Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Połączenie Śpiącej królewny oraz mitu o Hadesie i Persefonie w mrocznym wydaniu.
Tarian Hadez to trzydziestotrzyletni potentat nieruchomości, szef mafii oraz najbardziej rozchwytywany kawaler Nowej Anglii, jednym słowem: bóg. Chociaż określanie go w ten sposób jest z pewnością lekką przesadą, bo gdyby prawdziwe bóstwa istniały, to świat byłby magicznym miejscem, a on wcale nim nie jest. A przynajmniej nie dla mnie.
Calanthe Bloom. To ja. Dwudziestoczteroletnia tonąca w długach absolwentka college’u, uzależniona od designerskich butów i podcastów true crime. Do tego florystka z przymusu i singielka z wyboru.
Chociaż nie wiodę wymarzonego życia, to entuzjastycznie do tego dążę. Szczególnie w snach, które – po ostatniej pomyłce zaistniałej podczas dostarczania kwiatów – stale nawiedza nie kto inny jak niezwykle tajemniczy Tarian.
Och, co on ze mną robi, kiedy śpię.
To jest niegodziwie niemożliwe.
Tylko… czy na pewno?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 811
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: My Dark Beast
Copyright © Olivia Wildenstein 2024
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2024
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Marta Grandke
Korekta: Sandra Pętecka, Martyna Góralewska, Martyna Janc
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
Cover design by Faera Lane
Character Portraits: @Zisrael_art
ISBN 978-83-8362-613-0 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2024
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Moja mroczna bestia
to romans New Adult, w którym znajdują się:
przekleństwa
sceny erotyczne
przemoc
choroba Alzheimera
opisy picia alkoholu
porwanie osoby dorosłej
wzmianki o uzależnieniu od „magicznych” narkotyków
wspomnienia o śmierci bliskiego
O mój Boże.
Spoglądam na ogromnego pająka siedzącego na herbacianej róży – jest wielkości dłoni, z dużymi oczami jak paciorki i włochatymi odnóżami. Sprężysty ściągacz do usuwania kolców wypada mi z ręki i uderza w blat drewnianego stołu z tak głośnym hukiem, że podskakuję przestraszona. Jednakże pająk nadal nie rusza się z miejsca.
Rozważam odłożenie róży i bardzo powolne wycofanie się, ale co, jeśli zwierzę schowa się gdzieś w jakimś zakamarku kwiaciarni moich rodziców? Albo – jeszcze gorzej – wejdzie po schodach i ukryje się w moim pokoju?
Właśnie w takich chwilach tęsknię za swoim nieustraszonym ojcem najbardziej. Nicolas Bloom był moim bohaterem – zaklinaczem robactwa, żartownisiem, architektem moich uśmiechów. Jedyne, co wzbudzało w tym mężczyźnie strach, to myśl o utracie mojej matki. I mnie, ale głównie mamy. To ona była miłością jego życia.
Trzymam różę w wyciągniętej przed siebie dłoni. Kiedy ruszam ostrożnie po kafelkach w trawiastozielonym kolorze, kwiat kołysze się niczym trzcina na wietrze. Dzwoneczek zawieszony nad głównym wejściem do kwiaciarni brzęka. Zakładam, że to moja przyjaciółka, Bryn, przyjechała tu po sześciogodzinnym rodzinnym obiedzie, lecz oto do lokalu wkracza najmniej lubiany przeze mnie klient.
– Proszę przytrzymać drzwi, panie Valenti!
Mężczyzna spogląda ze zmarszczonymi brwiami na różę, którą zamierzam wepchnąć do bukietu dla jego żony, gdy tylko pozbędę się żywej ozdoby siedzącej na płatkach. Kurde. A co, jeśli Valenti odwoła cotygodniowe zamówienie z powodu tego robala? Próbując schować przed nim kwiat, przyłapuję mężczyznę na wpatrywaniu się w mój dekolt. Jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo zadowolona z tego, że ta kanalia ma obsesję na punkcie moich piersi.
– Zaraz wracam. – Wychodzę na ceglany chodnik Bostonu, maltretowany w tym momencie przez ulewny deszcz. – No dobrze, włochaty koleżko… albo koleżanko, czas się zawijać.
Pająk nie rusza się z miejsca, potrząsam więc delikatnie długą łodygą. Zwierzę posyła mi krytyczne spojrzenie.
Nagle dostrzegam znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy słodkiego, złotowłosego Logana, który właśnie nalewa jakiś koktajl do kieliszków do martini. Czuję ogromną pokusę, by podejść do niego i poprosić go o pomoc. Jest z Południa, a południowcy nie boją się insektów… a przynajmniej na to liczę.
Wystawiam jeden wysoki obcas na ulicę i od razu ląduję nim w kałuży. Uch. Nie ma to jak miejska woda w bucie. Rozglądam się po ciasnej przestrzeni między zaparkowanymi samochodami w poszukiwaniu innych zbiorników paskudnej cieczy, po czym stawiam kolejny krok.
Światła samochodu zalewają moją twarz i słyszę ogłuszający klakson. Puszczam różę, która szybuje w powietrzu w tej samej chwili, kiedy drogi sportowy samochód niemal zmienia mnie w breję na zderzaku.
Chociaż wina za to niedoszłe zderzenie leży po mojej stronie, to i tak z poirytowaniem morduję wzrokiem kierowcę. Nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by zwolnić, gdy przejeżdżał obok. Marszczę brwi jeszcze mocniej, kiedy odczytuję tablicę rejestracyjną samochodu – Hadez1.
Kładę dłonie na biodrach. Nie mam pojęcia, który to był członek rodziny Hadezów. Wuj? Kuzyn? Młodszy brat? Albo najbardziej niegodziwy z nich wszystkich – Tarian – powściągliwy kawaler, nadzwyczajny złamas oraz samozwańczy zabójca?
Na zalanej wodą ulicy widać odblask podłużnych tylnych świateł samochodu, zabarwiających ją na czerwono i tworzących metaforyczny ślad krwi ciągnący się za nim. Jakże makabryczne, a równocześnie stosowne było to dla mężczyzny, który podczas trzech dekad swojego życia zabił setki ludzi, w tym własnego ojca.
Zaciskając z niezadowoleniem usta, wracam do kwiaciarni, gdzie pan Valenti czeka cierpliwie na swój bukiet albo na moją klatkę piersiową. Chociaż moja matka jest przekonana o tym, że ten mężczyzna jest romantykiem – kiedy w ogóle pamięta, kim on jest, co ostatnio nie zdarza się zbyt często – to ja mam tego „szczęśliwie żonatego” ojca trójki dzieci za zdradziecką gnidę.
– Przepraszam, że musiał pan czekać. – Próbuję się uśmiechnąć, ale jestem całkiem pewna, że przypomina to raczej tik nerwowy, szczególnie gdy wzrok pana Valentiego znów wędruje na moje duże piersi. Nie wiem, co on próbuje zobaczyć, ponieważ do pracy zawsze zakładam stanik sportowy.
– Jak się ma twoja cudowna matka?
– Świetnie. – Wcale tak nie jest, ale za cholerę nie zamierzam opowiadać temu mężczyźnie, że mama podupada na zdrowiu. Rzadko kiedy poruszam ten temat nawet z Bryn, gdyż nie mam ochoty rozmawiać o ostrym alzheimerze, który dopadł moją matkę.
Woda ścieka ze mnie na kafelki; będę musiała je wytrzeć do sucha, ponieważ nie stać nas na pozew. Chociaż, z drugiej strony, wtedy przynajmniej nie musiałabym już prowadzić tej kwiaciarni. Kręcąc głową, pozbywam się tej samolubnej myśli. Straciłam ojca oraz po części matkę. Nie mogę stracić także ich chluby: Bloom’s Blooms.
Wchodzę za lakierowaną kratkę ogrodową, którą mój tata tuż przed śmiercią przerobił na ścianę z sukulentami, ponieważ tam znajduje się bukiet zamówiony przez pana Valentiego. Rezygnuję z usunięcia kolców z prawie dwóch tuzinów kwiatów, gdyż chcę jak najszybciej pozbyć się tego mężczyzny z mojego sklepu.
– Czemu rzuciłaś różą w Tariana Hadeza?! – woła do mnie Valenti.
A więc to był samochód Tariana…
Przed oczami staje mi obraz tego mężczyzny, plamiąc tył moich zamkniętych powiek. Ostre rysy twarzy, lekko zarysowane mięśnie oraz oczy, które podobno pasują do jego włosów i osobowości – są czarne niczym ścieki tego miasta.
Przez kratę ogrodową widzę, jak Valenti dotyka kielicha żółtego storczyka Brassia stojącego obok kasy i jestem zaskoczona, że roślina od razu nie więdnie.
– Czemu kobiety są tak zafascynowane tym mężczyzną?
Ponieważ jest obrzydliwie bogaty, obrzydliwie potężny i obrzydliwie niebezpieczny. Ja nazywam to „zabójczym szykiem”, ale Bryn zawsze przewraca oczami, gdy tak mówię.
Wzruszam ramionami.
– Nie mam pojęcia.
– Przed chwilą rzuciłaś w niego kwiatem.
Unoszę brwi, spoglądając na Valentiego. Czy on myśli, że cisnęłam tą różą, by zwrócić na siebie uwagę Tariana? Obrzydliwe.
Żeby nie uznał mnie za dziewczynę latającą za przestępcami, stwierdzam sarkastycznie:
– To była sztuczka marketingowa. Próbuję pozyskać nowych klientów.
– Klientów kwiaciarni?
Fuuj.
– Tak, kwiaciarni.
Nadal się krzywię, kiedy on dodaje:
– Jeśli brakuje ci pieniędzy, to mogę dać ci namiary na faceta, który sprzedaje pigułki.
Ta propozycja jest niepokojąca pod wieloma względami.
– Wolałabym nie bratać się z mafią. – Odwijam sznurek z ogromnej szpuli przybitej do ściany i związuję nim łodygi róż, a następnie otulam bukiet brązowym papierem.
– Nie jesteśmy mafią. Jesteśmy antymafią.
Jasne, a ja to przemieniająca się w człowieka chihuahua z zamiłowaniem do zajmowania się domem.
– Mogłaś o nas słyszeć. Zwą nas Świętymi Łowcami.
