Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Chciałam zdobyć serce księcia… a zdobyłam serce króla.
Pragnąc zasiąść na tronie Luce, doprowadziłam do ożywienia pradawnego skrzydlatego władcy, którego miałam za przyjaciela, dopóki mnie nie zamknął w klatce.
Lorcan twierdzi, że trzyma mnie w niewoli dla mojego bezpieczeństwa, ale twierdzi też, że należę do niego. Pięć stuleci kamiennego snu najwyraźniej wywołało u Króla Wron urojenia.
Może łączy nas nieszczęsna mentalna więź, ale nadal jesteśmy panami własnego losu, a ja nie zamierzam łączyć mojego z Podniebnym Królestwem, jego przepowiedniami i z jego władcą.
Jednak szybko się przekonuję, że od tego zaborczego mężczyzny nie da się uciec. I nawet nie jestem już pewna, czy tego chcę.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 591
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023
Olivia Wildenstein
Wydawnictwo Nowe Strony
All right reserved
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Sandra Pętecka
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-090-9
Altezza – Wasza Wysokość
bibbina(o) – dziecko, maleństwo
buondia – dzień dobry / dobrego dnia
buonotte – dobranoc
buonsera – dobry wieczór
Caldrone – Cauldron
carina – złotko, kochanie
castagnole – racuchy obtaczane w cukrze
corvo – wrona
cuggo – kuzyn
cuori – serce
dolcca – miód
dolto/a – głupiec
furia – furia
generali – generał
Goccolina – Kropelka
grazi – dziękuję
-ina/o – przyrostek dodawany do imienia, wyrażający czułość
Maezza – Wasza Królewska Mość
mamma – mama
mare – morze
mareserpens – wąż morski
merda – (przekleństwo) cholera
micaro/a – mój drogi/ moja droga
mi cuori – moje serduszko, serdeńko, kochanie
nonna – babcia
nonno – dziadek
pappa – tata
pefavare – proszę
picolino/a – maleństwo
piccolo – mały/mała
princci/sa – książę/księżniczka
santo/a – święty/święta
scazzo/a – łobuz/ladaco / ladacznica
scusa – przepraszam
serpens – wąż
soldato – żołnierz
tare – kraina
tiuamo – kocham cię
tiudevo – jestem twoim dłużnikiem
zia – ciotka
adh (ał) – niebo
ah’khar (u-kar) – ukochany/ukochana
àlo – dzień dobry
bahdéach (bahdok) – piękny/piękna
beinnfrhal (benfrol) – górska jagoda
behach (bej-ok) – mały
bilbh (bilb) – głupi
bìdh (bie) – jedzenie
chréach (krejok) – wrona
cúoco (kuoko) – orzech kokosowy
Dádhi (dadżi) – tata
dalich (dale) – przepraszam
dréasich (dreesse) – sukienka
éan (een) – ptak
fás – jeszcze nie
fihladh (fijlau) – wyjechać, odejść
fìn (fion) – wino
fios – wiedzieć
focá – (przekleństwo) kurwa
guhlaèr (guler) – okej
ha – ja
Ha’rovh béhya an ha théach’thu, ha’raì béih (haroff beia an ha tkok thu, harai bei) – Dopóki cię nie spotkałem, Ptaszyno, byłem żywy, lecz nie żyłem.
Ionnh (jon) – panna (tytuł)
ínon (ijnon) – córka
khrà (krał) – miłość / kochać
leath’cinn (leiken) – pół-Wrona
Mádhi (madżi) – mama
mars’adh (marsau) – proszę
mo bahdéach moannan (mo badock mijnan) – moja piękna przeznaczona
moannan (monan) – przeznaczony
Mórrgaht (morr-got) – wasza królewska mość
mo – mój/moja/moje
moath (mof) – północ
murgadh (murrgał) – rynek, targ
né (nei) – nie
o ach thati – Ależ oczywiście, że tak
Ríkhda gos m’hádr og matáeich lé – Zaraz nie wytrzymam i go zamorduję
ri – król
rahnach (rałnok) – królestwo
rih bi’adh (rijbjo) – Król Nieba
si – ona
siorkahd (szurkau) – krąg (tu: rada)
siér (siur) – siostra
sé’bhédha (szehveia) – nie ma za co / proszę bardzo
tá (tał) – tak
tàin (tawhhn) – tył
tach (tok) – ten
Tach ahd a’feithahm thu, mo Chráach (tok ad a fajtam thu, mo krejok) – Niebo na was czeka, moje Wrony
tapath (tapof) – dziekuję
thábhain (hauben) – tawerna
thu (tu) – ty
thu leámsa (tu le-ułmsa) – jesteś mój/moja
tuiladh (tuilał) – więcej
uhlbheist (ulbijhaist) – potwór
MAGNABELLUM
Wielka Wojna, która rozegrała się 522 lata temu, pomiędzy Królestwem Luce a Królestwem Shabbe.
