał, że sprawa wymaga konsultacji z dyrektorem. Przypadkiem dowiedział się, że odpady są wysyłane do huty we Wrocławiu i topione na brąz lub mosiądz.
Straszne marnotrawstwo. Gospodarka traci to srebro, pomyślał.
Fabryka zużywała rocznie jakieś trzy tony blachy i 200 kilogramów lutu srebrnego, stanowiącego spoiwo do lutowania, a ich odpady poprodukcyjne wynosiły odpowiednio 15 i 30 procent. Żyła srebra leżała więc na złomowisku.
Założyli nieformalną spółkę. Bez nazwy, ale z jasnym celem. W zabudowaniach rodzinnego domu, na obrzeżach Skarżyska-Kamiennej, Rysiek urządził coś w rodzaju zakładu do odzyskiwania srebra.
Chemia ma w sobie coś z magii. A on mógł czuć się jak czarodziej.
Wkładał blachę i lut srebrny do beczek i obserwował, jak się rozpuszczają w kwasie azotowym. Wytrącał srebro słoną zasadą, miedzią lub aluminium. Musiał uważać na trujące tlenki azotu, dlatego sam odzysk przeprowadzał na podwórku, na którym jako jedynak wychował się pod czujnym okiem rodziców. Po uzyskaniu proszku, który suszył, robił jego analizę, aby wiedzieć, co dodać, żeby uzyskać odpowiednią próbę. Potem przekazywał go Wieśkowi. Ten w swoim zakładzie rzemieślniczym albo w piecu hartowniczym u teścia przetapiał srebrny proszek na sztabki lub inne wlewki. Jeszcze nim zaczęli sprowadzać odpady z Cieszyna, mieli z odzysku co najmniej kilkanaście kilogramów czystego srebra.
Szukali każdej nadarzającej się okazji do pozyskania srebrnych lub posrebrzanych przedmiotów, styków, prętów, drutów, sztućców, monet... Wiesiek skupował w sklepach walizki z palnikami do lutowania, bo dowiedział się, że w każdej znajduje się dodatkowo lut srebrny. Jak brakowało pieniędzy, zastawiali złotą biżuterię żony Ryśka, który tak się zaangażował w srebrne interesy, że z końcem marca 1981 roku, po ponad trzech latach bycia asystentem, zakończył pracę na uczelni. Umowa została rozwiązana za porozumieniem stron.
– Potrafiliśmy zarobić w dzień tyle, ile on przez miesiąc na uczelni. To po co mu było tam pracować? – wspomina Wiesiek.
Ryszard J. stwierdził w zeznaniach:
– Zwolniłem się z uwagi na nieporozumienia między mną a kierownictwem uczelni. Dotyczyły niewyrażenia zgody na pisanie przeze mnie pracy doktorskiej pod kierownictwem naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Otworzył zakład rzemieślniczy specjalizujący się w wyrobach dekoracyjnych, nosił się z zamiarem produkcji żywicznych ram do obrazów, ale tak naprawdę głowę zaprzątała mu inna spółka.
Mieli z Wieśkiem łeb do interesów, łatwość w nawiązywaniu kontaktów i własne przedsiębiorstwa, dzięki którym mogli poznawać interesujących ludzi. Do tego mieli na uwadze nie tylko srebro. Wiesiek zapytał kiedyś:
– A jakby tak odzyskać złoto ze szczotek polerskich?
– Wyciągnij z filtrów pył, spal – usłyszał od chemika.
Wiesiek kładł czarny proszek na węglu drzewnym, podgrzewał palnikiem i widział, jak na jego oczach robiła się z tego mała złota kuleczka. Magia!
Kupowali w sklepie papierniczym zestawy stalówek do chińskich piór. Jedna stalówka kosztowała 240 zł, a było w niej około 400 miligramów 12-karatowego złota. Po przetopieniu wartość rosła do 800 złotych. Przebitka olbrzymia.
Najpierw sprzedawali srebro złotnikowi z Jędrzejowa. Podejrzewali, że kupuje nie dla siebie, a dla Jugosłowianina, który przerzucał towar do Wiednia.
Dlaczego mamy tracić na pośredniku? – myśleli.