Wciągam głośno powietrze, ponieważ – w rzeczy samej – słyszałam o tej enigmatycznej bojówce, która przeciwstawia się wszystkiemu, co ma jakikolwiek związek z Hadezami.
– Chyba zostanę przy kwiatach. – Przyklejam na papier naklejkę z naszym logo. – Ale dziękuję. Bardzo doceniam pańską troskę.
Jego spojrzenie znów wędruje w otchłań mojego dekoltu. Podchodzę prędko do kasy i nabijam rachunek za bukiet. Gdy Valenti płaci swoją platynową kartą kredytową, ja spoglądam na sufit, zza którego dobiega znajoma melodyjka kanału Food Network zwiastująca przerwę na reklamy. Mama ogląda go od świtu do zmierzchu. Kiedyś była świetną kucharką – nawet napisała książkę z przepisami z wykorzystaniem kwiatów i właśnie w ten sposób poznała tatę – ale ostatnimi czasy tylko wpatruje się apatycznie w ekran telewizora.
Terminal wypluwa paragon pana Valentiego. Drukuję kopię dla klienta i kładę ją na bukiecie. Kiedyś wręczałam mu ją do ręki, lecz on zawsze znajdował sposób na to, żeby musnąć mnie swoimi palcami.
– Piękne – mówi do moich cycków, wąchając róże. – Daj sobie tydzień na przemyślenie mojej propozycji biznesowej. Albo, jeszcze lepiej, przyślę tutaj swój kontakt, by cię poznał.
Za cholerę się na to nie zgodzę.
– Dzięki, ale moja sąsiadka jest wychodzącą z nałogu narkomanką, więc wolę, żeby nie była w pobliżu takich rzeczy.
Podchodzę do drzwi i otwieram je pchnięciem bioder. Wiem, że nie jest to zbyt subtelne, lecz ten mężczyzna nie zasługuje na taktowne traktowanie.
– Da się na tym dużo zarobić. – Valenti zerka na sine niebo oraz zacinający deszcz spadający na chodnik. – Możemy porozmawiać o tym w przyszłym tygodniu.
– Oczywiście. Nie mogę się doczekać.
Mężczyzna zatrzymuje się w progu.
– Kiedy masz wolne?
– Nigdy.
– Pracujesz siedem dni w tygodniu?
– No. – Gdybyśmy nie potrzebowali jego pieniędzy, to wypchnęłabym go za drzwi.
– To nieludzkie.
Tak wygląda życie oddanej córki niepotrafiącej zmusić się do wysłania swojej matki do domu opieki.
– O której godzinie zamykacie?
Spoglądam na ladę, pod którą trzymam gaz pieprzowy. Zawsze chciałam go wypróbować. Może wreszcie nadeszła ta chwila?
– Tak właściwie, to teraz.
Valenti spogląda na wiszącą na drzwiach tabliczkę z godzinami otwarcia kwiaciarni i jego spojrzenie zatrzymuje się na porze zamknięcia: dziewiętnasta. Nie ma nawet jeszcze wpół do szóstej.
– Muszę zamknąć wcześniej. Dostawy. – Niestety nie mam zaplanowanych żadnych dostaw.
Odkąd kilka przecznic stąd otworzyła się supernowoczesna kwiaciarnia, Fleur-de-Lys, dająca rabaty na podstawie wieku klientów, Bloom’s Blooms zaczęło usychać równie szybko, co wspomnienia mojej mamy. Wiedziałam, że w tym tempie nie będzie nas stać na opłacenie czynszu w październiku – jeśli w ogóle utrzymamy się tak długo.
Chwytam drzwi mocniej, mając wrażenie, jakby pokryte bluszczem ceglane ściany zbliżały się do mnie, a rośliny w donicach wysysały cały tlen z okolicy.
Słyszę pisk opon i to wyrywa mnie z tego stanu. Z jakiegoś powodu spodziewam się ujrzeć czarny i niski pojazd, jednak ten jest srebrny. A osoba siedząca za kierownicą nie jest wielkim złym kosmitą ani bóstwem i nie zjawiła się tu po to, by narzekać na to, że zrobiłam różą dziurę w oponie jego pojazdu albo strzaskałam nią jego przednią szybę.
Tak, kosmici i bóstwa. Właśnie tymi słowami najczęściej opisuje się bogaczy, którzy wysiedli z prywatnego odrzutowca na lotnisku Hanscom Field trzy dekady temu i zaczęli kupować Amerykę: jej drapacze chmur, centra handlowe, pola, magazyny, banki, college’e i firmy.
Moim skromnym zdaniem Hadezowie nie są bogami ani istotami pozaziemskimi. Są cudzoziemcami ze zbyt dużymi wpływami i bogactwem, którzy powinni wrócić na swoją zaczarowaną wyspę znajdującą się po drugiej stronie Atlantyku. Nazwali ją trafnie „Atlantis”, po tym, jak odkryto na niej kopalnię wypełnioną po brzegi niebieskimi diamentami. W Internecie jest mnóstwo zdjęć tego głośnego znaleziska, chociaż każdy dron, który kiedykolwiek znalazł się nad obszarem lądowym Atlantis, został zestrzelony, każdą łódź, która przypłynęła za blisko wybrzeża wyspy, zatopiono, a przemysł turystyczny w ogóle tam nie istniał.
Ze srebrnego samochodu przywodzącego na myśl pocisk wychodzi Bryn, a jej krótkie loki w kolorze truskawkowy blond obijają się o ogromne złote kolczyki w kształcie kół.
– Chyba nie możesz tu tak parkować – oznajmia Valenti, kierując swoje słowa do jej nóg, które są bezpiecznie ulokowane w czarnych kozakach sięgających ud oraz skórzanej mini.
Brwi mojej przyjaciółki wędrują w górę wraz z jednym kącikiem ust.
Kierowca znajdujący się za jej zaparkowanym po przekątnej samochodem naciska klakson, a następnie wymija pojazd, rzucając pod jej adresem obelgi. Bryn pokazuje mu środkowy palec.
Przysuwam się niepostrzeżenie do drzwi kwiaciarni i krzyżuję ręce na piersi.
– Okradłaś jakiegoś dealera audi, czy co?
Bryn okręca na palcu pilot samochodu przyozdobiony breloczkiem z logiem Louis Vuitton.
– To taki prezencik od Saula.
– Saul dał ci samochód?
– Dał też po jednym Macrazy i mamie. – Porusza brwiami. – Chociaż samochód mamy miał szofera w zestawie.
– Saul? Masz na myśli Saula Hadeza? – pyta Valenti, nadal bawiąc się w odźwiernego.
Spoglądam na niego nieuprzejmie, po czym odwracam głowę i błagam Bryn wzrokiem, by pozbyła się tego faceta.
Moja przyjaciółka wrzuca kluczyki do skórzanej pikowanej torby, która wygląda na równie nową, co jej samochód.
– Udało mi się zapisać nas na dwie ostatnie wizyty u wenerologa. Jedziemy, Callie?
Prycham, po czym się krztuszę. Kaszląc, pytam Bryn bezgłośnie: „Serio? Wenerologa?”.
Pan Valenti odchrząkuje.
– Lepiej już pójdę. – Po chwili dodaje: – Powinnaś uważać na Saula. I zresztą na całą tę rodzinę. – Brązowy papier szeleści, kiedy mężczyzna przyciska bukiet do piersi.
– Potwierdzam – mówię, zanim zdążę zdać sobie sprawę z tego, że Valenti może uznać to za zachętę, by tu zostać.
Gdy mężczyzna otwiera usta, Bryn świergocze:
– Proszę pozdrowić panią Valenti. – Posyła mu swój popisowy uśmiech godny miss: zza warg widoczna jest jedynie odrobina zębów.
W ciągu kilku sekund mężczyzna przemienia się w zaledwie plamę na tle bezlitosnych kropel deszczu.
Bryn wchodzi pewnym krokiem do kwiaciarni, odgarniając wilgotne włosy z twarzy.
– Ponieważ nie mogłaś przyjść na imprezę… – wyjmuje butelkę czerwonego wina z torby, dzwoniąc swoimi bransoletkami – …postanowiłam sprowadzić imprezę do ciebie.
– Imprezę? Myślałam, że to był rodzinny obiad.
– Bo tak było, lecz potem przeistoczył się w imprezę. – Stukając obcasami, wchodzi za kratkę ogrodową i podchodzi do drewnianej komody. Głośno otwiera szufladę, a następnie wyjmuje z niej korkociąg w kształcie kwiatu, który kupiła mi z litości, kiedy stało się jasne, że mama nie będzie już mogła prowadzić kwiaciarni.
– Więc… – Skinieniem głowy wskazuję srebrny pojazd. – Co z tym samochodem?
– Prezent z okazji przyjęcia.
– Zapomnijmy o rzeżączce i wizycie u lekarza. Zaprowadź mnie na tę imprezę.
Parskając śmiechem, Bryn wbija korkociąg w środek szyjki butelki.
– Prezenty dostali tylko przyszli członkowie rodziny Hadez.
Moje usta otwierają się razem z butelką.
– Twoja mama i Saul się zaręczyli? Przecież spotykają się chyba jakieś półtorej minuty!
– Prawdziwa miłość nie czeka. – Moja przyjaciółka nawet nie szuka kieliszków i postanawia po prostu wypić wino prosto z gwinta. Po pociągnięciu sporego łyku podaje mi butelkę.
Przyciskam ją sobie do piersi.
– Będziesz spokrewniona z tymi ludźmi.
– Jak najbardziej. – W jej bursztynowych oczach pojawia się błysk. – Według mnie Bryn Hadez brzmi całkiem ładnie. A ty jak uważasz?
– Nigdy nie przybrałaś nazwiska swojego ojca, ale myślisz o tym, żeby przyjąć nazwisko ojczyma?
– Nie zmieniłabym go dla Saula, tylko dla Malachiego.
– Nadal nie rozumiem.
Bryn rozkłada ręce.
– Patrzysz na przyszłą żonę Malachiego Hadeza.
– On też się oświadczył?
– Wciąż nad tym pracuję. – Skinieniem głowy wskazuje butelkę. – Zamierzasz wziąć łyka, czy będziesz po prostu tuliła wino do piersi?