Wojnę wygrywa Costa Regio i zostaje pierwszym Królem Luce z ludu Fae
PRIMANIVI
Bitwa stoczona 22 lata temu pomiędzy Wronami a Fae.
Syn Costy, Andrea, który panował w Luce przez ostatnie stulecie, ginie. Choć jego śmierć zostaje przypisana Wronom, zginął z rąk swojego syna, Marco.
Marco grozi zabiciem ludzi, by zmusić Lore’a do poddania się i w ten sposób wygrywa bitwę.
Zostaje koronowany na Króla Luce.
– Myśliwy stał się zdobyczą. Poszukiwacz, poszukiwanym, a…
– Nie jesteś przypadkiem odrobinę zbyt dramatyczna, Picolina? – Phoebus siada obok mnie w mojej celi w Podniebnym Królestwie. – Bogowie, ten materac.
– Jest za miękki.
– Nic nie może być za miękkie, chyba że rozmawiamy o penisach.
– Nie rozmawiamy. Rozmawiamy o harpii z twarzą mężczyzny, która uwięziła mnie w swoim kamiennych gnieździe.
Usta Phoebusa rozciągają się w uśmiechu.
– Harpia o twarzy mężczyzny. Urocze.
– Nie miało to być urocze. Miało być obraźliwe. – Patrzę z wściekłością w sufit. Ten sam, od trzech dni. Jestem zdziwiona, że mój piorunujący wzrok nie zmienił drewnianych krokwi w trociny albo nie skruszył w pył kamiennego dachu nad nimi.
Uśmiech mojego przyjaciela robi się jeszcze szerszy.
– Choć z przyjemnością porozmawiałbym na temat twojego seksownego strażnika, przyszedłem tu z pewną misją.
– Jeśli ktoś jest przerażający, nie może być seksowny. A co do twojej misji, jeśli chcesz mnie przekonać do opuszczenia tego pokoju, moja odpowiedź zdecydowanie brzmi „nie”.
Phoebus rozprostowuje absurdalnie długie kończyny i ziewa.
– On jada tylko w swoich prywatnych komnatach, więc nie natkniesz się na niego w żadnej tawernie.
Oczywiście, że Lorcan Rijbio nie jada ze swoim ludem. Królowie nigdy tego nie robią. Nadal nie mogę uwierzyć, że to ja przywróciłam go do życia.
Choć sama sprowadziłam na siebie to nieszczęście, nigdy nie wybaczę Bronwen, że zwiodła mnie swoją głupią przepowiednią. Tak, powinnam była mieć wątpliwości, a nie rzucić się w to wszystko, jak rzuciłam się do kanału tamtego wieczoru, gdy Ptolemy Timeus groził, że skrzywdzi mojego węża, Minimusa.
Od tej pory, zanim w cokolwiek się rzucę, najpierw dokładnie przemyślę ten ruch.
– Powiedz Syb i Gianie, żeby wpadły z baryłką wina. I niech przyprowadzą ze sobą Antonia, Mattię i Riccio.
– Nic z tego, złotko. Jestem jedynym mężczyzną, który może wchodzić do twojej sypialni.
Odwracam na niego przepełniony gniewem wzrok.
– Kto tak powiedział?
– Wielka niedobra wrona.
– Dupa wężowa – mamroczę pod nosem.
– Zawsze się zastanawiałem… czywęże mają dupy, czy tylko ogony? A może dupy mają wewnątrz ogonów? – Jego zielone oczy błyszczą i choć nie mam wątpliwości, że te rozważania wielokrotnie zaprzątały myśli Phoebusa w ciągu jego dwudziestodwuletniego życia, jestem pewna, że teraz te niedorzeczne pytania mają tylko poprawić mi nastrój.
Tyle że tego nie da się zrobić.
– Chociaż nie, to nieprawda. Jeszcze jeden mężczyzna może się z tobą widywać.
Spodziewam się usłyszeć nazwisko mojego wroniego ojca – Kahola Bannocka. Jestem pewna, że to właśnie te sylaby wypłyną z ust Phoebusa.
Mój ojciec jest kolejnym mężczyzną, którego nie chcę widzieć. Nie czuję się jeszcze gotowa na spotkanie z olbrzymem o krzywym nosie, kwadratowej szczęce i kamiennym wyrazie twarzy.
Nadal nie mogę uwierzyć, że przyczynił się do mojego powstania. I nie z kobietą, którą całe życie nazywałam Mammą, a z shabbińską wiedźmą.
Shabbińską wiedźmą!
Choć muszę jeszcze odbyć rozmowę z Lorem, żeby poznać całą historię, zakładam, że to Bronwen podmieniła córkę Mammy – to znaczy Agrippiny – na mnie i to dlatego najsłodsza kobieta Fae, jaką znam, którą kocham całym sercem, postradała zmysły.