W 1982 roku srebro nieużytkowe próby 875 kosztowało w Polsce 17,5 tysiąca złotych za kilogram. Oficjalnie. Ludziom nie opłacało się odsprzedawać państwu srebra za grosze, woleli rodzinne precjoza trzymać w zakamarkach albo szukali powodzenia na czarnym rynku, na którym mogli otrzymać dwa–trzy razy tyle pieniędzy. To i tak nic, bo na Zachodzie dostaliby dużo, dużo więcej. Kilogram srebra, choćby w Wiedniu, na początku lat 80. kosztował co najmniej 300 dolarów. A jeden dolar u cinkciarza był wart średnio 400 złotych. Kurs oficjalny zupełnie tego nie oddawał.
Za 20 kilogramów srebra sprzedanego poza oficjalnym obiegiem dostaliby w Polsce jakieś 600 tysięcy. Może nieco więcej, gdyby znaleźli kupca w potrzebie. Za granicą to samo srebro było warte 2,5 miliona złotych.
Wiesiek i Rysiek myśleli rozsądnie: wyjedźmy z Polski.
Chemik miał zresztą spore doświadczenie w objeżdżaniu Europy. W 1972 roku był w NRD, trzy lata później w Związku Radzieckim, a latem 1979 zjechał w kilka tygodni pół kontynentu. Podróżował fiatem 125p przez Czechosłowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Grecję aż do Turcji, a potem zawrócił i skierował się do Norwegii. Co tam robił? W podaniu o wydanie zezwolenia na wyjazd zapisał: „Wyjazd turystyczny, na swoim utrzymaniu, w oparciu o konto dewizowe”. Na wakacje pojechał bez żony, bez dwuletniego syna Michała, za to z sąsiadem z wieżowca. Zgodę dostał. W kwestionariuszu napisał zresztą, że jest członkiem Stronnictwa Demokratycznego, satelickiej partii Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
– Nie wywoziłem na handel srebra – będzie się potem tłumaczył z tej podróży.
W 1980 planował wyjazd do Grecji, ale ostatecznie zrezygnował.
W następnym roku intencje były już jasne, choć celem podróży znów był „wyjazd turystyczny”. Dostali z Wieśkiem paszporty do RFN-u i Francji, ale stan wojenny pokrzyżował im plany.
Mieli około 20 kilogramów srebra, ale nie mieli co z nimi zrobić. Na rynku, nawet tym czarnym, był zastój. Na dodatek dopinali szczegóły sprowadzenia blachy z Cieszyna. Generał Wojciech Jaruzelski bardzo popsuł im interes.
– A może się wymienimy? – zapytał Wieśka student drugiego roku Politechniki Świętokrzyskiej. Była wiosna 1982.
Przelicznik ustalili taki: jeden kilogram srebra próby powyżej 900 za pięć złotych łańcuszków z podwieszką lub sześć łańcuszków bez podwieszki. Potem doszły zegarki elektroniczne: 20 sztuk za kilo kruszcu.
Student miał ksywkę Dudek, włosy średniej długości opadające na czoło, przystrzyżony krótko wąs. Prowadził z ojcem pasiekę niedaleko Kielc. Ale nie żył tylko z uli i ze stypendium. Miał większe ambicje. I kuzyna Zdzisława, zwanego Michałem, który właśnie wrócił z Zachodu i mieszkał w Poznaniu. We dwóch posiadali niezłą sieć logistyczną: dostęp do kurierów-przemytników i do Dziubka, człowieka po tamtej stronie, odbierającego jeden towar i wysyłającego drugi.
***
Jesienią 2021 roku Paweł Przybysławski ma 64 lata, ale jak na swój wiek jest bardzo żwawy, energiczny. Ma tyczkowatą sylwetkę i bujną, nieskażoną siwizną czuprynę. Jest człowiekiem orkiestrą, organizatorem wielu imprez artystycznych, koncertów.
Do tego ma sporo do wspominania. Pamięta nawet tytuł dużego artykułu, jaki ukazał się w 1985 roku w „Ekspresie Reporterów”. Brzmiał Srebro za zielone. Przybysławskiemu autor nadał fikcyjne nazwisko Jarosławski. W tamtym czasie młodzian doczekał się określenia „złote dziecko polskiego przemytu”.
Siedzimy w biurze w kamienicy przy kieleckim placu Wolności. Jest urządzone trochę jak pokój, mieści kanapę, telewizor, meble.
