Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Za dziewięćdziesiąt dwa dni opierzone wyrostki łączące mnie z moim ludem w końcu odpadną. Nie będę za wami tęsknić, drogie skrzydełka.
Celeste spędziła ostatnie cztery lata, budując nowe życie poza anielskimi gildiami (imprezy: odhaczone), realizując ludzkie ambicje zamiast niebiańskich (studia: odhaczone) oraz gubiąc pióra na paryskich brukach i nowojorskich chodnikach (mówienie tego, co myśli: zawsze odhaczone).
Wyrzekła się aniołów, ale wraz z chwilą śmierci kobiety opiekującej się Celeste po śmierci Leigh jeden z nich powraca do jej życia. I to nie byle jaki, lecz właśnie ten, którego nienawidziła najbardziej. Ten, który odpowiadał za to, co spotkało przyjaciółkę – Serafin Asher.
Choć Celeste każe mu się odpiórkować, niedorzecznie piękny i zawzięty mężczyzna nie zamierza dać za wygraną. Upiera się, by skompletowała skrzydła. Kiedy Celeste pyta go, dlaczego miałaby to zrobić, Asher podaje jej powód, z którym nie jest w stanie dyskutować: opowiada, co uczynił z duszą Leigh.
Serafin początkowo nie zamierzał zdradzać sekretu mogącego skazać go na potępienie. Wiedział jednak, że to jedyny sposób na uratowanie Celeste – zbuntowanego podlotka, którego nie potrafi wyrzucić z głowy… ani z serca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 565
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
HIERARCHIA ANIELSKA
Słowniczek
Prolog - Asher
1 - Celeste
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
69
Epilog - Adam
Podziękowania
O autorce
SERIA ANIOŁOWIE ELIZJUM
tom 1 PIÓRO
tom 2 DZIECKO ELIZJUM
Znani też jako archaniołowie, niebiańskie istoty najwyższej rangi. Jest ich siedmioro. Veritianie (aniołowie czystej krwi).
Pasterze dusz. Veritianie.
Sędziowie. To oni ustalają wyniki grzeszników. Veritianie.
Niebiańscy strażnicy. Veritianie i hybrydy.
Pracownicy gildii: nauczyciele i opiekunowie. Przeważnie hybrydy, chociaż pozycja jest dostępna także dla veritian.
Młodzi aniołowie, którzy jeszcze nie skompletowali skrzydeł. Veritianie i hybrydy.
Upadłe anioły, okryte hańbą, nieposiadające dusz, śmiertelne, pozbawione skrzydeł.
aheeva– miłość
ama – mama
apa – tata
ayim – woda
habamehot – ukryjcie się
kalkohav – gwiazda
leh – mój
lehatsamehot – pokażcie się
lev – serce
levsheh – kochanie
mota – laleczka
motasheh – słodka laleczka
naya – świt
neshahadza – połowa duszy
neshamateh – bratnia dusza
neshamim – dusze
neshaleh – moja dusza
ni – ja
sheh – słodki
ta – ty
tched – demon
teh – twój
yot – jesteś
zoya – kusicielka
Cztery lata temu
Nigdy dotąd nie żywiłem nienawiści wobec miasta, ale nigdy też żadne miasto nie zniszczyło mnie tak jak Paryż.
Paryż, kolebka miłości i grzechu.
Przez lata uważałem Jaroda Adlera za najpodlejszego grzesznika ze wszystkich. Dzisiejszej nocy to ja przejąłem ten tytuł oraz zapracowałem na wynik znacznie gorszy niż u Potrójnego.
Zebrałem dusze nie jednego, lecz dwojga nefilimów i uciekłem wraz z nimi w mokre od deszczu niebo nad francuską stolicą.
Stojąc pod drzewem wiśni okrytej bujnym kwieciem, wyciągnąłem ręce i rozluźniłem palce zaciśnięte do tej pory na złotych sferach. Po kiego diabła wydostawałem je z ich ciał? Wiedziałem, że za dopuszczenie się takiego czynu czeka mnie nie tylko przesłuchanie, lecz również degradacja, wyrzucenie z Elizjum i pozbawienie skrzydeł, które czyniły mnie tym, kim byłem. Wszystkim, czym byłem.
Krople deszczu kapały z bladoróżowych płatków, ściekały po złotych kulach i rozpryskiwały się na moich butach, z jakiegoś powodu przywodząc na myśl świeżą krew. Zamknąłem oczy i odchyliłem głowę. Gdyby bogowie istnieli, błagałbym ich o radę, ale to my, archaniołowie, decydowaliśmy o życiu i śmierci, rozstrzygaliśmy losy, osądzaliśmy dusze.
Jednak tej nocy nie byłem bóstwem w większym stopniu niż mrówka maszerująca po moim kciuku.
Rozwarłem powieki i poruszyłem palcami, by zrzucić z dłoni niczego niespodziewające się stworzenie. Czując pulsowanie dusz na skórze, rozłożyłem skrzydła i przygotowałem się na powrót do Dworu Demonów.
Lecz ostre, mokre wiatry szykowały dla mnie inny plan. Wyznaczyły nowy kurs i strzaskały mój kompas moralny, zniszczyły honorowego anioła, a w zamian obudziły ukrytą w nim istotę pełną wad.
Obecnie
Przeszłam przez zatłoczony bar, po czym wcisnęłam się między Pana Wielkoluda oraz dwie szczebioczące małolaty, które miały na sobie zdecydowanie za dużo makijażu i za mało ubrań.
– Może jakieś „przepraszam”? – burknęła jasnowłosa licealistka. Krótkie włosy dziewczyny zatańczyły wokół okrągłych kolczyków, tak wielkich, że równie dobrze mogłyby posłużyć za bransoletki.
Nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem, oparłam przedramię na lepkiej drewnianej ladzie, całkowicie skupiona na chłopaku w bejsbolówce założonej tyłem na przód i koszulce bez rękawów ciasno opinającej jego tors.
– Chce mi się pić – wychrypiałam. – Mogę wziąć łyka?
Koleś niespiesznie otaksował mnie wzrokiem.
– Jesteś pełnoletnia?
Udałam zmieszanie, choć ani trochę nie przejmowałam się swoją płaską klatką piersiową i wąskimi biodrami. Oblizałam usta, powoli i wymownie.
– Bardziej pełnoletnia niż te dwie.
Jego jasne oczy się roziskrzyły i podsunął mi piwo, które wcześniej kupił marudzącej wciąż blondynce.
– Całe twoje, ślicznotko.
Moje pierścionki zabrzęczały o chłodne szkło.
– Lubię hojnych chłopców.
Uniosłam szklankę do ust, ale zanim jej brzeg dotknął moich warg, wyprostowałam palec wskazujący i powiodłam nim po jego zarośniętej szczęce, a potem niżej, w dół szyi. Grdyka chłopaka poruszyła się, a źrenice rozszerzyły z ekscytacją. Odwróciłam uwagę kolesia, powoli wodząc palcem po jego klatce piersiowej, twardej od zbyt wielu godzin spędzonych na uczelnianej siłowni, i wyjęłam mu portfel z wiszących nisko na biodrach dżinsów.
Poczułam drżenie kości skrzydeł, zupełnie jakby szykowały się do uronienia pióra. Jednak kradzież nie była w moim stylu. W przeciwieństwie do łapania przestępców na gorącym uczynku.
Wspięłam się na palce i zbliżyłam usta do jego ucha.
– Jeśli jeszcze raz dosypiesz komuś jakiegoś świństwa do piwa – otworzyłam portfel i wyjęłam z niego prawo jazdy – Matcie Boydzie z Lafayette w Kalifornii, osobiście naślę na ciebie gliny.
A potem oblałam go alkoholem, ogromnie usatysfakcjonowana przekleństwem, które z siebie wyrzucił, gdy zimny napój zalał mu krocze.
Odłożyłam pustą szklankę i portfel na ladę, po czym wyciągnęłam rękę z dokumentem kolesia w stronę Jase’a – barmana i mojego pomocnika w walce z tego typu dupkami. A także przyjaciela z rozlicznymi bonusami.
– Walnięta suka – wysyczał Matt Boyd. – Jeśli ktoś tutaj zostanie aresztowany, to ty.
Posłałam mu słodziutki uśmiech. Może i w moich żyłach płynęła nadludzka krew, ale nie zostałam obdarzona nadludzkim wzrostem, więc musiałam odchylić głowę.
– A za co miałabym zostać aresztowana? Za uratowanie niczego niepodejrzewającej dziewczyny przed odurzeniem i niechybnym gwałtem?
Jase wyjął mi z dłoni laminowany dokument, muskając palcami moje.
– Zamykam twój rachunek. Należy się dwadzieścia dolców, panie Boyd. Gotówką czy kartą? – Zrobił zdjęcie jego prawa jazdy z obu stron.
Koleś dyszał z wściekłością.
– To cholerne piwo jest teraz na mnie, nie we mnie!
Złapał swój portfel i chciał wybiec z baru, lecz wpadł na ścianę mięśni.
Leon, właściciel lokalu The Trap oraz starszy – dużo starszy – brat Jase’a, położył dłonie na ramionach Matta i popchnął go z powrotem w stronę lady. Jase był szczupły, ale Leon wyglądał jak góra z większą liczbą tatuaży niż skazańcy w holorankingach gildii.
Posłał mi olśniewający uśmiech, w którym brakowało zęba po ostatniej bójce. Jego bar w Harlemie cieszył się popularnością wśród dzieciaków z koledżu, lecz też uchodził za „ostatni krzyk mody” wśród lokalnych ćpunów i dilerów.
– Dobra robota, Celeste.
Matt zaczął burczeć pod nosem bluźnierstwa, które kosztowałyby go cały pęk piór, gdyby był podlotkiem.
– Och, dziękuję.
Zaczęłam przychodzić do The Trap, kiedy w zeszłym semestrze poznałam Jase’a na zajęciach z prawa karnego. A potem zostałam w podziemnym barze z grillem dla ekstratłustych i ekstrapysznych cheeseburgerów Leona oraz towarzystwa jego brata. A ponieważ możesz zabrać dziewczynę z gildii, ale nie gildię z dziewczyny, podczas wieczorów takich jak ten miałam oko na śliskich typków.
– Gotówką czy kartą? – powtórzył Jase uprzejmie.
Matt zadarł zarośniętą szczękę.
– Chuja wam zapłacę.
– Doprawiłeś dziewczynie drinka w moim barze – warknął Leon – i na dokładkę próbujesz mnie orżnąć? Jase, zawołaj Tommy’ego.
– Kim jest, do cholery, Tommy? – Z głosu Matta zniknęła wojownicza nuta.