Chyba, że to Bronwen wprowadziła ją w taki stan, żeby zachowała mnie – wronio-shabbińskego podmieńca – w tajemnicy.
Po raz pierwszy ta teoria przychodzi mi do głowy i wydaje się tak przerażająco sensowna, że mam ochotę przeszukać górę, by odnaleźć Lore’a i wróżbitkę z okaleczoną twarzą.
Siadam na łóżku i z całych sił zaciskam pięści.
– Dobra, chodźmy do tawerny.
– Serio? ‒ Phoebus mruga z niedowierzaniem.
– Serio.
– Gdy tylko sobie pomyślę o przysłudze, jaką Syb będzie mi winna. ‒ Siada i zaciera ręce.
– Przysłudze?
– Założyliśmy się, że nigdy nie przestaniesz się tu ukrywać.
– Nie ukrywam się.
– Racja, nie ukrywasz, tylko dąsasz.
– Nie dąsam.
Phoebus się uśmiecha.
– Mam ci przypomnieć, że melancholia przyjaciółki nie jest niczym przyjemnym dla jej przyjaciół?
Podrywa się z łóżka, obchodzi je i wyciąga do mnie rękę.
– Zdajesz sobie sprawę, że twoja harpia o twarzy mężczyzny nie jest złem wcielonym, prawda?
– Nie waż się brać jego strony! Uwięził mnie. Okłamał. Wykorzystał. – Przemilczam fakt, że najpierw ja wykorzystałam króla Wron. Jeszcze nie powiedziałam przyjaciołom o przepowiedni, na którą tak łapczywie się rzuciłam.
Skoro sprawa nie wypłynęła, po co o tym wspominać?
Na myśl o księciu Fae, którego uczyniłam królem, wszystko się we mnie gotuje. Może w tej chwili nienawidzę króla nieba bardziej niż króla ziemi, a wiadomo, że nie jestem fanką Dantego Regio, który porzucił mnie po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam.
Dante nie zasługuje na krztynę mojego szacunku. Co do mojej miłości, to stracił ją w dniu, kiedy nazwał mnie zdrajczynią i popatrzył na mnie, jakbym była jakimś pomiotem demona spragnionym krwi Fae.
Klepnięcie, z jakim podaję dłoń Phoebusowi, jest nieco zbyt energiczne.
– Nienawidzę mężczyzn – mamroczę, a na jego teatralne westchnienie, dodaję: – Z wyjątkiem ciebie.
Phoebus udaje, że ociera rękawem skroń.
– Przez chwilę naprawdę się przestraszyłem.
– Zawsze będę cię kochać, o ile nie zamkniesz mnie w kamiennym pałacu ani nie porzucisz.
– Wiesz, że gdybym mógł, zabrałbym cię ze sobą – mówi przez ściśnięte gardło.
Wyciągam dłoń z jego uścisku.
– Proszę, Pheebs, błagam, nie zostawiaj mnie tutaj. Proszę. – Głos mi się łamie, choć łzy nie napływają do oczu.
Phoebus wzdycha, a po chwili mnie przytula.
– Dobra. Nie odejdę. Zostanę tak długo, jak ty.
– Nie tego…
– Nie tego chcesz. Wiem. Ale to najlepsze wyjście, jeśli chcę, by moje członki pozostały nadal połączone z resztą ciała, a chcę.
– Odrosną.
– Nie, jeśli zostaną oderwane przez stalowy dziób lub szpony.
Odsuwam się od niego i odchylam w tył, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Czy Lorcan lub ktoś inny z Wron ci groził?
– Nie mnie konkretnie.
Zaciskam zęby.
– Słuchaj, myślę, że twój wyjazd to bardzo zły pomysł. Słyszałem, że w stolicy jest bardzo niespokojnie. Większość Fae okazuje swoje niezadowolenie wywołane śmiercią Marco i powrotem Wron.
Spoglądam na okna wychodzące na ocean i wyspę Shabbe w oddali. Nie mam wątpliwości, że umieszczenie mnie w pokoju z widokiem na różową skałę jest częścią kary wymyślonej przez Lorcana, tak samo jak to, że moje lokum sąsiaduje z jego komnatami.
Na szczęście między naszymi pokojami nie ma drzwi, a kamienna ściana nie przepuszcza żadnych dźwięków, ale mogłabym przysiąc, że czuję jego obecność po drugiej stronie. Kilka razy obudziłam się w środku nocy z wrażeniem, że jego żółte oczy wpatrują się we mnie z ciemności. Ale jeśli zjawiał się tu nieproszony, jeszcze go na tym nie przyłapałam, tak samo jak nie słyszę jego głosu w mojej głowie za pośrednictwem naszej głupiej mentalnej więzi.
Choć wolałabym wierzyć, że nie wyskubuje myśli z mojej głowy, bo znalazłam sposób, jak chronić przed nim swój umysł, to jednak nie mam co do tego złudzeń. Wątpię, bym potrafiła powstrzymać potężną zmiennokształtną istotę potrafiącą wywoływać burze i przesyłać innym wizje przed wnikaniem do mojego umysłu.
