Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieciństwo spędził w Katowicach. Mieszkał w domu opuszczonym przez Niemców. W przestronnych i jasnych pokojach stały meble w stylu Biedermeier. Przymocowane były do nich tabliczki z ciemnego metalu z napisem „własność Trzeciej Rzeszy” i swastyką. Swastyki stały się codziennością, oswojoną częścią jego dziecięcego imaginarium. Jako mały chłopiec bawił się z kolegami w Auschwitz.
Włodek Goldkorn – Żyd, Polak, ceniony włoski publicysta – podobnie jak wiele innych dzieci osób ocalałych z Holocaustu całe życie spędził w cieniu Szoa, wśród strzępków opowieści, fragmentów wspomnień. Jego ciocia Nachcia poszła do komory gazowej z córeczką na rękach. „To nie jest świat godzien tego, żeby na nim żyć” – powiedziała, choć mogła oddać dziecko i uniknąć śmierci. Jego ciocia Chajtełe, uciekając przed Niemcami, porzuciła niemowlę w śniegu. Przeżyła. Tego, kto przetrwał Zagładę, nie można sądzić ludzką miarą, pisze Goldkorn.
Prawda o Zagładzie leży w wielości narracji, w niepewności wspomnień, w niedomówieniach. Jest opowieścią świadków, ale też katów. „Dziecko w śniegu” to traktat o pamięci, o prawdzie, o doświadczeniu zła, o przetrwaniu.
„Trzeba i należy opowiadać niewypowiedziane. […] Szoah – mówi Goldkorn – jest tylko pustką. Próby wypełniania jej rzekomymi pozytywnymi znaczeniami czy przesłaniem nadziei są gorsze od udręki: to brak zrozumienia, jak bardzo Zło zakorzenione jest w każdym z nas. Opowieść o tym, co się wydarzyło, jest nie tylko świadectwem, wymierzonym przeciwko tym, którzy chcieliby ukryć i wymazać zbrodnie, ale również bolesną próbą ukazania wywrotowej natury Zła, w nadziei, jak mówił Primo Levi, że nauczymy się je rozpoznawać, kiedy znów się pojawi.
Goldkorn bez litości pracuje nad pamięcią, z wielkim trudem wydobywając ją z siebie, walcząc z nią, ale ostatecznie sprawiając, że ożywa. Odwołuje się do pamięci, która pod wieloma względami jest wyobrażeniem.” Francesco M. Cataluccio
„Czym jest pamięć? Czym jest przeszłość? Co pozostaje po życiu i śmierci tych, których kochaliśmy, a którzy żyli przed nami? Ponadczasowe przemyślenia, które stają się przejmujące dlatego, że odnoszą się do przeszłości Żyda-Polaka i komunisty, dorastającego w ojczyźnie, która następnie się go wyparła.” „La Repubblica”
„Goldkorn przez długi czas był redaktorem działu kultury „L’Espresso”. Opowiadał o innych, w tej książce mówi o sobie. Jest to przykład na to, jak osobiste doświadczenie przepuszczone przez pryzmat literatury może nabrać uniwersalnej wartości.” Romana Petri, La Nuova Sardegna
„Ofiary Szoah to nie tylko zamordowani w komorach gazowych: to całe pokolenie, pierwsze po Apokalipsie, które żyje pomiędzy pamięcią i tym, co „po”, które wciąż zadaje sobie pytanie, czym jest przeszłość.” „L’Adige”
„To jedna z tych książek, które porywają i zostają z czytelnikiem na zawsze.” Anna Foa, „Avvenire”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Włodek Goldkorn
Dziecko w śniegu
Przełożyła Joanna Malawska
Zdjęcia Neige De Benedetti
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału włoskiego Il bambino nella neve
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografie wewnątrz tomu Neige De Benedetti
Copyright © by Giangiacomo Feltrinelli Editore, 2016
First published as Il bambino nella neve in April 2016 by Giangiacomo Feltrinelli Editore, Milan, Italy
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018
Copyright © for the Polish translation by Joanna Malawska, 2018
Redakcja Teresa Leśniak
Korekta Iwona Łaskawiec / d2d.pl, Monika Ples / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-640-8
Dla Giacoma
Только детские книги читать.