– Byłym żołnierzem piechoty morskiej, który okazał się też niezwykle utalentowanym zastępcą szefa kuchni.
Tommy był typem silnego, cichego mężczyzny z tatuażami na twarzy, który budził strach w większości ludzi. Mnie zawsze traktował totalnie obojętnie, więc nie miałam z nim żadnego problemu.
Kiedy Jase ruszył w kierunku kuchni, Matt wyjął dwudziestodolarowy banknot z portfela.
– Żadnych glin. Wychodzę. I przysięgam, że nie zobaczycie mnie tu nigdy więcej.
– To miło z twojej strony, ale chcę, żebyś obiecał, że nigdy więcej nie będziesz też zaprawiał ludziom drinków. Myślisz, że jesteś w stanie?
– Tak. Nigdy… – Matt głośno przełknął ślinę. – Nigdy więcej tego nie zrobię.
– Dobrze. A teraz dawaj ten zapas piguł, który wniosłeś do mojego baru.
Matt sięgnął do bokserek i drżącą dłonią wyjął mały woreczek strunowy. Leon odtrącił jego rękę.
– Cuchnie spoconymi jajami, weź mi tego nie pchaj pod sam nos. – Chwycił opróżnioną przeze mnie szklankę po piwie. – Wrzuć to tutaj.
Matt wykonał polecenie, po czym odwrócił czapkę daszkiem do przodu, próbując zasłonić twarz przed ciekawskimi spojrzeniami pozostałych osób zgromadzonych w barze. Usłyszałam ciche „kurwa”, kiedy Alicia, kelnerka i od czasu do czasu dziewczyna Leona, powiedziała:
– Wszystko nagrałam.
– Dzięki, skarbie – odparł Leon.
A potem ściszył głos i powiedział Mattowi do ucha coś, co sprawiło, że mięśniak wzdrygnął się i stał równie biały jak diamenty zdobiące krzyż wiszący na szyi Leona.
Przez pierwszych piętnaście lat mojego życia uczono mnie reformować grzesznych ludzi delikatnie: wyciągać do nich rękę i prowadzić ich na właściwą ścieżkę. W ciągu kolejnych czterech przekonałam się, że groźby i brutalna siła działają tak samo dobrze, jeśli nie lepiej. I zdecydowanie szybciej.
Ktoś postukał mnie w ramię – blondynka z wielkimi kolczykami.
– Moja przyjaciółka i ja chciałyśmy ci podziękować.
– Nie ma za co, lecz następnym razem uważajcie na swoje drinki.
Kiedy dziewczyny odwróciły się do Jase’a, by wyrazić dozgonną wdzięczność – przysięgam, zawracały mu głowę jeszcze długo po tym, jak powiedziały „dziękuję” – wyjęłam komórkę z turkusowej jedwabnej bomberki, zamierzając sprawdzić, która godzina. Dopiero wtedy zauważyłam wiadomość od Muriel.
Uśmiechnęłam się, czytając ją. Choć w każdy piątek wracałam do domu na weekend, w każdy czwartek Mimi pytała, czy tym razem mam inne plany, i przekonywała, że jeśli tak, to nic się nie stało. Weekendy uznawałam za święty rodzinny czas, a ponieważ Mimi stanowiła teraz moją jedyną rodzinę, poświęcałam je całe kobiecie, która troszczyła się o mnie nieustannie, odkąd straciłam Leigh.
Leigh… Myślenie o niej wciąż bolało. Była moją najlepszą przyjaciółką, moją siostrą, moją opoką. Tamtej nocy, kiedy odebrała sobie życie, czułam się zdruzgotana. A potem wściekła. Wściekła na Jaroda, że odwiódł ją od jej obowiązku. Wściekła na Leigh, że pozwoliła mu na to. Wściekła na Serafina Ashera, że spalił jej skrzydła i strącił ją z powrotem na Ziemię z krwawiącymi półksiężycami na plecach. Wściekła, że nie wystarczyłam, by zatrzymać ją na tym świecie.
Nienawidziłam jej tygodniami, po czym nienawidziłam siebie samej za to uczucie.
A teraz… Teraz po prostu za nią tęskniłam. W ten sam sposób, jak Mimi tęskniła za Jarodem – chłopcem, którego wychowała jak własnego syna.
Moje kciuki śmigały po ekranie: „Postaram się dotrzeć na lunch, ale muszę spotkać się ze swoją doradczynią na uczelni, więc nie czekaj na mnie, jeśli będziesz głodna”.
Po czym dodałam: „A tak w ogóle to załatwiłam nam bilety na niedzielny spektakl tej sztuki, o której Ci opowiadałam. Na remake Tramwaju zwanego pożądaniem”.
Pojawiły się trzy kropki, gdy Mimi zaczęła pisać. Oczywiście, że nie spała. Muriel nigdy nie spała, wolała sporadyczne drzemki. Patrzyłam na falujący w nieskończoność wielokropek, spodziewając się długiej odpowiedzi, ale napisała tylko: „OK, ma chérie”.
Jase zawołał mnie, przekrzykując szybki bit płynący z głośników. Oparł wytatuowane przedramiona na ladzie i przechylił się nad barem, tak że nasze twarze dzieliły tylko centymetry. Przyglądał mi się tymi brązowymi oczyma, kilka tonów ciemniejszymi, a jednocześnie łagodniejszymi niż moje.
– Napijesz się czegoś, Cee?
Pokręciłam głową.
– Nie, wracam do mieszkania.
– Tak wcześnie?
– Jest druga w nocy, Jase.
– Będę za tobą tęsknił.
Kolekcja zamocowanych na cementowych ścianach najróżniejszych neonów, od napisu „Szybka naprawa butów” aż po fioletowy kontur olbrzymiego bakłażana oraz nieco mniejszą świnię ze skrzydłami – mój osobisty wkład w wystrój wnętrza, malowała jego nażelowane włosy intensywnymi kolorami.
Przewróciłam oczami.
– Zobaczymy się za pięć godzin.
W piątki miałam zajęcia rano, więc moje śniadanie zbiegało się w czasie z końcem jego zmiany w The Trap.
– I tak będę za tobą tęsknił.
Roześmiałam się. Chłopak, z którym dzieliłam mieszkanie z dwiema sypialniami w budynku usytuowanym pomiędzy kampusem i Riverside Drive, zaprezentował swoje śnieżnobiałe zęby. Miał cudowny uśmiech. I cudowną osobowość. Z pewnością uszczęśliwi jakąś dziewczynę, jeśli kiedyś zdecyduje się ustatkować, i choć żartował, że tą dziewczyną mogłabym być ja, wiedziałam, że tak się nie stanie. Jeżeli miejsce w pierwszym rzędzie na spektaklu Relacja Leigh i Jaroda czegoś mnie nauczyło, to z pewnością tego, że zakochanie jest bolesne i cholernie trudne.
Ja natomiast chciałam zabawy. Oraz czegoś łatwego. Jase stanowił połączenie obu tych rzeczy.
– Dobranoc, Cee.
– Branoc, Jase. – Cmoknęłam go w kącik ust. – Bądź dobry.
– Bądź lepsza.
Podszedł do spragnionego klienta, ja zaś spojrzałam na swój neon. Kupując tę świnię, myślałam o Serafinie Asherze, a potem uśmiechałam się chytrze, gdy Leon wypakowywał ją i wieszał na ścianie. Złośliwość kosztowała mnie pióro, ale… Cholera, było warto.
Zostawiłam za sobą podobiznę archanioła i zaczęłam przeciskać się przez tłum studentów oraz miejscowych. Podeszwy moich butów kleiły się do zalanego piwem betonu. Zdążyłam zrobić zaledwie kilka kroków, zanim drogę zastąpiły mi dwie dziewczyny z wydętymi ustami.
– Przepraszam – bąknęłam.
Próbowałam je ominąć, ale obie rozłożyły skrzydła.
„Och, świetnie”.
Brunetka o lśniących lokach i niebieskich piórach ze złotymi końcówkami wzięła się pod boki.
– Mój grzesznik poinformował mnie właśnie, i to niezbyt przyjemnie, że mam się odwalić. Nie wiesz przypadkiem czegoś na ten temat, Celeste?
Najwyraźniej w gildiach musiały wisieć plakaty z moją podobizną, gdyż zdawało się, że słyszał o mnie każdy jeden podlotek – czy to dziewczyna, czy chłopak – na którego wpadłam w Nowym Jorku.
– Czemu zakładasz, że coś o tym wiem? – Spojrzałam ponad nimi na świecący napis „Wyjście”.
– Bo mamrotał o wyrównaniu rachunków z motocyklówą z czarnymi szponami i brakiem tyłka noszącą imię Celeste.
Okej, to nie było miłe. Miałam tyłek, tylko że drobny, tak jak reszta mnie. Poza tym nie spiłowałam sobie paznokci na ostro, chociaż to byłoby całkiem wygodne.
– Ja nawet nie mam motocykla. – Wątpiłam, by Mimi zachwycił pomysł zakupu takiej maszyny.
– Myślę, że chodziło mu o twój wygląd. – Druga z podlotków omiotła wzrokiem moje glany i czarne skórzane legginsy.
Uniosłam środkowy palec i udałam, że drapię się po wardze.
– Mówisz?
Zaczerwieniła się aż po cebulki blond włosów.
– Miałam wobec niego plany – odparła veritianka.
– Przykro mi, Niebieska, ale czy oczekujesz przeprosin za uratowanie niewinnej dziewczyny przed niechybnym zgwałceniem? Jeśli nie przez tego typa, to przez kogoś innego?
Zmarszczyła brwi.
– Nie nawróciłaś go, tylko go sprowokowałaś.
– Uderzy znowu. – Blondynka przyciągnęła czerwone skrzydła do kręgosłupa.
Jej pióra nie miały złotych końcówek, podobnie jak moje. Złość nieco we mnie przygasła, gdy zorientowałam się, że jest hybrydą. Na razie była zaślepiona niebiańskim światem, ale prędzej czy później klapki opadną jej z oczu i zda sobie sprawę, że pozbawione połysku skrzydła skazują ją na najniższe szczeble Elizjum. W najlepszym przypadku hybrydy mogły liczyć na pozycję ofanimów – nauczycieli – w gildiach albo erelimów – niebiańskich strażników – w Elizjum i Abaddonie. Tylko veritianie dostawali fajną robotę: mogli zostać malakimami, czyli pasterzami dusz, ishimami, czyli sędziami dusz, albo serafinami – prawdziwą anielską śmietanką. Choć nazwałabym ich raczej zsiadłym mlekiem.
– Celeste! – sapnęła Niebieska.
Odruchowo rozejrzałam się po pomieszczeniu w poszukiwaniu kłopotów. Kiedy jednak okazało się, że nikt nie zamierza mi przyłożyć, przeniosłam wzrok z powrotem na dziewczynę.