Przybysławskiemu błyszczą oczy, gdy opowiada o dawnych czasach. Nic dziwnego, w końcu wykiwał peerelowskie, i nie tylko peerelowskie, służby. To on był Dziubkiem, któremu władze zarzucały, że współorganizował nielegalny wywóz srebra.
Był 1981 rok. Dwudziestoczteroletni wówczas Paweł Przybysławski planował jechać do Hamburga, gdzie już wcześniej pracował na statku, robił remont rafinerii.
– W wakacje jeździłem do pracy w Niemczech. Ciężko pracowałem, po dwanaście godzin przez dwa miesiące. Ale to wystarczało na normalne studiowanie przez cały rok – opowiada i utyskuje, że w domu „się nie przelewało”.
Tym razem zatrzymał się jednak w Berlinie Wschodnim.
– Kolega zaproponował, że będzie mi wysyłał zegarki elektroniczne z Austrii. „Handluj nimi. Zarobimy” – opowiada z ożywieniem Przybysławski, aż czupryna mu się trzęsie.
Śmieje się na wspomnienie, że zegarki z Chin i Hongkongu leciały do Wiednia w samolotach Nikiego Laudy, słynnego kierowcy, który pod koniec lat 70., już jako dwukrotny mistrz świata Formuły 1, założył linie lotnicze Lauda Air. Potem zegarki były przewożone w pociągowych skrytkach do Berlina Wschodniego i sprzedawane z dużą przebitką. W Chinach kosztowały dolara. Tu – dziesięć.
Gdy dostał cynk o ciekawym interesie z Polski, słuchał uważnie.
– Zaproponowali mi sprzedaż srebra. A to były potężne sztaby. – Dziubek się uśmiecha, zakłada nogę na nogę. – Wtedy w Polsce skup był niby legalny, ale u jubilera była waga, która przyjmowała ze dwa, trzy pierścionki, a nie pięć–dziesięć kilo. Jakby ktoś przyszedł z 20-kilogramową sztabką, to od razu pojawiłaby się milicja. A oni mieli dużo srebra z odzysku i szukali okazji, żeby to sprzedać. Ja wiedziałem, jak to zrobić. Wynająłem trzech kurierów, którzy byli pracownikami polskich firm w NRD i mieszkali na terenie przygranicznego Wilhelm-Pieck-Stadt Guben. W Polsce współpracowali ze mną Wiesiek i Dudek, brat cioteczny mojej narzeczonej.
– I jak kurierzy przewozili towar? – pytam Przybysławskiego, który teraz odczuwa jakby przyjemność na myśl o tamtym balansowaniu na granicy prawa.
– Wymyśliłem, że zrobimy podwójny bak w aucie. Heniek, jeden z kurierów, miał ksywkę Lwica. Jak go potem sąd zapytał, skąd taki pseudonim, to odpowiedział, że ja go tak nazwałem, bo jeździł syrenką, czyli królową polskich szos. Srebro z syrenki odbierałem w Berlinie Wschodnim. Do Wiednia jechało już pociągiem. Wchodziłem do przedziału i wkładałem do skrytki. Wiele zależało od wagonu. Czeski był inny, niemiecki inny. Przeważnie skrytki były nad przedziałami. Pod listwą znajdowała się gumowa zawleczka i dalej były śruby. Trzeba było je odkręcić. Jak się cała dykta od góry odsłaniała, to było dużo miejsca. Potem, aby celnicy niczego nie zauważyli, zabezpieczałem jeszcze śruby tytoniem. I tak srebro z odzysku pochodzące z Kielc trafiało na wiedeński Mexikoplatz, czyli mekkę wszystkich handlarzy.
– I co dalej? – dopytuję, ale Przybysławski nie potrzebuje nawet pytań, sam ciągnie tę historię.
– Przyjaciel wysyłał mi z Wiednia zegarki i łańcuszki. Podawał numer pociągu, na przykład 11711, wagon pierwszy. „Jedynki” były bardzo drogie, więc i prawie zawsze puste. Wsiadałem w Lipsku, wchodziłem do przedziału i miałem czas do Berlina Wschodniego, żeby wyjąć towar. I wyjmowałem. A nawet jeśli ktoś był akurat w przedziale, to na drugi dzień rano ten sam pociąg wracał do Wiednia i mogłem ponowić próbę. Potem kurierzy szmuglowali przesyłkę do Polski. Łańcuszkami interesowali się najbardziej księża, a potem rozprowadzali je dzieciom na komunie.