Książki tylko dziecinne czytywać.
Osip Mandelsztam
Hör dich ein, sieh dich ein, sprich dich ein.
Wsłuchaj się, wpatrz się, wypowiedz.
Paul Celan
Tišina, i ništa uokolo.
Cisza i pustka wokoło.
Abdulah Sidran
Ciocia Chajtele była kuzynką mojego ojca. Chajtele to zdrobnienie od Chaja, po hebrajsku życie. Wiedziałem, że w czasie wojny ukrywała się w lesie. Tak właśnie mówiła, „w lesie”, nie wymieniając żadnej nazwy. Nigdy nie opowiadała o tym, co przeszła.
Ta sekretna historia rozpalała moją wyobraźnię. W końcu opowiedziała mi ją moja siostra, która usłyszała to od mamy. Kobiety zachowały ją dla siebie.
Była zima. Chajtele razem ze swoimi towarzyszami, Żydami, musiała nagle uciekać z kryjówki. Miała maleńkie dzieciątko. Porzuciła je w śniegu.
Ocalała.
Błądzę. Gubię się w Katowicach, chociaż przecież w tym mieście się urodziłem i tu spędziłem dzieciństwo. Nie rozpoznaję Rynku. Zapamiętałem go jako mały i prostokątny. Tymczasem jest wielki i okrągły. Mam w pamięci niskie domy, szare i czarne od sadzy; teraz otaczają mnie budynki białe i wysokie. Tory tramwajowe biegną środkiem, na osi północ–południe, a nie na linii wschód–zachód. Jest środek nocy, przemierzam przestrzeń Rynku; wydawało mi się, że znam ją dobrze – mimo że nie widziałem jej od ponad pięćdziesięciu lat – a teraz mnie przeraża. Poruszam się w pośpiechu i niepewnie, czujnie, zdezorientowany jak pierwszy lepszy turysta, który choć ciekaw nowości, marzy już o hotelu, nie mogąc się doczekać widoku łóżka, w którym przyjdzie mu spać tej nocy. Chciałbym, jak każdy turysta, choć na kilka godzin niepewności podróży nadać pozór osiadłości. Jestem w końcu wędrowcem: w przestrzeni i w czasie.
Od czego zacząć? Może od rzeczy najoczywistszej, od świata, który zniknął. Od planety zaludnionej przez miliony Żydów, którzy zostali unicestwieni w ciągu kilku miesięcy i prawie nic po nich nie zostało – jakieś fotografie, zdawkowe opowiadania, strzępy narracji. Niepewna jest pamięć: zamieszkana przez duchy, które każdego ranka pojawiają się tuż przed przebudzeniem, w tym czasie zawieszonym i niedookreślonym, zaraz po tym, jak znikają sny, ale przed odzyskaniem świadomości. W tych właśnie momentach cierpienie, codzienne cierpienie, jest niewysłowione.
Po zakończeniu wojny i objawieniu się końca świata w życiu dwojga ocalałych, mojego ojca i mojej matki, pojawiła się pustka. Byli dwojgiem polskich Żydów, którzy uciekli w 1939 roku do Rosji. Tak uratowali się z katastrofy. W Rosji urodziła im się córka i zmarła z wyczerpania. Potem, także w Rosji, urodziła się następna. Obydwie, choć może się to wydawać dziwne, były dziećmi nadziei. Rodzice jeszcze nie mieli pojęcia o powojennej apokalipsie bez odkupienia. Ale kiedy w 1946 roku wrócili do Polski, ich oczom ukazał się krajobraz ruin. Teraźniejszość była pustką. Tę pustkę trzeba było wypełnić. Ale czym? Wiarą w przyszłość? Walką o miejsce na ziemi i lepszy świat? A pamięć? Czym była pamięć, jeśli nie odmianą zapomnienia?