– Straciłaś pióro.
„Och. O to chodziło”.
Zerknęłam na purpurowe pióro, zastanawiając się, dlaczego mi wypadło. Przez moje okropne myśli o archaniołach czy raczej przez to, że ukradłam grzesznika kolejnemu podlotkowi? Szczerze mówiąc, byłam zdziwiona, że straciłam tylko jedno dzisiejszej nocy i nawet nie poczułam krótkiego ukłucia, które towarzyszyło temu zjawisku.
Kiedy rozkołysane pióro zniknęło pod parą sandałów na szpilkach, podniosłam wzrok na podlotki wpatrzone we mnie rozszerzonymi oczyma.
– Nie pierwsze. I nie ostatnie.
Przestałam liczyć dawno temu, ale prawdopodobnie straciłam ich równie wiele, ile zarobiłam, wziąwszy pod uwagę, że moje skrzydła – a raczej skrzydełka – miały niemal ten sam ciężar co przed zajściami w Paryżu.
Veritianka skrzyżowała ręce na białym, wiązanym na szyi topie, w którym wyglądała iście anielsko.
– Dlaczego się poddałaś?
– Dlaczego myślisz, że się poddałam?
Do reszty straciłam humor, gdy podlotki wymieniły spojrzenia, a potem zaczęły mówić jedna przez drugą.
– Masz dopiero trzysta dwadzieścia pięć piór… Cóż, teraz trzysta dwadzieścia cztery – powiedziała hybryda.
– Zostały ci tylko trzy miesiące – dodała veritianka.
Choć byłam wkurzona, że sprawdziły mnie w holorankingu, liczba piór stanowiła miłe zaskoczenie. Traciłam je jak pierzący się kurczak i nie zapisałam się na żadną niebiańską misję od czasu pobytu w Paryżu, więc sądziłam, że zeszłam już poniżej setki, jednak najwyraźniej popełniłam niechcący pierdyliard dobrych uczynków. Wprawdzie gdy podlotek nie został przypisany do konkretnego grzesznika, nie dostawał tylu piór, ile wynosił jego wynik, ale otrzymywał jedno za swoją dobroć, jeśli pomógł mu się zmienić chociaż odrobinę.
– Nie zamierzasz go podnieść? – zapytała hybryda.
– I przeżywać na nowo czasy mojej chwały? Nieee. Nie zwykłam oglądać się za siebie.
Jej zielone oczy zrobiły się okrągłe.
– Powiedz mi coś. Stałam się studium przypadku w gildiach czy tylko historyjką opowiadaną ku przestrodze?
Veritianka skrzywiła twarz tak mocno, jakby wypiła tequilę z kwaśnymi żelkami – jeden z popisowych szotów Jase’a.
– Ofanimy martwią się o ciebie, Celeste. Zwłaszcza Ofanima Mira.
– Ofanima Mira? – Ta informacja sprawiła, że uśmiechnęłam się szeroko. Poważnie wątpiłam, by starsza gildii przejmowała się losem swojej niesubordynowanej podopiecznej. – Z pewnością jest zdruzgotana moją nieobecnością. Pozdrówcie ją ode mnie, dobrze?
Kiedy w końcu minęłam dziewczyny, wspięłam się po schodach i dotarłam do wyjścia na ulicę, po głowie wciąż krążyła mi liczba, którą podały.
Trzysta dwadzieścia cztery. Nie żebym miała zamiar skompletować swoje skrzydła, ale liczba piór dzieląca mnie od tysiąca była tak olbrzymia, że na myśl o tym parsknęłam.
Wychodząc, posłałam Leonowi całusa, a on udał, że łapie go i chowa do kieszeni, choć był zajęty pogawędką ze śliczną blondynką – najwyraźniej na ten moment mieli przerwę z Alicią.
Zadarłam głowę, by spojrzeć na ciemne niebo. Wprawdzie nie było upstrzone gwiazdami jak w gildii, ale uważałam je za cudowne.
Nieidealne i prawdziwe.
Przesłonięte smogiem i światłami, a nie kwarcem i wiciokrzewem.
I jeszcze ten hałas. Całe mnóstwo nieharmonijnych dźwięków. Żadnych tęczowoskrzydłych wróbli wyśpiewujących arie, żadnych kwarcowych fontann roszących krystaliczną wodą kwitnące nocą lilie. Tylko stare, dobre klaksony żółtych taksówek, gwar rozmów studentów i gadki miejscowych pijaków.
Kochałam to miasto za jego niedoskonałość, gdyż odzwierciadlała życie, które wybrałam, nie zaś życie wybrane dla mnie.
Następnego ranka po spotkaniu z doradczynią, na którym rozmawiałyśmy o moim zadaniu na zajęcia z prawa karnego, wsiadłam w metro i pojechałam na przedmieścia, do penthouse’u kupionego przez Muriel po tym, jak zostałam przyjęta na Uniwersytet Columbia.
Choć bardzo nie podobało mi się to, w jaki sposób opiekunka Jaroda znalazła się w moim życiu, nie potrafiłam też wyobrazić sobie, by miała nie być teraz jego częścią.
Kiedy obudziłam się sama w hotelowym pokoju w Paryżu, pospieszyłam do Dworu Demonów, gdzie przedarłam się przez wozy transmisyjne i bariery policji, co tchu w płucach wykrzykując imię Leigh i żądając, aby pozwolono mi z nią porozmawiać. W końcu wysłuchał mnie Amir, ochroniarz Jaroda. Radził wracać do domu, ale uparcie twierdziłam, że muszę zobaczyć się z Leigh, więc pozwolił mi wejść do środka.
Minęło cztery i pół roku, a ja wciąż drżałam na samo wspomnienie. Ile lat jeszcze upłynie, zanim na myśl o Leigh przestanę czuć się tak, jakby ktoś wbijał mi w serce nóż do kopert, którym podcięła sobie żyły? Zamrugałam, chcąc odpędzić mroczny obraz, i skupiłam się na zdzieraniu czarnego lakieru odłażącego z paznokci. Moje liczne pierścionki błyszczały w świetle lamp, w którym wszyscy pasażerowie metra wyglądali blado i chorobliwie.
Mimi nie mogła pogodzić się z faktem, że korzystam z transportu publicznego, ale w godzinach szczytu naprawdę nie było lepszego sposobu na podróżowanie po mieście.
Znowu pomyślałam o zakupie motocykla. Najpierw musiałabym zrobić prawko. Przestałam skubać paznokcie, wyjęłam telefon z materiałowej torby i zajęłam się czytaniem o zdobywaniu uprawnień na motocykl. Po wyjściu na zalany słońcem chodnik przy Piątej Alei powoli nabrałam w płuca wczesnojesiennego powietrza. To zawsze była moja ulubiona pora roku w tej części kraju: chłodne powietrze pełne żywych istot, baldachimy liści i soczysta zieleń traw w Central Parku. Właśnie za tym okresem tęskniłam najbardziej podczas dwóch lat spędzonych za granicą.
Kiedy zjawiłam się przy wejściu do kompleksu mieszkalnego Plaza, portierzy na powitanie zwrócili się do mnie po imieniu, a ja odwzajemniłam się tym samym. Przy okazji zapytałam jednego z nich o nastoletnią córkę, drugiego zaś – o nowo narodzonego wnuka. Mimi rzadko opuszczała mieszkanie – zadbałam, by miała wszystko, co potrzebne, na wyciągnięcie ręki – ale kiedy już wychodziła, zawsze spędzała trochę czasu w lobby, wypytując każdego o rodzinę. Choć w jej żyłach nie płynęła anielska krew, Mimi zasługiwała na skrzydła bardziej niż większość mieszkańców Elizjum.
A z pewnością bardziej niż moja rodzicielka, która porzuciła mnie w nowojorskiej gildii, gdy tylko wypchnęła mnie z macicy, po czym przeniosła się do innej rezydencji podlotków. Jako ofanima mogła podróżować pomiędzy gildiami, a mimo to nigdy nie przyszła w odwiedziny, nigdy nie użyła holofonu, żeby się ze mną skontaktować, i nie pojawiła się na mojej ceremonii kości skrzydeł – choć był to kluczowy moment w życiu każdego anioła, niemal równie znaczący jak wstąpienie, gdyż właśnie tego dnia w końcu otrzymywaliśmy zgodę na opuszczanie gildii i zaczynaliśmy zbierać nasze małe, cenne pióra. Jednak na tym etapie już nie zależało mi na tym, by ją poznać, bo miałam Leigh, która wykorzystywała cały limit mojego przywiązania.
A teraz miałam Mimi.
Jadąc windą na dwudzieste piętro, gdzie znajdował się penthouse kupiony przez Mimi za pieniądze pozostawione jej przez Jaroda, wróciłam myślami do dnia, w którym zasugerowałam, że powinnam odejść. Nie wiedziałam, dokąd pójść po tym, jak postanowiłam, że moja noga nigdy więcej nie postanie w gildii, ale nie chciałam być też ciężarem dla Mimi. W tamtej chwili zrobiła się równie blada jak marmurowy grobowiec, który mijałyśmy, opuszczając cmentarz Montparnasse, gdzie pochowałyśmy ciała Leigh i Jaroda.
„Masz jakąś rodzinę, Celeste?”
„Leigh była moją jedyną rodziną”.
„A moją był Jarod”.
Zostałam więc i każda z nas stała się rodziną dla drugiej. Połączyła nas żałoba, a potem więź wykuta z miłości. Znalazłam w Muriel matkę, której – jak sądziłam – już nie potrzebowałam. W końcu miałam piętnaście lat, a pięć z nich spędziłam na radzeniu sobie w świecie ludzi, tylko z niewielką pomocą ofanim, które uznawały podlotki za samodzielne w dniu, gdy uformowały się kości ich skrzydeł.
Muriel zajęła się moją edukacją i wypełniła mi umysł wiedzą, jakiej nie uczono w gildiach. Tym, co zafascynowało mnie najbardziej, był – jak na ironię – ludzki wymiar sprawiedliwości. Pochłaniałam książki na ten temat, poznawałam luki w przepisach, w skupieniu słuchałam historii o Adlerach i ich niezupełnie legalnych sposobach egzekwowania prawa, o których opowiadała Muriel, pichcąc coś w naszej przestronnej kuchni. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, wyznałam jej, że marzę o karierze prawniczki albo sędzi, ale to wymagałoby studiów, a ja nie miałam ani jednego szkolnego świadectwa.
Tydzień później dostałam trzy zaproszenia z uczelni.
„Nie wiedziałam nawet, że koledże wysyłają zaproszenia na studia!”