Moja najlepsza przyjaciółka chce stać się jedną z nich? Byłabym mniej zaskoczona, gdyby do kwiaciarni wjechała teraz przyczepa pełna jednorożców.
– Och, i zgadnij, kogo sobie upatrzyła Macrazy.
Znając siostrę przyrodnią Bryn, czyli straszną intrygantkę, może być to jakikolwiek mężczyzna z listy miliarderów magazynu Forbes.
– Kogo?
– Tariana.
Moje serce bije mocno, uderzając w butelkę i wprawiając w ruch znajdujące się w niej wino.
– Mackenzie interesuje się mężczyzną, który zabił własnego ojca?
– Ta dziewczyna poślubiłaby pierwszego lepszego skazańca, gdyby tylko był wystarczająco bogaty. – Bryn odbiera mi ostrożnie butelkę i ją podnosi. – Zdajesz sobie sprawę, że wkrótce osiągnę status boga?
– Hadezowie nie są bogami, lecz potworami.
– Za bogów. I za potwory. – Puszcza do mnie oko i chociaż to ona pije, ja czuję zawroty głowy.
Moja najlepsza i jedyna przyjaciółka zamierza bawić się w dom z najniebezpieczniejszymi mężczyznami w Bostonie.
Mam wrażenie, jakby mój język był równie wysuszony, co płatki kwiatów w moim potpourri, a mój mózg równie papkowaty, co jajecznica, którą – z tego, co pamiętam – zjadłam poprzedniej nocy.
O Boże. Jajka. Podchodzą mi one do gardła.
Zrzucam z siebie kołdrę i zataczając się, wpadam do łazienki w chwili, gdy moja kolacja w przykry sposób zjawia się ponownie przede mną.
Nie wypiłam tak dużo poprzedniej nocy, prawda?
To, że pytam o to samą siebie, pewnie nie jest dobrym znakiem. Czuję ucisk w żołądku i znów pochylam się nad muszlą klozetową. Kiedy mdłości ustępują, przypomina mi się poprzednia noc; sceny przewijają się w mojej głowie niczym na taśmie filmu.
Butelka po winie, które wypiłam z Bryn.
Znalezienie mamy śpiącej na kanapie i położenie jej do łóżka.
Smażenie jajecznicy.
Zdecydowanie się na kolejnego drinka w barze znajdującym się naprzeciwko kwiaciarni.
Bycie na tyle trzeźwą, by pamiętać o zamknięciu drzwi oraz włączeniu aplikacji monitorującej pokój mamy.
Bryn przerabiająca swój mandat za parkowanie na konfetti.
Logan nalewający nam brązowawe drinki, które nazwał „Antlantitarianie”.
Chichotanie z tej nazwy, ponieważ jak mogłabym się z niej nie śmiać?
Omawianie plusów oraz miliona minusów ślubu matki Bryn z sześćdziesięcioletnim, srebrnowłosym Hadezem.
Kolejna fala kwasu pali mnie w gardło i rozbryzguje się w toalecie. Ten dzień będzie bolesny. Zerkam w kierunku zasłon zarysowujących się w szarawym świetle, licząc na to, że mama jeszcze się nie obudziła.
Chociaż raczej bym ją usłyszała. Chyba.
Wymiotuję jeszcze dwa razy, po czym wchodzę pod prysznic. Ponieważ moja bielizna oraz koszulka, w których spałam, również potrzebują odświeżenia, a nasza pralkosuszarka wyzionęła ducha w zeszłym roku, nawet się nie rozbieram.
Po nałożeniu na siebie żelu pod prysznic i wypiciu wody prosto ze słuchawki prysznicowej przestaję się czuć jak padlina. Jednakże to uczucie znika, kiedy w moje nozdrza uderza smród unoszący się w łazience. Czyszczę ją wybielaczem, po czym myję zęby i rozpylam w powietrzu ilość perfum odpowiadającą tej, jaką nasza sąsiadka z góry, pani Fiona, oblewa się przed lekcjami tańca irlandzkiego.
Po wygrzebaniu z szafy czystych stringów zawijam swoje długie włosy w ręcznik i padam na łóżko. Przeklinając rodzinę Hadezów, ponieważ tak właściwie to przez nich spożyłam takie ilości alkoholu, podnoszę telefon z ładowarki stojącej na stoliku nocnym.
Brawa dla mnie za to, że pamiętałam, by to zrobić.
Sprawdzam nagranie z monitoringu w aplikacji i mama na szczęście nadal śpi w najlepsze w swoim pokoju. Co nie jest zaskakujące, ponieważ jest szósta pięćdziesiąt dwie. Zwijam się w kłębek i zamykam oczy.
Budzi mnie metaliczny dźwięk dzwonka. Z początku wydaje mi się, że jest to część mojego snu, ale wtedy przez zamknięte okno słyszę radosny głos mamy, która życzy komuś dnia jak rozkwitający kwiat.
Wyskakuję z łóżka nieco za szybko, przez co pokój zaczyna wirować. Kiedy moja tapeta znów staje się wyraźna, leżę rozwalona na fioletowym dywanie w swoim pokoju.
– Co ty, do cholery, dodałeś do tego koktajlu, Logan? – mruczę pod nosem, zmuszając swoje bezwładne kończyny do zgięcia.
Chociaż lepszym pytaniem byłoby zapewne, czego do niego nie dodał. Kiedy z trudem wciągam na siebie sportowy stanik, stwierdzam, że drink „Atlantitarianie” powinien być nielegalny.
Wybieram numer do Bryn, żeby upewnić się, czy moja przyjaciółka nadal oddycha. Włącza się poczta głosowa, co mnie za bardzo nie martwi, ponieważ jest influencerką modową, więc sama wyznacza sobie godziny pracy. Och, jakże cudownie byłoby być nią…
Wciągam na siebie czarne rajstopy, starą koszulkę z koncertu i buty na wysokim obcasie. Noszę mnóstwo podobnych T-shirtów dzięki temu, że moi rodzice mieli obsesję na punkcie muzyki, a buty dostałam od Bryn. Podarowała mi je po tym, jak wstawiła na Instagram jedno zdjęcie w nich.
Zataczając się, przechodzę przez mieszkanie, zgarniam z kuchni banana i kilka krakersów, po czym szybko schodzę na dół. Tam odkrywam, że włączono girlandy świetlne, które tata poprzybijał do ceglanych ścian sklepu.
Moja matka uśmiecha się lekko i nuci coś pod nosem, przekładając białe róże w wazie. Najwyraźniej usłyszała stukanie moich obcasów, ponieważ podnosi wzrok.
Czekam, aż blask zniknie z jej oczu, a uśmiech z ust, ale oba pozostają na miejscu.
– Dzień dobry, słonko.
Krew pulsuje mi w żyłach. Jestem zszokowana tym, że mnie rozpoznała. Zapamiętuję z czułością ten rzadki moment, kiedy coś kojarzy.
– Cześć, mamo. Co robisz?
– Przygotowuję bukiet. – Spogląda na mnie z uniesioną brwią, lecz ta praktycznie nie marszczy jej czoła. – I? Jak ci minęła noc? – Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale ona wtedy dodaje: – Dobrze się bawiłaś z Lucasem?
To imię wrzuca mnie w wir wspomnień związanych z chłopcem, z którym spotykałam się, kiedy uczęszczałam do college’u i z którym miałam się zestarzeć, lecz on rzucił mnie zaraz po pogrzebie mojego ojca.
Gdy mama zaczyna marszczyć brwi, szybko wyrzucam z siebie:
– Słyszałam dzwonek. Miałaś klienta?
Patrzy przez chwilę na mnie, mrugając, a następnie przenosi wzrok na szklane drzwi i zaczynam martwić się o to, że ten cienki promyk słońca, który przebił się przez jej zamgloną świadomość, już zaczął gasnąć, ale wtedy ona zwraca swoje miodowe oczy na mnie i się uśmiecha.
– Tak. Była tu przed chwilą Mackenzie Fielding i zamówiła dekoracje kwiatowe na przyjęcie, które organizuje dzisiaj wieczorem.
Nie potrafię stwierdzić, czy jestem bardziej zaskoczona faktem, że wpadła tu siostra Bryn, czy może tym, że mama pamięta, kim jest Macrazy, ponieważ zazwyczaj nie potrafi nawet zlokalizować w swoich wspomnieniach mojej najlepszej przyjaciółki. Kręcę głową i koncentruję się na ostatniej części tego, co powiedziała.
– Dzisiaj wieczorem?
– Mhm. – Mama wyjmuje z wazonu trzy białe róże, a następnie kilka łodyg gipsówki.
– I powiedziałaś jej, że…?
– Będziemy zaszczycone.
– Na pewno wystarczy nam asortymentu?
Mamy mnóstwo kwiatów, ale każde wydarzenie wymaga całej masy roślin.
Mama znów zaczyna nucić pod nosem. Rozpoznaję piosenkę Roba Thomasa, którą zawsze puszczała na cały regulator, żeby obudzić mnie do szkoły. Mam co do niej mieszane odczucia. Z jednej strony ją uwielbiam, ponieważ to była ślubna piosenka moich rodziców, a z drugiej strony jej nienawidzę, gdyż niejestem rannym ptaszkiem.
A poza tym przypomina mi o tym, jak tata i mama tańczyli w kwiaciarni tuż po zamknięciu albo w kuchni po posiłkach. Boże, tak bardzo za nim tęsknię.
– Więc co zamówiła Mackenzie Fielding?
Mama spogląda na białe peonie, które dodaje do bukietu.
– Hm?
– Mówiłaś, że wpadła tu Mackenzie Fielding, żeby zamówić kwiaty na jakieś wydarzenie.
Między brwiami mamy pojawia się płytkie wgłębienie. Zaczyna gasnąć.
Proszę, nie gaśnij. Proszę.
– Wspominałaś o tym, że wpadła tu Mackenzie… – Ostrożnie próbuję odświeżyć jej pamięć, ponieważ, choć uwielbiam rozmawiać z Bryn, wolałabym nie dzwonić do jej siostry, długonogiej blond eksmodelki, która przebranżowiła się na organizatorkę imprez dla śmietanki towarzyskiej Nowej Anglii.
Pionowa zmarszczka znika, kiedy cienkie brwi mamy odsuwają się od siebie.