Lorcan albo się znudził moimi nieprzyjemnymi myślami, albo jest zbyt zajęty rządzeniem swoim pierzastym ludem o pomalowanych węglem oczach. W końcu jest przecież tak wiele innych umysłów, do których może wdzierać się nieproszony, odkąd jego lud powrócił do życia.
Coś brutalnie ciągnie moją głowę w tył.
– Co, u licha, wyprawiasz, Pheebs?
– Próbuję zaprowadzić trochę porządku na twojej głowie, zanim jakaś Wrona uzna twoje włosy za gniazdo. Nie ruszaj się.
Znów czuję szarpnięcie.
– Czym ty mnie czeszesz, grabiami?
– Nie, choć powinienem poprosić Lorcana, żeby mi jakieś pożyczył. Twoje włosy może są krótkie, ale za to potwornie gęste.
Odwracam głowę, pozostawiając w ten sposób wiele włosów na narzędziu tortur Phoebusa, czymkolwiek ono jest.
– O nic go nie poprosisz. Nie możesz być mu nic winien.
Phoebus ma dość rozumu, by nie ciągnąć tematu. Kiedy już skończył wyżywać się na mojej głowie, idzie w stronę groty, w której urządzono garderobę.
– Co założymy?
– Nie mam zamiaru się przebierać.
– Picolina, od trzech dni nie zdejmujesz ubrań Giany, musimy…
– Nie założę niczego, co tam wisi. Nie wiem, do kogo należą te ubrania.
– Do ciebie. Lorcan kazał je… – Moje gniewne spojrzenie ucina wyjaśnienia Phoebusa, przynajmniej tak mi się przez chwilę wydawało. – Harpia o twarzy mężczyznykazała je uszyć specjalnie dla ciebie.
Unoszę podbródek.
– Jeszcze jeden powód, dla którego ich nie założę.
Phoebus wzdycha.
– To przynajmniej skrop się solidnie perfumami, bo cuchnie od ciebie jak z wnętrza muszli – oświadcza oskarżycielsko, ale gdy odwracam się do niego i patrzę zmrużonymi oczami, dodaje: – Na pewno Wrony uwielbiają ten zapach. Podobno bardzo lubią małże.
Przyglądam się jego ustom w poszukiwaniu drżenia, które wskazywałoby na rozbawienie, ale Phoebus pozostaje niepokojąco poważny. Ruszam więc do swojej prywatnej łazienki i udaję, że to pomieszczenie nie robi na mnie wrażenia. Za każdym razem, gdy pojawia się we mnie choćby iskierka zachwytu, natychmiast ją gaszę.
Przeszukuję szklane buteleczki z wonnymi olejkami ułożone w glinianej misie, odsuwając na bok kostki mydła z zatopionymi w nich suszonymi ziołami i płatkami kwiatów, które przypominają mydła robione na sprzedaż przez Nonnę.
Kiedy otwieram jedną z buteleczek, wspomnienie kobiety, która wychowała mnie jak własną wnuczkę – choć nie płynie we mnie nawet kropla jej krwi – wywołuje falę silnych emocji. Tak bardzo żałuję tego, jak wyglądało nasze rozstanie. Niczego nie pragnę bardziej, niż paść w jej ramiona. Otoczyłaby mnie nimi czy odepchnęła?
Wcieram oliwkę w miejsca, gdzie pulsuje krew, później biorę głęboki wdech, żeby sprawdzić, czy naprawdę pachnę jak morska muszla. Nie.
Dupek.
Pewnie Phoebus próbował mnie wmanewrować w przebranie się. Tyle że założenie prezentu od człowieka-ptaka mogłoby zostać odczytane jako oferta zawarcia pokoju, a to stanie się możliwe tylko wówczas, gdy on zaoferuje mi wolność.
Zatykam buteleczkę korkiem i wracam do pokoju. Phoebus właśnie studiuje fresk, którego uznania za piękny uparcie odmawiam.
– Jestem gotowa.
– Na… wojnę?
Uśmiecham się pierwszy raz od dawna.
– Nie, jestem gotowa wypić tyle wina, ile ważę. Dlaczego uważasz, że wyglądam na gotową do zabijania?
– Przez twoje oczy. Błyszczą.
Prycham, słysząc te słowa. Phoebus wyciąga w moją stronę zgiętą rękę, więc biorę go pod ramię.
– Obiecuję nie skrzywdzić nikogo, kto na to nie zasłuży.
– Może opuszczenie tego pokoju to ryzykowny pomysł.
Jak pnącza, które mogą wyrastać z dłoni Phoebusa, mój uśmiech dojrzewa, jego korzenie przenikają moją klatkę piersiową i oplatają serce. Dokładnie w chwili, kiedy zaczynają wrastać w odrętwiały organ, Wrona wlatuje przez ten sam wlot, przez który kilka dni temu przyniósł mnie tu Lorcan.