Mimi obdarzyła mnie jednym z tych swoich cichych uśmiechów, za którym kryły się tysiące myśli.
„Nie wysyłają, prawda? Znaczy normalnie nie wysyłają. To ty załatwiłaś, żeby mnie przyjęli”.
„Nie liczy się to, jak się dostałaś, lecz to, co teraz z tym zrobisz”. Kroiła właśnie ciepłą babkę, którą pomogłam jej upiec. „Więc? Gdzie chciałabyś studiować?”
Ułożyła dwa kawałki na talerzach, a ja przyglądałam się wszystkim trzem listom. Przez dłuższą chwilę spoglądałam na ten z Uniwersytetu Columbia, ale ostatecznie uznałam, że Nowy Jork jest zbyt daleko od Mimi, więc wskazałam na pismo z Sorbony.
Następnego dnia Mimi weszła do mojej sypialni i wręczyła mi paszport. Patrzyłam na niego w osłupieniu – nigdy wcześniej nie miałam takiego dokumentu – aż nagle zauważyłam jej nazwisko wydrukowane obok mojego imienia. Moreau.
Wcześniej należałam do rasy. Teraz należałam do rodziny.
Wygrzebałam klucze z torby i weszłam do świątyni z szarego drewna, czarnego granitu i bordowego aksamitu, którą Muriel kupiła tego samego dnia co bilety lotnicze. Jeżeli o mnie chodzi, równie dobrze mogłybyśmy wynająć małe mieszkanko i byłabym dokładnie tak samo szczęśliwa, gdyż nigdy nie przywiązywałam wagi do bogactwa. Niemniej jednak doceniałam bezpieczeństwo, jakie znajdowało się w pakiecie z luksusowym adresem. Niewiele osób wiedziało o powiązaniach Mimi z rodziną Adlerów, ale wystarczył jeden człowiek, by zniszczyć komuś życie.
– Mimi, już jestem! – zawołałam, przecinając przedpokój, po czym skierowałam się prosto do kuchni, gdzie przesiadywała najczęściej.
Rzuciłam kurtkę i torbę na jedno z wysokich krzeseł przy wysepce, umyłam ręce i zwędziłam croque monsieur z talerza nad kuchenką. Jęknęłam, poczuwszy smak ciągnącego się sera.
– Tutaj, Celeste.
Podążyłam za jej głosem do salonu. Stała przy oknie ze wzrokiem utkwionym w zielonym parku w dole, rozciągającym się stąd niemal do mieszkania mojego i Jase’a. Zjadłam resztę ciepłej kanapki z szynką i serem, po czym cmoknęłam Mimi w policzek. Skórę miała zimną jak lód, ale podejrzewałam, że pewnie spędziła poranek, czytając na wąskim balkonie – wiedziałam, że to jej drugie ulubione zajęcie po gotowaniu.
– Ça va, ma chérie? – Zawsze rozmawiałyśmy po francusku, mimo że potrafiła posługiwać się nienaganną angielszczyzną.
– Oui.
Często się zastanawiałam, czy wraz ze skrzydłami stracę też anielską zdolność do porozumiewania się we wszystkich językach, ale odsunęłam tę myśl od siebie głównie dlatego, że nie było nikogo, kogo mogłabym zapytać. Zresztą i tak za trzy miesiące się dowiem.
Podczas gdy ja paplałam o swoim nowym zadaniu i wskazówkach doradczyni, wyrzucając z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, Mimi słuchała z uwagą. Jak zwykle posyłała mi ciepłe uśmiechy, lecz – jak zauważyłam – nie podkreśliła dziś ust szkarłatną szminką.
Przebiegł mnie dreszcz.
– Coś jest nie tak.
– Nie tak? – Ton głosu Muriel był nienaturalny, zupełnie jak jej wygląd.
Serce zamarło mi w piersi.
– Co się dzieje? Wracasz do Paryża? Coś się stało Amirowi?
Ochroniarz Jaroda był jedyną osobą, z którą utrzymywała kontakt. Został we Francji i wyjechał na emeryturę do Nicei po tym, jak Dwór Demonów zamknięto i zmieniono w przytułek dla dzieci pokrzywdzonych przez los.
– Z Amirem wszystko w porządku, Celeste.
– Więc o co chodzi? – Wypowiedziałam każde słowo ostrożnie, by nie zdradzić swojego zaniepokojenia. – Mimi, co…
– Rak.
– Rak? – powtórzyłam głupio.
– Straszna rzecz ten rak.
Ser i szynka podeszły mi do gardła.
– Straszna, ale uleczalna. – Głośno przełknęłam ślinę, spychając je z powrotem. – Prawda?
– Celeste…
– Prawda?!
Nie odpowiedziała, a mnie zaczęło huczeć w skroniach.
– Mimi? – Jej imię zadrżało na moich wargach.
– Walczyłam. Walczyłam tak dzielnie, jak mogłam, jednak rak walczył skuteczniej.
Zamarłam. „Nie. Nie. Nie. To nie może być prawda”.
– Te wszystkie twoje drzemki. Osłabiony apetyt. Mówiłaś, że po prostu… – Co takiego mówiła? Och, aniołowie! Nie potrafiłam sobie przypomnieć, ale zawsze miała wymówkę. – Jak długo… Od jak dawna – odgarnęłam niesforny kosmyk włosów z twarzy – wiesz?
Zamrugałam raz, drugi, kolejny, lecz jej sylwetka wciąż rozmazywała mi się przed oczami.
– Six mois.
– Sześć miesięcy – wykrztusiłam. – Dlaczego… Czemu nic nie powiedziałaś?
– Ponieważ liczyłam na to, że wygram i nie będę musiała cię obciążać.
– Obciążać? – Słowo z trudem przedostało się przez wielką gulę tkwiącą w moim w gardle. – Och, Mimi.
Pogładziła mnie po policzku białym jak papier kciukiem, który zawsze pachniał masłem i płynem do naczyń.
– Musi być jakiś… Przechodziłaś chemioterapię? Chemia działa. Albo operacja. Kto jest twoim lekarzem? – Wyjęłam telefon i próbowałam wpisać frazę „najlepsze kliniki onkologiczne”, lecz urządzenie wyślizgnęło mi się z palców i upadło na gruby dywan.
Muriel ujęła moją twarz w dłonie.
– Mam przerzuty do wątroby, Celeste.
– Co to znaczy?
– Że wkrótce będę musiała cię opuścić.
– Czy naprawdę nie istnieje żaden… Jakaś terapia… Nic? – Łzy popłynęły mi z oczu na stwardniałe palce, które obejmowały moje policzki tak delikatnie, jakbym była ze szkła.
Pokręciła głową.
– Ale teraz jesteś już dorosła i…
– Nadal cię potrzebuję! Zawsze będę cię potrzebować!
– Ma chérie.
– Proszę. Musi być jakiś sposób, Muriel… Proszę. – Sama nie byłam pewna, do kogo kieruję błagania: do tej kobiety czy do aniołów na górze? Spojrzałam na bezchmurne błękitne niebo widoczne za oknem wykuszowym, zastanawiając się, czy jacyś na nas patrzą. – Proszę.
Gwałtownie wypuściłam powietrze, od którego zakołysały się pojedyncze kosmyki okalające jej twarz. Zawsze miała perfekcyjnie upięte włosy, ale nie dzisiaj.
– Pora, bym udała się do mojego Jaroda. Pewnie sprawia mnóstwo problemów w Niebie. Takich, z którymi nawet Leigh nie potrafi sobie poradzić.
Jarod nie był w Niebie. Nie było go nawet w Piekle. Jemu i Leigh odmówiono jednego i drugiego. Niedługo Muriel dowie się o tym, gdyż ta niezwykła, bezinteresowna kobieta niewątpliwie trafi do Elizjum.
Po raz pierwszy, odkąd straciłam Leigh, pożałowałam, że moja dusza jest skazana na unicestwienie. Ale nie mogłam już temu zapobiec. Nie miałam najmniejszych szans, by zarobić ponad sześćset piór w trzy miesiące.
– Ile czasu ci zostało? – wyszeptałam, choć tak naprawdę pragnęłam wykrzyczeć swój ból i podważyć kompetencje specjalistów, którzy ją leczyli. Musieli być do niczego, skoro nie znaleźli dla niej lekarstwa.
– Tydzień, może dwa. Lekarze to paskudnie pesymistyczni ludzie.
Dni? Zostały mi z nią tylko dni?
Serce rozdarło się jeszcze bardziej.
Czym zasłużyłam sobie na taki los? Czy to kara za brak szacunku wobec serafinów? Za wyrażanie sprzeciwu wobec archaicznych praw mojego ludu? Za to, że się od nich odwróciłam?
Płuca odmawiały współpracy, z trudem nabierałam powietrza pomiędzy szlochami.
– Wszystko już zorganizowałam, Celeste. Nigdy niczego ci nie zabraknie. Chciałabym, aby moje prochy spoczęły obok Jaroda, ale zabierz je dopiero wtedy, kiedy będziesz się czuła gotowa.
Wstrząsnął mną kolejny szloch. Muriel objęła mnie i przyciągnęła do siebie z taką siłą, że trudno mi było uwierzyć w istnienie choroby pustoszącej jej ciało.
Nie mogłam pozwolić Mimi umrzeć.
Nie mogłam pozwolić, żeby malakimowie mi ją zabrali.
Musiałam znaleźć jakiś sposób.
Byłam gotowa bić czołem o ziemię u stóp Siedmiorga i błagać o jej życie, gdyż poza tą kobietą nie pozostało mi nic innego na tym żałośnie niesprawiedliwym świecie.
Przysięgałam, że po wydarzeniach w Paryżu moja noga nigdy więcej nie postanie w żadnej gildii, a jednak kiedy Muriel poszła się zdrzemnąć, wzięłam taksówkę i pojechałam prosto do kwarcowej siedziby. Widok nieoznakowanych zielonych drzwi napełnił mnie takim gniewem, że prawie odwróciłam się na pięcie, lecz ostatecznie odsunęłam złość na bok, wyprostowałam plecy i nacisnęłam klamkę.
O dziwo, drzwi się otworzyły. Najwyraźniej ofanimy nie miały prawa odmówić mi wstępu, dopóki posiadałam skrzydła.
W gildiach zawsze panował duży ruch, ale późnymi popołudniami było najtłoczniej. Atrium z gęstymi pędami wiciokrzewu, siedmioma kwarcowymi fontannami i szklaną kopułą sklepienia roiło się od skrzydlatych dziewcząt i świergoczących wróbli. Powietrze przesycone kwiatowym zapachem sączyło się w moje płuca jak klej, podczas gdy podlotki schodziły mi z drogi, gapiąc się na mnie z otwartymi ustami. Gdy maszerowałam korytarzem, miałam coraz większą ochotę wrzeszczeć, dopóki nie stracę głosu albo dopóki jakiś wysoko postawiony anioł nie spłynie na dół oślepiająco jasnym kanałem.