– I to wszystko za srebro z odpadów – wtrącam się.
– Po prawdzie to powinniśmy dostać od ministra gospodarki medale – odpowiada. – A za kratami powinien być zamknięty dyrektor tego zakładu w Cieszynie, który wyrzucał blachę odpadową na złom, bo uważał, że do niczego się nie przyda. W Berlinie Wschodnim zastał mnie stan wojenny i musiałem się ewakuować. Było to bardzo skomplikowane. Ale o szczegółach nie będę panu opowiadał, bo to książka o profesorze J., a nie o mnie – stwierdza. Określenie „profesor” w jego ustach brzmi, jakby było tytułem naukowym, a nie ksywką.
***
Od maja do września 1982 roku Wiesiek pobrał z fabryki w Cieszynie, w pięciu turach, łącznie 102 kilogramy odpadów posrebrzanej, mosiężnej blachy platerowanej i 31 kilogramów odpadów lutu srebrnego.
Blacha zawierała około 20 procent czystego srebra. Jej kilogram kosztował ledwie… 35 złotych. Lut był droższy, ale w tym przypadku chodziło aż o 45 procent!
„Wyciągali” kilogram za kilogramem. Raz pękł im tygiel, dwa–trzy kilo srebra wylało się na ich oczach. Przeklinali na czym świat stoi.
To, co odzyskiwali z blach oraz lutu, było przetapiane na sztabki, które potem Wiesiek i Rysiek przekazywali Dudkowi i Michałowi. Nie zdążyli zamknąć jednych transakcji, a już planowali nowe. W zamian dostawali zegarki i łańcuszki.
Poznali kurierów w okolicach Gubina, Krosna Odrzańskiego i Żagania. Umawiali się w miejscach, do których nawet za widoku niełatwo było trafić.
Kurier Stasiek wspomniał jedno z takich spotkań:
– Powiedziałem Dudkowi, że przywiozłem z NRD trzydzieści zegarków elektronicznych, damskich, w schowku, w zbiorniku na paliwo. Ryszard J. w tym momencie wtrącił: „Co to za schowek, że mieści się w nim tylko trzydzieści zegarków? Jak ja jeździłem na handel do Turcji, to w swoim samochodzie miałem lepszy”.
Wymiana kupię–sprzedam kwitła w najlepsze, zarówno u jubilerów, jak i na bazarach.
Starali się docierać do najgrubszych ryb, a pośredników eliminować. Gdy dowiedzieli się, że jeden jubiler skupował towar dla drugiego i sprzedawał drożej, podsunęli temu drugiemu kartkę z kontaktem do siebie.
Przyjmowali zapłatę w gotówce, ale też w postaci srebrnego złomu.
Srebrno-łańcuszkowo-zegarkowy krwiobieg – tak to wyglądało.
Sześćdziesiąt siedem kilogramów srebra odzyskanego z różnych źródeł zamienili na co najmniej 270 złotych łańcuszków i 244 zegarki elektroniczne. Co najmniej, bo trudno zliczyć wszystkie transakcje. Tyle udało się ustalić.
– Całe Kielce już gadają – zagaił kiedyś Wiesiek do Dudka, mając na myśli, że o przemycie z Wiednia via Berlin jest głośno w pewnych kręgach. Zdawali sobie sprawę, że muszą uważać. Nie zamierzali jednak rezygnować.
– Jacek, drugi pilot na liniach cywilnych LOT-u – przedstawił się elegancik.
Miał na nazwisko Widurski, albo jakoś tak, będzie wspominać potem Rysiek.
Postawny, wysoki, łysiejący szatyn z przystrzyżonym wąsem sprawiał wrażenie kogoś wpływowego. Miał marynarkę pilota, a nawet „erkę” Biura Ochrony Rządu zwalniającą z kontroli drogowych. Bogato urządzone mieszkanie w Kielcach, w którym częstował japońską whisky. Miał też znajomych mogących bez problemu załatwić jakiś egzotyczny przedmiot, na przykład strój z Bangkoku. Szare peerelowskie osiedla mijał srebrnym sportowym porsche 924 turbo na warszawskich numerach rejestracyjnych.