– Zapisałam jej zamówienie. – Rozgląda się po kwiaciarni i od jej ciemnych krótkich włosów odbija się blask rzucany przez girlandy świetlne, po czym okręca się na pięcie, lecz nagle zamiera, gdy dostrzega kratkę ogrodową z sukulentami. Kwiaty wypadają jej z rąk i padają niczym pióra u jej nagich stóp.
Staję między ostatnią wprowadzoną przez tatę zmianą w sklepie oraz moją patrzącą z szeroko otwartymi oczami matką. Ostrożnie łapię ją za ramię i uśmiecham się, chociaż moje serce bije z prędkością kilometra na sekundę. Jej źrenice rozszerzają się i kurczą, kiedy ona przygląda się mojej kwadratowej szczęce, głębokim dołeczkom w policzkach, delikatnym piegom oraz piwnym oczom, które są idealną mieszanką koloru jej i taty. Kalejdoskopowe, mówił niegdyś na nie mój ojciec, ponieważ obejmowały całą gamę odcieni, od szaroniebieskiego po bursztynowy, zielony i żółty.
– Przepraszam, ale czy my się znamy? – Marszczy brwi i najpierw spogląda na moją rękę, a następnie przenosi wzrok na wnętrze pustej kwiaciarni.
Z początku, kiedy zadawała mi takie pytanie, odpowiadałam: „To ja, mamo. Twoja córka”. Teraz jednak stwierdzam:
– Na imię mam Calanthe. – Odczekuję krótką chwilę, by się przekonać, czy to imię jej się z czymś skojarzy, jednakże jej spojrzenie pozostaje puste, a usta rozchylają się, gdy zaczyna wciągać szybciej powietrze. Puszczam ją, zdając sobie sprawę, że nie podoba jej się to, jak ją trzymam. – Pracuję tutaj. W twojej kwiaciarni.
Znów zaczyna oddychać spokojniej.
– Calanthe – wypowiada cicho trzy sylaby mojego imienia z uczuciem przywodzącym na myśl uznanie. Ka-lan-tee. – To ulubiony gatunek storczyków Nicka. Gdzie się podział ten mój mąż?
Serce mi pęka i jedna połowa roztrzaskuje się o zielone płytki, które wybrał mój tata, chcąc, by kojarzyły się z polem dzikiej trawy, a druga wisi na włosku w mojej klatce piersiowej.
– Dostarcza zamówienia.
Mama wygląda za okno sklepowe, za okrągłą naklejkę z logo, odchodzącą od szyby przy krawędziach.
– Został tu jego dostawczak.
– Te dostawy były w okolicy, Liso. – Nienawidzę zwracać się do niej po imieniu. Strasznie tego nienawidzę. Jednak w tej chwili jestem dla niej tylko dziwną sprzedawczynią, a nieznajomi nie nazywają byle kogo mamą. – A tak w ogóle, to poprosił mnie, żebym przypomniała ci, że za kilka minut zaczyna się twój ulubiony program. Mam pójść z tobą na górę i pomóc ci włączyć telewizor?
Mama patrzy na mnie, jakbym zaproponowała jej zrobienie sobie takich samych tatuaży z jeżykami.
– Muszę pracować.
– Tak właściwie, to właśnie po to tu jestem. – Zmuszam się do uśmiechu, który wypacza moje policzki i humor. – Żebyś mogła zrobić sobie przerwę.
– Nie ma nawet jeszcze południa.
– Nick nie chce, żebyś się przemęczała.
Ona kręci głową.
– Nie chciałabym zostać zwolniona w drugim tygodniu pracy. Proszę?
Jedną ogromnie długą minutę później ramiona mamy się rozluźniają.
– Okej.
Uśmiech wraca jej na twarz, ale jest on niepewny i zdecydowanie mniej promienny od tego, jaki mi posyła, kiedy wie, kim jestem.
Gestem wskazuję schody i mama rusza przede mną. Chociaż nalega, że nie muszę za nią iść, to nie daję jej wyboru.
Po tym, jak sadzam ją na kanapie przed telewizorem wyświetlającym właśnie program „Diners, Drive-Ins and Dives”1, idę po koktajl leków, które przepisał jej doktor Kim podczas naszej ostatniej wizyty – tabletki te mają regulować, blokować i uwalniać różne substancje w jej mózgu.
– Twój zestaw witamin.
Jeśli mama zastanawia się, z jakiego powodu musi brać ich tyle albo dlaczego podaje je jej nowa sprzedawczyni, to nie daje tego po sobie poznać. Po prostu połyka je grzecznie.
Chcę pocałować ją w czoło i powiedzieć, że ją kocham, ale to by ją przestraszyło, więc zmuszam się do wyprostowania i ruszam w kierunku drzwi.
– Jakie ładne szpilki. Moja córka uwielbia buty.
Tak bardzo chciałabym, by była świadoma, że to ja jestem ową córką, skoro pamięta o jej istnieniu.
Mama robi szybki wdech.
– Kaktusy! Mackenzie Fielding potrzebuje na dzisiaj kaktusów. Całe mnóstwo. Możesz przekazać to Nickowi?
Przepełnia mnie niepokój.
– Kaktusy? Jesteś pewna?
Mama kiwa głową, zagłębiając się w poduszkach na kanapie.
– Formularz zamówienia leży przy kasie.
– Okej.
Po włączeniu aplikacji monitorującej schodzę znów na dół i rzeczywiście odnajduję formularz. Czytając go, otwieram szerzej oczy. Mackenzie dała nam budżet o wysokości dziesięciu tysięcy dolarów i – według przyczepionego do formularza zszywką paragonu – zapłaciła już połowę. To więcej, niż udało nam się zarobić przez cały poprzedni miesiąc.
Co prawda całość nie pójdzie na nasze konto bankowe, ponieważ musimy kupić kwiaty i donice, żeby zrealizować zamówienie, ale i tak… Dziesięć tysięcy dolarów.
Sprawdzam adres dostawy, by określić czas podróży i odkrywam, że będę musiała dostarczyć rośliny w okolice Brookline. Po tym postanawiam napisać do Mackenzie i dowiedzieć się dokładnie, czego potrzebuje, ponieważ „kaktusy” to dość szeroka kategoria.
JAChcesz jakiś konkretny gatunek, czy wolisz mieszankę? I w jakim kolorze mają być donice?
MACRAZYKolor przewodni to chartreuse.
Chartreuse? Kiedy sprawdzam, co kryje się za tym słowem, na ekranie mojego telefonu wyświetla się kolejna wiadomość.
MACRAZYPotrzebuję ich na szóstą, więc bądź o czwartej.
Mam trzy godziny na znalezienie kaktusów o wartości dziesięciu tysięcy dolarów oraz doniczek w neonowym zielonym kolorze.
Ja pieprzę.
Po obdzwonieniu każdej szkółki roślin oraz hurtowni ogrodniczej w okolicy, żeby zamówić wszystko, czego potrzebowałam na to wielkie wydarzenie organizowane przez Mackenzie, wchodzę po rozklekotanych schodach do mieszkania pani Fiony znajdującego się na poddaszu. W ręce trzymam pudełko z lukrowanymi donutami.
Ta kobieta ma ogromny apetyt na słodycze, co nie jest problemem dentysty, ponieważ i tak pozbyła się większości uzębienia w młodości, kiedy łykała za dużo pigułek. Jednakże już od lat nie zażywa narkotyków i chociaż nazwać ją można największą plotkarą w okolicy, to jest też najbardziej troskliwą osobą, jaką znam.
Pukam do drzwi i czekam, aż sąsiadka otworzy co najmniej dwadzieścia zamków, mamrocząc pod nosem o tym, żeby to lepiej było coś ważnego, ponieważ jej układanka słowna sama się nie rozwiąże.
– Dzień dobry, pani Fiono.
Kobieta podejrzliwie spogląda zmrużonymi oczami na kartonowe pudełko w kropki.
– No dalej, gadaj. Czego potrzebujesz, Callie?
– Żeby została pani na kilka godzin z mamą. – Podnoszę karton, by znalazł się na wysokości jej oczu. – Mam dużą dostawę i…
– Jest pełne?
Uśmiecham się, ponieważ rzeczywiście kiedyś sprezentowałam jej duże opakowanie z cukierni z jednym wysuszonym donutem w środku.
– Jest ich dwanaście. Jedenaście dla pani. Jeden dla mamy.
Pani Fiona pociąga nosem, po czym okręca się na pięcie w kapciach wyglądających, jakby zostały zrobione ze skóry szopa. Podnosi telefon komórkowy ze swojego niskiego fotela przykrytego dzierganą narzutą, a następnie wraca do mnie ciężkim krokiem. Ściska w dłoni pęk kluczy, który zyskałby uznanie dozorcy z mojego liceum.
Przytuliłabym ją, gdybym nie bała się o to, że rozgniotłabym wypieki na swojej białej sukience z ażurowej bawełny haftowanej. Przebrałam się w nią, żeby wpasować się w przyjęcie organizowane przez Mackenzie, ponieważ jego motywem przewodnim chyba był Dziki Zachód. Nie zamierzam, co prawda, na nim zostać, ale postanowiłam ubrać się tak, by się nie wyróżniać. Nawet wygrzebałam z szafy mojej mamy kowbojki oraz kapelusz filcowy, które zbierały tam kurz.
Podczas gdy pani Fiona zamyka drzwi, ja wracam do mieszkania, żeby poinformować mamę o tym, że coś się stało z Wi-Fi sąsiadki, więc przyjdzie do nas, by skorzystać z sieci.
Mama przenosi wzrok na książkę kucharską, którą kładę jej na kolanach. Chociaż nie piecze już zbyt często, to nadal uwielbia przeglądać zawartość swojej cennej biblioteczki.
– Nasza sąsiadka?
– Pani Fiona. Mieszka nad nami. To ona nieco zbyt głośno nastawia telewizor.
Kiedy mama zerka na sufit, jakby próbowała zobaczyć naszą niedosłyszącą sąsiadkę, ja kładę pudełko z cukierni na stoliku kawowym.
– Jak się masz, Liso? – Pani Fiona wchodzi do pokoju, brzęcząc kluczami zawieszonymi na smyczy jej szyi.
Mama wygląda na przestraszoną.
– Eee…
– Jestem Fi, stuknięta staruszka z góry migająca się od wiecznego odpoczynku.