Zastygam w bezruchu w nadziei, że ptak przemieni się w kogoś obcego. Szanse mam spore, bo znam tylko dwie Wrony, a tak naprawdę jedną. Zaciskam palce na bicepsie Phoebusa, kiedy czarne pióra rozpływają się i zmieniają w dym, a z obłoku wyłania się mężczyzna o cytrynowych oczach. Ze wszystkich Wron w Podniebnym Królestwie, dlaczego akurat jego muszę zobaczyć pierwszego?
Spojrzenie Lorcana wędruje po moim ciele.
– Odpoczęłaś, Behach Éan?
Spoglądam na jedną z pochodni przymocowanych do kamiennych ścian, udając, że królewski potwór nie stoi ledwie kilka oddechów ode mnie.
– Nie zwracaj na nią uwagi. – Phoebus klepie mnie po dłoni. – Głodna zawsze ma zły humor.
Patrzę szeroko otwartymi oczami na mojego przyjaciela.
Byłego przyjaciela.
Phoebus mocno przyciska moją dłoń ramieniem, żebym nie czmychnęła z powrotem do mojej celi.
– Właśnie mieliśmy to naprawić.
Jeśli zaprasza go, by do nas dołączył…
Obok Lorcana ląduje kolejna Wrona i przybiera ludzką postać. Moje serce znów zamiera. Modlę się do bogów Fae – choć pewnie i tak mnie nie wysłuchają, skoro nie jestem jednym z ich dzieci – by to nie był mój ojciec.
I, zaiste, nie jest.
Z podłogi wstaje kobieta o długich czarnych włosach o szafirowym połysku i rysach ostrych, jak te jej ptasiego alter ego. Choć jej ramię nie ociera się o ramię króla, stoi blisko niego.
Moim zdaniem trochę za blisko jak na poddaną.
Oczywiście wiem, że moje zdanie nikogo nie interesuje.
Nie uśmiecha się ani nie dziękuje, że wróciła do żywych za moją sprawą. Może jeszcze nie odzyskała mowy. Odwraca się w stronę Lore’a i mówi coś w swoim języku, udowadniając, że jej struny głosowe są w doskonałej formie.
Lore potakuje głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Imogen, poznaj Fallon, córkę Cathala.
Patrzy na mnie zmrużonymi oczami, więc ja także mrużę swoje. Wiem, że to dziecinada. Wreszcie posyła mi lekki ukłon. Nie odpowiadam tym samym.
Lore robi krok w stronę łuku, pod którym stoimy z Phoebusem.
– Mam nadzieję, że posmakuje ci nasza kuchnia, Fallon.
Uśmiecham się do niego tak szeroko, by pokazać wszystkie zęby.
– Wiesz, jak lubię padlinę.
Usta Lore’a rozciągają się w uśmiechu i choć on nie pokazuje zębów zauważam, jak ich końce wciskają się w wykrzywione wargi.
– Mamy duże zapasy ziarna dla ptaków. Phoebus, dopilnuj, żeby dostała solidną porcję.
Mój przyjaciel, który już nie jest moim przyjacielem, się uśmiecha.
– Imogen, do moich komnat. Już. Mamy dużo pracy.
Nie patrzę, jak wychodzi on, ale obserwuję ją, kiedy podąża za nim.
Jest tak blisko, że gdyby nadal był w swojej wcześniejszej postaci, jej głowa wylądowałaby pod jego ogonem, gdzieś w okolicy miejsca, które kiedyś wzięłam za przełącznik uruchamiający ładunek wybuchowy. Przeganiam to wyobrażenie ze swojego umysłu i popycham Phoebusa do przodu.
– Pozwólmy im zająć się pracą.
– Ktoś brzmi, jakby…
Walę go łokciem w żebra, przerywając zarówno jego wywód, jak i oddech. Te zmiennokształtne istoty słyszą doskonale nawet przez zatrzaśnięte drzwi.
Poza tym, wcale nie jestem zazdrosna.
Ten skrzydlaty mężczyzna musiałby mnie coś obchodzić, a przecież tak nie jest.
Podniebna Tawerna, czy raczej Auhauben, jak nazwał ją Phoebus, została wydrążona w szarej skale Monteluce. Drewniane belki podtrzymują grube liny, z których zwisają rzędy szklanych latarni. Każdy knot się pali, rozświetlając ciemne wnętrze. W prawdzie są tu okna, lecz tak maleńkie, jak te w mojej celi.
Ściany pokrywają malunki wykonane kredą i tuszem, przedstawiające krajobrazy, przypominające fresk przy moim łóżku. Przyglądam im się uważnie, lecz bynajmniej nie dlatego, że mi się podobają. Tak samo jak zupełnie nie podoba mi się drewniana antresola z meblami zrobionymi z drewna wyrzuconego przez fale.
Więzienie choćby podniebne, to nadal więzienie. Żadna ilość gwiezdnego blasku nie sprawi, że zacznie błyszczeć. I pomyśleć, że podczas naszej wędrówki przez górę błagałam Lorcana, by pozwolił mi choćby spojrzeć na to miejsce.
– O bogowie! Wyciągnąłeś ją z pokoju! – Głos Sybile uderza w moje błony bębenkowe.
Widzę, że macha do nas z miejsca w kącie, o ile owalne pomieszczenie może mieć kąty. Cieszę się, że stolik stoi pod antresolą, a nie na środku sali, gdzie wszyscy mogliby się na mnie gapić, bo wszyscy dokładnie to właśnie robią – patrzą. Zapada taka cisza, że słyszę szum unoszących się i opadających rzęs muskających policzki twarzy z czarnymi smugami wokół oczu, z których wszystkie mnie lustrują.
Przytłoczona tym zainteresowaniem wtulam się w Phoebusa i ciągnę go w stronę Syb, siedzącej w towarzystwie Antonia, Giany, Mattii i Riccio.
– Nie uprzedziłeś mnie, że będą tu ludzie – syczę.
– To pora obiadowa, do tego tawerna, a ponieważ pracowałaś w tawernie, założyłem, że się tego domyślisz.
Z jakiegoś powodu nie spodziewałam się nikogo poza przyjaciółmi i kilkoma baryłkami wina. Rzeczeni przyjaciele patrzą na mnie w milczeniu jak reszta towarzystwa. Choć minęły tylko trzy dni, mam wrażenie, jakby Giana, Antonio, Riccio i Mattia postarzeli się o kilka lat. Napięcie ostatnich kilku tygodni odcisnęło na nich piętno.
Sybille odpycha Riccio, żeby zrobić na ławce miejsce dla mnie pomiędzy nim a sobą.
Giana uśmiecha się do mnie z drugiej strony stołu, gdzie siedzi obok Antonia.
– No i co myślisz?
– O czym?
Wskazuje na tawernę.
– O Podniebnym Królestwie.
– Wolę nasze ziemskie. Jest bardziej kolorowe.
Phoebus, który siada koło Riccio, odrzuca w tył długie loki, odsłaniając szpiczaste uszy. Choć jestem dumna z przyjaciela, że nie ukrywa tego, kim jest, boję się, że któraś z Wron może zmienić się w ptaka i oddziobać mu te końce.
– Przyszła tu prosto ze swojej sypialni…
– …celi – poprawiam go.
Phoebus przewraca oczami.
– Prosto ze swojej celi, więc nie widziała zbyt wiele.
– Widziałam aż za dużo.
Kładę dłonie na udach odzianych w szorstkie spodnie, które pożyczyła mi Giana, gdy przybyła tu z Bronwen. Sterczą sztywne wokół moich nóg, które stały się tak szczupłe, jak przed pierwszą miesiączką.
Choć Nonna sama nie jest krągłą kobietą, moja szczupłość by ją przeraziła. Z drugiej strony moje wychudzone ciało na pewno nie zrobiłoby na niej takiego wrażenia jak wiadomość o moim pochodzeniu. Czuję bolesne ukłucie w sercu na myśl, że mogłaby się o tym dowiedzieć.
– Jak się masz? – Głos Antonia wyrywa mnie z ponurych myśli.
– Jestem mocno wkurzona, a ty?
– Nie mogę się doczekać mojego statku.
– Nie ekscytowałabym się tak na twoim miejscu. Nie jesteś już potrzebny Lorcanowi, więc nie ma powodu, by dać ci statek.
Kilka rozmów toczących się wokół cichnie, gdy wymawiam imię króla nieba.
Krzaczaste jasne brwi Mattii wyginają się w łuki.
– Obiecał nam statek, a dotąd zawsze dotrzymywał obietnic. Skąd to negatywne nastawienie?
– Czy ja wiem… – Wzruszam ramionami. – Może ma to coś wspólnego z faktem, że zrobił ze mnie zakładniczkę.
– Bo jesteś jedyną osobą, która może dotykać i obsydianu, i żelaza, Fallon. – Riccio podnosi metalowy kufel wypełniony nieznanym płynem do ust.
Dzięki Sybille, która podsuwa mi swój, przekonuję się, że to wino, ale nie musujące, jak to, które pijamy w Luce. Ma ziemisty smak przypominający nagrzane słońcem owoce rozgniecione o gliniastą glebę. Przepyszne.
Oczywiście, jeśli mnie ktoś zapyta, powiem, że jest wstrętne. Opróżniam kubek i stawiam głośno na blacie stołu tak czarnym, jakby został zrobiony z obsydianu, ale powierzchnia jest ziarnista i pełna sęków jak drewno. Poza tym obsydian jest trujący dla Wron.
– Hej, Connor – Phoebus woła mężczyznę o brązowej skórze, z czarnymi smugami wokół oczu, niosącego tacę z napojami do sąsiedniego stolika. – Tuiladh fin ag bìdh mars’dh.
Kiedy Connor odpowiada ze skinieniem głowy, zaciskam palce na kamieniu, a obce słowa krążą w mojej głowie – tuilau fine ag bie marsau. Żadne nie brzmi znajomo. Z drugiej strony znam może dziesięć słów w języku mojego ojca.
– Od kiedy znasz wroni?
– Od wczoraj. Connor udziela mi lekcji. – Phoebus odprowadza wzrokiem… barmana? Właściciela?
Czyktokolwiek coś tu posiada, czy wszystko w tym królestwie należy do Lore’a?
– Dlaczego? – pytam.
– Bo pomyślałem, że to będzie przyjazny gest z mojej strony, skoro wśród nich mieszkamy.
Sybille przyciska usta do mojego ucha.
– A poza tym Pheebs próbuje dobrać się do jego gaci.
Mrugam z niedowierzaniem.
– A Mercutio?
Przeciąga palcami po swoich złotych włosach.
– Co Mercutio?
– Lubiłeś go.
– A ty lubiłaś Dantego. – Przyjaciel odwraca się do mnie. – I popatrz, jak to się skończyło.
Zaciskam usta.
– Tyle że Mercutio nie porzucił cię w królestwie wroga.
– Wrony nie są wrogami, złotko. – Sybille bierze moją dłoń w swoją i ściska delikatnie.
Wyrywam rękę z jej uścisku i znów kładę na swoich udach. Jak może tak mówić, skoro trzymają mnie tu wbrew mojej woli?
– A ja się cieszę, że wreszcie zobaczyłaś prawdziwe oblicze Dantego – wtrąca Giana, podczas gdy Antonio wpatruje się w moją twarz, by zobaczyć reakcję.
Ponieważ nie mam ochoty myśleć o księciu ani roztrząsać naszego byłego związku, zmieniam temat.
– Co jeszcze porabialiście przez ten czas oprócz przechodzenia na Wronizm?
– Wronizm – prycha Ricco.
– Odpoczywaliśmy, zwiedzaliśmy, zawieraliśmy znajomości. – Gia bierze kawałek sera z drewnianego półmiska pełnego skórek owoców i poczerniałych ogonków warzyw. – Komunikacja jest wyzwaniem, bo większość Wron nie zna luceńskiego, ale ci, którzy znają, pomagają tłumaczyć.
Dziewczyna o ciemnych jak atrament warkoczach i jeszcze ciemniejszych oczach sunie przez tawernę, jakby była wężem, nie ptakiem. Zatrzymuje się z uśmiechem przy naszym stoliku. Nie chodzi o to, że spodziewałam się, że zacznie skrzeczeć…
No dobrze, tak myślałam.
– Gia, álo
Giana odwraca spojrzenie niebieskich oczu w jej kierunku. Dostrzegam ognisty blask, od którego robią się srebrne.
– Cześć, Aoife.
– Zmieszczę się?
– Jasne – Giana przesuwa się, żeby zrobić miejsce dla Eefah.
– Ty na pewno jesteś Fallon. Miło mi zrobić poznanie.
– Cię poznać – poprawia ją Phoebus.
– Ah, tá. Cię poznać. – Wypowiada słowa, akcentując niewłaściwe sylaby.
Podczas gdy luceński brzmi jak dźwięki harfy, wroni jest jak huk kamieni podskakujących na dnie rzeki – szorstki, mokry, gardłowy.
Kobieta w uśmiechu odsłania zęby – choć nieco krzywe, zupełnie nie ujmują jej uroku. Jest naprawdę piękna, co najwyraźniej doceniają i Giana, i Riccio.
– Aoife jest siostrą Imogen – wyjaśnia Phoebus.
Pod czarnym makijażem wokół oczu widać takie same małe piórko, jakie zdobi kość policzkową każdej Wrony.
– Poznałaś Immy?
Wspomnienie współpracowniczki Lorcana pogarsza mój i tak parszywy nastrój.
– Wpadliśmy na nią i Ríhbiadha po drodze tutaj.
Wszyscy przy naszym stoliku – i nie tylko przy naszym – milkną, gdy Phoebus wypowiada nazwisko Lorcana.
– Cóż, to ja jestem ta miła. – Eefah pochyla się nad stolikiem. Jej długie warkocze opadają poniżej barków szerszych niż Giany, ale nie aż tak szerokich jak Riccio. To pewnie od tego całego latania.
Próbuję sobie przypomnieć, czy ramiona Imogen też były takie szerokie, ale w korytarzu, gdzie się spotkaliśmy panowały ciemności, a ja skupiłam się na posyłaniu gniewnych spojrzeń mężczyźnie, który mnie więzi.
– Mamy ze sobą wiele wspólnego, Aoife. – Sybille uśmiecha się wymownie do swojej starszej siostry, która przewraca oczami.
– Ja osobiście wolę Gian…
Nim Phoebus wypowie ostatnie ‘ę’, Sybille bierze z patery – na której nic innego już nie ma – kawałek pomarańczowej skórki i rzuca nią w śliczną buźkę naszego przyjaciela. Trafia w jego wysokie czoło, i zsuwa się po jego nosie, aż opada na stół.
– To tylko potwierdza słuszność moich słów, Syb – zauważa Phoebus, ocierając sok z twarzy. – Jeszcze mi za to zapłacisz.
Sybille uśmiecha się, jakby chciała go sprowokować. On nigdy nie zostaje dłużny, ale w przeciwieństwie do Syb, która należy do szczepu „najpierw działaj, potem pytaj”, Pheebs jest wyposażony w niewyczerpywalne pokłady cierpliwości.
– Więc Imogen pracuje z waszym królem? – pytam.
– Waszymkrólem?
– Morrgotem, czy jak go tam nazywa twój lud. – Słowo we wronim języku pozostawia niesmak w moich ustach, bo przez długi czas myślałam, że to imię Lorcana. A raczej imię… jego ptaka. To Dante wyprowadził mnie z błędu i przetłumaczył mi to słowo: „wasza wysokość”.
– Twój lud? – Eefah unosi brwi. – Cathal jest ojcem, nie?
– No. – Sybille uderza swoim barkiem w mój.
Czoło Eefah się wygładza.
– Też jesteś Wroną, Fallon. Lorcan Ríhbiadh jest także twoim królem.
– Lorcan Rijbio nigdy nie będzie moim królem.
Moje oświadczenie wywołuje złowrogie syki.
Hmm… Niewiele jest rzeczy, które sprawiają mi więcej przyjemności, Behach Éan, niż wyzwania.
Gwałtownie zerkam w stronę wejścia do tawerny, spodziewając się zobaczyć tam Lorcana. Kiedy go tam nie znajduję, przyglądam się uważnie każdemu cieniowi w poszukiwaniu przeszywających na wskroś oczu.
Nie miałam zamiaru rzucać ci wyzwania.
A jednak tak się czuję.
Choć wypowiadam te słowa w mojej głowie, moje usta bezgłośnie je powtarzają.
– To nie jest wyzwanie.
– Co nie jest wyzwaniem? – pyta Syb.
– Nic – mamroczę.
– Myślę, że Fallon wdała się w swoją biologiczną matkę. – Riccio pociera szczękę pokrytą kilkudniowym zarostem. – Podobno księżniczka Shabbe była naprawdę piękna.
Krew odpływa z mojej twarzy.
– Ty wiesz? – Rozglądam się po wszystkich przy stoliku w poszukiwaniu zmarszczonych ze zdziwienia brwi, ale takich nie znajduję. – Wszyscy wiecie?
– Lazarus nam powiedział – mówi szeptem Sybille, jakby czuła, że powiedzenie tego głośniej wywoła mój gniew.
Rozglądam się po tawernie za potężną posturą uzdrowiciela Fae i jego srebrnymi włosami, ale nie widzę go wśród gości.
– Myślał, że skoro Antonio wie, to my też – dodaje Gia.
Patrzę na kapitana statku. Choć jego tęczówki są tak samo błękitne jak Dantego, dziś wydają się ciemniejsze; przypominają ocean rozciągający się pomiędzy Luce i Shabbe, a nie niebo w środku dnia.
– Od kiedy?
Bierze głęboki wdech. Mięśnie jego szczęki są równie napięte, jak mój kręgosłup.
– Od tamtej nocy w lesie, z Bronwen.
Nocy, kiedy zaprowadził mnie do miejsca, gdzie czekała Bronwen z Furią. Tak bardzo tęsknię za rumakiem, na którym odjechał Dante. Jeszcze jeden powód, by nienawidzić nowego króla Fae.
– Zendaya była prawdziwą pięknością – wzdycha Eefah, kiedy Connor wraca z dzbankiem, mam nadzieję, pełnym wroniego wina i półmiskiem grillowanych warzyw i owoców.
Żadnego martwego zwierzęcia. I żadnego ziarna.
– Była? – Odwracam wzrok od stosu kolorowych kawałków owoców z ciemnymi smugami. Czy wszystko w tym królestwie musi mieć czarne ślady? – Czy ona… umarła?
– Nie. – Odpowiedź rozlega się za moimi plecami.
Obracam się na ławce. Mój wzrok wędruje w górę… i w górę… i w górę.
– Twoja matka żyje. – Szorstki akcent w głosie mężczyzny mówiącego po luceńsku jeży włoski na moich rękach.
Eefah bierze gwałtowny wdech i mamrocze coś we wronim języku, czego nie słyszę, bo każdy gram mojej uwagi skupiony jest na mężczyźnie wyłaniającym się z dymu.
– Àlo, córko.