Do tego kapitan Jacek mógł kupić dla siebie i kolegów „każdą ilość srebra”.
Gdy więc złotnik z Jędrzejowa zareklamował dziesięć kilogramów kruszcu, Ryszard J. zaproponował je nowo poznanemu kapitanowi.
Jacek Widurski, czy jak go tam zwać, żadnym pilotem jednak nie był. Tak naprawdę miał w niewielkich Końskich wytwórnię produkującą plastikowe kołki rozporowe i planował uruchomić zakład produkcji akumulatorów samochodowych. A poza tym skupował srebro, przekazywał je prawdziwym pilotom, a ci zabierali towar na pokład samolotów. Znał dobrze zwłaszcza dwóch braci z LOT-u, których wprowadził do swojej podniebnej spółki. Ci angażowali do przemytu innych pilotów. Wiedeń? Kolonia? Bruksela? Kair? Mogli przemycić srebro wszędzie i na miejscu przekazać komuś zaufanemu do sprzedaży. A to wszystko stwarzało zupełnie nowe możliwości.
„Kapitan” Jacek interesy robił też na platynie. Piloci sprzedawali ją głównie w Kairze. W Polsce gram platyny kosztował oficjalnie 890 złotych, w Egipcie dostawali za niego jakieś 10–11 dolarów, czyli około czterech tysięcy złotych*.
Gdy więc Wiesiek natrafiał na kogoś z metalowymi zwojami białego drutu oznaczonymi symbolem „Pt”, wiedział, że taki towar jest bardzo cenny.
Nikomu by do głowy nie przyszło, że z powodu wycenionej w Krakowie bransolety srebrno-platynowy interes w chmurach będzie się musiał zakończyć.
***
Na początku grali twardzieli jak z amerykańskiego filmu. Rzeczywistość była jednak wschodnioeuropejska, więc szybko miękli. Sypali po kolei.
Ryszard J. opowiadał o odzyskiwaniu srebra, wymianie na łańcuszki i zegarki, ale też o tym, że razem z Wieśkiem pośredniczyli w sprzedaży starych, złotych monet austriackich, 186 jednodukatówek i 15 „czworaków”, które skupował rzeźnik z Kielc, prowadzący zakład masarsko-wędliniarski.
Na każdej monecie, kosztującej średnio 19 tysięcy złotych, zarabiali tysiąc.
Pobyt za kratkami zmiękczał każdego. Zachęcał do zwierzania się. A milicja zatrzymywała zwykłych cwaniaczków, ale też grube ryby. Bazarowych sprzedawców, co trudnili się handlem mydłem i powidłem, przeciętnych obywateli, którzy szukali tylko okazji do pozbycia się czegoś poza państwowym obiegiem, oraz tych, którzy ze sprzedaży srebra lub posrebrzanego złomu uczynili sobie sposób na życie.
Podstawowa zasada: kupić taniej, sprzedać drożej. Kolejna: można wykiwać każdego, byle zarobić więcej. Następna: nie dać się złapać.
Bransoleta wyceniona w Krakowie wywołała efekt domina. Wpadali przemytnicy srebra, złotych łańcuszków i zegarków, jubilerzy skupujący srebro, krętacze, handlarze wszystkim, co się nadawało do sprzedaży. Ale największe poruszenie wywoływało to, co działo się na lotniskach.
Po „kapitanie” Jacku zostali aresztowani prawdziwi piloci, nie żadni tam przebierańcy. Okazało się, że takich, którzy wpadli na pomysł handlowania srebrem, jest dużo, dużo więcej, że zorganizowali oni całkiem sprawnie działające przedsiębiorstwo skupujące srebro i nie tylko**. Kapitanów lotów do Moskwy, Kolonii, Rzymu, szykujących się do wejścia do kokpitów, zatrzymywały słowa milicjantów o poważnych minach: „Proszę udać się z nami. Jest pan zatrzymany”.
W sumie w kilku postępowaniach – nie dało się prowadzić ich razem – zarzuty postawiono 64 podejrzanym. To była prawdziwa „srebrna afera”, jak wtedy mówiono.