Na twarzy mamy pojawia się niepewny uśmiech łagodzący jej rysy.
– Miło cię poznać, Fi. Podobno masz problemy z Internetem.
Pani Fiona i ja zerkamy po sobie, po czym sąsiadka znów przenosi wzrok na mamę.
– Wiesz, jak to jest ze staruszkami i technologią.
Mama po prostu dalej się uśmiecha, ale obecność tej paplającej nieznajomej wyraźnie ją niepokoi.
– Zobaczymy się później. – Próbuję pocałować ją w policzek, lecz ona się odsuwa.
– Przepraszam, ale… – Przygląda mi się tak uważnie, że jej źrenice się zwężają. – Przepraszam, ale kim… kim ty jesteś?
Obfita pierś pani Fiony unosi się, kiedy ta wzdycha ciężko ze współczuciem.
Nie mogę się odezwać z powodu guli, która podeszła mi do gardła, więc po prostu posyłam mamie uśmiech. Jednak gdy tylko staję plecami do niej, kąciki moich ust opadają.
Pani Fiona dotyka mojej dłoni swoimi sękatymi palcami.
– Zajmę się nią.
Kiwam głową.
– Powinnam być w domu najpóźniej o siódmej.
– Callie, zajmę się nią – powtarza łagodnym głosem, dając mi pozwolenie na to, bym nie czuła poczucia winy z powodu tego, że zostawiam ją z tak frustrującą robotą.
Zdejmuję torbę i kowbojski kapelusz z kołka przy drzwiach, po czym zahaczam o kwiaciarnię, by upewnić się, czy wszystkie światła są wyłączone. Następnie ruszam w kierunku samochodu dostawczego.
Cztery godziny później, z samochodem pełnym roślin, które prawdopodobnie mogłyby wyrządzić mi poważną krzywdę, gdybym zahamowała zbyt gwałtownie, docieram przed masywną bramę. Opuszczam szybę po swojej stronie i wciskam guzik domofonu. Sygnał rozbrzmiewa raz i ktoś niemal od razu odpowiada, każąc mi powiedzieć, co tu robię.
Wyjaśniam, że przyjechałam z roślinami dla Mackenzie Fielding.
Co zaskakujące, brama nie otwiera się zaraz po tym. Zamiast tego do mojego samochodu podchodzi mężczyzna w ciemnym garniturze, okularach przeciwsłonecznych i ze słuchawką w uchu. Robi zdjęcie tablicy rejestracyjnej, a następnie mojej twarzy. Chociaż nie widzę jego oczu zza ciemnych szkieł, to czuję, że przygląda się uważnie mi oraz mojej kolczastej świcie.
– Calanthe Bloom – odczytuje z ekranu telefonu.
Najwyraźniej ma jakiś niezły program do rozpoznawania wizerunku.
Naciska coś na ekranie telefonu i brama zaczyna otwierać się z pomrukiem.
– Może pani pojechać dalej i zaparkować obok różowego samochodu.
Różowego samochodu? Rzeczywiście, na końcu bardzo długiego i krętego podjazdu znajduje się dokładna replika kabrioletu Barbie. To różane paskudztwo z pewnością należy do żony potentata, który z kolei jest właścicielem tej rezydencji godnej miana pałacyku.
Oby Macrazy nie oczekiwała, że budżet, jaki przeznaczyła na kaktusy, będzie obejmował więcej niż jedno lub, co najwyżej, dwa pomieszczenia w tym domu, ponieważ miałam za mało czasu, by się targować, a wybór był bardzo ograniczony.
Parkuję obok zabawkowego auta i gaszę silnik. Po chwili wyskakuję z pojazdu i ląduję na żwirze, który jest tak oślepiająco biały, że całkiem serio się zastanawiam, czy te kamyczki są codziennie myte pod ciśnieniem.
Kiedy klon Jacka Reachera podjeżdża do mnie w lśniącym czarnym wózku golfowym – zapewne nieodłącznym elementem takiej rezydencji, zważywszy na długość samego podjazdu – ja otwieram tylne drzwi furgonetki.
– Mój wózek platformowy nie da rady na tym żwirze. – Skinieniem głowy wskazuję wnętrze swojego samochodu. – Czy mogłabym skorzystać z twoich rąk?
A wyglądają one tak, jakby były w stanie rozerwać rękawy jego marynarki.
Mężczyzna mówi coś do małego mikrofonu przy ustach, posługując się językiem, który brzmi jak mieszanka hiszpańskiego i arabskiego.
Minutę później Mackenzie wychodzi pewnym krokiem z rezydencji wraz z dwoma przystrojonymi w garnitury kulturystami.
– Spóźniłaś się godzinę i trzynaście minut, Kalia!
Zgrzytam zębami.
– Jechałam w godzinach szczytu. Były korki – kłamię. Gardzę przezwiskiem, które dla mnie wymyśliła, kiedy poznałam Bryn na koncercie. Miałyśmy wtedy sześć lat. Joslyn wzięła ze sobą córkę, ponieważ Mackenzie nie chciała opiekować się siostrą, a ona sama musiała tam być, ponieważ miała romans z perkusistą zespołu. Ja znalazłam się na wydarzeniu, gdyż rodzice uwielbiali dzielić się ze mną miłością do muzyki. – Wiesz, jak jest.
– Tak właściwie, to już nie. Dzięki Saulowi wszędzie jeżdżę z eskortą policyjną. – Można by pomyśleć, że to ona bierze ślub z tym facetem. – Więc, co nam przywiozłaś?
– Najlepsze, co oferuje Arizona. – Zamaszystym ruchem wskazuję wnętrze samochodu. – Ta-dam.
Jej kościste ciało sztywnieje tak bardzo, jak karnegia2, którą musiałam położyć na płasko w furgonetce.
– Co. To. Kurwa. Jest?
– Kaktusy.
Mackenzie zrywa ze swojego zadartego nosa okulary przypominające oczy karalucha i morduje wzrokiem biedne rośliny.
– Ja, kurwa, nie zamawiałam kaktusów. Zamawiałam kwiaty w kolorze kremowym i chartreuse. – Zamyka oczy i wyrywa się z niej piskliwy pomruk, przez który brzmi jak wściekły pies w rui. – Zabiję swoją siostrę.
Kładę zaciśniętą w pięść dłoń na biodrze, czując pulsowanie w żyłach.
– A co ma do tego Bryn?
Z jej wyszminkowanych na wysoki połysk ust wydobywa się kolejne piskliwe stęknięcie.
– Przekonała mnie, że uda ci się dostarczyć nam to, czego potrzebowaliśmy, ale, kurwa, oczywiście, tak się nie stało. Ty i twoja matka, która ma gówno zamiast mózgu…
Zanim zdążę ocenić konsekwencje uderzenia Mackenzie przed trzema prawdopodobnie uzbrojonymi mężczyznami, moja dłoń ląduje z plaskiem na jej policzku. Nieważne. Jestem tak wkurzona, że zwaliłabym tych facetów z nóg jednym uderzeniem opuncji, gdyby któryś z nich choćby próbował mnie dotknąć.
– Nie mów tak o mojej matce. Nigdy.
Łapiąc się za policzek, Macrazy syczy:
– Dorian, pokaż temu szkodnikowi i jej…
Słyszę kliknięcie i odskakuję, spodziewając się, że właśnie ktoś odblokował broń. Lecz wtedy dostrzegam czarny elegancki samochód i ogromnego mężczyznę opuszczającego miejsce kierowcy. Myślałam, że rozmiary karnegii są imponujące, dopóki nie zobaczyłam Reachera, ale zarówno roślina, jak i ochroniarz bledną w porównaniu z bestią w białej koszuli i czarnym garniturze.
Ten mężczyzna także kryje spojrzenie za okularami przeciwsłonecznymi, a jednak czuję, że mierzy mnie wzrokiem, od szpiczastych czubków moich kowbojek po falbaniasty rąbek sukienki. Nieznajomy przygląda mi się niespiesznie, jakby liczył hafty prowadzące do skromnego dekoltu w kształcie V wiązanego na szyi. Zatrzymuje wzrok na moim obojczyku, po czym przenosi go na luźno zwisający sznurek kowbojskiego kapelusza, aż wreszcie patrzy mi prosto w oczy.
Robię maleńki krok w tył – choć może to moc jego spojrzenia mnie zdmuchuje. Wiem tylko tyle, że w jednej chwili stoję twardo w miejscu, a w następnej czuję, jak otwarte drzwi mojej furgonetki wbijają mi się w pośladki.
Z oczu Macrazy płyną łzy, a ponieważ ta dziewczyna ma tyle uczuć, co paznokieć akrylowy, to z pewnością są one na pokaz.
– Co się dzieje? – głos nowo przybyłego przecina powietrze. Przywodzi mi na myśl ostre krawędzie i cichą stal.
Cofam się o kolejne pół centymetra.
– To jest przyjaciółeczka Bryn. Ta, która prowadzi kwiaciarnię, Boom Boom.
– Bloom’s Blooms – mamroczę pod nosem i od razu żałuję, że powiedziałam tym ludziom, gdzie pracuję.
Chociaż z drugiej strony na furgonetce widnieje logo sklepu, a Reacher ma moje nazwisko i zdjęcie. Nie zdziwiłabym się, gdyby ukrywał na telefonie także historię mojej przeglądarki i grupę krwi. Mogę się założyć, że wie nawet o mojej zabójczej alergii na przegrzebki oraz jakich podcastów lubię słuchać najbardziej.
– Ona wszystko zniszczyła, a teraz…
Kolejne łzy spadają na idealnie okrągłe usteczka Mackenzie.
– Zaszło nieporozumienie – cedzę przez zaciśnięte zęby.
– Czemu spoliczkowałaś pannę Fielding?
To pytanie sprawia, że kąciki ust Macrazy unoszą się, tworząc pełen zadowolenia uśmiech.
Prostuję się.
– Z całym szacunkiem, ale to nie twoja sprawa.
Reacher mówi coś w tym ich dziwnym języku i twarz nieznajomego się wyostrza. Marszczę brwi, ponieważ mężczyzna wydaje mi się znajomy, chociaż nie potrafię stwierdzić, z kim kojarzy mi się ta blada skóra oraz zaczesane czarne włosy i…
O.
Mój.