Może tę pustkę, taką mam hipotezę, trzeba było wypełniać systematycznie pamięcią, która była niczym innym jak pozbywaniem się wspomnień: żeby uciec od wyrzutów sumienia i żeby znaleźć powód do życia dalej w tym kraju i na ziemi nie do rozpoznania. Brakowało ludzi: braci i sióstr, reszty rodziny, sąsiadów. Zniknęły wszystkie ślady dawnego życia: synagogi były spalone, całe dzielnice miast zniszczone, wioski opustoszały, rozwalono cmentarze. Trzęsienie ziemi. Tyle tylko, że trzęsienia ziemi nie było. Była apokalipsa, a jej sprawcami byli ludzie – naziści i ich wspólnicy, którzy nie chcieli dzielić ziemi z innymi ludźmi, Żydami. Apokalipsa nie dotyczyła wszystkich mieszkańców kraju, lecz tylko pewnej ich części. A więc trzęsienie ziemi i kataklizm wybiórczy, z premedytacją. Państwo polskie wciąż istniało, chociaż okaleczone, a moi rodzice byli kikutem zagasłego życia skazanego na wieczne zapomnienie. Tak naprawdę tym właśnie było dzieło nazistów: wymazaniem wspomnień i pamięci, tak jakby Żydów w Polsce nigdy nie było.
Ciężka kurtyna odgradzała nas, rodzinę, od przeszłości. Nie żelazna kurtyna, lecz z niedającego się stłuc matowego szkła; przez co wspomnienia (kiedy jednak napływały) w nieunikniony sposób jawiły się w postaci cieni, sylwetek, niedokończonych szkiców ciał ludzkich o rozmytych konturach. Zdjęcia, nieliczne, cudem ocalałe, zobaczyłem późno. Jako dziecko nie byłem w stanie wyobrazić sobie twarzy tych, którzy zaludniali koszmary senne moich rodziców, ani nie wiedziałem, jak wyglądały przedmioty używane w świecie, co przestał istnieć. Byłem natomiast dobrze oswojony z twarzami prześladowców i każdego dnia posługiwałem się przedmiotami do nich należącymi. Za chwilę do tego wrócę.
Teraz zaś, pośród jesiennej nocy, gdy idę przez puste i ciemne ulice Katowic, towarzyszy mi niestałość pamięci. Czy naprawdę kiedykolwiek żyłem w tym mieście? Czy może to wszystko jest zmyślone, jest legendą? Jedyna osoba w okolicy to prostytutka. Ładna, młoda blondynka. Ma przyjazną twarz, wysokie kości policzkowe, szerokie usta, błyszczące oczy. Jej czułe spojrzenie wzbudza zaufanie. Wydaje się zdumiona, gdy pytam o hotel.
– Nie jestem stąd – odpowiada.
– Prawdopodobnie nikt nigdy w żadnym miejscu nie był stąd – mówię na pocieszenie.
Kiwa głową, ale w jej oczach widać podejrzenie, że ma do czynienia z wariatem albo co najmniej z pijanym. Nie ma ochoty na filozoficzne rozważania. Przypomina sobie, że zostawiła dla mnie klienta, który w stanie upojenia, chwiejąc się na miękkich nogach, trzęsącymi rękoma stara się wyjąć pieniądze z bankomatu. Dziewczyna obejmuje tłustawego mężczyznę, przyciąga go do siebie, głośno się śmieje, mówi mu coś na ucho i rusza, kołysząc biodrami. Ciągnie mężczyznę do Bóg wie jakiej ciemnej nory, a może do jakiegoś pokoju hotelowego, gdzieś, gdzie będą mogli w pośpiechu skonsumować miłość, przelotny poryw.