– Wróciłaś do domu, Podlotku.
Zatrzymałam się raptownie przed Ofanimą Mirą, która rozprostowała szkarłatne skrzydła, jakby zamierzała powstrzymać mnie przed dotarciem do celu. „Do domu”? Chyba podejrzewała mnie o ciężką demencję, skoro śmiała przypuszczać, że uważam tę gildię za swój dom.
– Nie, Ofanimo. Przyszłam, by wezwać serafina.
Ofanima Mira przekrzywiła głowę. Jej krótkie czarne kosmyki musnęły wąskie ramiona.
– Serafini to zapracowani aniołowie. Jak mogę ci pomóc?
– Potrafisz wyleczyć raka, Ofanimo?
– Nie.
– W takim razie nie możesz niczego dla mnie zrobić.
Spróbowałam ją wyminąć, lecz obok niej stanęła kobieta z blond włosami sięgającymi dolnej części kości skrzydeł i zastąpiła mi drogę.
Ponieważ nie widziałam jej nigdy wcześniej, a skrzydła miała równie gęste jak moja dawna nauczycielka, założyłam, że to nowa pracownica Gildii 24.
– Zamierzacie trzymać mnie z dala od kanału? – zapytałam z uprzejmością, której nie czułam ani odrobinę.
– Rak to naturalne zjawisko, Celeste. Konieczne. Kiedy dusze są zmęczone życiem…
– Naturalne? To choroba! Mutacja komórek! Nie ma niczego naturalnego w…
– Uspokój się, Podlotku.
Zacisnęłam zęby i pięści. Jak śmiała powiedzieć coś takiego?! To nie jej serce zostało pokiereszowane.
Nozdrza rozszerzyły mi się, jakbym przebiegła całe trzy mile z Plazy do tego miejsca, które było moim domem w tym samym stopniu co śmietnik za budką z tłustymi burgerami na rogu. – Proszę o audiencję u serafina.
– Żeby porozmawiać o raku? Podlotku, czy nie nauczyłaś się niczego w ciągu tych lat spędzonych pod moją kuratelą? Nie ingerujemy w czas przydzielony ludziom. Nie jesteśmy strażnikami życia, tylko dusz. Jeżeli ta kobieta ma raka, to oznacza, że czas jej powłoki zbliża się ku końcowi, a jej dusza, jeśli jest tego warta, zostanie zabrana i otrzyma stosowną nagrodę.
– Ona ma dopiero sześćdziesiąt lat! – powiedziałam dobitnie.
– Sześć dekad uważam za przyzwoitą długość życia.
Byłam tak wściekła, że o mało nie zazgrzytałam zębami. Sześćdziesiątka to za wcześnie na śmierć.
– Muriel powinna dostać jeszcze przynajmniej dwie dekady!
– Opanuj się, Celeste.
Zamrugałam, kiedy Ofanima Mira zwróciła się do mnie w ten sposób. Bardzo rzadko używała naszych imion.
Omiotłam wzrokiem kwarc poprzecinany ognistymi żyłkami, szukając plakatów ze swoją twarzą, lecz ściany korytarza były gładkie i puste. Żadnych ogłoszeń z napisem „POSZUKIWANA” ani zbuntowanych pędów wiciokrzewu w zasięgu wzroku.
Gdy ofanima wyciągnęła rękę w kierunku mojego ramienia, drgnęłam i zrobiłam krok w tył. Nienawidziłam być dotykana bez pytania.
– Poinformuję Siedmioro o twoim niezadowoleniu…
– Niezadowoleniu? – parsknęłam.
– …ale nie pozwolę, byś nadal robiła z siebie przedstawienie na korytarzu mojej gildii. Jeśli chcesz zaczekać tutaj na odpowiedź serafinów, usiądź, proszę, w stołówce, a ja lub Ofanima Lia – wskazała na nowo zatrudnioną – powiadomimy cię, kiedy się z nami skontaktują.
– Czyli mam uwierzyć, że przekażecie moją wiadomość?
Mira uniosła wąskie brwi.
– Och, Podlotku, do jakiego stopnia zatraciłaś więź z własną rasą, skoro zaczynasz kwestionować naszą uczciwość, czyli wartość, którą cenimy sobie bardziej niż jakąkolwiek inną?
Moje wiecznie smętne skrzydła potwierdzały prawdziwość jej słów.
– Jaka szkoda, że to nie współczucie cenicie najbardziej.
Iskra bólu przeszyła mnie na wysokości pleców. Nie musiałam nawet spuszczać wzroku, by wiedzieć, że od moich głupich wyrostków właśnie oderwało się pióro.
– Nasz rodzaj nie ponosi winy za czyjeś osobiste wybory.
– Czyjeś? Leigh nie była po prostu „kimś”. I niby jaki miała wybór?
– Celeste, albo natychmiast udasz się do stołówki, albo nie przekażę twojej wiadomości. – Oczy Ofanimy Miry błyszczały jak kwarc wokół nas. – Pamiętasz, gdzie się znajduje, czy Ofanima Lia ma cię zaprowadzić?
W milczeniu się odwróciłam, a ściana piór utworzona przez skrzydła obserwujących zajście podlotków zafalowała. Przemierzyłam korytarz i wyszłam na przestronny dziedziniec z wypielęgnowanymi kwietnikami, czując pulsowanie w czaszce. Zawsze myślałam, że to elizejskie niebo rozciąga się nad gildią, lecz w rzeczywistości czysty błękit był tylko iluzją, zupełnie jak niebiański deszcz, który zraszał rośliny przez strategicznie rozmieszczone otwory w szklanej kopule. Aniołowie do perfekcji opanowali sztukę oszustwa.
Usiadłam przy kwarcowym stole w kształcie łzy, częściowo zasłoniętym przez drzewo figowe, rodzące owoce przez cały rok. Podlotki preferowały stoły bliżej kwarcowej płyty. Zawsze znajdowały się na niej ciepłe produkty zbożowe, ryby gotowane na parze, schłodzone soki w szklanych dzbankach i chwiejne piramidy kolorowych przysmaków. Mój i tak już rozstrojony żołądek wywrócił się od zapachu dzieciństwa.
Dla zabicia czasu na zmianę krzyżowałam i rozkrzyżowywałam nogi, podrzucając nimi raz po raz i gromiąc wzrokiem podlotki mające czelność się na mnie gapić. Koniec końców wszystkie odwróciły ciekawskie spojrzenia. Znudzona tymi pojedynkami wyjęłam telefon i napisałam do Muriel, że musiałam wyjść coś załatwić i żeby do mnie zadzwoniła, kiedy się obudzi. Potem otworzyłam przeglądarkę. Jedyne słowo, które udało mi się wcześniej wpisać, widniało prowokacyjnie w polu wyszukiwania: „najlepsze”. Silnik wyszukiwania, jakby chciał mnie obrazić, wyświetlał listę sugestii: „najlepsze filmy”, „najlepsze chińskie knajpy”, „najlepsze hotele na Manhattanie”, „najlepsze siłownie”.
Pieprzone siłownie, serio? Przecież ja nigdy nie ćwiczyłam. Nienawidziłam tego. Całym sercem.
– Cześć.
Na dźwięk cichego głosu przestałam w końcu miażdżyć telefon. Podniosłam wzrok, aby zobaczyć złotowłose dziecko z grubym warkoczem z boku głowy i ciemnobrązowymi oczami. Kiedy dziewczynka wgramoliła się na krzesło obok mnie, warknęłam:
– Co ty wyprawiasz?
Oczy małej nie zrobiły się wielkie i wilgotne. Pozostały tak samo łagodne, a na jej ustach pojawił się uśmiech.
– Wyglądasz na smutną.
Rozejrzałam się po korytarzu, podejrzewając podstęp. Może ofanimy próbowały mnie udobruchać, przysyłając cherubina w roli emisariuszki. Jednak żadne nauczycielki nie kręciły się w pobliżu stołówki, a większość podlotków już ją opuściła.
– Mam na imię Naya.
Odłożyłam telefon.
– Nie powinnaś być z Ofanimą Pippą, Nayu?
Zmarszczyła zaokrąglony nosek.
– Opowiada bajkę o potworach. Nie lubię potworów.
– Świat jest ich pełen, więc lepiej się do nich przyzwyczaj.
– Spotkałaś kiedyś potwora?
Pomyślałam o Tristanie. A potem o Asherze. Obaj byli potworami, choć zupełnie różnego rodzaju. I wtedy, jak zwykle, moje skrzydła uroniły pióro.
– Tak.
Dziewczynka zatrzepotała powiekami.
– Naprawdę wyglądają strasznie?
– Nie. Większość jest podobna do ciebie i mnie.
– Nie wyglądasz jak potwór.
– Ofanimy z pewnością mają na ten temat inne zdanie.
– Dlaczego?
– Bo… – Od czego by zacząć? – Bo, na przykład, postanowiłam żyć wśród ludzi.
Naya przygryzła wargę, jakby zastanawiała się, w jaki sposób to czyniło mnie bestią.
– Mój ulubiony kolor to kolor skrzydeł mojego apy. – Jednak nie zawracała sobie głowy tak głębokimi przemyśleniami. – A jaki jest twój?
Dzieci były ciekawskie i potrafiły z prędkością światła połączyć tematy, które nie miały ze sobą absolutnie nic wspólnego. Sama podobno doprowadzałam Leigh do szaleństwa swoim nieszablonowym sposobem myślenia.
– Czarny. Najbardziej lubię czerń.
– Czarny to nie kolor.
Wskazałam na swoje skórzane legginsy i T-shirt z pogrubionym białym napisem: „Ja mam 160 cm, ale moja osobowość – 190 cm” – prezent od Jase’a na dwudzieste urodziny, które obchodziłam w zeszłym miesiącu.
– Uważam inaczej. Czerń to kolor.
– Czerń to brak światła.
Zmarszczyłam brwi. Nie z powodu tego, co powiedziała – tak naprawdę wiedziałam, że czerń nie jest kolorem. Po prostu zaskoczył mnie fakt, że tak młoda osoba ma tego świadomość.
– Lubię też fioletowy. – Podniosła wzrok na ciemniejące niebo. – Purpurowy. Nie lawendowy.
– W takim razie spodobałyby ci się moje skrzydła.
– Mogę je zobaczyć?
Trzymałam swoje nędzne upierzenie w ukryciu, bo gardziłam jego wyglądem oraz tym, co reprezentowało. Tylko raz w roku, dziewiętnastego grudnia – w rocznicę mojej ceremonii kości skrzydeł – pozwalałam, by pióra w kolorze elektryzującego fioletu wyłoniły się z pleców.