Boże.
Zerkam na jego tablice rejestracyjne, po czym znów przenoszę wzrok na Tariana Hadeza.
Tariana „Zamordowałem Swojego Własnego Ojca” Hadeza. Tariana „Nieuważni Przechodnie Mogą Żreć Mój Zderzak” Hadeza.
Chociaż w szkółce roślin wydałam całą zaliczkę i jeszcze trochę, to okręcam się na pięcie i zamykam drzwi furgonetki. Jutro zrobię ogromną wyprzedaż kaktusów. Poproszę Logana, żeby postawił mi kilka butelek tequili, dzięki czemu to wydarzenie przebiegnie w milszej atmosferze.
– Tak mi przykro, Tarian.
Choć jestem odwrócona do niej plecami, to praktycznie słyszę, jak Mackenzie wydyma wargi.
– Jak masz na imię, Calamity3? – Głos Tariana rozbrzmiewa tuż przy moich plecach, przez co przeszywa mnie dreszcz.
Spoglądam na niego kątem oka. Czy on nazwał mnie tak, ponieważ nasze pierwsze i – oby – ostatnie spotkanie było nieco katastrofalne, czy może z powodu mojego stroju?
– Jestem nikim, panie Hadez. Niech pan zapomni, że się poznaliśmy. – Podchodzę do drzwi od strony kierowcy i rzucam znad ramienia: – Mackenzie, oddam twoje pieniądze Bryn, jak się z nią zobaczę. Hasta la vista.
Czy ja naprawdę właśnie powiedziałam „Hasta la vista”? Zapewne jest to lepsze od tego, co Logan zawsze mi mówi, gdy wychodzę z jego baru, czyli: „Nie pozwól, aby drzwi uderzyły cię tam, gdzie Bóg cię rozdzielił”. Jest to jego ulubione pożegnanie, co idealnie do niego pasuje, jako że jest prawdziwą południową pięknością.
Próbuję zamknąć za sobą drzwi samochodu, ale one ani drgną. Podnoszę wzrok i moje spojrzenie pada na przyczynę tego problemu. A raczej na okulary przeciwsłoneczne tej przyczyny.
– W twojej furgonetce zostały ozdoby na moje przyjęcie zaręczynowe.
– Twoje przyjęcie zaręczynowe? – To on bierze ślub? Z kim? Zerkam znów na Mackenzie, która patrzy na Tariana, jakby chciała wylizać jego twarde ciało, po czym robię głośny wdech, ponieważ wreszcie to do mnie dociera. – Och, wow.
Jego czarne brwi unoszą się, a następnie znowu się wyrównują.
– Wow?
Wzruszam ramionami.
– Rób, jak chcesz.
Usta Tariana drgają, układając się w – jak zakładam – uśmiech, ale ciężko stwierdzić, czy faktycznie tak jest, ponieważ nie widzę jego oczu.
– Więc naprawdę chcesz te kaktusy?
Nie odrywając ode mnie wzroku, zniża głos i szepcze:
– Naprawdę chcę te kaktusy, Calamity.
– Mam na imię Calanthe.
Tym razem nie ma wątpliwości co do tego, że jego usta wykrzywiają się w uśmiechu, ponieważ oba kąciki nieco się unoszą. Tarian Hadez – mężczyzna, który zarabia na życie, wydając wyroki śmierci, uśmiecha się do mnie. Jest to przerażające, gdyż drapieżniki okazują zadowolenie tylko wtedy, gdy wyczuwają następną okazję do morderstwa.
Nie zwiększając przestrzeni między nami, otwiera drzwi na oścież. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak uwięziona.
– Zdaje się, że już się poznaliśmy, Calamity – stwierdza Tarian nadzwyczaj uprzejmym głosem.
Spoglądam na niego zmrużonymi oczami i próbuję wymyślić mu jakiś przydomek, skoro on tak bardzo się upiera przy tym, który mi nadał. Nigdy jednak nie wypowiem na głos tych, które przychodzą mi do głowy. Raczej lubię mieć wnętrzności wewnątrz mojego ciała.
– Mam bardzo pospolitą twarz.
W myślach pokazuję mu środkowy palec. Wyskakuję z furgonetki i wzbijam w powietrze biały pył ze żwiru, który opada na jego czarne, lśniące, eleganckie mokasyny. I dobrze mu tak za to, że nie przemieścił dalej swoich dużych stóp godnych klauna.
– Hmm. – Robi krok w tył, a kącik jego ust znów się unosi. – To ty zaatakowałaś wczoraj mój samochód różą.
Prycham.
– Chyba trochę przesadzasz, twierdząc, że go zaatakowałam.
– Więc to pamiętasz?
– Pamiętam tyle, że prawie zostałam przejechana przez fraj… ferrari. – Czuję ciepło na szyi i zaczynam pocierać ją maniakalnie.
Spomiędzy jego rozchylonych ust błyskają zęby.
– Tak właściwie, to było to bugatti.
– Na róży siedział pająk – mamroczę pod nosem.
– Biedny pająk.
– Próbowałam uratować mu życie. – Żałuję, że nie założyłam swoich najwyższych koturn, ponieważ teraz muszę odchylać głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu w oczy. – W każdym razie powinnam zacząć wnosić te kaktusy do twojego domu, zanim Mackenzie postanowi mnie dekapitować.
Kapelusz zsuwa się z mojej głowy i opada między łopatki, gdzie się zatrzymuje dzięki przyczepionemu do niego sznurkowi. Po utrzymaniu kontaktu wzrokowego z Tarianem na tyle długo, by mu pokazać, że nie zastraszył mnie aż tak, przechodzę na tył furgonetki i otwieram drzwi.
Mackenzie puszcza rozjaśnione końcówki swoich długich włosów, którymi wcześniej się bawiła.
– Co ty robisz?
– Pan Hadez poprosił mnie, żebym rozładowała kaktusy. To właśnie robię. – Podnoszę opuncję.
Niebieskie oczy Macrazy, które nie są nawet odrobinę zaczerwienione po piętnastosekundowej sesji płaczu, otwierają się szerzej.
– Tarian, one nie spodobają się Saulowi.
Chwila, chwila, chwila. Saulowi?
– Zadowalanie go należy do obowiązków pani matki, panno Fielding, a nie do moich. A poza tym to jest mój dom, więc ja decyduję o tym, jak go udekoruję.
Chwytam mocniej doniczkę, zdając sobie sprawę z tego, że zupełnie opacznie zinterpretowałam sytuację. Teraz już rozumiem, czemu Tarian wyglądał, jakby nie wiedział, o co mi chodziło, kiedy powiedziałam „rób, jak chcesz”. Najwyraźniej nie jest zainteresowany Macrazy.
– Nie chcę przeszkadzać, ale powiedzcie mi, dokąd mam je zanieść?
– Panna Fielding ci pokaże.
Właściciel ogromnej rezydencji i równie ogromnych butów zdejmuje marynarkę, składa ją starannie i rzuca na tylne siedzenie wózka golfowego. Rozpina jedną złotą spinkę do mankietów, a następnie drugą, po czym podciąga rękawy.
To nie jest striptiz, ale z jakiegoś powodu to, jak przeciąga każdy z gestów, sprawia, że jego ruchy wydają się całkowicie wyuzdane. Tarian ma naprawdę ładne przedramiona – długie, z umiarkowanie zarysowanymi mięśniami oraz oprószone ciemnymi włosami. Pewnie wyrzeźbił je tak, kiedy bił niewinnych ludzi i dusił słabszych od siebie.
Już zaczynam się odwracać, lecz wtedy dostrzegam tatuaż biegnący od jego nadgarstka do łokcia, a następnie znikający pod prostym mankietem jego podwiniętego rękawa. Czy to są słowa? Zdania? Kolejne podobne pasmo liter znajduje się na jego lewej ręce.
– Calanthe! – Mackenzie pstryka palcami przed moją twarzą, a ja podskakuję i kolec opuncji wbija mi się w ramię.
Dobrze mi tak za to, że pożerałam wzrokiem mordercę. Najwyraźniej Macrazy ma na mnie zły wpływ.
Skupiam całą swoją uwagę na narzekającej blondynce i idę za nią drogą wyznaczaną przez stukot jej szpilek.
Kiedy docieramy do szeroko otwartych drzwi wejściowych rezydencji, Mackenzie stwierdza:
– Co prawda Tarian wykazał się niedorzecznym miłosierdziem, ale ty serio nawaliłaś na całej linii, więc nie spodziewaj się, że zatrudnię cię jeszcze kiedykolwiek do czegokolwiek.
To nie było miłosierdzie; Tarian po prostu chciał zagrać Saulowi na nosie. I dlatego też zaczynam się zastanawiać, czy ona ma urojenia, ponieważ chce widzieć dobro w szefie mafii, czy może naprawdę jest tak naiwna.
– Cóż, cholerka – mówię. – A ja tak bardzo liczyłam na partnerstwo.
– Nie ma mowy.
A więc jest po prostu tępa.
Jej buty na wysokim obcasie stukają o podłogę hallu wyłożonego matowym beżowym kamieniem z maleńkimi naturalnymi wgłębieniami – trawertynem. Skąd znam tę nazwę? Tata miał obsesję na punkcie kanału HGTV i w jednym z tysięcy odcinków programów, które razem oglądaliśmy, pokazano budynek zrobiony w całości z tego materiału. Postanowił, że kiedy już wybuduje wymarzony dom dla siebie i mamy, to będzie on wyłożony właśnie trawertynem.
Czuję ucisk w sercu na tę myśl.
Nie zdaję sobie sprawy z tego, że się zatrzymałam, dopóki niski, zachrypnięty głos nie szepcze mi niemal do ucha:
– Pierwsza rzecz, jaką większość kobiet dostrzega po przejściu przez próg mojego domu, są drogocenne dzieła sztuki zdobiące ściany albo to, jak rozległy jest hall, ale ty, Calamity, zdajesz się oczarowana moją podłogą.
– Spodziewałam się zobaczyć tu ogień piekielny albo kamień spływający krwią.
Ten mój mroczny żart chyba wprawił Tariana w kompletne osłupienie. Co prawda, nie spodziewałam się ujrzeć kałuż krwi albo płomieni, ale też nie sądziłam, że bezwzględny zabójca będzie miał coś wspólnego z moim ukochanym ojcem.