Przychodzi mi na myśl ballada Wartowniczki miłości, którą śpiewał Bułat Okudżawa. Uwielbiałem za młodu jego piosenki i wciąż ich słuchałem. Syn komunistów i dysydent, bohater radzieckiego kina, bard uwielbiany przez antykomunistów. Był zawieszony między niejednoznaczną nostalgią za minionymi złotymi czasami a okrutną teraźniejszością, w której tysiące zwykłych ludzi żyły wśród tysiąca niestałych i zmieniających się tożsamości. Rosyjski poeta kochany przez młodego Polaka. A może lubiłem go, ponieważ byłem żydowskim chłopcem i synem komunistów?
Tymczasem komunizm znienacka anektuje ekran telewizora w hotelowym pokoju. Hotel znajdował się kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się zgubiłem, wystarczyło umiejętnie odczytać mapkę z Google’a. Jest druga w nocy. Telewizja nadaje wiadomości z poprzedniego dnia, jakbym miał dostroić mój krok do minionego czasu. Mówią o wydarzeniu na północy kraju. Były prokurator został pochowany z honorami wojskowymi.
Cóż w tym dziwnego, zapytacie. A jednak. Ów prokurator w 1946 roku doprowadził do skazania na śmierć osiemnastoletniej dziewczyny, winnej przynależności do niewłaściwego antynazistowskiego ruchu oporu. Niewłaściwego wówczas, w okresie stalinizmu, dziś zaś będącego przykładem heroicznego patriotyzmu. Dziewczyna należała do Armii Krajowej podległej polskiemu rządowi na uchodźstwie w Londynie.
Po zakończeniu wojny, gdy do władzy doszli komuniści, członkowie AK na plakatach rozwieszanych w miastach byli przedstawiani jako „zaplute karły reakcji” gromione przez wielkiego komunistę – proletariusza. Wielu żołnierzy trafiło do więzienia, oskarżono ich o kolaborację z nazistami. Niejeden został skazany na karę śmierci, jak ta dziewczyna, o której mówią tej nocy w telewizji.
– To kwestie proceduralne – usprawiedliwia się przed kamerą kapitan, a może major, nie pamiętam, dowodzący Kompanią Honorową. – Prokurator był oficerem wysokiej rangi. Nie wiedziałem nic o jego przeszłości i dociekanie tego nie było moim obowiązkiem.
Ja z kolei dociekam. Nie żeby oddawać sprawiedliwość, przeciwnie, żeby stanąć, bez nadziei, twarzą w twarz z otchłanią. Jest piękne hebrajskie słowo tikkun, które znaczy „naprawianie świata”. Otóż myślę, że po Szoa tikkun nie jest możliwe: świat jest nie do naprawienia i pozostanie bez możliwości naprawy.
Dom mojego dzieciństwa zapamiętałem jako ogromny pałac: cztery klatki schodowe wychodzące na trzy strony, osiem pięter. Na każdym piętrze po trzy wielkie, wygodne mieszkania. Jeśli doda się do tego jeszcze półpiętra, na każdym po dwa mieszkania, będzie to obraz małego miasta i wielkiej wspólnoty. Prawie wszyscy lokatorzy byli komunistami, połowa z nich to byli Żydzi. W powojennej Polsce rzeczywiście większość Żydów była komunistami. Nasza kamienica, prawdziwy bastion władzy, stała niedaleko ogromnego parku, zielonych płuc górniczo-hutniczego miasta.
Katowice prawa miejskie uzyskały w drugiej połowie XIX wieku. Leżały na terenach bogatych w węgiel i to zdecydowało o ich gwałtownym rozwoju. Po powstaniach śląskich znalazły się w granicach Polski. Nasza kamienica została wybudowana w 1939 roku, w przededniu wojny i Szoa. Była przeznaczona dla „urzędników państwowych” – jak mówił mi tato. Tak naprawdę była to burżuazyjna kamienica, gdzie w każdym mieszkaniu obok wielkiej kuchni znajdowało się malutkie pomieszczenie dla służącej, z lufcikiem zamiast okna. Za naszych czasów w tym pokoiku stała lodówka, pralka (wynalazek lat pięćdziesiątych) i szafa z nieużywanymi ubraniami. Przestronne i jasne pokoje były urządzone meblami w stylu biedermeier.