– Nie – odparłam ostro.
Dziewczynka wydęła wargi, lecz nie zeskoczyła z krzesła.
– Ile masz lat, Nayu?
– Cztery i pół. A ty?
– Dwadzieścia.
– Mój apa ma sto czterdzieści trzy.
Naya ewidentnie była córeczką tatusia… Już chciałam zapytać o jej mamusię, ale uznałam, że nie powinnam wtykać nosa w nie swoje sprawy. Nie żeby mnie to obchodziło. I tak nie zobaczę małej nigdy więcej.
– Dlaczego jesteś smutna?
Zamrugałam. A myślałam, że wyglądam na rozgniewaną. Sięgnęłam po telefon i kilka razy obróciłam go w palcach, zanim odpowiedziałam:
– Bo ktoś, kogo kocham, umiera.
– Śmierć to nie koniec.
Zapomniałam, jak wcześnie zaczynało się pranie mózgu.
– Dla niektórych owszem.
– Ta osoba, którą kochasz, jest zła?
– Nie. Jest nadzwyczajna. – Gula, która tkwiła w moim gardle jak fantomowa kończyna, znowu zaczęła rosnąć.
– To dlaczego się smucisz?
– Bo nie chcę, żeby umarła.
– Przecież zobaczysz ją znowu. – Wskazała pulchnym palcem na niebo. – W Elizjum.
– Nie zobaczę.
Ściągnęła brwi tak mocno, że wyglądała, jakby skradła kilka zmarszczek z czoła Ofanimy Miry.
– Ale masz skrzydła.
– Tak, lecz nie ukończę ich na czas. Wiesz, co się dzieje, jeśli podlotek nie zdąży tego zrobić?
– Staje się nefilimem – odparła bez wahania.
– Bingo. Najgorszym rodzajem potwora.
– Nefilimowie nie są potworami.
Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem.
– No cóż… Zgadzam się. – Nachyliłam się. – Ale nie mów o tym tutaj zbyt głośno. Jesteśmy chyba jedynymi osobami, które tak uważają.
– Cieszę się, że coś nas łączy, Celeste.
Serce ścisnęło mi się powoli, boleśnie, a potem zupełnie zamarło.
– Nie powiedziałam, jak mam na imię. Skąd wiedziałaś? – spytałam zaskoczona.
Przygryzła wewnętrzną stronę policzka, jakby w głębokim skupieniu, po czym uśmiechnęła się szeroko.
– Moja głowa mi powiedziała.
Jej głowa? Patrzyłam na nią przez chwilę, aż nagle dotarło do mnie, co miała na myśli. Musiała usłyszeć skrzek Ofanimy Miry. Kamień niósł dźwięk, tak jak tunel niósł wiatr.
O wilku mowa… Ofanima Mira wyszła właśnie zza drzewa figowego.
– Podlotku, seraf… – urwała na widok osoby siedzącej ze mną przy stole. – Podlotku Nayu, co ty tutaj robisz?
– Spędzam czas z przyjaciółką.
Naya splotła dłonie na kwarcowym blacie, jak gdyby właśnie prowadziła negocjacje biznesowe. Nie wzdrygnęła się ani nie spuściła wzroku, a to przywołało uśmiech na moją twarz.
– Z… przyjaciółką?
„Wow, Ofanimo, to było niegrzeczne. Czyżbym nie zasługiwała na przyjaciół?”
Naya poprawiła się na krześle.
– Celeste i ja jesteśmy przyjaciółkami.
– To… cudownie. – Jako że Mira miała teraz pióra przytwierdzone na stałe do skrzydeł, żadne z nich nie wypadło. Gdyby była podlotkiem, przyszłoby jej zapłacić za to kłamstwo. – Ale już pora spać. Udaj się, proszę, do dormitorium. Ofanima Pippa czeka na ciebie.
Z małej piersi Nai wyrwało się głębokie westchnienie.
– No dobrze. – Zeskoczyła z krzesła, a potem, zupełnie niespodziewanie, przytuliła mnie, gniotąc turkusowy jedwab mojej bomberki. – Pa, Celeste.
– Pa, Nayu.
Byłam tak oszołomiona tym pokazem czułości, że nie odwzajemniłam uścisku.
– Wrócisz jeszcze i pobawisz się ze mną? – zapytała Naya, gdy okrążała stół w kierunku Ofanimy Miry.
„Nie”. Chciałam powiedzieć „nie”.
– Ja… Ja… – Wystarczyło jedno spojrzenie na napiętą twarz Miry, bym odzyskała zdrowy rozsądek. – Raczej nie.
Przyszłam tu z jednego jedynego powodu: żeby pomóc Mimi. Jeżeli aniołowie okażą się niezdolni do pomocy – albo nie zechcą mi jej udzielić – nie będę miała po co odwiedzać gildii ani zacieśniać znajomości ze znacznie młodszą dziewczynką, której i tak nie zobaczę przez lata. Dzieciom nie wolno było opuszczać gildii, jeżeli jeszcze nie wyrosły im kości skrzydeł, gdyż ich ciała były tak śmiertelne jak ludzkie.
Jej wargi zadrżały.
– Ale jesteśmy przyjaciółkami.
– Nayu. – Mira wymówiła imię małej z naciskiem. – Czas na ciebie.
Mała zamrugała, spoglądając na ofanimę, a kiedy przeniosła smutny wzrok z powrotem na mnie, łzy popłynęły po jej policzkach. Otarła je, odwróciła się i uciekła. W tym momencie odniosłam wrażenie, że moje serce jest kruche niczym wysuszony płatek kwiatu.
Mira odprowadzała wzrokiem rozkołysane złote włosy, dopóki Naya nie zniknęła w korytarzu prowadzącym do dziecięcych dormitoriów.
– To niezwykle… emocjonalna dziewczynka.
Kolejna rzecz, która była nie tak z naszym światem: aniołowie wychwalali empatię, a jednocześnie opowiadali się za trzymaniem dystansu. Leigh miała zbyt wiele współczucia dla swoich grzeszników.
– Emocjonalność nie jest wadą, Ofanimo.
– A czy twierdzę, że jest? – Gdyby moje skrzydła były rozłożone, lodowaty ton Miry pokryłby je szronem.
– No i co? Serafinowie mogą coś zdziałać, Ofanimo? – zmieniłam temat.
– Nie. Lecz skłonili mnie, bym zabrała cię do Sali Rankingowej, żebyś mogła sprawdzić wynik tej kobiety, i przypomniała ci, że powinnaś ją wspierać oraz pomóc jej pogodzić się z naturalną śmiercią.
Parsknęłam.
– Nie zamierzam pomagać w popełnieniu samobójstwa.
– Nie powiedziałam, że masz to zrobić. – Ale tak myślała. Widziałam to na jej twarzy. – Być może powinnaś też sprawdzić swój wynik.
Podniosłam się z impetem i krzesło przejechało kawałek po kwarcu.
– Znam swój wynik.
– Tak?
– Tak.
– Mogę wiedzieć, jakie masz plany?
– Przeżyć każdy dzień tak, jakby był moim ostatnim, bo któryś z nich w końcu będzie. – Ruszyłam w jej kierunku, po czym przystanęłam, żeby zerwać figę z gałązki. Wgryzłam się w owoc.
Perfekcyjnie dojrzała. Kusiło mnie, żeby ją wypluć, ale przełknęłam.
– Celeste… – Ofanima spojrzała na mnie nieufnie.
Wyczuwałam, że chce powiedzieć, bym nie marnowała swojego anielskiego daru. Ostatecznie jednak nie wypowiedziała żadnego słowa poza moim imieniem.
– Żegnaj, Ofanimo.
Zanim opuściłam gildię, przeszłam przez zaokrąglone, przesuwne szklane drzwi Sali Rankingowej i usiadłam przy długiej ladzie okalającej całe koliste pomieszczenie. Gdy przycisnęłam dłoń do panelu, holoranking z buczeniem obudził się do życia, a następnie naszkicował Muriel Moreau nad zimnym szkłem. Jej twarz była trójwymiarowa i tak niesamowicie realistyczna, jakby Mimi siedziała naprzeciwko mnie. Zacisnęła, po czym rozluźniła usta, a granatowe, pełne światła oczy spojrzały prosto w moje, zalewając mnie falami czułości.
Zaczęłam przewijać profil Muriel, aż dotarłam do wyniku. Dopiero wtedy wypuściłam oddech, który wstrzymywałam od dłuższej chwili.
Siedem.
Z niebiańskiego punktu widzenia było to niesamowite osiągnięcie. Dusza Muriel zostanie zabrana do Elizjum, gdzie będzie mogła wybrać pomiędzy pozostaniem tam na zawsze a powrotem na ziemię w nowym ciele na czas kolejnego życia. Ja natomiast uważałam, że jej dusza była bez skazy i nie zasługiwała nawet na jedną cyfrę. Jednak mój pogląd na dobro i zło, jak już się zdążyłam nauczyć, mocno odbiegał od tego, który wyznawali ishimowie.
Zadarłam głowę, by spojrzeć na niebo rozciągające się nad szklaną kopułą, na fałszywe smugi pomarańczu i różu. Elizjum nie zasługiwało na kogoś takiego jak Mimi.
Pewnie nie będzie chciała zostać na górze. Nie wtedy, kiedy zda sobie sprawę, że nie ma tam Jaroda i Leigh. Gdybym tylko mogła jakoś przygotować ją na to rozczarowanie… Ale nie wolno nam było rozmawiać z ludźmi o Elizjum. I choć aniołowie uważali mnie za bezmyślną i niegodną, akurat tego prawa przestrzegałam.
Przeniosłam wzrok z powrotem na pojedynczą cyfrę dryfującą pod twarzą, którą teraz znałam lepiej niż swoją własną. Puls huczał mi w uszach. Któregoś dnia ta twarz przestanie istnieć. Profil zniknie. Kobiety, którą pokochałam, już nie będzie.
Krew zastygła w moich żyłach, gdy sprawdziłam, co kosztowało Mimi siedem punktów: ojcobójstwo.
Mimi zabiła własnego ojca?
Przez chwilę siedziałam w oszołomieniu, a potem wszystkie dźwięki w okrągłym pomieszczeniu zaczęły przybierać na sile, wypełniając ciszę. Jeśli go zabiła, to oznaczało, że sobie zasłużył. Nigdy nie wtrącałam się w jej życie, tak samo jak ona nie wtrącała się w moje. Choć przeszłość ukształtowała nasze osobowości, żadna z nas nie pozwoliła, by wpłynęła na naszą znajomość. Szanowałam Mimi na tyle, aby przestrzegać tego cichego porozumienia i pozwolić grzechowi rozpłynąć się w nicość razem z jej ciałem.