– Ach, tak właściwie to opisałaś mój loch. Mogę cię po nim oprowadzić, jak już skończymy wypakowywać ozdoby na przyjęcie. – Brzmi, jakby mówił poważnie, ale to niemożliwe, prawda?
Łamię sobie głowę, czy mogłabym mu odmówić w grzeczny, acz stanowczy sposób, kiedy dostrzegam zielonkawą – przepraszam, w kolorze chartreuse – doniczkę, którą trzyma w jednej ręce. To mi mówi wiele o jego dłoniach. Oraz o nim samym. Nigdy bym nie pomyślała, że Tarian Hadez kiwnie palcem, a co dopiero pięcioma.
Może nazwanie frajerem tego mężczyzny z ponętnymi przedramionami i długimi palcami było nieco okrutne.
On zabił swojego ojca, Calanthe! – krzyczy moje sumienie. – Nie daj się oszukać. Prawdopodobnie pomaga ci po to, żeby szybciej się ciebie pozbyć.
Znajdujący się za nim Reacher niesie cztery donice, jakby były w nich najzwyczajniejsze paprocie, podczas gdy dwóch pozostałych ochroniarzy dźwiga karnegię.
– Calanthe! – Piskliwy głos Macrazy odbija się od wysokich na dwa piętra sufitów oraz zbryzganych farbą płócien.
– Idę. – Z westchnieniem wchodzę za panną w fuksjowym garniturze do kolejnego rozległego pomieszczenia znajdującego się tuż przy ogromnym hallu. Oświetlany od tyłu blok kwarcu rozciąga się od jednego końca pomieszczenia do drugiego, a otaczają go dwa tuziny krzeseł.
Możliwe, że Tarian nie lubi rozgłosu, ale rozmiary tej posiadłości oraz gigantyczna liczba mebli malują obraz osoby towarzyskiej. Zastanawiam się, kto – poza wspomnianymi wcześniej kobietami – jest zapraszany do tej ogrodzonej rezydencji. Inni mieszkańcy Atlantis? Koledzy mafiosi?
– Postaw tego kaktusa tutaj. – Macrazy wskazuje sflaczałym palcem drugą stronę kwarcowego stołu zastawionego złotymi sztućcami, wysokiej jakości porcelaną oraz kieliszkami do wina w kolorze ametystu.
Kiedy stawiam kaktusa na lśniącym kwarcu, udaje mi się wyliczyć, że stół jest przygotowany dla ośmiu osób. Mackenzie wydała dziesięć tysięcy na kwiaty na małą kolacyjkę? Kto ma takie…
Saul. Saul ma. Lub raczej Tarian, skoro to jest jego dom.
– Nieładnie jest się gapić – syczy Mackenzie, podczas gdy mężczyźni stawiają karnegię obok opuncji.
Mogłabym założyć się o mój dom, a raczej sklep, że Mackenzie gapiła się znacznie bardziej za pierwszym razem, kiedy tu weszła.
– Jejku, przecież nie przeprowadzam rekonesansu, żeby później się tu włamać.
– Miło to słyszeć.
Ku mojemu zaskoczeniu Tarian nadal ma na nosie okulary przeciwsłoneczne. Czyżby martwił się o to, że mogłabym zrobić sobie z nim zdjęcie, które odsłoniłoby czerń jego duszy, skoro oczy są jej oknami i takie tam? A może coś jest nie tak z jego spojrzeniem?
– Ale jeśli miałabyś mnie okraść, to co byś wzięła?
Co za dziwne pytanie. Nie odrywając od niego wzroku, stwierdzam:
– Nic. Nie masz niczego, co bym chciała.
– Każdy chce czegoś ode mnie.
– Chcę odzyskać ojca. Potrafi pan ożywiać zmarłych, panie Hadez, czy może nie jest to w zakresie pańskich podobno boskich mocy?
Z Mackenzie wydobywa się zduszony śmiech.
Tarian wzdycha.
– Kiedy zmarł?
Czy spodziewałam się, że powie: „Prowadź na cmentarz?”. Nie. Czy myślałam, że poprosi o szczegóły? Też nie.
– Dwa lata temu – odpowiada za mnie Mackenzie. – Chyba na zawał, co? Och, chwila, nie. To był tętniak. Bryn wspominała coś o tym, że mózg mu wybuchł.
Ogromna jadalnia znika i myślami wracam do ciasnego szpitalnego pokoju, gdzie stoję z mamą i lekarzem, który tłumaczy nam, że chociaż serce mojego ojca nadal bije, to aktywność mózgu ustała.
Mrugając, przeganiam to wspomnienie, po czym mrugam jeszcze raz, by pozbyć się napływających mi do oczu łez. Następnie wychodzę z rezydencji i idę w kierunku furgonetki, koncentrując się na tym, by jak najszybciej zakończyć ten dzień. Wkrótce, dzięki pomocy innych, kwarcowy stół Tariana przypomina pustynię Mojave.
Ponieważ mam wrażenie, jakby sznurek kapelusza mnie dusił, zdejmuję nakrycie z głowy.
– To były ostatnie sztuki, Mackenzie.
Chociaż nie znoszę tej kobiety, to muszę przyznać, że ma talent. Nie tylko zgniotła ciasteczka i rozsypała je wokół kaktusów, tak by przypominały piasek, ale także ustawiła na stole złote świeczki imitujące wydmy. Efekt zapiera dech w piersiach. Szczególnie w momencie, w którym widać zachód słońca za znajdującym się tu oknem panoramicznym, wychodzącym na rozległy ogród.
– Chcesz uregulować rachunek teraz, czy może wolisz przyjechać do kwiaciarni z pieniędzmi jutro? – pytam.
Mackenzie nawet nie podnosi wzroku znad żarłocznego płomienia zapalniczki, którą właśnie przechyla.
– Uregulować rachunek? Pomyliłaś moje zamówienie, Kalio, więc nie będzie żadnego regulowania rachunku. Masz szczęście, że pozwalam ci zachować depozyt.
Otwieram szeroko oczy.
– Wydałam więcej niż pięć tysięcy na to, co kupiłam.
– Nie mój problem.
– A jednak. Przyjęłaś dostawę, więc powinnaś zapłacić resztę.
– Pan Hadez ją przyjął. Nie ja. – Jej usta rozciągają się w okrutnym uśmiechu, a zęby lśnią w świetle świec. – Jeśli chcesz resztę pieniędzy, to idź go błagać.
Ściskam w dłoni sznurek kapelusza.
– W takim razie przyjadę tu jutro po kaktusy. – Może i mam mało pieniędzy, ale nie zamierzam nikomu rzucać się do stóp, szczególnie Hadezowi. Zresztą Tarian pewnie by mnie odstrzelił, i to dosłownie.
– Jasne. Tylko musisz tu być przed przyjazdem śmieciarki.
– Planujesz wyrzucić te rośliny?
Mackenzie wzrusza jednym ramieniem.
– Ja nie bawię się w recykling dekoracji imprezowych. A poza tym pustynny szyk nie jest obecnie modny. – Wycofuje się, by móc podziwiać swoją pracę. – Masz szczęście, że jestem świetna w tym, co robię. A teraz spadaj stąd. Impreza niedługo się zacznie, a ciebie nie ma na liście gości.
Chłód Macrazy sprawia, że nie mogę oderwać butów od podłogi w kolorze dymu.
– Sio! – Wyciąga w moim kierunku dłoń i porusza swoimi palcami z akrylowymi paznokciami w kolorze ostrego różu, pasującymi do garnituru, który ma na sobie. Tylko jedwabna koszulka pod nim nie jest różowa.
Mam ochotę podrapać tę jej twarz byłej królowej piękności, ale postanawiam być ponad to. Uznaję też, że chociaż nie zamierzam błagać o pieniądze, to poproszę Reachera, by schował gdzieś moje rośliny, żebym mogła odebrać je jutro rano.
Wychodząc z jadalni, wpadam na Tariana.
– Kurwa – mamrocze on pod nosem, odruchowo kładąc dłoń na dolnej części moich pleców, by powstrzymać mnie przed upadkiem.
Próbuję wysunąć się z jego ramion, ale dłoń mężczyzny jest niczym stalowy pręt.
– Przepraszam – mówię cicho, przełykając złość, która pali mnie w gardło tak jak Atantitariany Logana wypite przeze mnie poprzedniej nocy. To uczucie wraz z korzennym, skórzanym zapachem wydobywającym się z odsłoniętej skóry nad rozpiętym kołnierzem Tariana sprawia, że kręci mi się w głowie i żołądek mi się przewraca. – Eee, panie Hadez, może mnie pan już puścić.
Jednak on tego nie robi.
Popycham go. Jednak ten facet najwyraźniej jest zdeterminowany, by sprawdzić, jak daleko może się posunąć, ponieważ ani drgnie.
Odchylam głowę i cedzę przez zaciśnięte zęby:
– Proszę, kurwa, mnie pu… – Słowo „puścić” przemienia się w płytki wdech, kiedy spoglądam mu w oczy.
Głośny wdech Calamity przebija się przez szum w moich uszach. Czy moja magia…
– Są czarne – mówi dziewczyna, marszcząc nos.
– Proszę?
– Twoje oczy. Są czarne.
Wtedy sam spoglądam w jej oczy, które są koloru lasu podczas zachodu słońca – mieszanka bursztynu, złota i zieleni. Te barwy mienią się, kiedy ona przygląda mi się w sposób, na jaki większość ludzi by się nie odważyła. Szczególnie ta część z nich, która odczuwa instynkt przetrwania.
– Czy spodziewałaś się, że… Jak ty to wcześniej ujęłaś? – Przesuwam wzrokiem po piegach pokrywających delikatnie jej policzki oraz ledwo widocznych dołeczkach w policzkach, po czym patrzę na jej wydatne usta. – Będą spływały krwią?
– Nie. Może. – Calamity przygryza wargę zębami, których śnieżnobiały kolor jeszcze bardziej uwydatnia koralowy odcień jej ust. – Na każdym zdjęciu, jakie widziałam, masz okulary przeciwsłoneczne, więc myślałam, że może być z nimi coś nie tak.
Istnieje mnóstwo plotek co do tego, czemu mieszkańcy Atlantis zakrywają oczy i niektóre są bliżej prawdy od innych.