***
Srebrna afera stała się sprawą o zabarwieniu politycznym. Nie tylko dlatego, że obnażyła słabość peerelowskich przepisów.
Był 6 stycznia 1983 roku, gdy młody chemik Ryszard J. powiedział do prokuratora Zbigniewa Kubickiego z Prokuratury Wojewódzkiej w Krakowie:
– Z własnej inicjatywy chcę ujawnić sprawę, która mnie nurtuje i z której chciałbym się rozliczyć.
Nie musiał specjalnie przedstawiać osoby, o której opowiadał. Władysław Kmitowski robił w Moskwie doktorat z naukowego komunizmu, pracował jako kierownik Zakładu Filozofii i Nauk Społecznych na Politechnice Świętokrzyskiej. Partyjna szycha, od połowy 1981 roku jeden z sekretarzy Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Kielcach, odpowiedzialny za sprawy ideowo-wychowawcze.
– Utrzymywaliśmy ze sobą kontakty towarzyskie – zdradził Ryszard J.
Bohater afery z odzyskiwaniem srebra i pezetpeerowski działacz – takie zestawienie w niezbyt korzystnym świetle przedstawiało Kmitowskiego.
Chemik opowiedział o kolacji z 1980 roku. U kogo ona była, już dokładnie nie pamiętał. Ale pamiętał dobrze propozycję, która wówczas padła.
– W trakcie przyjęcia Władysław Kmitowski zaoferował mi zrobienie wspólnego interesu – wyjawił prokuratorowi. – Ponieważ chwaliłem się, że posiadam znajomych w Wiedniu, że mam możliwość przemycania do i z Wiednia różnych towarów, zaproponował mi przewiezienie kompromitujących dokumentów. Chciał, bym je przekazał do Wiednia, a stamtąd do Wolnej Europy lub do kogoś innego zainteresowanego, dysponującego gotówką. Kogoś, kto nam za te materiały zapłaci. Nie podał ceny, a jedynie stwierdził, że po uzyskaniu określonej kwoty dolarów podzielimy ją między sobą.
Po co Ryszard J. to powiedział? Może chciał pomóc sobie, wyciągał asa z rękawa, licząc, że na prokuratorze Kubickim jego wyznanie zrobi wrażenie? Może chciał zaszkodzić znajomemu, na którym się zawiódł, gdy liczył na jego pomoc? Może były to wytwory wybujałej wyobraźni? A może świadectwo interesownego kapusia, który dbając o swój interes, przedstawiał się jako ten, który chciał pomóc będącej w potrzebie Polsce Ludowej? A pomoc Polsce Ludowej powinna prokuraturę interesować.
Sprawę trzeba prześledzić, uznał prowadzący śledztwo.
Zwłaszcza że przesłuchiwany stwierdził, że dokumenty przyjął i ukrył.
Co więc znajdowało się w teczce, która mogła postawić na głowie karierę polityczną, naukową i w zasadzie każdą karierę Władysława Kmitowskiego?
– Zasady przekazywania dzieł sztuki zabezpieczonych we Lwowie po wkroczeniu wojsk radzieckich – odpowiedział Ryszard J. – Z relacji Kmitowskiego wynikało, że przejęte przez wojska radzieckie, a opisane w tych dokumentach, wspaniałe zbiory muzealne nigdy do Polski nie wróciły lub wróciły częściowo i że sprawa ta po tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku została zatuszowana. Stwierdził, że Wolna Europa, mając takie dokumenty i opierając się na nich, może zrobić jedną lub kilka ciekawych audycji radiowych.
J. wyjawił, że dokumenty dał na przechowanie koledze szkolnemu, też zresztą zamieszanemu w srebrną aferę. Prokuratura odnalazła tekturową teczkę – skoroszyt z rosyjskimi napisami.
Był tylko jeden problem. W środku nic się nie znajdowało.
O sprawie został poinformowany Wydział Inspekcji Biura Śledczego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Meldunek o wszczęciu postępowania miał adnotację „tajne”. Sprawę przydzielono wiceprokuratorowi Julianowi Węgorzewskiemu z Kielc. Wszczął on śledztwo w sprawie usiłowania rozpowszechniania fałszywych wiadomości mogących wyrządzić poważną szkodę interesom PRL-u.