Ostrożnie przycisnęłam dłoń do szklanego panelu i przypisałam Mimi do siebie, by od tej pory żaden podlotek nie zakłócał jej spokoju. Kiedy nad migoczącym portretem pojawił się zapisany wielkimi literami komunikat: „PRZYPISANO DO CELESTE Z GILDII 24”, wyłączyłam holoranking i opuściłam gildię na dobre.
– I co było dalej? – spytałam, wsuwając dłonie pod poduszkę.
Przez ostatnie dwa dni Muriel raczyła mnie opowieściami o swojej przeszłości. Niektóre z nich już słyszałam, ale nie tę. Leżałyśmy w jej królewskim łóżku, świecące czerwienią cyfry budzika na szafce nocnej wskazywały godzinę czwartą nad ranem, a ona przeczesywała mi włosy zimnymi palcami. Nie wstawała od wczoraj. Swoją osowiałość składała na karb braku snu i owszem, mało spałyśmy – a przynajmniej ja mało spałam. Mimi często odpływała, czasami nawet w środku rozmowy.
Egoistycznie chciałam, żeby pozostawała przytomna. Pragnęłam zapamiętać jak najwięcej chwil z nią związanych, by móc sięgać po nie w nadchodzących miesiącach. Moje serce raz już pękło i wiedziałam, że pierwszy rok będzie najtrudniejszy.
– Co zrobił Pierre?
Usta Mimi, tak blade bez szminki, uśmiechnęły się tęsknie.
– Zabrał mnie na strzelnicę i nauczył obsługiwać każdą broń. Od pistoletów po karabiny.
Przewróciłam oczami.
– Jak romantycznie.
Odwróciła głowę w moją stronę i uniosła powieki.
– To mnie uratowało, Celeste.
– Uratowało?
Jej dłoń znieruchomiała.
– Przed ojcem.
Zacisnęłam zęby. Obiecywałam sobie nie drążyć, lecz pytanie wymknęło mi się mimo to:
– Jak cię skrzywdził?
– Tak jak potrafią tylko mężczyźni pozbawieni moralności i samokontroli.
Nigdy nie wybrałam nikogo z wynikiem powyżej czterdziestu punktów, lecz nie byłam nieświadoma w temacie grzechu. Nie zapisywałam się na osoby z naprawdę wysokim wynikiem, ale to nie oznaczało, że nie przeglądałam ich profili ani zbrodni, jakimi zapracowali sobie na taką ocenę. Obrzydliwych zbrodni. Niewybaczalnych. To z tego powodu trzymałam się od nich z daleka i uważałam ich za niegodnych. Za potworów, bardziej przerażających od tych z opowieści Ofanimy Pippy.
Moje myśli popłynęły ku Nai. Pewnego dnia będzie musiała radzić sobie z tymi grzesznikami. Zdecydować, czy zasługują na drugą szansę i czy to ona im ją da. Tych niebezpiecznych, zwłaszcza mężczyzn, zostawiano zwykle podlotkom płci męskiej, ale niektóre dziewczyny też ich wybierały. Tak jak Leigh.
Z tym że Jarod wcale nie był taki zły. Zarobił trzycyfrowy wynik z powodu błędu popełnionego przez anioła, który zainspirował mnie do zakupu neonowej świni ze skrzydłami.
– Czy twój ojciec wciąż żyje?
– Non, ma chérie.
– Jak… umarł?
– Bezboleśnie. Niestety. – Jej wzrok powędrował ku perłowoszaremu sufitowi. – Za dobrze celowałam.
– Przykro mi, Mimi.
– Dlaczego?
– Bo ucierpiałaś z ręki kogoś, kto powinien cię kochać.
– Hmm. – Przesunęła dłonią po miękkiej kołdrze. – Mnie nie jest przykro. Gdyby był dobrym człowiekiem, nie poznałabym Pierre’a. Gdybym nie poznała Pierre’a, nie nauczyłabym się strzelać. A gdybym nie nauczyła się strzelać, Isaac Adler nigdy by mnie nie zatrudnił i nie miałabym okazji wychowywać Jaroda, a potem ciebie. – Pogładziła mój policzek. – Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Nawet te okropne rzeczy. – Mimi najwyraźniej wzięła moje milczenie za oznakę niezrozumienia, bo dodała: – Co cię nie zniszczy, ukształtuje cię na nowo. Pamiętaj o tym, Celeste. Pamiętaj, że ten sam ogień, który zmienia drewno w popiół, przekształca piasek w szkło.
Chyba że był to anielski ogień, który zmieniał coś w nic. Spopielał skrzydła i niszczył dusze.
Przekręciłam się na plecy.
– Nie lubię ognia.
– Życie bez ognia byłoby zimne i ponure, ma chérie. – Powiodła palcami po sińcu pod moim okiem. – A teraz prześpij się trochę. Rano zrobimy crêpes, żebym mogła zademonstrować ci, do jakich cudów jest zdolny ogień. Chyba że wolisz jeść surowe ciasto.
Spojrzałam na nią z ukosa. Uśmiechnęła się blado, a ja odwzajemniłam się jej tym samym.
– Powiesz mi coś więcej na temat Pierre’a? Co się z nim stało?
– Był w wojsku.
– I?
– Zamknij oczy, a ja opowiem ci, jak zaczęła się nasza historia. A potem o tym, jak się skończyła.
„Skończyła”. Jakże nienawidziłam tego słowa.
Zmusiłam się do opuszczenia powiek, kiedy zaczęła mówić. Mój umysł chyba zawarł sekretny pakt z sercem, nie chcąc poznać zakończenia historii, bo wyłączył się jeszcze wtedy, kiedy Muriel i Pierre wciąż byli szczęśliwi razem.
* * *
Obudziłam się nagle, gdy brzask zaczynał już wyglądać zza krawędzi bordowych zasłon z grubego adamaszku. Byłam zła na siebie za to, że przespałam swój cenny czas z Mimi. Przekręciłam się na bok, ocierając resztki snu z powiek.
Kiedy mój wzrok napotkał spojrzenie oczu, których nie widziałam od lat – których miałam nadzieję nie oglądać już nigdy więcej – usiadłam.
Przybycie serafina oznaczało tylko jedno: Mimi odeszła.
– Nie! – Przysunęłam się do niej, nie zwracając najmniejszej uwagi na Serafina Ashera.
Twarz Mimi była wolna od bólu i melancholii, które dźwigała przez dekady. Przycisnęłam swój policzek do jej policzka.
– Zostawiłaś mnie bez pożegnania – wychrypiałam.
– Celeste…
Głos Ashera wrzucił mnie z powrotem w najmroczniejszy okres mojego życia.
Odsunęłam się od Mimi i otarłam łzy.
– Zamknij się. – Zmarszczyłam brwi, gdy kości moich skrzydeł się napięły i uroniły pióro. – Spiórkowańcu.
Zacisnęłam powieki, czekając, aż ból minie, po czym otworzyłam oczy i utkwiłam wzrok w mężczyźnie, który zmusił moją przyjaciółkę do wstąpienia, a później spalił jej skrzydła.
To przez niego Leigh nie żyła.
– Nie wiedziałam, że zbieranie dusz należy do zadań serafinów. Czy przywódcy Elizjum nie mają nic lepszego do roboty?
Moje plecy zesztywniały, kiedy kolejne pióro odpadło od kości skrzydeł.
– Rozumiem, że jesteś załamana…
– Załamana? Nie jestem załamana. Jestem wściekła.
Mój głos był niewiele donioślejszy od szeptu, ale musiał robić wrażenie, bo Asher wyprostował szerokie ramiona i skrzyżował ręce, naciągając brązowy zamsz opinający jego tors.
– Najpierw Leigh, teraz Mimi. – Chwyciłam jej dłoń i przyłożyłam do swojego policzka, pragnąc, by pogładziła mnie po nim ten jeden ostatni raz. – Nie możesz sprowadzić jej z powrotem? Wiem, że nie będzie żyła wiecznie, ale… – Głos mi zadrżał. Zacisnęłam usta, zanim wzbierający we mnie szloch zdołał się wyrwać na zewnątrz.
„Obiecałaś mi tygodnie”.
„I naleśniki. Obiecałaś mi naleśniki!”
Łzy zaczęły kapać na palce Muriel, mocząc zgrubienia pozostawione przez jej ukochane trzepaczki i drewniane łyżki.
„Do kogo mam teraz wracać na weekendy?”
„Komu mam teraz narzekać w gorsze dni? Albo w lepsze?”
„Och… Mimi”.
– Serafinie, Muriel cię znienawidzi, kiedy jej dusza przybierze swoją postać w Elizjum i dowie się, co zrobiłeś. Albo raczej czego nie zrobiłeś. Nie uratowałeś chłopca, którego kochała.
Chłopca, którego dusza nie zasługiwała na unicestwienie.
– Skończyłaś już? – Choć kontury ciała Ashera rozmazywały mi się w oczach, jego turkusowe tęczówki obwiedzione brązem pozostawały idealnie wyraźne.
– Dzień, w którym skończę potępiać niesprawiedliwości naszego rodzaju, będzie dniem mojej śmierci, więc nie, nie skończyłam. Ale kiedyś skończę. Może za trzy miesiące, może za siedemdziesiąt lat. Kto, na Abaddon, wie, kiedy to ciało mnie zawiedzie? Kiedy śmierć wreszcie mnie uciszy? Jakież to będzie święto w gildiach, prawda?
Szczęka Ashera napięła się, podobnie jak jego opalone przedramiona, nadal skrzyżowane na klatce piersiowej.
– A teraz skończyłaś?
– Czy ja nie mówię po angielsku? Och, ale to nie powinno mieć znaczenia. Przecież znasz biegle wszystkie języki. – Mimowolnie ściągnęłam łopatki. Kolejne pióro stracone.
– Celeste, przestań.
– Dlaczego? Czyżbym raniła twoje uczucia, Serafinie? Nie wiedziałam, że jakieś masz. – Ishimowie oskubali mnie znowu, a ja zacisnęłam zęby, póki nie zdałam sobie sprawy, że gorące spazmy tłumią inny ból, ten, który rozrywał moje serce. Rozluźniłam szczękę, z ulgą witając dyskomfort.
Asher jęknął głośno i przeciągle.
– Pewnie żałujesz, że się zgłosiłeś po duszę Muriel, co?
Zacisnął wargi, a wtedy linie wokół jego ust i w kącikach oczu się pogłębiły. Aniołowie nie starzeli się w Elizjum ani w Abaddonie, w gildiach zaś proces ten zachodził niezwykle wolno, mimo to Asher wydawał się dziesięć lat starszy niż wówczas, gdy widziałam go po raz ostatni w Paryżu.