Mieszczańska normalność? Być może, gdyby nie to, że do mebli przymocowane były tabliczki z ciemnego metalu. Widniały na nich napis „Własność Trzeciej Rzeszy” i swastyka. Zapomniałbym: kiedy Niemcy we wrześniu 1939 roku podbili Polskę, w tym Katowice, zajęli ten budynek. Zamieszkali w nim oficerowie SS i Gestapo. Uciekli 27 stycznia 1945 roku, w dniu, w którym Armia Czerwona wyzwoliła obóz w Auschwitz. Zostawili mieszkania, tak jak stały: szafy pełne ubrań, na stołach talerze z niedojedzonymi posiłkami. Tych talerzy i sztućców, również oznaczonych swastyką, używaliśmy na co dzień. Ale wspomnienie mebli jest ważniejsze, bo jako dziecko lubiłem się bawić pod stołem jadalnym albo pod biurkiem; siedząc tam, wymyślałem historie. Swastyki stały się codziennością, oswojoną częścią mojego dziecięcego imaginarium i moich fantazji.
Wspomniałem, że Katowice zostały wyzwolone tego samego dnia co Auschwitz. Obóz leży jakieś czterdzieści kilometrów od naszego domu. Ale do Auschwitz się nie jeździło. Za to często się o nim mówiło.
Kamienica miała wielkie podwórze. W jego głębi wywrotka wysypywała tony węgla, który służył do palenia w centralnym piecu ogrzewającym cały budynek. Jako dzieci bawiliśmy się na tej hałdzie, graliśmy też w piłkę (ja na bramce). Nic nadzwyczajnego. Była też zabawa „w Auschwitz”, tyle że w niej uczestniczyły tylko dzieci Żydów i komunistów. Nie, nikt nie torturował ani nie upokarzał kolegów. To były nieszkodliwe i być może zupełnie niewinne zabawy: wariacje na temat policjantów i złodziei. Ktoś uciekał z Auschwitz, a ktoś inny musiał go gonić. Zdarzało nam się wyobrażać sobie, jak wyglądało życie w obozie. „Bawmy się, że esesman rozkazuje nam zjeść kupę…”
Wiele lat później, w innym mieście, w innym kraju, matka mojego przyjaciela, też Polka Żydówka, niespodziewanie opowiedziała podczas obiadu, jak aufzejerka w Auschwitz postanowiła utopić ją razem z trzema innymi więźniarkami w latrynie. Nie zamierzała kalać sobie rąk, po prostu rozkazała kobietom zanurzyć się w gównie, w czasie gdy się załatwiały. Dobrze się bawiła. Mama przyjaciela była osobą z wyższych sfer, z rodziny zasymilowanych, wyemancypowanych Żydów, studiowała w Paryżu. Często opowiadała o swoich przeżyciach w czasie Szoa. Nie wstydziła się swoich słabości, tysięcy kompromisów, na które musiała pójść, żeby przeżyć, opowiadanie o codziennych upokorzeniach w obozie nie sprawiało jej trudności. Miała racjonalny umysł, oświeceniowy. Opowiadała swoje historie, ponieważ nie należało ukrywać prawdy, ponieważ według niej tylko kłamstwo i tajemnica byłyby powodem do wstydu; ale także dlatego, że była przekonana, iż wszystko, co się wydarzyło i mogłoby się jeszcze zdarzyć, musi mieć jakieś wiarygodne i racjonalne wytłumaczenie. Była kobietą spokojną, pełną życia, optymistką. Tyle tylko, że na noc zabierała ze sobą kawałek chleba. Kładła go pod poduszkę. Potem starała się zasnąć. O swoich snach nie opowiadała nigdy.