„W prowadzonym postępowaniu dążyć będziemy do odnalezienia oryginalnych dokumentów przekazanych przez Kmitowskiego oraz procesowego udokumentowania całego zdarzenia i wyjaśnienia wszystkich okoliczności zaistniałego zdarzenia” – przedstawił.
Prokurator nie miał jak przesłuchać Kmitowskiego, bo ten od 31 stycznia 1983 roku przebywał na dwuletnim stażu habilitacyjnym w Moskwie.
Julian Węgorzewski mógł jedynie wysłuchać relacji dwóch osób: Ryszarda J. i jego kolegi.
Ten drugi twierdził, że szarą teczkę, owszem, chemik mu przekazał, pokazywał nawet kartki papieru w języku rosyjskim, ale tych już nie zostawił.
Cała sprawa sprawiała wrażenie dość niejasnej. Coś niby było na rzeczy, ale kluczowy dowód zniknął. Pod koniec czerwca 1983 roku Węgorzewski zdecydował się zawiesić śledztwo. Bo Kmitowski nadal przebywał poza granicami Polski, a jego zeznania były w tej sprawie kluczowe.
Prokurator niecierpliwił się coraz bardziej. Pod koniec sierpnia 1984 roku napisał do naczelnika Wydziału Śledczego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Kielcach z prośbą o ustalenie adresu pobytu obywatela Kmitowskiego w Moskwie i czy w tym roku akademickim przebywał w kraju. „Sprawa bardzo pilna” – podkreślił wagę swojego pisma.
Pochodząca ze Związku Radzieckiego żona Kmitowskiego, Tatiana, zapewniła, że mąż wróci, i przekazała moskiewski adres Władysława.
Akta powyższej sprawy znajduję w Instytucie Pamięci Narodowej. Co zaskakujące, nie ma w nich żadnego protokołu z przesłuchania Kmitowskiego. Jest za to postanowienie o umorzeniu śledztwa. Wynika z niego, że Kmitowski przyznał, iż na prośbę jednego z profesorów Uniwersytetu Lwowskiego przywiózł do kraju szereg poloników.
Część z tych materiałów zostawić miał w muzeum w Kielcach, a pozostałe dokumenty – w tym pochodzące z 1940 roku protokoły przekazania władzom radzieckim zbiorów Ossolińskich ze Lwowa – trzymał w swojej domowej biblioteczce w Kielcach.
„Równocześnie W. Kmitowski, nie wykluczając, że mógł te dokumenty przekazywać Ryszardowi J., kategorycznie zaprzeczył, by proponował mu »robienie interesu« i sprzedawanie tych dokumentów do wykorzystania przez radio Wolna Europa” – napisał w postanowieniu o umorzeniu śledztwa prokurator Julian Węgorzewski.
W niniejszym dokumencie odnotował też, że Kmitowski przedstawił 35 stron w języku ukraińskim, poprosił o dołączenie ich do akt śledztwa, a po jego zakończeniu – o umieszczenie ich w zbiorach Biblioteki Ossolińskich we Wrocławiu.
W aktach jest zawarta taka konkluzja prokuratora Węgorzewskiego: „W świetle przedstawionych przez zainteresowane osoby wyjaśnień i zeznań, wobec faktu posiadania tych dokumentów przez Władysława Kmitowskiego i przekazania ich dla potrzeb toczącego się śledztwa, stwierdzić należy, że wersja podawana przez [Ryszarda] J., że otrzymał wspomniane dokumenty od W. Kmitowskiego »celem ich odsprzedaży na Zachód« i że pozostawił je w depozycie (…), jest nieprawdziwa”.
28 października 1985 roku prokurator umarza śledztwo. Srebrna afera doczekała się swojego finału wcześniej.
***
Sypał nie tylko na temat tych spraw, które weszły w etap realizacji.
Opowiadał, że fizyk z Politechniki Świętokrzyskiej zaproponował mu wywóz za granicę dokumentacji i części prototypowych dwóch skomplikowanych urządzeń: aparatu do dokonywania błyskawicznej analizy krwi i aparatu zapobiegającego osadzaniu się kamienia kotłowego w rurach kanalizacyjno-wodociągowych. I oferował doktorat za pieniądze.
– Nie skorzystałem z jego propozycji, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że skompromituję się w opinii środowiska – tłumaczył Ryszard J.