Posłałam mu jadowite spojrzenie.
– Czemu w ogóle się pofatygowałeś?
– Żeby wypełnić obietnicę, którą złożyłem Leigh. Tę, której nie zdołałem dotrzymać.
– A cóż takiego jej obiecałeś, Serafinie?
– Że ci pomogę.
– Pomożesz mi? – Niemal się roześmiałam. Chociaż nie, naprawdę zaczęłam się śmiać. A potem przestałam. – Mam nadzieję, że nie chodziło o pomoc we wstąpieniu, bo absolutnie nie jestem zainteresowana drogą na górę.
Zmierzyliśmy się spojrzeniami. Jeżeli sądził, że odwrócę wzrok jako pierwsza, naprawdę nie znał mnie ani trochę. Tylko dlaczego właściwie miałby mnie znać? Przecież w przeszłości nie spędziliśmy razem wielu godzin. Najdłużej przebywaliśmy w swoim towarzystwie tamtego deszczowego popołudnia, kiedy zabrał mnie z Dworu Demonów, by dać Jarodowi czas i przestrzeń na wyjaśnienie, co zrobił z pomocą Ashera.
W głębi duszy wiedziałam, że to Jarod w większym stopniu był odpowiedzialny za wymuszone wstąpienie Leigh do Elizjum, ale Asher mógł odmówić interwencji. Zgadzając się na wypisanie Leigh z misji Jaroda, skazał ją na zgubę. Czyżby uczynił to w nadziei, że kiedy znajdzie się z dala od ukochanego, zmieni zdanie i poślubi archanioła?
I pomyśleć, że zachęcałam ją, by wkradła się w łaski serafina. Powinnam była siedzieć cicho, kiedy odwiedził naszą gildię. Mogłam nie lecieć do Paryża i nie zachęcać Leigh, by wypełniła swoją misję. Gdybym trzymała się od niej z daleka, może byłaby teraz na górze, w Elizjum, a nie pogrzebana w zimnej ziemi.
Uderzyła mnie świadomość, że też jestem winna.
Mój zapał do zmian przypieczętował los Leigh.
Gdy zdałam sobie z tego sprawę, dłoń Mimi wyślizgnęła się z mojego uścisku i opadła na grubą kołdrę.
Żołądek ścisnął mi się z poczucia winy, napełniając gardło żółcią. Odwróciłam się i wstałam niezdarnie z łóżka, ale musiałam wpaść na jedno z moich uronionych piór, bo nagle sypialnia zniknęła, a jej miejsce zajął spalony słońcem trawnik ogrodzony zaostrzonymi drewnianymi kołkami i drutem.
– Nie możesz głodzić swojego psa dlatego, że się na niego złościsz. – Pogłaskałam pulchnego rottweilera między obwisłymi uszami i w zamian dostałam mokrego całusa. – To jeszcze dziecko. Nie rozumie, że zrobił coś złego.
Monica szarpnęła za smycz.
– To mój pies, nie twój.
– Nie próbuję ci go ukraść.
– Więc po co tutaj przyszłaś?
– Żeby ci uświadomić, że musisz być dla niego miła.
– To pies obronny. A przynajmniej powinien nim być. Kto wie, czy nie będę musiała poprosić o zwrot pieniędzy, jeśli nie przestanie lizać zasmarkanych dzieciaków. Ile ty w ogóle masz lat? Osiem?
Zacisnęłam pięści.
– Jedenaście.
– Nieważne. Jesteś dzieciakiem. I działasz mi na nerwy. Ty i on – wskazała na psa – wyczerpujecie moją cierpliwość.
– Jak ma na imię?
– Rambo.
– Dobre imię dla psa obronnego.
Przez chwilę patrzyła na kulkę czarnej sierści. Wyczuwałam sympatię w jej spojrzeniu.
– Miejmy nadzieję, że sobie na nie zasłuży. Ej, Rambo, siad. Już. No siad.
Rambo nie opuścił zadka na ziemię. Zamiast tego patrzył na mnie, podczas gdy Monica wlokła go przez placki trawy. Rozumiałam, że potrzebowała psa do obrony. Zwłaszcza że mieszkała tylko z matką i małą siostrą. Lecz mogła zmusić Ramba do posłuszeństwa tylko wtedy, jeśli doda do swojego autorytetu odrobinę ciepła.
– Masz jakieś przysmaki?
– Przysmaki? Ledwie wystarcza jedzenia dla mnie i mojej rodziny. Nie mam żadnych przysmaków, mała. Poza tym mu się nie należą.
Zaczęłam grzebać w plecaku i wyjęłam batonik z granoli. Prawdopodobnie nie było to najzdrowsze jedzenie dla psa, ale przynajmniej nie zawierało czekolady, więc zakładałam, że nie powinno mu zaszkodzić.
– Mogłabym czegoś spróbować?
Zmierzyła wzrokiem najpierw mnie, a potem pomięte opakowanie. W końcu – ponieważ nie była zła, tylko zmęczona i spragniona szybkiego rozwiązania – westchnęła i się zgodziła.
– Jeśli obsra wszystko dookoła, ty to będziesz sprzątać.
– Umowa stoi. Czy możesz go spuścić ze smyczy?
Monica uniosła przekłutą czarną brew, lecz nie zaprotestowała. Gdy tylko Rambo został uwolniony, pobiegł w moją stronę z wywieszonym językiem.
Odłamałam kawałek batona.
– Rambo, siad.
Pies skoczył na mnie, próbując dorwać jedzenie, ale trzymałam je wysoko.
– Dostaniesz, jak usiądziesz.
Opadł na cztery łapy, po czym zaczął lizać mnie po łydkach i kostkach. Roześmiałam się, bo łaskotał.
– Rambo, siad.
Monica patrzyła na mnie z rękoma skrzyżowanymi na granatowej koszulce bez rękawów, a na lewym ramieniu miała siniaka w tym samym kolorze. Nie wiedziałam, jak się go dorobiła, podejrzewałam jednak, że ktoś jej go zostawił.
Kucnęłam, położyłam palec wskazujący przy ogonie Ramba, po czym nacisnęłam.
– Siad.
Pies usiadł.
– Zostań.
Zaczął machać ogonem i zerwał się na cztery łapy.
– Siad.
Znowu nacisnęłam to samo miejsce, a on wykonał polecenie.
Tym razem kiedy powiedziałam „zostań”, posłuchał. Dałam mu kawałek granoli, który połknął bez gryzienia.
Jeszcze kilkakrotnie przećwiczyłam z nim te dwie komendy, następnie dałam baton Monice i zachęciłam, żeby zrobiła to samo. Po godzinie, w ciągu której żar lał nam się na głowy, Rambo wypełniał polecenia jak zawodowiec.
Ale najlepszy był ten moment, kiedy polizał Monicę po bosych stopach, a ona zamiast go zbesztać kucnęła i podrapała szczeniaka między uszami.
Monica zarobiła jeden ze swoich trzech punktów grzesznika za niewłaściwe traktowanie Ramba. Moja misja polegała na uświadomieniu jej, że dobroć opłaca się bardziej niż okrucieństwo. Kiedy dostałam swoje trzy pióra, wydałam kieszonkowe na dwumiesięczny zapas psiego jedzenia, zanim zniknęłam z jej życia.
Wyłoniłam się ze wspomnienia jak nurek, który spędził zbyt wiele czasu bez powietrza. Asher pochylał się nade mną z palcami zaciśniętymi na moim ramieniu.
Choć uratował mnie przed uderzeniem twarzą w podłogę, warknęłam:
– Łapy przy sobie!
Rozluźnił palce, ale nie cofnął się ani nie odwrócił wzroku. Czyżby miał nadzieję, że wspomnienie zamknięte w moim piórze uczyni mnie spokojniejszą, bardziej spolegliwą?
Przycisnęłam drżącą dłoń do nękanego skurczami brzucha.
– Zabieraj jej duszę i wynoś się stąd.
Miedziane końcówki jego turkusowych piór zafalowały, kiedy odwrócił się i okrążył łóżko.
„Nie obejrzę się”.
„Nie będę patrzeć, jak chwyta duszę Mimi”.
Jednak gdy tylko usiadłam z powrotem na materacu i zacisnęłam dłonie na kolanach, mój wzrok padł na oparte o ścianę lustro w ramie.
Naprawdę nie chciałam patrzeć.
Ale zrobiłam to.
Widziałam wszystko.
Widziałam, jak Asher kładzie dłoń na jej żebrach.
Widziałam, jak złote nitki duszy wznoszą się z pozbawionej życia skorupy i przywierają do jego rąk. Jak delikatnie pociąga za jedwabiste pasma. Jak połyskująca kula spoczywa spokojnie w jego dłoni, kompletna i migocząca.
Pragnęłam wziąć od niego duszę Mimi i utulić ją we własnych dłoniach. Schować w kasetce na biżuterię, którą dała mi na szesnaste urodziny. Tej, którą wypełniła szesnastoma pierścionkami, po jednym za każdy rok, który przegapiła. Śmiała się, kiedy odłożyłam łyżkę pełną crème brulée, by wsunąć każdy jeden na palce. Podobno powinno się je nosić osobno. Nigdy tego nie zrobiłam.
Nosiłam je wszystkie naraz. Gdybym tylko mogła zatrzymać jej duszę przy swojej.
Napotkałam w lustrze spojrzenie Ashera.
– Wynoś się – mruknęłam.
Gwałtowna burza wstrząsała mną, grożąc, że zniszczy moją słabnącą godność.
Zamiast wyjść drzwiami archanioł otworzył okno, rozłożył skrzydła i skoczył z balustrady w pozłocone brzaskiem niebo.
Wiele długich godzin później zadzwoniłam do prawnika, z którym Muriel kazała mi się skontaktować, pana Aldermana. Zjawił się na miejscu i zajął wszystkim, podczas gdy ja siedziałam na kanapie jak zombie, przyciskając ozdobną poduszkę do ściśniętej piersi i gapiąc się apatycznie na powolny taniec chmur za oknami.
Ponieważ umarła w domu, pan Alderman wezwał policję, by stwierdzono, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych, a potem koroner przyjechał po jej ciało. Kiedy przybyła ekipa sprzątająca, wyrwałam się z transu i zaczęłam krzyczeć, żeby poszli do diabła.
Prawnik usiłował mnie uspokoić.
– Pani Moreau, Muriel prosiła o zabranie jej ubrań, żeby nie musiała pani…
– Macie niczego nie dotykać – wycedziłam. – Jej pościeli, ubrań ani nawet szczoteczki do zębów. Niczego.
Mężczyzna był na tyle rozsądny, że nie próbował się kłócić.