– Masz w zwyczaju oglądać moje zdjęcia?
– Nie. Z całą pewnością nie. – Dziewczyna ponownie marszczy nos, jednakże na jej szyi i policzkach pojawia się rumieniec.
– Teraz, kiedy już odkryłaś, że moje oczy nie są czerwone, chciałabyś zostać na kolację?
Czuję pod swoją ręką, jak jej puls przyspiesza, jak serce uderza w jej żebra i wstrząsa moimi kośćmi.
– Naprawdę powinnam wracać do domu. – Zerka na znajdujące się za mną drzwi wejściowe, które zostawiłem szeroko otwarte.
– Z pewnością jesteś w takim wieku, że nie musisz być w domu o konkretnej godzinie?
Calamity znów skupia się na mnie.
– Z pewnością, bo mam dwadzieścia cztery lata. Ale ktoś na mnie czeka.
– Kto? – pytam, po czym zastanawiam się, dlaczego, u licha, mnie to obchodzi. Ponieważ mnie odrzuciła, chociaż nikt nigdy tego nie zrobił? Ponieważ na samą myśl, że miałaby pobiec teraz do domu do jakiegoś idioty, krew się we mnie gotuje?
– Ktoś. Dzięki za – wskazuje w kierunku jadalni – wyrozumiałość.
W jej policzkach pojawiają się dołeczki, jakby powstrzymywała się od powiedzenia czegoś więcej. Jednakże najwyraźniej uznaje, że nie chce już ze mną rozmawiać, gdyż z jej ust nie wydobywa się żadne kolejne słowo, kiedy próbuje się wycofać.
Zazwyczaj nie trzymam nikogo wbrew jego woli – cóż… nikogo, kogo nie zamierzam zabić – lecz z jakiegoś powodu nie potrafię puścić tej kobiety. Gdyby nie obchodziło mnie to, czy ją przestraszę, to przysunąłbym ją jeszcze bliżej siebie. Na samą myśl czuję napięcie w jajach, a mój fiut zaczyna napierać na rozporek w moich spodniach. Ostatnio doświadczyłem takiego pożądania… Nie potrafię sobie nawet przypomnieć, kiedy to było.
– Panie Hadez. – Jej źrenice są tak bardzo rozszerzone, że widać zaledwie złoty krąg jej tęczówek. – Pana ręka.
Chrzęst żwiru pod kołami pojazdu przypomina mi o tym, że zaraz zjawi się tu moja rodzina. I nagle nie chcę, by ktokolwiek z nich ją zobaczył. A w szczególności mój młodszy brat, Symeon, który wprost uwielbia odbierać to, co należy do mnie. I chociaż zazwyczaj pozwalam mu „wygrywać”, to nie mam ochoty, żeby znalazł się w pobliżu tej dziewczyny.
– Odprowadzę cię do… – Zaciskam zęby, kiedy każda kość i staw w moim ciele sztywnieje.
Nie.
Kurwa.
Drżę z przerażenia, gdy moje ciało wypełnia ciepło… Ogień. To starożytne runy zdobiące moją skórę się rozpalają.
Calanthe wstrzymuje oddech i zagłębienie w jej obojczyku się pogłębia. Modlę się, żeby nie było to spowodowane tym, że czuje temperaturę słów, które zatruwają moją krew już od trzydziestu lat, kiedy to wpadłem przez skorupę ziemską do zaczarowanej kopalni.
Uderza mnie w pierś dłonią, choć nie jestem pewien, czy robi to, by utrzymać się na nogach, czy może po to, by spróbować się ode mnie odsunąć.
– Proszę, puść mnie.
Nie powinienem napawać się jej poirytowanym tonem ani znaczącym groźnym spojrzeniem, ale tak jest, ponieważ dzięki nim wiem, że ich przyczyną jest moje grubiańskie zachowanie, a nie nikczemna magia.
Wykrzywia rękę, by dotknąć swoich pleców.
– Mówię poważnie.
Kiedy zaciska palce na moim nadgarstku, mamroczę:
– Właśnie próbuję, Calamity.
– To spróbuj bardziej.
Uśmiechnąłbym się, gdyby nie zżerał mnie niepokój.
Z całych sił staram się zgiąć rękę w łokciu, lecz ta ani drgnie. Tak bardzo napieram na staw, że mam wrażenie, jakby kość miała zaraz z niego wyskoczyć. Zgrzytając zębami, desperacko próbuję opanować przypływ magii, ale moje ciało spina się jeszcze bardziej. I wtedy…
Moje nozdrza rozszerzają się, kiedy ból spowija moją rękę i starodawne słowo unosi się z mojej skóry. Jedno bolesne szarpnięcie za drugim.
Chcę warknąć, chcę ulec wściekłości. Zamiast tego po prostu stoję, żałośnie i bezużytecznie. Błagam naszą boginię z Atlantis, by nie przenosiła runy na ciało tej dziewczyny. Wolałbym, żeby mi je odebrała, żeby wzięła wszystkie swoje przeklęte słowa.
Na widok strachu w oczach Calanthe serce mi zamiera.
Kurwa. Jestem dupkiem. Powinienem był puścić ją od razu.
Dziewczyna zdejmuje palce z mojego nadgarstka i kapelusz kowbojski wysuwa się jej z dłoni. Chociaż czapka upada niemal bezgłośnie na podłogę, to dzwonienie w moich uszach sprawia, że brzmi to niczym cymbały roztrzaskujące się o trawertyn.
Myślałem, że nauczyłem się władać swoimi runami niczym bronią. Myślałem, że je kontroluję, lecz albo moje moce się przekształcają, albo zaczynają przejmować nade mną władzę. W każdym razie jest to kurewsko przerażające.
Z ust Calanthe wyrywa się syk. Sekundę później przez moje żyły przepływa ogień i dopiero wtedy udaje mi się ją puścić. Dziewczyna zatacza się do tyłu i kładzie dłoń na kręgosłupie, tam, gdzie uraziło ją toksyczne słowo. Ile czasu jej zostało? Tydzień, tak jak było w przypadku mojego ojca? Dwa tygodnie? Rok? Czy może będzie to zależało od tego, jakie słowo przeniosło się z mojej skóry na jej ciało?
Za zaciśniętymi ustami, na końcu języka, mam przeprosiny, ale jak można przeprosić niewinną osobę za to, że właśnie spowodowało się jej śmierć?
– Co to, do cholery, było? – Calanthe zerka znad ramienia.
Przesądziłem o twoim losie, ot co. Skazałem cię na śmierć, ponieważ nie potrafiłem wypuścić cię z rąk.
Ponieważ nie mogę wytłumaczyć śmiertelnikowi, co to, do cholery, było, przeczesuję włosy palcami i udaję nieświadomego.
– O czym ty mówisz?
– Ty – Calanthe zwilża swoje drżące usta – mnie ukłułeś.
Chcę znów podciągnąć rękaw koszuli, by sprawdzić, które słowo mnie opuściło, ale najwyraźniej w obecnej chwili jedynym działającym mięśniem w całym ciele jest ten w mojej zaciśniętej szczęce.
– Z tego, co mi wiadomo, nie jestem kolcem.
Calanthe mruży powoli te swoje piękne oczy.
– Powinnaś wrócić do domu. Pewnie nie chcesz, żeby ten wyjątkowy ktoś na ciebie czekał, Calamity. – Zdaję sobie sprawę, jak żałośnie brzmię, ale ponieważ jestem zazdrosnym kutasem, liczę na to, że tym wyjątkowym kimś jest czteronożny kundel, chociaż ta dziewczyna nie należy do mnie i przeze mnie nie ma już przyszłości. – Nie zapomnij kapelusza. – Mój głos jest równie drętwy, co ciało.
Calanthe spogląda na mnie z jeszcze większą złością i pomimo braku słońca w jej oczach pojawia się blask, jaki można ujrzeć tylko w spojrzeniach mieszkańców Atlantis. Wszelkie wątpliwości, jakie miałem co do tego, czy moja magia przeniknęła do jej krwi, zniknęły wraz z kolejną cząstką mojej duszy.
Jedno słowo przychodzi mi na myśl i zapala się niczym sklepowy neon – złamas.
Tarian Hadez jest wyjątkowo okazałym przedstawicielem tego gatunku. Tak, to ja wpadłam na niego, ale czy musiał mnie przytrzymywać? I co on, do cholery, zrobił mi w plecy? Może i twierdzi, że nie jest kolcem, a ja nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone, co nie zmienia faktu, że jest mafiosem. Pewnie ukłuł mnie brudną igłą pełną narkotyków albo dźgnął jakąś ukrytą bronią.
Kiedy zdejmuję rękę z pleców i spoglądam na dłoń, nie widzę na niej śladu krwi. Jestem po części zaskoczona, a po części czuję ulgę. Jednak przede wszystkim jestem skonsternowana. Och, i wkurzona. Nie sądziłam, że ktokolwiek mógłby mnie rozdrażnić bardziej od Macrazy, ale najwidoczniej ta bestia o przebiegłym spojrzeniu i krzywym uśmiechu zdołała ją przerosnąć.
Po posłaniu mu ostatniego morderczego spojrzenia podnoszę swój kapelusz kowbojski i ruszam po beżowym kamieniu w kierunku drzwi, chcąc znaleźć się jak najdalej od tego mężczyzny.
Gdy docieram do drzwi, samochód w kolorze ciemnego granatu zatrzymuje się niemal bezdźwięcznie obok pojazdu Tariana, a jego opływowe tylne światła rozjaśniają mrok. Pomruk silnika cichnie i z auta wychodzi dwóch kolejnych dużych mężczyzn. Rozpoznaję ich obu ze zdjęć z brukowców – Symeon i Malachi Hadezowie. Brat i kuzyn.
Zazwyczaj nie gapię się na ludzi, ale teraz, idąc do furgonetki, patrzę tyle, ile dusza zapragnie. Mogę zrobić przynajmniej tyle, skoro nie zamierzam już nigdy zbliżać się do tej rodziny. Nawet jeśli Bryn zacznie się spotykać ze złotowłosym Malachim. Mam ochotę zadzwonić do niej i ją ostrzec przed tą całą bandą. Może Malachi nie jest taki… jak Tarian, lecz i tak pochodzi z Atlantis.