Chemik miałby robić doktorat z fizyki? To byłby wstyd.
Wspominał, jak pod domem towarowym Central w Łodzi dostał od leśnika, z którym poznał się wcześniej w nocnym klubie, fiolkę z białym proszkiem – w celu zrobienia chemicznej analizy.
– Zacząłem się domyślać, że chodzić może o narkotyki – wyjaśniał. To pierwszy raz, gdy w licznych aktach jego spraw natrafiłem na to słowo.
Twierdził, że w fiolce była sól morfiny. I że leśnik szukał nabywcy. Za 10 milionów złotych do kupienia było nawet 1500 opakowań. Wykorzystywaną w medycynie morfinę, królową środków uśmierzających ból, wykradano ze szpitali, aptek, zakładów farmaceutycznych. W peerelowskiej rzeczywistości, w której dostęp do egzotycznych narkotyków pozostawał utrudniony, była odlotem do innego świata.
Do morfinowego i innych interesów jednak nie doszło – przez wpadkę w Krakowie.
***
Kwiecień 1983. Na biurku wiceprokuratora Kubickiego wylądował anonim.
Pewnie nie pierwszy i nie ostatni, jaki widział w swojej zawodowej karierze. Adnotacja na kopercie jasno wskazywała: „Do rąk własnych”. Otworzył list.
Szanowny p. Prokuratorze
Śledztwo prowadzone przez pana przeciwko Ryszardowi J. i innym idzie nie w tym kierunku.
J. zwany „profesorek” znany jest na terenie Kielc i całego Kraju jako handlarz złotem i srebrem. Ma szerokie kontakty z zagranicą (Wiedeń), gdzie przerzucał wielkie ilości srebra poprzez swoich kurierów. Dużo złota i srebra można znaleźć u jego rodziny, a szczególnie u matki, gdzie jest dobrze ukryte. Dlaczego nie jest zatrzymany osobnik o pseudonimie – kobieta (druga „żona” J., u której zostawiał wszystko. Pani ta pracowała na pl. Partyzantów w aptece w Kielcach). Sprawdzić jego znajomych z Warszawy i Skarżyska, gdzie sprzedawał wielkie ilości zegarków i srebra otrzymane z zagranicy. Niesłusznie oczernia inne osoby zatrzymane w tej sprawie, a „rekinów” i „szefów” tego gangu z Polski i zagranicy ukrywa celowo.
Zbigniew Kubicki wiedział o kurierach, zegarkach, łańcuszkach, srebrze i tak dalej, a dom rodziców Ryszarda J., w ogóle całe gospodarstwo rodzinne, milicja przeszukała i niczego istotnego nie znalazła. Wiceprokurator na pewno nie wiedział o wszystkim, ale powyższe pismo nie doprowadziło do żadnego sensacyjnego odkrycia. Nie zawierało konkretów. Nie ujawniało owych „rekinów” i „szefów”. A owa „druga żona”? Można się jedynie domyślać, że chodziło o Ewę, z którą Rysiek miał romans i która była wcześniej jego studentką w WSP.
Dwie zapisane kartki papieru i koperta wylądowały w aktach. Po latach ich wartość okaże się bardzo cenna.
Ryszard J. o anonimie będzie mówił:
– Użycie sformułowania „profesorek” może sugerować, że autor wiedział, że pracowałem na uczelni. Przypuszczam, że było to użyte w sposób ironiczny.
Ale Profesor, już bez zdrobniałej formy, przylgnie do niego, a on przez lata będzie się tłumaczyć, że żadnym profesorem nie jest.
***
* Przyjąłem uśredniony czarnorynkowy kurs dolara w 1982 roku wynoszący 400 złotych.
** Teresa Bętkowska, Jerzy Piekarczyk, Srebro i głowy do pozłoty [w:] „Ekspres Reporterów”, Warszawa: Krajowa Agencja Wydawnicza, 1985, s. 80–116.
Profesor. Jak genialny chemik z Kielc stał się bossem narkobiznesu
Copyright © by Grzegorz Walczak 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023
Redakcja – Paulina Stoparek
Korekta – Grzegorz Krzymianowski, Anna Strożek, Aneta Wieczorek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – archiwum Policji
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN mobi: 9788382101638
ISBN epub: 9788382101645
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl