Dom trzepoczących skrzydeł - Olivia Wildenstein - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dom trzepoczących skrzydeł ebook i audiobook

Olivia Wildenstein

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Romans fantasy pełen kłamstw, zdrad i fałszywej miłości.

Prawdziwa uczta dla fanów Sarah J. Maas, Mary E. Pearson oraz Lexi Ryan.

Uwolnij wrony, Fallon, a uczynią cię królową. 

Dopóki wyrocznia nie przepowiedziała mi pełnienia królewskiej roli w przyszłości, nawet sobie nie wyobrażałam, że mogłabym wybić się ponad mój stan, który został wyznaczony przez zaokrąglone uszy. W końcu kimże jestem: pozbawioną magicznej mocy półkrwi Fae, kochaną przez potwory i pogardzaną przez każdego Fae czystej krwi. No może z wyjątkiem jednego… 

Od naszego pierwszego pocałunku moje serce należało do Dantego Regio, księcia Luce. Jeśli zebranie żelaznych statuetek miałoby mi pomóc w pozbawieniu korony obecnego władcy i oddaniu jej jego bratu, który rządziłby ze mną u boku, to jestem gotowa wyruszyć na poszukiwanie skarbu. 

Gdyby tylko wyrocznia ostrzegła mnie, że w ten sposób uwolnię skrzydlatego demona.

I że stanę się jego obsesją. 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                                                                      Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 652

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 43 min

Lektor: Agata Skórska
Oceny
4,5 (1462 oceny)
923
365
127
35
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kraksa

Nie oderwiesz się od lektury

To było takie dobre ❤️❤️ ale nie powiem główna bohaterka mnie tak wnerwiła ze trudno było mi to czytać bo przez 3/4 książki jest idiotka ! Na szczęście idzie po rozum do głowy ale przez nią miałam ochotę kilka razy rzucić ta książkę na szczęście reszta bohaterów to cud miód i orzeszki ❤️❤️ No i Lore 😍ja chce już kolejna cześć mam nadzieje ze szybko wyjdzie !
151
Ruddaa

Całkiem niezła

nawet fajna, chociaż gleona bochaterka byla tak glupia irytująca, że masakra 🤦‍♀️🤦‍♀️🤦‍♀️
90
SandraAgnieszka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli poszukujesz romantasy, które nie skupia się tylko na romansie, ale też fajnej akcji, to będzie to strzał w dziesiątkę. Fajna przepowiednia, motyw poszukiwania przedmiotów i przyjemni bohaterowie. Było super!
71
paacynka

Nie oderwiesz się od lektury

Nie jestem pewna, czy ta recenzja w pełni odda moje uczucia względem tej książki. Zakochałam się w tej historii już od pierwszej strony. Słowniczek na początku mnie urzekł - to dokładnie taki detal, który uwielbiam w książkach. Dodatkowo, nie można pominąć, że prezentuje się ona pięknie pod względem wizualnym. Fallon to pół fae, pozbawiona wszelkich magicznych zdolności, co w jej świecie jest rzadkie, niestety w negatywnym znaczeniu tego słowa. Ze względu na brak magicznych zdolności i swoje pochodzenie, często staje się obiektem drwin innych. Jako dziecko, Fallon wpada do miejskich kanałów, które zamieszkiwane są przez morskie bestie. Nie, to nie są przyjazne stworzenia według miejscowych opowieści. Jednak w życiu dziewczynki następuje pewien niezwykły moment - spotkanie z jedną z tych bestii, które nie tylko przeżywa, ale także nawiązuje z nią wyjątkową więź. To zdarzenie nadaje jej przydomek "Zaklinaczka Węży". Dante Regio to przyjaciel Fallon i zarazem obiekt jej tęsknot. Nieste...
51
lezak_2006

Nie polecam

No i stało się. Nastąpił koniec dobrej passy do książek, po które ostatnio sięgałam. Dotrwałam do 300-setnej strony, resztę błyskawicznie przekartkowałam. Dawno nie natrafiłam na tak bezdennie głupią i irytującą bohaterkę. Jej zachowanie nie wskazuje na przypisywane jej 22 lata. Dałabym jej co najmniej 10 lat mniej. Jest strasznie niedojrzała, butna i sama nie wie czego chce. Podejmuje nielogiczne decyzje pod wpływem chwili, nie mając w ogóle pojęcia o życiu, bo całe swoje nie wyściubiła nosa poza "przydomowe podwórko". Intrygujący pomysł na fabułę został koncertowo spaprany. Zero zaskoczenia, tajemnicy i budowania napięcia. Historia za bardzo rozwleczona. Jeżeli w fabule coś nie styka lub nie można ładnie i logicznie wyjaśnić, to autorka wprowadziła dwie "jasnowidzące", a jakby tego było mało główna bohaterka także zaczyna mieć wizje (WTF!). Tu wszystko podane jest na tacy, tylko F. nie potrafi połączyć faktów. A im więcej kartek za mną tym gorzej. Normalnie równia pochyła. Ta książka...
40

Popularność




Copyright © 2023

Olivia Wildenstein

Wydawnictwo Nowe Strony

All right reserved

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Alicja Chybińska

Korekta:

Sandra Pętecka

Katarzyna Olchowy

Joanna Boguszewska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-827-5

GLOSARIUSZ JĘZYKA LUCEŃSKIEGO

Altezza – wasza wysokość

bibbina mia – moje maleństwo

buondia – dzień dobry / dobrego dnia

buonotte – dobranoc

buonsera – dobry wieczór

Caldrone – Cauldron

castagnole – racuchy obtaczane w cukrze

corvo ‒ wrona

cuggo ‒ kuzyn

cuori – serce

dolcca – miód

dolto/a – głupiec

furia – furia

generali – generał

Goccolina – Kropelka

grazi ‒ dziękuję

-ina/o – przyrostek dodawany do imienia, wyrażający czułość

Maezza – wasza królewska mość

Mamma – mama

mare – morze

mareserpens – wąż morski

merda – (przekleństwo) cholera

micaro/a – mój drogi/ moja droga

mi cuori – moje serduszko, serdeńko

Nonna ‒ babcia

Nonno ‒ dziadek

Pappa ‒ tata

pefavare ‒ proszę

picolino/a ‒ maleństwo

piccolo – mały/mała

princci – książę

santo/a – święty/święta

scazzo/a – ulicznica

scusa – przepraszam

serpens – wąż

soldato – żołnierz

tare – kraina

tiuamo – kocham cię

tiudevo – jestem twoim dłużnikiem

zia – ciotka

GLOSARIUSZ JĘZYKA WRON

adh (ał) – niebo

ah’khar (u-kar) – ukochany/ukochana

alo – dzień dobry

beinnfrhal (benfrol) – górska jagoda

bilbh (bilb) – głupi

behach (bej-ok) – mały

chréach (krejok) – wrona

cúoco (kuoko) – orzech kokosowy

éan (een) – ptak

focá – (przekleństwo) kurwa

ha – ja

Ionnh (jon) – panna (tytuł)

khra (krał) – miłość / kochać

Mórrgaht (morr-got) – wasza królewska mość

mo – mój/moja/moje

o ach thati – ależ oczywiście, że tak.

ri – król

rahnach (rałnok) – królestwo

rih bi’adh (rijbja) – król nieba

siorkahd (szurkaj) – okrąg

tá (tał) – tak

tach (tok) – ten

thu (tu) – ty

thu leámsa (tu le-ułmsa) – jesteś mój/moja

Tach ahd a’feithahm thu, mo Chráach (tok ad a fajtam thu, mo krejok) – Niebo na was czeka, moje Wrony.

RYS HISTORYCZNY

MAGNABELLUM

Wielka Wojna rozegrała się 522 lata temu pomiędzy Królestwem Luce a Królestwem Shabbe.

Wojnę wygrywa Costa Regio i zostaje pierwszym Królem Luce z ludu Fae.

PRIMANIVI

Bitwa stoczona 22 lata temu pomiędzy luceńskim górskim plemieniem a ludem Fae.

Syn Costy, Andrea, panujący w Luce przez ostatnie stulecie ginie.

Jego syn, Marco Regio, przejmuje władzę, wygrywa bitwę i zostaje Królem Luce.

Rozwiń skrzydła i leć,

Behach Éan

PROLOG

DZIESIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ

Choć kanały są wąskie, czasem ma się wrażenie, jakby były szklanymi murami, których nie sposób ani rozbić, ani się po nich wspiąć. Oddzielają dwa światy: krainę Fae czystej krwi i Fae półkrwi. Nawet wody okalające nasze dwadzieścia pięć wysp podkreślają różnice między nami – są ciepłe, krystaliczne i turkusowe w Tarecuori, a w Tarelexo zimne, mętne i szafirowe.

Urodziłam się po złej stronie kanału, po tej ciemnej stronie, w krainie Fae półkrwi albo mieszańców, jak nas czasem nazywają, choć nie robią tego nigdy prosto w twarz, niech Cauldron broni. Wysoko urodzeni Fae szczycą się tym, że są zbyt dystyngowani, by używać takiego słownictwa, ale słyszę, co mówią między sobą. W końcu dzieli nas tylko wąski kanał, nie mur.

Głosy kupców niosą się po wodnych arteriach Luce, prześlizgują po szklanych mostach zdobionych kwiatami, by wreszcie dotrzeć na zatłoczony Portowy Targ.

– Weźmiemy kilogram tych złotych śliwek. – Nonna wskazuje głową na drewnianą skrzynkę pełną żółtych owoców wielkości kamiennych kulek do gry. – Tych najmniejszych.

Z koszyka starszej kobiety niemal wysypują się różne importowane warzywa i owoce, które Nonna ma zamiar zamarynować, by wystarczyły na dwa tygodnie. W przeciwieństwie do Fae czystej krwi nie mamy tyle pieniędzy, by robić zakupy na targu w Tarecuori dwa razy w tygodniu.

– Mama woli zielone, Nonno. – Mam ogromną ochotę choć na chwilę postawić ciężkie koszyki, ale duszki to znane złodziejaszki. Są małe i szybkie. Już nie raz ganiałam za nimi po wyspach i mostach, jednak to nierówna walka, bo duszki mają przewagę – skrzydła. Może nie latają wysoko, ale latają. W przeciwieństwie do mnie.

– Ale ty wolisz małe, Goccolino, i wtedy nie potrzebujemy cukru.

Przechylam głowę i patrzę na babcię, jej twarz jest równie gładka, jak twarz mojej matki.

– Nie potrzebujemy, czy nie mamy za co kupić?

Nonna na chwilę zamyka zielonoszare oczy, a kiedy znów unosi powieki, spogląda prosto w moje, fiołkowe.

– Nie potrzebujemy, Goccolino.

Choć nie mam soli, żeby posypać jej język i poddać ją próbie na prawdomówność, wiem, że kłamie. Nonna może i jest pełnej krwi Fae, ale zawsze widzę po jej twarzy, gdy próbuje ukrywać przede mną brutalną prawdę, i nawet jej magiczna moc tu nie pomoże.

Mija nas jakaś kobieta. Jej szeleszcząca, szmaragdowa suknia zaczepia o moją samodziałową spódnicę i szarpie za wystającą nitkę. Starając się nie upuścić koszyka, przytrzymuję palcami materiał, aż znów ułoży się wzdłuż mojego kościstego uda. Chciałabym pociągnąć materiał w dół, żeby sięgał aż do kostek, ale niestety bawełna nie jest elastyczna.

Może jestem drobna jak kropelka, ale przez lato moje nogi i ręce bardzo się wydłużyły, podobnie jak ogniście kasztanowe loki. Sukienka sięga mi teraz do kolan, co nie przystoi dwunastolatce. Moi rówieśnicy stale mi to wytykają. Choć pani dyrektor Alice karze dziewczynki za chichoty, a chłopców za pożądliwe spojrzenia, wezwała w ubiegłym tygodniu Nonnę na rozmowę na temat stosowności stroju.

I pomyśleć, że moje uczęszczanie do prywatnej szkoły w Tarecuori zależeć może od długości spódnicy.

Błagałam Nonnę, żeby przeniosła mnie do placówki w Tarelexo, ale ona twierdzi, że to wielki zaszczyt chodzić do tej samej szkoły co rodzina królewska. Chyba ma nadzieję, że kontakt z dziećmi czystej krwi zmaże plamę na reputacji naszej rodziny, choć upiera się, że moja obecność w Scola Cuori nie ma nic wspólnego z reputacją za to wiele z moim dziedzictwem – każdy członek rodziny Rossi, każdy mój przodek, chodził do tej szkoły.

Babcia pomija tylko drobny szczegół; każdy członek rodziny Rossi miał szpiczaste uszy i magiczną moc.

Niespodziewanie skórę tuż nad moim zaokrąglonym uchem muska ostrze. Nonna bierze gwałtowny wdech i upuszcza koszyk na bruk, żeby otoczyć mnie ramionami i przyciągnąć do swojego wysokiego, gibkiego ciała.

– Od kiedy to straże wygrażają mieczem dzieciom? – W jej głosie słychać zjadliwość.

Strażnik w białym mundurze wsuwa miecz do skórzanej pochwy i spojrzeniem bursztynowych oczu przemyka po szpiczastych uszach Nonny.

– Ceres Rossi, pani wnuczce przydałoby się strzyżenie.

– Miał pan zamiar ostrzyc ją swoim mieczem, komendancie?

Strażnik unosi podbródek, żeby wywrzeć jeszcze bardziej przerażające wrażenie.

– Na pewno wolałaby pani, żebym tego nie robił. Raczej nie słynę z talentu do fryzjerstwa.

– A z jakiego w ogóle pan słynie? – Od jej ostrego szeptu falują włosy okalające moją twarz. Włosy, które najwyraźniej są zbyt długie.

– Coś mówiłaś, Ceres? – Komendant mruży oczy, bo doskonale słyszał jej słowa.

Nonna nie okazuje lęku, więc ja też nie, ale ciągle nerwowo przełykam ślinę. Zwłaszcza gdy u boku funkcjonariusza Dargento pojawia się dwóch kolejnych Fae patrolujących ulice.

– Dziś wieczorem będzie ostrzyżona.

Trójkątna szczęka Silviusa Dargento drga.

– Powinienem zmierzyć ich długość.

Nonna gładzi stwardniałymi od odcisków placami moje gęste włosy.

– Ale pan tego nie zrobi.

Stoją, mierząc się wzrokiem, jakby toczyli pojedynek.

Pomimo obarczenia córką, która postradała zmysły, i półkrwi wnuczką, moja babcia ma umysł jasny jak klejnoty zdobiące jej wydłużone tarecuoriańskie uszy.

Moją uwagę zwraca trzepot skrzydeł. Dwa duszki sfrunęły do naszych rozsypanych sprawunków. Wyrywam się Nonnie i padam na kolana, by ochronić warzywa i owoce, których nie da się uprawiać na Tarelexo. Duszki chwytają za pęk gałązek jarzębiny i razem dźwigają go, unosząc się w powietrze.

– O nie. Nie ma mowy! – Zrywam się na nogi. Napar z jarzębiny to jedyne, co koi nerwy Mammy, gdy jest niespokojna.

– Fallon, nie! – Nonna woła mnie po imieniu, zamiast użyć przezwiska, które mi nadała, gdy się urodziłam, a Mamma, w jednym z rzadkich momentów świadomości, dotknęła mojego czoła i wyszeptała: „Kropelka”.

Pędzę slalomem między tłumem Fae, rzucając na prawo i lewo przeprosiny, gdy obijam się o ręce pełne egzotycznych towarów. Złodziejaszki gwałtownie skręcają w prawo. Pędzę za nimi przez szklany most. Gwałtownie zmieniają kierunek, ja także.

Jeden uderza głową o markizę sklepu z kandyzowanymi kwiatami. Skrzydlaty szkodnik pikuje, mamrocząc coś pod nosem, i pociąga za sobą towarzysza.

Rzucam się w przód i zaciskam palce na pachnących pędach, które kosztowały nas całego miedziaka.

– Mam was! – Mój triumfalny uśmiech błyskawicznie znika, gdy butem zahaczam o słupek cumowniczy i wpadam do kanału, uderzając barkiem o przepływającą właśnie gondolę.

Fae na pokładzie wrzeszczą, gdy trącam ich łódź.

– Merda. – Moje przekleństwo zagłusza głośny plusk, z którym wpadam do intensywnie błękitnej wody.

W tym samym momencie, gdy moje stopy dotykają piaszczystego dna płytkiego kanału, ogarnia mnie strach. Przez chwilę jestem sparaliżowana. Włosy wokół mojej głowy unoszą się na wodzie i wyglądają niczym szprychy w kole. Rozchylam usta i natychmiast czuję w nich smak wody. Zamykam je szybko i wstrzymuję oddech, by zachować powietrze w płucach.

Choć nigdy w życiu nie pływałam – nikt przy zdrowych zmysłach tego nie robi, nie przy tylu drapieżnych stworach czających się w wodach wokół królestwa – krew Fae wody, która płynie w moich żyłach, natychmiast daje o sobie znać. Zaczynam machać nogami. Chwytam się brzegu gondoli i podciągam do góry. Kiedy już mam przełożyć nogę przez burtę, gondolier odpycha moja dłoń.

– Scazza, puść, nim wywrócisz łódź!

Mrugam z niedowierzaniem, patrząc na Fae, który właśnie nazwał mnie ulicznicą i uderzył. Krew ze skaleczonych kostek zaczyna spływać wzdłuż moich palców.

Kiedy gondolier podnosi wiosło, szybko rozluźniam chwyt i znów zanurzam się w wodzie. Przyciskam dłonie do szaleńczo bijącego serca, zszokowana brutalnością mężczyzny i tym, że zranił mnie do krwi.

Prąd zmienia kierunek, co odwraca moją uwagę od rozmazanego obrazu gondoliera nad moją głową. Oczy pieką mnie od silnego blasku słońca i mocno słonej wody, ale nie zamykam ich i zatrzymuję wzrok na błyszczących różowych łuskach pokrywających ciało jednej ze złowrogich bestii zamieszkujących nasze kanały.

Zaczynam wierzgać nogami i machać rękami w górę i w dół, starając się płynąć w stronę brzegu. Palcami dotykam muru w chwili, gdy wąż atakuje. Chwyta mnie za kostkę i wciąga z powrotem pod wodę.

Twarze wszystkich, których kocham, a nie ma takich osób za wiele, przemykają mi przed oczami – Nonna, Mamma, Sybille, Phoebus i Dante.

Wyrzucam ręce przed siebie i z całych sił próbuję płynąć, kopiąc, by wyrwać się z uścisku różowołuskiego stwora. Lecz potwór trzyma mnie mocno jak w imadle. Mam wrażenie, że za chwilę wyrwie mi stopę.

Serce podchodzi mi do gardła. Obracam się, zginam wpół i uderzam głowę pełznącą wzdłuż mojego ciała. Z jękiem, który aż nadto przypomina ludzki, bestia puszcza moją kostkę.

Choć wąż jest dwa razy większy ode mnie, ciało ma nie grubsze niż moje udo, a biały róg na czubku jego czaszki przypomina raczej guzik. To jeszcze dziecko, tak jak ja.

Proszę, bądź miły. Oszczędź mnie.

Podnoszę spojrzenie w kierunku twarzy wpatrujących się w taflę wody, dostrzegam zielony blask oczu Nonny i czarną zasłonę jej włosów, przystrzyżonych równie krótko, jak moje, choć jej wolno nosić włosy dowolnej długości.

Jej usta poruszają się, ale krzyk tłumi woda napierająca na moje ciało. Wąż gwałtownie wyciąga swój koński pysk w stronę mojej twarzy, jego obsydianowe oczy są na wysokości moich. Tak, jak uczył mnie Dante, zasłaniam twarz pięściami, żeby ochronić najdelikatniejszą część ciała.

Czarny rozdwojony język potwora przenika przez purpurową wstęgę krwi wypływającą ze zranionej dłoni, jego nozdrza falują, łeb ma przechylony.

Mareserpensy nie przepadają za naszym gatunkiem, bo bezlitośnie na nie polujemy, ranimy metalowymi sieciami, parzymy ogniem Fae, wbijamy w nie włócznie. I choć żadna część ich ciała nigdy się nie marnuje – mięso jest pieczone, ze skóry wyrabia się galanterię dla bogaczy, rogi uciera na eliksiry lub wykorzystuje jako dzieła sztuki – to barbarzyńskie zabijanie tych istot zawsze wywoływało we mnie gniew. Oburza mnie każda śmierć zwierzęcia, małego czy dużego, niebezpiecznego czy łagodnego.

Gdyby tylko młody wąż mógł wiedzieć, że nie chcę mu zrobić niczego złego. Może mogłabym mu to jakoś pokazać? Albo jej. Rozprostowuję dłonie, żeby pokazać zwierzęciu, że nie mam żadnej broni. Może węże morskie nie potrafią odczuwać empatii, ale na pewno są mądre.

Woda wibruje od hałasu, piskliwych krzyków i podniesionych głosów. Fae czystej krwi można zranić, ale nie można zabić, mimo to nikt nie wskoczył do wody, by mnie ratować. Niby po co mieliby to robić? Nieślubne dzieci należą do najniższej z najniższych klas. Są tylko jeden szczebelek wyżej od ludzi. Jestem pewna, że niektórzy z obserwujących mają nadzieję, że wąż zaciągnie mnie do Filiaserpens, swojego gniazda tysiące metrów pod wodą.

Kiedy język węża wysuwa się z pozbawionego warg pyska, przeszywa mnie dreszcz, pozbawiając resztek tlenu. Wzbijam się w górę i wyciągam głowę nad powierzchnię wody.

– Fallon! Fallon! – krzyczy babcia.

Mimo powstrzymujących ją dwóch strażników, wyrywa się, pada na kolana, macha rękami i wyciąga do mnie dłonie.

– Goccolina, złap mnie. Złap mnie za rękę!

Jednak różowy wąż wciska się między nas, uniemożliwiając mi zbliżenie się do niej.

Siwowłosy strażnik, który trzymał Nonnę, patrzy szeroko otwartymi oczami na mnie i pokryte różową łuską ciało stwora. Pewnie zastanawia się, jakim cudem jeszcze żyję.

Ja też się nad tym zastanawiam.

– Cato, zrób coś! – żąda od niego Nonna.

Mężczyzna wyciąga miecz i unosi go wysoko. Wąż owija się wokół mojej talii i ciągnie mnie w tył, na środek kanału, a później wynurza głowę i syczy na Cato.

‒ Fallon! – woła z płaczem Nonna.

Mareserpen owija swoje ciało wokół mojego i choć serce wali mi jak szalone, nie śmiem się ruszyć. Prawie nie śmiem oddychać.

‒ Co on, na Caldrone, robi? – wykrzykuje jakiś Fae stojący na szklanym moście.

Tarecuorianka ubrana w czerwono-złotą brokatową suknię osłania dłonią oczy od słońca, żeby lepiej widzieć.

– Bawi się jedzeniem.

Ostrożnie próbuję wysunąć się z objęć węża, ale ten obraca do mnie głowę, na co zastygam w bezruchu. Tym razem nie syczy, wyciąga język i muska krawędź mojej szczęki.

Czy on mnie właśnie… czy on mnie właśnie… polizał?

Marszczę czoło. Unoszę rękę, żeby chwycić go za szyję i odplątać, ale wąż znów to robi. Jego aksamitny język prześlizguje się w górę mojego gardła, po krawędź szczęki. Kiedy moja dłoń dotyka jego łusek, stwór zamiera, wpatruje się we mnie i owija wokół krwawiących kostek na mojej dłoni. Ciarki przebiegają mi po skórze i na moich oczach rana zaczyna się zrastać.

Stwór przyciska swój krótki róg do wewnętrznej strony mojej ręki, nie przerywając swoich zabiegów.

– Sprawdza, jak smakuje dzisiejsza kolacja – dopowiada kobieta wyglądająca, jakby owinęła się zasłoną.

Tymczasem mnie wydaje się, że robi coś zupełnie innego.

Myślę, że mnie uzdrawia.

Zamiast go uszczypnąć, przesuwam palcami w dół jego wysuniętych płetw grzbietowych. Zwierzę powoli zamyka oczy, a jego długie ciało zaczyna drżeć. Wibracje przenikają moją skórę i teraz czuję je także wewnątrz ciała.

– Uzdrowiłeś mnie – szepczę z podziwem i strachem.

Stwór otwiera czarne oczy.

– Dlaczego? Przecież jestem twoim wrogiem.

– Czy ona gada do tej bestii? – pyta ta sama dama w zasłonie.

– W jakim języku? – dodaje jej sąsiad.

Gdy tak plotkują, delikatnie gładzę łuski węża, a stwór wibruje.

Mareserpens nie mają serca, Fallon. To zwierzęta. Niebezpieczne i bezduszne. Słyszę w myślach stwierdzenia wbijane mi do głowy przez naszego profesora od fauny i flory, Signora Decimę.

A jednak ten tutaj na pewno coś czuje.

Kątem oka widzę płomienie.

– Odsuń się w prawo albo spłoniesz razem z nim! – woła komendant.

– NIE! – Mój głos jest ochrypły, ale dociera aż na most do Fae, na którego wyciągniętych rękach już strzelają języki ognia.

Ciało węża sztywnieje.

– Uciekaj – mówię, głaszcząc jego szyję.

Nie rusza się, więc odpycham go i powtarzam te same słowa, ale on dalej ani drgnie. Nagle jego zwinięte wokół moich nóg ciało opada z jękiem.

– Co ro…? – Urywam, gdy widzę Nonnę poruszającą palcami, jakby pociągała za sznurki marionetki.

Za sprawą jej czarów kwieciste pnącza oplatające most rosną i zamieniają się w liny. Pełzają do niegroźnego zwierzęcia i chwytają go w silny uścisk. Wąż wije się, gdy babcia wyciąga jego ciało z wody.

– Nonna, nie!

Jej twarz jest blada niczym pokryta szronem.

– Wychodź z wody, Fallon, natychmiast!

– On nie…

– Wychodź! – Jej głos jest pełen emocji, które jeszcze przyspieszają mój i tak już oszalały puls.

Podpływam do brzegu. Gapie stoją w bezruchu, jakby ktoś rzucił czar na królestwo i zamienił wszystkich w skałę.

Chwytam się śliskich kamieni i podciągam mokre ciało na brzeg. Padam na plecy, z trudem łapiąc powietrze.

– Już jestem bezpieczna. Możesz go teraz wypuścić, Nonno, Proszę.

Z miejsc, w które pnącza wpijają się w łuski węża, zaczyna sączyć się krew.

Podnoszę się i siadam.

– Nonna, proszę!

To wyrywa ją z transu. Pnącza puszczają stwora, który z cichym skomleniem wpada do wody.

Ogniste żyły pokrywają otwarte dłonie komendanta.

– Jaką magią potrafi władać twoja wnuczka, Ceres?

– Życzliwością. To jedyna magiczna moc Fallon.

Nonna klęka przy mnie i bierze w dłonie moją twarz. Choć na jej długich rzęsach nie ma śladu łez, w oczach błyszczy strach.

– Moje nieśmiertelne serce omal przez ciebie nie stanęło, Goccolina. I to w imię czego? Kilku gałęzi jarzębiny?

Gałęzi, których nie zdołałam odzyskać.

Spoglądam w stronę kanału w poszukiwaniu koszyka. Mój wzrok zatrzymuje się na wężu leżącym niemal nieruchomo na piaszczystym dnie. Krew przypominająca atrament sączy się z jego ran niczym barwnik.

Nonna chwyta mnie za podbródek i odwraca moją twarz do siebie.

– Nigdy więcej.

Czy chodzi jej o gonienie duszków, nurkowanie w kanale, czy zaprzyjaźnianie się z wężem? Pewnie o wszystko po trochu.

Komendant zamyka dłonie i pstryka palcami.

– Dostaniesz mandat za używanie magii, Ceres.

Nonna nie odpowiada. Nawet nie patrzy w jego stronę.

– Do domu. Już.

W jej głosie pobrzmiewa nieustępliwość, widać ją w ruchach jej palców, czuć w ramieniu, którym obejmuje mnie w pasie, gdy już staję na nogi.

W milczeniu ciągnie mnie za sobą przez plac targowy do prawie pustych już koszy, okradzionych przez wygłodniałych biedaków półkrwi albo inne skrzaty. Pakuje do nich to, co zostało, i zawiesza na przedramieniu. Próbuję pomóc, ale jej wymowne spojrzenie powstrzymuje mnie przed naleganiem.

Gdy docieramy do naszego dwupiętrowego domu na końcu wyspy, Nonna rzuca kosze na stół kuchenny i zaciska dłonie na grubym drewnianym blacie. Stoi pochylona, jej pierś unosi się i opada.

– Już nic mi nie grozi, Nonno. Proszę, nie płacz. Nic mi nie grozi.

– Grozi ci więcej, niż myślisz – rzuca gniewnie, podnosząc wzrok na sufit, w kierunku pokoju, którego nie opuszcza Mamma.

– Nic mi nie zrobił. Uzdrowił mnie. Patrz tylko. – Macham jej palcami przed twarzą.

Odpycha moją dłoń.

– Nie mówię o wężu. Mówię o komendancie.

Jej pośpiesznie wypowiedziane słowa zawisają w powietrzu jak drobinki kurzu.

– Przyjdzie tu i cię zabierze.

– Za to, że udało mi się przeżyć wpadnięcie do kanału?

– Nie, Goccolino. Za to, że poskromiłaś bestię.

– Poskromiłam? Ja go tylko głaskałam, Nonno.

– Czy słyszałaś kiedyś, by jakiś Fae głaskał węże?

Nie, nie słyszałam.

– Jestem Fae wody. Może wreszcie ujawniła się moja magiczna moc?

– Fae wody potrafią panować nad wodą, ale nie potrafią poskramiać bestii. – Bierze głęboki wdech. – Kiedy zapukają do nas królewscy strażnicy, masz się upierać, żeby dali ci sól…

– Wystarczy, że obliżę usta. – Zaczynam się uśmiechać. – Cała jestem nią pokryta.

– Masz nalegać na próbę soli, a gdy już ją połkniesz, powiesz im, że byłaś przerażona. – Chwyta w dłonie moją twarz.

Jej długie kciuki wbijają się w moje kości policzkowe.

– Rozumiesz?

Przygryzam wargę. Czuję na niej smak słonej wody z kanału i strach mojej babci. I w końcu robię to, czego oczekuje od mnie kobieta, która mnie wychowała.

Obiecuję jej, że skłamię, bo w przeciwieństwie do Fae, mogę kłamać.

Rozdział 1

Dziesięć lat później

Włosy mojej mamy są iście cudowne – przypominają czerwoną poświatę zachodzącego słońca nad górami Monteluce, w które Mamma wpatruje się całymi dniami ze swojego fotela. Opuszcza go tylko wtedy, gdy kładzie się do łóżka.

Żaden Fae nie mieszka wśród wiecznie spowitych chmurami skalistych szczytów, za to po drugiej stronie zdradliwego pasma gór Fae czystej krwi wiodą dostatnie życie wśród bujnej roślinności, ciągnącej się aż po brzeg oceanu słynącego z urokliwych zatoczek i perłowego piasku.

Nigdy nie byłam w Tarespagii, ale mieszka tam moja ciotka Domitina i prababka Xema. Prowadzą tam razem luksusową nadmorską rezydencję, przyciągającą bogatych Fae ze wszystkich trzech królestw.

Choć dzieli nas tylko pół dnia drogi statkiem, Domitina i Xema nigdy nie odwiedziły Tarelexo. Nawet po drodze do Isolacuori, gdzie składają wizyty dziadkowi Justusowi Rossi, dowódcy królewskiej straży.

Domitina się mnie wstydzi, podobnie jak Xema i Justus.

Kolejny raz przeciągam szczotką po sięgających ramion puklach włosów Mammy, uważając, by nie zahaczyć o koniuszki uszu. W dniu, w którym jej ojciec dowiedział się o jej ciąży, obciął je sztyletem, by miały zaokrąglony kształt. Choć minęły dwadzieścia dwa lata, Mamma nadal krzywi się, gdy ktoś ich dotyka. Nie jestem pewna, czy z bólu, czy ze wstydu. Pewnie już nigdy się tego nie dowiem, bo rzadko bywa świadoma.

Znad wypełnionego słoną wodą kanału napływa słonawa bryza i muska szczyty strzelistych iglaków porastających góry. W przeciwieństwie do reszty królestwa ta zalesiona kraina nie posiada oficjalnej nazwy. Po luceńsku nazywana jest Racocci, czyli bagna, bo głównie właśnie je można tam znaleźć. Potocznie mówimy na nią Rax. To miejsce zamieszkałe przez ludzi, przepełnione biedą i zepsuciem, którego odwiedzanie my, Fae, sobie odradzamy.

– Byłaś kiedyś w Racocci, Mamma?

Ona jak zwykle nie odpowiada, tylko wpatruje się w wąską wyspę zabudowaną koszarami i wojskowymi punktami kontrolnymi oraz w rozciągający się za nią stały ląd. Światła migoczą wśród szarozielonych liści i odbijają się w brązowej wodzie. Pochodnie i świece płonące w oddali sprawiają, że las wydaje się zaczarowany, ale słyszałam od strażników patrolujących bagna, że w krainie śmiertelników nie ma nic czarownego.

Kładę szczotkę do włosów na małej toaletce obok imbryka ze świeżo zaparzoną herbatą z jarzębiny.

– Myślisz, że naprawdę jest tam tak okropnie, jak mówią?

Pod oknem pokoju Mammy przepływa gondola pełna żołnierzy. Złote ozdoby w kształcie grotów wieńczące ich szpiczaste uszy błyszczą w słońcu. Tarecuoreńczycy lubią zdobić uszy szlifowanymi kamieniami szlachetnymi, natomiast żołnierze wolą biżuterię pasującą do ostrzy ich mieczy.

Uśmiecham się do mężczyzn. Nie odpowiadają tym samym. Wysocy rangą wojskowi Fae zawsze mają poważne miny, jakby właśnie mieli ruszać do ataku. O ile wiem, a wiem sporo od Sybille, z którą pracuję w Pełnym Dzbanie, od ponad dwudziestu lat nie toczyliśmy żadnej wojny, więc ich złowieszcze miny są nieuzasadnione.

Mamma mruczy pod nosem, ale nie jestem w stanie dosłyszeć dokładnych słów, bo pod oknem przepływa kolejna gondola, tym razem pełna Fae, którzy – sądząc po podniesionych głosach i gromkich śmiechach – raczyli się faeryjskim winem. Jeden z nich, mężczyzna o czarnych długich do pasa włosach, zalotnie puszcza do mnie oczko.

Kręcę głową i odwracam się do mamy.

– Co mówiłaś, Mamma?

– Już czas.

Marszczę czoło.

– Na co?

Rzęsy mamy unoszą się tak wysoko, że niemal dotykają kasztanowych brwi.

– Bronwen patrzy.

Dostaję gęsiej skórki.

– Bronwen?

Błękitne tęczówki mojej matki, cztery odcienie jaśniejsze od moich, fiołkowych, otoczone morzem bieli, poruszają się szybko w górę i w dół.

– Bronwen patrzy.

Mama zaczyna kołysać się w przód i w tył, cały czas powtarzając drżącymi ustami te same słowa.

Kładę dłonie na jej ramionach i kucam przed nią.

– Mamma, kim jest Bronwen?

W odpowiedzi słyszę znów te same dwa słowa.

Puszczam ją, nalewam herbaty do filiżanki i przystawiam jej do ust w nadziei, że to ukoi jej nagłe zdenerwowanie. Może Nonna będzie wiedziała, o kim mówi Mamma.

Babcia wchodzi do pokoju ze stosem pościeli, jakbym przywołała ją myślami.

– Wszystko w porządku?

Wmuszam w mamę kolejne łyki herbaty. Jak zawsze napar w niemal magiczny sposób ją uspokaja. Kiedy przestaje się kołysać w fotelu, odstawiam filiżankę i podchodzę do Nonny, żeby pomóc jej w naciągnięciu prześcieradła pachnącego wisterią i słońcem.

– Mamma mówiła o jakiejś kobiecie, Bronwen, która patrzy. Wiesz, kto to?

Prześcieradło wyślizguje się z ręki babci i ślizga po materacu w moją stronę.

– Nie mam zielonego pojęcia.

Jej sztywne palce i skaczące po mojej twarzy źrenice mówią coś innego. Nie patrząc na mnie, chwyta za brzeg prześcieradła i ponownie je naciąga. Tym razem słychać, jak puszcza gumkę, która zahacza o brzeg materaca.

Patrzę w okno, na smugi lawendowego dymu wijące się nad bagnami, unoszące się z ognisk rozpalanych przez ludzi, żeby ogrzać się nocą.

– Myślisz, że to ktoś z Rax?

– Możemy założyć, że to ktoś, kto mieszka w głowie Agrippiny.

Serce wali mi mocniej na myśl o kobiecie, która wraz z odciętymi brzegami uszu straciła kontakt z rzeczywistością.

Nienawidzę Króla Marco, że zmusił mojego dziadka do ukarania córki, ale dziadka nienawidzę jeszcze bardziej za to, że się nie sprzeciwił, że nie stanął w obronie własnego dziecka.

– Pewnie tak, ale te słowa brzmiały sensownie, jak nigdy. – Zastanawiam się, czy Bronwen pochodzi z Luce, czy z sąsiedniego królestwa. – Mówiła też, że już czas.

Nonna wkłada puchową kołdrę, która z czasem stała się nieco pożółkła i poprzecierana, w kremową poszwę cerowaną już tyle razy, że szwy przypominają mapę.

– Fallon Rossi!

Moje imię wpada zza okna do pokoju Mammy jak grzmot, wstrząsając wisterią, która oplata trzy z czterech ścian naszego domu.

Podbiegam do okna z szerokim uśmiechem, bo znam ten głos, choć nie słyszałam swojego imienia wypowiadanego nim od czterech lat.

Opieram ramiona o parapet i uśmiecham się szeroko do przybysza stojącego nieopodal z zadartą głową, spoglądając w niebieskie oczy błyszczące jak poranna rosa.

– Wróciłeś!

Mój głos brzmi, jakbym nie mogła złapać tchu i kręciło mi się w głowie, co wywołuje uśmieszki na twarzach książęcej świty, ale nie obchodzi mnie, co o mnie myślą jego towarzysze. Obchodzi mnie tylko, co myśli o mnie Dante.

Kiedy dorastaliśmy, myślałam, że w pewnym momencie się ode mnie odetnie, ale tak się nie stało.

– Jesteś jeszcze piękniejsza, niż cię zapamiętałem.

Śmieję się, podczas gdy kierujący łodzią Fae powietrza próbuje zapanować nad jej kołysaniem, co nie jest łatwe, gdy dwóch dorosłych mężczyzn wierci się w aksamitnych fotelach, a jeden stoi.

– Wróciłeś na dobre czy tylko na zaręczyny brata?

– Na dobre.

Te cztery lata dobrze mu zrobiły. Jego barki stały się szersze i bardziej umięśnione, rysy twarzy się wyostrzyły, a dziesiątki brązowych warkoczyków są jeszcze dłuższe. Sięgają teraz aż po wytykaną kamieniami rękojeść miecza przypiętego do zdobionego, skórzanego pendentu1. Tylko jego niebieskie oczy i śniada cera nie uległy zmianie.

– Moja kwatera jest dokładnie naprzeciwko twojego domu, signorina Rossi. ‒ Wskazuje kciukiem za siebie.

– Cóż za korzystny zbieg okoliczności.

Czuję, że ktoś za mną stoi. Ponieważ Mamma nie wstaje, wiem, że to babcia.

– Signora Rossi, jak zawsze wygląda pani nieziemsko – mówi Dante, kłaniając się uprzejmie.

Parskam śmiechem, słysząc ten ujmujący komplement.

– Witamy w domu, Altezza. Mam nadzieję, że podróż na północ była owocna.

– Owszem, dziękuję. W razie wojny mamy tam wspaniałych sojuszników, na których możemy liczyć.

– Wojna przyjdzie – wtrąca mama ściszonym głosem, a jej wypowiedź musiała jednak dosięgnąć uszu księcia, ponieważ na jego gładkim czole pojawia się bruzda.

Fae czystej krwi mają doskonały słuch.

Oblewam się rumieńcem, zawstydzona słowami rodzicielki. Mimo wszystko mam nadzieję, że Dante nie dosłyszał złowieszczego szeptu, ale na wypadek gdyby było inaczej, zmieniam temat.

– Chętnie posłucham o twoich przygodach, Dante.

Nonna cmoka z dezaprobatą.

– Princci Dante. – Przeciągam „r” i przewracam oczami, bo choć jest Księciem Luce, jest także moim przyjacielem.

Jest chłopcem, który przekonał swojego brata, by nie sprowadzać mnie siłą do pałacu po moim spotkaniu z wężem i nie roztrząsać tej sprawy.

Jest mężczyzną, który skradł mi pierwszy pocałunek w wąskiej alei, w wieczór poprzedzający jego wypłynięcie do Królestwa Glace.

Mroczne oblicze Dantego jaśnieje.

– Chciałbym cię gościć, najdroższa Fallon.

– Gdy będziesz miał chwilę, poszukaj mnie.

– Gdzie?

Chwyta się lakierowanego drewnianego nadburcia. Łódka kołysze się z powodu tego, jak niebezpiecznie mocno mężczyzna się wychyla.

– Popytaj. Wszyscy w Luce wiedzą, gdzie haruje słynna zaklinaczka bestii.

Zamykam okno Mammy, a Fae powietrza odbija łodzią od nabrzeża.

Jeden z towarzyszy Dantego musiał mu powiedzieć, gdzie pracuję, bo uśmiech znika z twarzy księcia. Pewnie zapomniał sprecyzować, że dbam o brzuchy gości, a nie to, co mają poniżej nich.

– Nigdy się z tobą nie ożeni, Fallon. – Głos babci przegania uśmiech z mojej twarzy.

– Wcale nie chcę zostać jego żoną.

– Chcesz zostać jego nałożnicą?

Odwracam głowę i z obrzydzenia wykrzywiam usta. Nie mam nic przeciwko kobietom, które sprzedają swoje ciało, z wieloma z nich się przyjaźnię, ale sama nie mogłabym… nigdy bym tego nie zrobiła. Już sam fakt, że przyszłam na świat, wystarczająco okrył wstydem moją rodzinę.

– Nie jest królem – odpowiadam, poprawiając nerwowo wełniany pled, którym otuliłam wychudłe uda mamy.

– Może nie jest. Ale książę nie może poślubić dziewczyny z plebsu. Nie, jeśli chce zachować tytuł.

Czuję na sobie wzrok Nonny, ale unikam jej spojrzenia. Jestem zbyt zdenerwowana i poirytowana.

– Fallon, znajdź sobie inny obiekt uczuć.

– Nie mam żadnego obiektu uczuć, Nonno.

Wzdycha, a jej westchnienie jest przepełnione słowami. Wiem, że pobrzmiewa w nich wiele mądrości, ale nie jestem teraz w nastroju do ich wysłuchiwania.

– Spóźnię się do pracy.

Całuję w policzek Mammę, ale nie babcię. Mijam ją, zbiegam kręconymi schodami na zewnątrz i znikam w cieniach Tarelexo.

Nonna twierdzi, że jeśli będę trzymać się cieni, pozostanę bezpieczna, i może ma rację. Ale przez to jestem też niewidzialna, a chcę, żeby Dante mnie dostrzegał.

Rozdział 2

Bycie Fae wody bez odrobiny magicznej mocy to prawdziwa udręka, zwłaszcza kiedy mieszka się na wyspie usianej kałużami. Tym bardziej w dzień targowy.

Zachodnie nabrzeże roi się od marynarzy rozładowujących resztki towarów, które nie sprzedały się w królewskiej przystani. Owoce są poobijane, warzywa nadpleśniałe, mleko kwaśne, worki z ziarnem pełne robactwa, a ryby mają zamglone oczy. Mimo to Fae półkrwi i ludzie jeszcze przed zmrokiem wykupią wszystko. Gdy w żołądku burczy z głodu, to nie ma miejsca na wybrzydzanie.

Omijam śmierdzącą kałużę, unosząc wysoko brzeg spódnicy, żebym nie musiała jej później prać z tego czegoś. Choć jestem dumną posiadaczką aż trzech sukien, ze względu na brak magicznej mocy muszę je prać ręcznie.

A pranie jest jedną z najwyżej plasujących się czynności na mojej liście najbardziej znienawidzonych prac, obok zmiany pościeli w Pełnym Dzbanie, kiedy pokojówka z rasy ludzi zostaje w domu, by zająć się jednym ze swoich dwanaściorga dzieci.

Rodzice Sybille, do których należy popularna tawerna odwiedzana niemal przez całe luceńskie wojsko i wielu szacownym Tarecuoryńczyków, rozważali zatrudnienie drugiej pokojówki, ale ludzie często kłamią i kradną, a Fae, nawet półkrwi, są z natury nieufni.

Mijam trzech marynarzy ładujących puste skrzynie na statek – masywny kuter rybacki w niczym nie przypominający eleganckich gondol.

Jeden z nich gwiżdże, na co pozostali się odwracają.

– Jak długo jeszcze każesz czekać mojemu biednemu sercu, Fallon Rossi?

Kręcę głową na wygłupy Antonia, ale uśmiecham się, bo jest naprawdę wytrwały.

‒ Czyżby Beryl i Sybille znów dały ci kosza?

Antonio ugania się za każda spódniczką. Słyszałam, że spał z połową kobiet w Luce i nie ma dla niego znaczenia, czy jego obecna wybranka pochodzi z ludzi czy Fae. Słyszałam też, że jest bardzo troskliwym kochankiem, ale moja romantyczna dusza wolałaby, by mój pierwszy mężczyzna zarazem był moim ostatnim, a wątpię, żebym mogła stać się ostatnią kochanką Antonia.

– Żadnej z nich nie prosiłem o rękę.

Jasne. Bo nie miały nic przeciwko temu, żeby i tak się z nim przespać.

Antonio podchodzi do mnie, odwraca się i zaczyna iść przede mną tyłem, towarzysząc mi w drodze zatłoczonym nabrzeżem do mocno rozświetlonej tawerny.

– Mam już prawie wystarczającą ilość pieniędzy na własne mieszkanie.

– Gratulacje.

Chłopak zatrzymuje się, zmuszając także mnie do postoju, i pochyla w moją stronę głowę. Jego oczy migoczą jak gwiazdy na niebie.

– Nie żartuję, Fallon.

– Ani ja. Naprawdę cieszę się twoim szczęściem.

– Miałem na myśli propozycję małżeństwa.

Zapach słonej wody i ryb unosi się z jego opalonej skóry wyzierającej spod rozpiętego kołnierzyka koszuli.

– Chcesz się ze mną ożenić tylko dlatego, że odrzuciłam twoje zaloty.

Przeciąga dłonią po oprószonych solą morską gęstych miodowych kosmykach, wijących się w lokach wokół jego okrągłych uszu.

– Chcę się z tobą ożenić, bo jesteś najpiękniejszą i najmilszą dziewczyną w całym Królestwie Luce.

Mocniej zaciskam palce na ciężkich fałdach rdzawoczerwonej sukni.

– Pochlebstwa nie przekonają mnie do powiedzenia „tak”.

– A co cię przekona? Perły? Zmuszę węże z Mareluce, by przyniosły ci klejnoty, jeśli trzeba.

Kąciki moich ust lekko opadają, bo jego głos brzmi naprawdę poważnie.

– Wolałabym jednak, żebyś nie skończył w ich gnieździe.

Choć od tamtego pamiętnego dnia na Portowym Targu nie pływałam, kiedy nikt nie patrzy, zanurzam dłonie w słonej wodzie kanału i mruczę pod nosem imię, jakie nadałam różowemu wężowi, którego odstraszyła Nonna.

A on niezawodnie się zjawia.

Tak. On. Samce są większe od samic, a Minimus jest naprawdę duży, co jest trochę niefortunne, zważywszy na to, jakie przezwisko mu nadałam.

– Więc może nowa suknia? Zamówię u kupca, który handluje najlepszym jedwabiem w całym Tarecuori.

– Mojej miłości nie da się kupić, Antonio. Trzeba na nią zasłużyć.

– A jak można na nią zasłużyć, Fallon?

Do nabrzeża podpływa wojskowa gondola. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie zerknąć w jej kierunku. Niestety wśród sześciu wysiadających mężczyzn nie ma Dantego. Smugi faeryjskiego światła oświetlającego doki odbijają się w złotych guzikach ich mundurów i kolczykach zdobiących szpiczaste uszy. Mój wzrok zatrzymuje się na jednej znajomej twarz – Cato.

Siwowłosy Fae często bywa w naszym domu. Myślę, że to ze względu na Nonnę, za którą wodzi wzrokiem, gdy tylko ma okazję, ale ona uparcie twierdzi, że Cato wpada tylko po to, żeby szpiegować dla dziadka. Justus Rossi może nie chce mieć z nami nic wspólnego, ale mimo to ma nas na oku.

Antonio wydaje z siebie gardłowy pomruk.

– Mundur? No tak powinienem był się domyślić.

Odwracam się z powrotem do rybaka.

– Mundur?

– Nie, nic. – Wycofuje się z zamiaru powiedzenia tego, co miał na myśli.

Ściągnięte usta zmieniają wyraz jego przystojnej, opalonej twarzy.

– Miłego wieczoru, Fallon – mówi i biegiem wraca do swoich towarzyszy.

Patrzę za nim ze zmarszczonym czołem. O co mu chodziło z tym mundurem? Czy myśli, że marzy mi się, by mieć za męża żołnierza? Wcale nie. W ogóle nie marzy mi się mąż.

Jednak już sama ta myśl brzmi jak kłamstwo. Bo jest jeden mężczyzna, któremu natychmiast odpowiedziałabym „tak” – Dante.

Patrzę w dal na namioty, o których słyszałam, że są solidniejsze i bardziej komfortowe niż tęczowe domy w Tarelexo. Choć odkąd zaczęłam pracować w Pełnym Dzbanie, zabiegało o mnie wielu, ale żołnierzom nie wolno przyprowadzać cywilów do koszar. Sybille jest przekonana, że to ze względu na tajemnice wojskowe, które chcą przed nami ukryć, ale ona uwielbia teorie spiskowe i tak samo jak uwielbia żartować sobie z Phoebusa i jego miękkiego serca.

Kiedy ruszam dalej w stronę tawerny, po chwili w miejscu zatrzymują mnie krzyki i wrzaski. Z kanału wyskakuje turkusowy wąż i wywraca wiadro z rybami. Serce zamiera mi w piersi, gdy widzę, jak z otwartych dłoni mężczyzny wylewają się smugi magicznej mocy, którymi włada sprawnie jak mieczem. Rozgorączkowany tłum jest gotowy poćwiartować i spalić pokrytego łuską napastnika.

Wyrywa mi się głośne: „nie!”, ale dźwięk ten tonie w wieczornym zgiełku. Zaczynam biec w stronę nabrzeża, ale po dwóch krokach się zatrzymuję. Ostrzeżenia Nonny, bym trzymała w tajemnicy swoją sympatię dla zwierząt, odbierają mi dech, ściskając klatkę piersiową równie mocno jak gorset.

Kładę dłoń na piersi, starając się uspokoić oddech i tętno, nim ktokolwiek zauważy moją reakcję. Włoski stają mi dęba na karku, gdy czuję na sobie wzrok gapiów. Oby było ich niewielu.

Kiedy się odwracam, widzę gapiącego się na mnie Antonia i dwie kobiety wpychające warzywa do płóciennych toreb na zakupy. Z ich ust odczytuję przezwisko, które mi nadano – zaklinaczka bestii. Gdyby nie obawa, że mogłabym przez to skończyć w gnieździe węży, to bym je sobie wytatuowała.

Ciekawe, co pomyśleliby ludzie, gdyby wiedzieli, że nie tylko węże mnie lubią. Każdy kot i jaszczurka w Luce wie, gdzie mieszkam. Nawet myszy, które większość Fae i ludzi przegania ze swoich domostw miotłami lub magią, trafiają do mnie. Nie wyrzucam ich, ale wynoszę na zewnątrz, nim Nonna przyłapie mnie na karmieniu ich okruszkami lub głaskaniu.

Ludzie trzymają w domach zwierzęta, ale wśród Fae jest to rzadkie. Właśnie dlatego czasem myślę, że Rax nie może być aż tak okropne.

Słysząc plusk wody, gwałtownie odwracam głowę z powrotem w stronę kanału. Zauważam, że to tylko ktoś opróżnia wiadro.

Kiedy podnoszę wzrok, dostrzegam ruch na drugim brzegu, w Racoccin, za koszarami wojskowymi. Na czarnym piasku stoi wysoka postać, dołem jej spódnicy szarpie wiatr. Podnosi rękę do turbanu, jakby chciała uniemożliwić powiewom rozplątanie węzła.

Mimo dużej odległości, zauważam dziwny odcień jej skóry i oczu. Przyglądam jej się uważnie przez dłuższą chwilę. Nie mruga ani razu. Jest niewidoma? Słyszałam, że wśród ludzi często zdarzają się takie przypadłości, bo ich ciała są delikatniejsze od naszych, ale i tak czuję się nieswojo.

Bronwen patrzy.

Słyszę w moich zaokrąglonych uszach szept mamy. Jest tak wyraźny, jakby stała tuż przy mnie. Podskakuję, odwracam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy na pewno jej tam nie ma.

Widzę tylko ciemność.

Kiedy znów patrzę na drugi brzeg, kobieta zdążyła zniknąć.

Rozdział 3

Napełniam aż po brzeg musującym faeryjskim winem dzban dla komendanta Dargento – mężczyzny, którego nienawidzę równie mocno, jak prania.

Nie. Nieprawda. Nienawidzę go dużo bardziej.

Giana, starsza siostra Sybille, stawia półmisek na drewnianym barze.

– Mogę mu to zanieść, gdy sprawdzę wolne pokoje.

Podobnie jak Sybille, Giana ma jasne niczym srebro oczy, a w połączeniu z ciemnobrązową karnacją wyglądają na jeszcze jaśniejsze. Choć różnica wieku między nimi wynosi sześćdziesiąt lat, mają tych samych rodziców, co rzadko zdarza się w Luce, bo wierność nie jest tu normą. Zwłaszcza że Fae czystej krwi żyją sześćset – siedemset lat, a Fae półkrwi połowę krócej. Gdybym żyła tak długo, pewnie znudziłabym się swoim partnerem.

Patrzę w stronę miejsca, gdzie siedzi komendant.

– Potrafię opanować swój wstręt na wystarczająco długą chwilę, by postawić dzbanek na stole, zamiast wylać zawartość na tego typa.

Z kuchni wytacza się Sybille, niosąc kociołek, z którego wydobywa się pachnąca tymiankiem para.

– Kogo masz zamiar oblać winem?

– Silviusa – mamroczę, nie poruszając ustami.

Sybille prycha.

– Pomyśl, jaka byłabyś bogata, gdybyś brała od niego miedziaka za każdym razem, gdy cię dotyka.

Giana patrzy gniewnie w stronę okrągłego stołu, gdzie komendant, Cato i jeszcze trzech innych oficerów pożera wielkie kawały dzika, które przed chwilą przed nimi postawiła.

– Nadal to robi? ‒ rzuca.

Łapię dzbanek za ucho.

– Gdybym kazała płacić każdemu twojemu stałemu gościowi za dotykanie mnie, miałabym już wielką posiadłość w Tarecuori.

Sybille chichocze, ale Giana nie. Nadal patrzy ze złością na komendanta ocierającego tłuszcz cieknący po brodzie.

– Wszystko w porządku, Gia.

– To na pewno nie jest w porządku. – Teraz patrzy na mnie. – Na Caldrone, jak ja nienawidzę tego miejsca.

– Nie, nienawidzisz tylko stałych gości – mówi Sybille, zanim zacznie przeciskać się slalomem między hałaśliwymi klientami.

– Nasi goście to zwierzęta.

– Zwierzęta są miłe.

Podnosi na mnie wzrok, a ja mam ochotę się uszczypnąć. Choć Giana nigdy mnie nie ocenia, powszechnie wiadomo, że Fae półkrwi lubią zwierzęta, o ile są upieczone i polane sosem.

– Masz rację. Ci tutaj są gorsi.

– Nie wrzucaj nas wszystkich do jednego worka, Gia. Niektórzy z nas są naprawdę wyjątkowi. – Phoebus opiera ręce na barze.

Uśmiecham się do mojego ulubionego blond Fae.

– Nie widziałam cię od tygodnia, Pheebs.

Mężczyzna splata palce i zakłada ręce za głowę, żeby się przeciągnąć. Pewnie dopiero wstał. Mój przyjaciel jest nocnym stworzeniem.

– Byłem zajęty rodziną.

Marszczę czoło, bo wiem, że Phoebus nie znosi swojej rodziny. Wyprowadził się z Tarecuori do Tarelexo, gdy tylko skończyliśmy szkołę.

– Co się stało?

Kładę ręce na dzbanku i podnoszę naczynie.

– Flavia właśnie się zaręczyła.

– Twoja siostra się zaręczyła? Z kim?

– Z Fae czystej krwi.

– Z którym?

Nie żebym znała każdego w Luce, ale ci ze szpiczastymi uszami stanowią dwadzieścia procent populacji, więc skończywszy jedyną w Tarecuori szkołę, znam większość nazwisk.

– Z Victoriusem Surro.

Phoebus wymawia nazwisko z takim obrzydzeniem, że nie potrafię powstrzymać uśmiechu.

Choć sam również ma szpiczaste uszy, zachowuje się tak, jakby wyrostki po bokach jego głowy były okrągłe. Czasem się boję, że przez jego zachowanie spotka go taka sama kara jak moją matkę, ale musiałby popełnić jakiś poważny grzech, a przy całej swojej bezczelności Phoebus ma serce na dłoni.

Wskazuję głową na sufit.

– Twój przyszły szwagier obecnie zajmuje pokój dokładnie nad twoją głową.

Phoebus podąża wzrokiem za moim. Jego zielone oczy ciemnieją.

– A niech go Cauldron.

Uśmiecham się na tę delikatną obelgę i obchodzę bar, żeby zanieść komendantowi wino. Trzymam się blisko Cato, przy którym moje ciało, choć niekoniecznie sekrety, jest bezpieczne.

– Czy panowie życzą sobie czegoś jeszcze?

Komendant zerka bursztynowymi oczami w moje. Mam ochotę wskoczyć do kanału, żeby zmyć z siebie jego lubieżne spojrzenie, ale prostuję ramiona i zmuszam się do uśmiechu.

Odchyla się na swoim krześle, aż drewniane szczebelki oparcia skrzypią pod naporem jego postawnego, muskularnego ciała. Gdyby nie był taki wredny i obleśny, może nawet by mi się podobał, ale charakter jest dla mnie ważniejszy niż wygląd, a komendant jest równie zepsuty, jak zgniłe jabłko pływające w wodach kanału.

– Wiesz, że zdaniem Justusa, można tu od ciebie dostać nie tylko wino, signorina Rossi?

Cato się wzdraga.

Ja nie.

– Mój dziadek ma o mnie jak najgorsze zdanie. To pewnie przez moje uszy. – Posyłam w kierunku Silviusa sztuczny uśmiech, bo to najskuteczniejsza broń. Faceci nie wiedzą, co zrobić, kiedy dziewczyna się uśmiecha, za to nie brak im pomysłów, gdy się rumieni. – Mam nadzieję, że wyprowadził go pan z błędu, komendancie, i wyjaśnił, że jedyne uda, jakie ściskam, to te z dzika, które pan zajada z takim apetytem.

Choć wcale nie chciałam być zabawna, kąciki ust Silviusa zdradzają rozbawienie.

– W takim razie musiałaś je porządnie ściskać, bo są niezwykle delikatne.

Sama się o to prosiłam.

– Jeśli to już wszystko…

– Czy Ceres nie ma nic przeciwko temu, że pracujesz w tym przybytku? – Przechyla głowę na bok, jakby chciał spojrzeć ponad moim ramieniem, tyle że nie spuszcza ze mnie wzroku, więc może próbuje wejrzeć w głąb mnie.

– A dlaczego miałaby mieć coś przeciwko? Marcello i Defne traktują mnie jak własną córkę. Poza tym babcia popiera finansową niezależność.

Jeden z jego kompanów parska śmiechem. Może są wśród nas postępowi myśliciele, ale prawda jest taka, że kobiety w Luce są obywatelami drugiej kategorii.

– I udało ci się ją osiągnąć? – Usta Silviusa błyszczą od tłuszczu.

Nie bardzo znam się na dzikach, bo mieszkają w lasach Tarespagii, a jedyne, jakie dotąd spotkałam, to te poćwiartowane i zasolone w beczce, ale jestem pewna, że ich towarzystwo sprawiałoby mi większa przyjemność, niż towarzystwo tego typa.

– No więc, signorina Rossi? – Silvius powoli oblizuje usta. – Jesteś finansowo niezależna?

Ponieważ wie, że nie jestem, ignoruję jego pytanie.

– Coś jeszcze?

– Nie, dziękujemy, Fallon – odpowiada ze skinieniem głowy, jak zawsze uprzejmy Cato.

Czuję na skórze powiew wiatru – znak, że do tawerny wszedł nowy klient. Od razu się orientuję, że to ktoś ważny, bo panienki przesiadujące na kolanach potencjalnych klientów przerywają swoje słodkie szepty o niczym do ich szpiczastych uszu.

– Ukochany książę Luce powrócił.

Silvius nadal siedzi odchylony w tył, ale na szczęście już się na mnie nie gapi.

Odwracam się szybko i widzę w progu tawerny Dantego. Złote ozdoby wpięte w gąszcz drobnych warkoczyków to tu i tam błyszczą równie mocno, jak nausznice na jego długich małżowinach.

– Proszę – zaczyna, wykonując w powietrzu zamaszysty gest ręką – nie przerywajcie zabawy z mojego powodu.

Poziom hałasu wzrasta jak mój puls, kiedy jego oczy spotykają moje. Uśmiecha się, a ja ruszam w jego stronę, z sercem trzepoczącym jak skrzydła duszków. Chcę powiedzieć „a więc mnie znalazłeś”, ale co, jeśli jego wizyta nie ma nic wspólnego ze mną?

Ta myśl mnie otrzeźwia.

– Witamy w Pełnym Dzbanie, Altezza.

Jego towarzysze – złośliwy rudowłosy Tavo i opanowany blondyn Gabriel – podążają za nim, wzrokiem omiatając tłum, pierwszy w poszukiwaniu zabawy, drugi kłopotów.

Jak co wieczór upięłam włosy, żeby nie wchodziły mi do oczu i nie łaskotały w kark, ale kiedy stoję przed Dantem, a jego wzrok wędruje po moim ciele, żałuję wyboru fryzury, bo przez nią moje okrągłe uszy są jeszcze bardziej widoczne.

Staram się opanować zmieszanie. Od kiedy mnie to obchodzi? To dla mnie przecież bez znaczenia. Dla Dantego również. W przeciwnym razie nie odwiedziłby mnie wcześniej.

– Tylko wy trzej?

– Tak.

Odrywam oczy od obiektu mojej obsesji i prowadzę ich do stolika na tyłach sali, niedaleko komendanta. To miejsce zarezerwowane jest dla najznamienitszych gości, bo można je odgrodzić od pozostałych ciężką aksamitną kotarą, jeśli biesiadnicy sobie tego życzą.

– Od kiedy tu pracujesz, Fal? – Ciepło bijące od Dantego przenika moją odsłoniętą skórę.

– Od skończenia szkoły. – Patrzę w podłogę, żeby nie potknąć się o czyjeś wyciągnięte nogi lub przechadzającą się w poszukiwaniu klienta panienkę.

Mężczyźni przy stoliku komendanta, a nawet on sam, wstają i kłaniają się w pas. Dante musi stać tuż za mną, bo jego ciepły oddech łaskocze mnie w szyję, gdy mówi:

– Spocznij. ‒ Następne słowa kieruje już do mnie: ‒ Mam nadzieję, że dziś wieczorem to ty będziesz obsługiwać nasz stolik, Fallon.

Odwracam się do niego.

– Właśnie to tutaj robię.

– Tylko to? – Unosi wymownie brwi.

– Tak, Dante. Tylkoto. Czarowanie mężczyzn zostawiam profesjonalistkom.

– To dobrze. – Jego głos jest tak delikatny jak uśmiech, który poprzedza te słowa.

Gdy tak stoimy, jego wzrok przytrzymuje mój. Obraz rozmywa się i rozpada na wiele kawałków jak w kalejdoskopie. Cofam się pamięcią do pewnego dnia… Dante oblizuje swoją pełną dolną wargę i popycha mnie w tył, do ciemnej alejki, gdzie spełniło się jedno z moich dziecięcych marzeń.

Smukłe ramię chwyta mnie w talii.

– Strasznie jesteś błyszczący, Dante. – Głos Sybille brutalnie przywraca mnie do dusznej tawernianej rzeczywistości. – Aż dziw, że uszy ci nie oklapły od ciężaru tego całego złota.

Dante uwalnia moje spojrzenie i odwraca się z uśmiechem do Sybille.

– A ja się dziwię, że język ci się nie rozdwoił od tych żartów.

Przyjaciółka ze śmiechem odrzuca głowę w tył. Ja natomiast nadal jestem zbyt oszołomiona jego obecnością, by choćby zachichotać.

– Co dziś macie w karcie, Sybille?

– Z dań głównych pieczeń z dzika z pigwami, duszonego turbota i makaron w słynnym na całe królestwo kremowym bakłażanowym sosie mojej mamy.

Spogląda na swoich towarzyszy, którzy już rozsiedli się przy stole, solidnie rozparci, z szeroko rozstawionymi nogami.

– Weźmiemy wszystko po jednej porcji, tylko niech będą solidne. Droga do domu była wyczerpująca.

Tavo wyje jak wilk, gdy obok stolika przechodzi Beryl, jedna z najpopularniejszych panienek półkrwi w Pełnym Dzbanie. Żołnierz chwyta ją w pasie i przyciąga, sadzając na swoich kolanach. Jej obfity biust podskakuje, gdy dziewczyna siada. Gdyby spróbował tego ze mną, dostałby w zęby, ale Beryl tylko chichocze. I nie przestaje, gdy jego ręka znika pod jej spódnicą, która z przodu zawsze jest podciągnięta, żeby pokazać jej kształtne nogi.

– Już przynosimy. – Sybille w zasadzie siłą ciągnie mnie w tył, ale ja zapieram się w miejscu, gdy do moich nozdrzy dociera ostry zapach róż.

Jak wąż, który poczuł krew, Catriona pojawia się przy księciu. W przeciwieństwie do innych dziewczyn jest kurtyzaną. Innymi słowy, każe sobie płacić srebrem zamiast miedziakami i nie paraduje półnago, tylko chowa swoje wdzięki do czasu, aż otrzyma zapłatę.

Jej ozdobione klejnotami paznokcie wędrują po białym mundurze, który skrywa umięśniony tors Dantego, i wzdłuż złotej lamówki kołnierzyka.

– Witamy w domu, Altezza.

Choć podziwiam Catrionę za to, jak potrafiła sobie poradzić w życiu, teraz mam ochotę zacisnąć na jej szyi zdobiącą ją koronkową tasiemkę tak mocno, by kolor jej twarzy pasował do burgundowej sukni.

Sybille ostrzegawczo wbija palce w mój bok. Dobrze, że nie mam magicznej mocy, bo posłałabym nad głowę kurtyzany wiadro z wodą i wylała zawartość na jej błyszczące blond loki.

Dante bierze rękę kobiety i odsuwa od siebie.

– Catriono.

Ten gest nieco studzi mój gniew.

Catriona spała prawie z każdym w Luce, jednak wiem na pewno, że nie spała z księciem, bo jest równie gadatliwa, co rozpustna. Czasem dziwię się, że mężczyźni i kobiety nadal zapraszają ją do swoich łóżek, zważywszy na jej skłonność do plotkowania, ale jest uważana za najlepszą w swojej profesji w Luce, a czystej krwi Fae żyją w przeświadczeniu, że zasługują na wszystko, co najlepsze.

Zaciskam zęby, kiedy nałożnica szepcze do ucha Dantego coś, co skupia całą jego uwagę i kieruje jego wzrok na ich złączone dłonie. Może nie podobało mu się, gdy go głaskała, ale najwyraźniej nie ma nic przeciwko dotykaniu jej.

Zazdrość ściska mnie za serce.

– Fallon – upomina nerwowo Sybille. – Do kuchni. Już.

Tym razem kiedy pociąga mnie w tył, nie jestem w stanie się przeciwstawić.

Rozdział 4

– Fallon! Udało mu się! Naprawdę mu się udało! – Phoebus wpada do mojego domu tuż po tym, jak rozlegają się w nim jego krzyki.

Podnoszę na niego wzrok znad leżących na kuchennym stole obierek po rzepie.

– Komu co się udało?

– Dante! Przepłynął kanał.

Serce podchodzi mi do gardła, ponieważ kanał między Isolacuori a Tarecuori znajduje się nad Filiaserpens, podwodnym rowem, do którego wrzuca się dysydentów. Niezawodnie dopadają ich węże i wciągają w głębiny.

Ponieważ Fae może umrzeć tylko ze starości albo na skutek dekapitacji stalowym ostrzem, wyobrażam sobie, że wielu z nich leży na dnie, nieprzytomnych, choć żywych, a ich ciała są ogryzane przez bestie, członki i oderwane fragmenty odrastają i znów są ogryzane. To okrutna tortura, jaką król groził Nonnie, kiedy postanowiła stanąć po stronie mojej matki, a nie dziadka.

Do dziś nie wiem, jak zdołała się z tego wywinąć. Co pewien czas wspominam o tym, ale robi się wtedy smutna, więc nie naciskam.

– Dolto. ‒ To stanowcze potępienie wypływa z ust Nonny, a jej nóż ze zdwojoną siłą skrobie cienkie pomarszczone marchewki.

Chcę jej powiedzieć, że Dante nie jest głupcem, ale czy rzeczywiście nim nie jest? Ryzykował życie dla tronu, który jego brat odziedziczył po Bitwie pod Primanivi dwadzieścia lat temu. Marco czekał cały wiek, aby zostać królem. Raczej nie sadzę, by się zrzekł korony za życia.

– To rytuał przejścia dla królów, Ceres – przypomina babci Phoebus, choć nie sądzę, by mogła o tym zapomnieć. – Teraz Dante ma prawo zasiąść na tronie. – Zielone oczy Phoebusa zerkają w stronę otwartych drzwi, by sprawdzić, czy ktoś nie podsłuchuje. Życzenie źle królowi to zdrada. Można za to skończyć w kanale.

Ponieważ nasz błękitny dom leży na północno-zachodnim krańcu Tarelexo, mamy w sąsiedztwie tylko dwie rodziny i członkowie obu są obecnie w pracy albo w szkole.

– Oczywiście tylko jeśli coś przydarzyłoby się jego bratu – dodaje Phoebus – przed czym niech Cauldron broni.

Złożyłam kiedyś Sybille i Phoebusowi solną przysięgę, że gdyby któreś z nich zostało wrzucone do Filiaserpens, wskoczę razem z nimi, bo tak właśnie robią przyjaciele, zwłaszcza jeśli potrafią zaklinać potwory.

Phoebus stuka palcami w futrynę.

– No to idziesz czy nie?

Wstaję tak gwałtownie, że kolanami uderzam w stół. Robię krok w stronę mężczyzny, ale zerkam na Nonnę.

– Idziesz, babciu?

– Żeby zobaczyć, jak chłopięca duma zamienia się w męską pychę? Daruję sobie.

Wpatrzona jest w rudawe obierki opadające na zniszczony blat.

– Och, Nonno! Dante w niczym nie przypomina swojego brata. Marco nie przyjaźni się z mieszańcami, a Dante…

– Dawno temu Król Marco także miał wielu znajomych wśród Fae półkrwi. Władza zmienia ludzi, nigdy o tym nie zapominaj, Fallon. I ty też nie, Phoebusie.

– Tak, proszę pani.

Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić surowego i bezwzględnego króla Fae przyjaźniącego się z kimś o zaokrąglonych uszach, ale Nonna ma trzysta lat, a król Marco ledwie sto pięćdziesiąt. Znała go na długo, zanim korona ze złotych promieni spoczęła na jego skroniach.

– Fal-lon – Phoebus sylabizuje moje imię i stuka obcasami brązowych butów. Ma wiele zalet, ale cierpliwość nie jest jedną z nich.

– Już idę! – Wkładam buty i pędzę za nim.

Biegniemy brukowanymi uliczkami i drewnianymi mostkami Tarelexo ku szerszym, skąpanym w słońcu drogom i szklanym mostom wysp Tarecuori, gdzie kwiaty mają intensywniejszą barwę, a powietrze jest czystsze.

Dwadzieścia minut później wpadamy na wschodnią przystań i przepychamy się przez tłum, który zebrał się, by oklaskiwać odwagę księcia. Powietrze wypełniają ekscytacja i latające duszki. Niektóre wiszą nad głowami swoich panów, ubrane w podobne do nich jedwabie i skórę; inne, niemające panów, bzyczą z podniecenia nad migoczącą turkusową taflą Mareluce, zachowując bezpieczną wysokość, by nie paść ofiarą węży.

Odór ciepłej krwi i rybich wnętrzności miesza się z kwiatowymi i cytrusowymi zapachami perfum, unoszącymi się nad sektorem dla Fae czystej krwi. W przeciwieństwie do naszego niechlujnego nabrzeża, tutaj bruk jest tak wypucowany, że błyszczy jak srebro. Ponieważ dziś nie jest dzień targowy, nie rozumiem, skąd ten wywołujący mdłości smród.

– Popatrz, jaki wielki, mamo. – Ludzkie dziecko wyciąga przed siebie gruby biały kawał mięsa, który niemal nie mieści się w jego małych dłoniach i błyszczy, jak ogolona głowa.

Matka dziecka przykłada dłoń do ust.

– Niech bogowie błogosławią princiemu Dante.

Ja także przykładam dłoń do ust, ale nie z wdzięczności, tylko z przerażenia. Bo białe mięso pokryte jest różowymi łuskami.

Robię krok w tył, zapominając, że jestem w tłumie i przydeptuję komuś stopę. Nieznajomy poszkodowany mruczy coś pod nosem i mnie odpycha.

– Fallon? – Phoebus ściąga brwi. Cofa się do mnie i bierze za rękę, którą zaciskam na szorstkim materiale sukienki. – Co z tobą?

Próbuję przełknąć ślinę mimo zaciśniętego ze smutku gardła. Phoebus nie wie o mojej przyjaźni z Minimusem. Nikt nie wie, że spotykam się wieczorami z wężem, żeby karmić go odpadkami i głaskać jego łuski i piękny róg.

Nikt nie może się dowiedzieć.

A teraz już się nie dowie, bo…

Moja dolna warga zaczyna drżeć. Napieram na nią górnymi zębami.

Słyszę, że Phoebus znów wypowiada moje imię, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć. Mój ból jest zbyt wielki, zbyt przerażający.

– Fallon, co…

– Kto? Kto go zabił? – pytam cicho.

– Jego?

– Kto już dostał swój kawałek mięsa z węża, niech przechodzi do tyłu i pozwoli przyjąć królewski podarunek tym, którzy jeszcze go nie otrzymali – woła strażnik ze środka tłumu.

Kiedy zgromadzeni się przesuwają, dostrzegam błysk złota w ciemnych warkoczykach, ruch ramienia zakończonego ostrzem, pokrytego skórą błyszczącą od potu i morskiej wody, błysk szerokiej srebrnej maczety opadającej na to, co pozostało z tułowia bestii.

Chcę uciec.

Chcę krzyczeć.

Jednak zamiast tego opuszczam rękę, którą zakrywałam drżące usta, wyrywam dłoń spomiędzy palców Phoebusa i przeciskam się przez stojących przede mną zebranych Fae czystej krwi i półkrwi.

Przez lata nauczyłam się każdej białej blizny na ciele Minimusa. Ma ich pięć – cztery od pnączy Nonny i jedną od rogu innego węża.

Znam je na pamięć, bo głaskałam jego pokryte łuską, jakby gumowane ciało przy każdym naszym spotkaniu, żałując, że nie mam mocy, dzięki której mogłabym go uzdrowić tak, jak on kiedyś uzdrowił mnie.

Naprzeciw księcia stoi Cato, pilnując, by tłum zbytnio się nie zbliżył. Gdy mnie dostrzega, delikatnie kręci głową. Czy myśli, że chcę zrobić coś Dantemu za zamordowanie zwierzęcia? Niezależnie od mojej rozpaczy i odrazy, którą czuję, tak, jak nie potrafię skrzywdzić zwierzęcia, nie potrafiłabym też skrzywdzić nikogo innego.

Phoebus kładzie rękę ma moich plecach i szepcze mi do ucha:

– Chodźmy.

Jestem mu wdzięczna za wsparcie, ale nie mogę stąd odejść.

Nie, dopóki nie przekonam się na własne oczy.

Wodzę wzrokiem po zwojach ciała martwego węża, szukając śladów między różowymi łuskami, ale ich nie dostrzegam. Jeszcze raz, na wszelki wypadek, przebiegam spojrzeniem po rurowatym ciele. Choć jest długi i gruby jak Minimus, to nie on. Po policzkach spływają mi łzy ulgi, a zaraz za nimi wstydu, że ją poczułam.

Ocieram je w nadziei, że nikt ich nie zauważył, ale wtedy czuję na sobie wzrok Dantego.

Mrugam szybko, żeby przegonić emocje. Zaczynam się odwracać, gdy tuż obok księcia przybija gondola, z której wysiada królewski uzdrowiciel – ogromny mężczyzna odziany w zwyczajowe czarne szaty.

Dante oddaje tasak rzeźniczy jednemu ze swoich ludzi i podchodzi do uzdrowiciela, który stoi tak blisko, że mogę policzyć złote obręcze w sterczącej wysoko małżowinie jego ucha – jest ich trzydzieści i każda ozdobiona leczniczym kryształem. Mężczyzna pociera kamienie szlachetne palcami, by pozyskać z nich energię, gdy leczy pacjenta.

Dante przygląda mi się ze zmarszczonym czołem. Podobnie jak Phoebus musi czuć mój ból, bo wie, że nie potrafię znieść okrucieństwa wobec zwierząt. Powoli odwraca się plecami do uzdrowiciela i w tym momencie mogę zobaczyć, że krew sączy się z głębokiej rany poniżej łopatki i spływa wzdłuż kręgosłupa.

– Bestia zaatakowała pierwsza. – Dante nie mówi mojego imienia, ale wiem, że te słowa skierowane są do mnie.

Choć oczy mnie pieką, nie zamykam ich i nie odwracam wzroku od rany.

Dante pierwszy odniósł obrażenia.

Pierwszy odniósł obrażenia, powtarzam sobie.

Kiedy znów patrzę na martwego węża, serce boli mniej. Prawdę mówiąc, ból jest mniejszy od chwili, gdy okazało się, że to nie Minimus.

Jakie to samolubne.

Ja jestem samolubna.

Uzdrowiciel dotyka kryształu w kolorze płomiennej czerwieni i zawiesza dłoń tuż nad plecami Dantego, aż ciemnobrązowa skóra księcia zaczyna się zrastać i zdrowieć. Gdy już jest po wszystkim, potężny mężczyzna kłania się księciu. Idąc z powrotem do gondoli, na chwilę zatrzymuje wzrok na mnie.

Czy zbiera informacje dla Justusa Rossi? Czy zauważył coś, co mogłoby mnie pogrążyć?

Odwracam wzrok, zanim zdoła dostrzec cokolwiek w moich oczach, i wpatruję się w klejnot Luce – zamek Regio ze szkła i marmuru, otoczony przejrzystymi kanałami i złotymi mostami, który zajmuje odrębną wyspę. Isolacuori. Bijące serce naszego królestwa.

– Phoebus. – Dante wita skinieniem głowy mojego przyjaciela. – Zabierz stąd Fal.

Przyjaciel obejmuje mnie w talii.

– Taki właśnie miałem zamiar.

Kiedy idziemy z powrotem przez wygłodniały tłum, Phoebus wzdycha głęboko i przeciągle, po czym całuje czubek mojej głowy.

– Pewnego dnia twoje serce wpędzi nas w poważne kłopoty.

– Nas?

– Tak. Nas. Ty, ja i Syb. Na dobre i na złe. Przez resztę naszego bardzo długiego życia. Pamiętasz? Złożyliśmy przysięgę i przypieczętowaliśmy ją krwią.

Bogowie, uwielbiam tego chłopaka. Obejmuję go w pasie i mocno przytulam.

– Babcia się myliła – mówię, gdy już wychodzimy z tłumu.

– W jakiej sprawie?

– Że przepłynięcie kanału zmieni Dantego. Nie stał się przez to zarozumiały. Jeżeli w ogóle wywołało to w nim jakąś zmianę, to raczej skruchę. Co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie każdego władza zmienia.

Rozdział 5

Kolejne dni minęły bez zabijania węży. I bez Dantego. Mam nadzieję, że to zbliżające się zaręczyny Marco i inne dworskie obowiązki trzymają mojego księcia z dala ode mnie, a nie miłosne schadzki z innymi kobietami.

Kiedy tylko nie jestem czymś zajęta, moja głowa w kółko odtwarza wspomnienie palców Catriony wędrujących po jego ciemnej skórze, dlatego staram się pozostawać bardzo zajęta. Gdy nie pracuję i nie pomagam babci w pracach domowych, zatracam się w książkach.

Czytanie było jednym z ulubionych zajęć mojej mamy i może dlatego stało się także moim. Ale zamiast czytać sobie, czytam na głos mamie.

– I żyli razem długo i szczęśliwie, dzicy i wolni. – Zamykam oprawioną w skórę książkę o dwojgu Fae z walczących ze sobą królestw, którzy potrafili przezwyciężyć dzielące ich różnice, by być razem.

Od wielokrotnego przewracania kartki stały się cienkie, a jedwabna nić, którymi je zszyto, strzępi się u dołu. Nonna twierdzi, że Opowieść o dwóch królestwach była ukochaną książką mamy. Nie wiem, czy to prawda, bo mama nigdy nie okazuje uczuć, ale na pewno jest to moja ulubiona historia.

– Znowu to samo? – Nonna zawsze się obrusza, kiedy wchodzi do sypialni mamy w porze czytania. – Trudno się dziwić, że też tak ją lubisz.

Babcia twierdzi, że jestem marzycielką. Ale co innego mi pozostało? Mama, która oddała swoje ciało mężczyźnie niegodnemu, i babcia, która oddała swoje serce mężczyźnie niezdolnemu do wybaczania. Rzeczywistość jest zbyt przygnębiająca. Dobrze, że są chociaż rodzice Syb. Ich miłość to prawdziwy skarb.

Syb ma mi za złe moje romantyczne usposobienie i twierdzi, że moje oczekiwania są nierealistyczne. Czy to nie ironia losu, że mówi to dziewczyna, której życie rodzinne przypomina bajkę? Ale ci, którzy mają wszystko, zwykle nie dostrzegają, jak wielkie szczęście ich spotkało.

– Bronwen patrzy – rozlega się szept mamy, w chwili, gdy odkładam książkę na małą półkę tuż obok małego gładkiego kamienia z wyrytą na nim literą „V”.

– Kim jest Bronwen, Mamma?

Wędrując kciukiem po żłobieniu, podchodzę do okna i patrzę na brązowy kanał błyszczący w świetle zachodzącego słońca. Nagle mój kciuk nieruchomieje na widok postaci stojącej pod zwisającymi gałęziami cyprysu – kobieta w turbanie i sukni tak czarnej, jak otaczający ją cień.

Czy to możliwe, że to ta sama kobieta, którą widziałam z nabrzeża kilka dni temu?