Mieszkała z nami ciocia Itka, młodsza siostra mojej matki. Zajmowała pokój w głębi mieszkania. Nie miała męża ani narzeczonego. Co pewien czas przychodziła do niej korespondencja w kopercie ze znaczkami w intensywnych kolorach: złotym, czerwonym, granatowym, fioletowym, jaskrawozielonym. Widniały na nich egzotyczne ptaki – papugi, kolibry, tukany, kwezale herbowe. Odklejałem te znaczki i kolekcjonowałem je. Marzyłem o dżungli, palmach, o wyprawach do dalekich krajów, o lasach zamieszkanych przez leniwce, tapiry i, kto wie, może przez jakieś czerwone twarze, gdzie (jak opowiadała Itka) nigdy nie było zimy. Te listy wysyłał mężczyzna zakochany w Itce, Żyd, niegdyś oficer Wojska Polskiego, który wyemigrował do Kostaryki. Widziałem go na zdjęciach w mundurze galowym, w oficerkach i z karabinem w dłoni, w pozie bojowej stanowiącej wyraźny kontrast z jego twarzą łagodnego żydowskiego okularnika. W listach zaklinał Itkę, by do niego dołączyła, obiecywał jej szczęśliwe i wygodne życie. Ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć.
Niektórzy więźniowie obozów po wojnie zostali przeniesieni do Szwecji. Między innymi Itka. Rodzice wrócili do Polski z ZSRR w 1946 roku. Myśleli, że wszyscy ich krewni (oprócz mego stryja, który trafił na Syberię) zginęli. Ale ktoś poinformował tatę, że Itka żyje. Ojciec zaczął jej szukać przez Czerwony Krzyż i przez kontakty żydowskie. W tamtych czasach, aż do początku lat siedemdziesiątych, wszyscy wszystkich szukali. Pewnego dnia tata odkrył, że Itka naprawdę żyje i przebywa właśnie w Szwecji. Trzymał jej cudowne odnalezienie w tajemnicy przed mamą. Bał się, że wiadomość okaże się nieprawdziwa. „Wyobraź sobie – mówił – co by się stało z twoją matką, gdyby się dowiedziała, że siostra żyje, a potem ktoś by jej oznajmił: Przepraszamy, zaszła pomyłka, zbieżność nazwisk. W sytuacjach granicznych nie igra się z uczuciami, optymizm nie zawsze popłaca”. Ale może jego obawa brała się z czego innego, może bał się zombie, duchów, zjaw.
W każdym razie wymieniali listy. I pewnego dnia Itka stanęła przed naszymi drzwiami.
– Oto jestem. Wróciłam – powiedziała, zanim przekroczyła próg.
Matka się popłakała (o emocjach Itki nikt nie opowiadał), a potem po przywitaniu spytała, dlaczego siostra przyjechała ze Szwecji do Polski. Miała na myśli: z dobrobytu do biedy.
– Potrzebuję rodziny, nie chciałam być sama – odpowiedziała Itka.
I wprowadziła się do nas. A w Katowicach zaczęto mówić, że Goldkorn ma dwie żony. Co nie było prawdą. Itka zaś, elegancka, uwodzicielska – pamiętam, ile czasu spędzała przed lustrem, przymierzając kolejne ubrania – nie miała zamiaru wyprowadzać się z naszego domu.
Pragnęła być blisko mojej matki, bez żadnych zobowiązań. Chciała być hołubiona. Nie mogła znieść samotności, potrzebowała kogoś, kto opowiadałby jej historie. A jako że byłem dobry w ich wymyślaniu, zapraszała mnie do swojego pokoju i prosiła: „Opowiadaj!”. Więc opowiadałem i opowiadałem. Potem dawała mi całusa i kawałek czekolady, rzadki towar w ówczesnej Polsce (czekolada, ale może także i pocałunek).
Itka nie mówiła o swoich przeżyciach obozowych. Za to często i z entuzjazmem opowiadała o roku w Szwecji. Jej ulubioną opowieścią była ta o szwedzkiej uczciwości.
– Nie ma tam ani złodziei, ani kradzieży – mówiła. – Można rano zostawić walizkę na ławce na dworcu, zwiedzić miasto, pozałatwiać sprawy, wrócić wieczorem, a walizka wciąż tam będzie. Nikt jej nie ruszy.
Sama wielokrotnie tak robiła podczas swoich peregrynacji w poszukiwaniu miejsca do życia. Mnie wydawało się to nieprawdopodobne. Pokazywała zdjęcia swoje i swoich kolegów uwolnionych z obozu. Odpoczywali na leżakach, owinięci w grube wełniane koce, w buciorach, z twarzami zwróconymi do bladego północnego słońca. Albo trzymali miseczki z jagodami z bitą śmietaną, uśmiechali się, ale ich oczy pamiętały głód.
Ciocia Itka lubiła światowe rozrywki, uwielbiała chodzić do teatru i na przyjęcia ze sławnymi piosenkarzami. Jednym z nich był Paul Robeson. Afroamerykanin o przepięknym głosie. Należał do amerykańskiej partii komunistycznej. A ponieważ partia ta składała się w większości z działaczy żydowskich, w jego repertuarze było dużo piosenek w jidysz. W 1952 roku przyznano mu Stalinowską Nagrodę Pokoju. Spotkały go za to różne szykany, między innymi odebrano mu paszport. Ale kilka lat później zawitał do Polski. Mam zdjęcie ojca z Itką i Robesonem – z kieliszkami wina w ręku siedzą przy stoliku w jakimś lokalu w Katowicach. Być może plotka o podwójnym małżeństwie mojego ojca urodziła się właśnie po tamtym przyjęciu. Moja matka wolała, żeby Itka poszła zamiast niej. Sądzę, że chciała sprawić siostrze przyjemność: elegancki wieczór wśród sław, cały dla niej, dla małej Itki, która nie miała nigdy osiągnąć szczęścia (moja matka to przeczuwała).
Pewnego dnia Itka postanowiła pojechać do Izraela. Chciała odwiedzić kuzynki i jakieś koleżanki, które też przeżyły obóz. A może znudziła się nami, opiekuńczością mojej mamy, dobrotliwym gderaniem ojca: Ile czasu można tracić przed lustrem? Zrób coś pożytecznego, idź na studia, pomóż komuś, kto tego naprawdę potrzebuje… A może chciała w końcu stać się dorosła.
– Już tu nie wróci – powiedziała mama.
I tak się stało. Wyszła za mąż za stolarza, dobrego, ale mało interesującego człowieka, żyła w Tel Awiwie w skromnym mieszkaniu, w którym rzucał się w oczy brak książek, pomiędzy zakładami rzemieślniczymi, przy uliczce niedaleko dworca. Hałas był tam nie do zniesienia. Nie miała dzieci. Na starość zajęła się nią moja siostra. Wtedy zaczęła jej opowiadać swoje wojenne losy.
Była więźniarką Gross-Rosen, jednego z największych i najcięższych obozów na Dolnym Śląsku. Przeżyła dzięki Niemcom: to aufzejerki przydzielały ją do lżejszych prac, które nie były jednoznaczne z wyrokiem śmierci.
– Gdyby zależało to od żydowskich kapo – mówiła – już bym nie żyła.
Nienawidziła ich bardziej niż esesmanów. Mówiła, że jako pierwsze umierały „panienki”, kobiety nieprzyzwyczajone do pracy, o wysokich standardach żywieniowych (jej własne słowa). Na początku roku 1945, w miarę jak Sowieci posuwali się w kierunku Berlina, uciekający Niemcy ciągnęli za sobą więźniów z obozów. Najsłabsi umierali po drodze: z głodu, zmęczenia, zamarzali lub ginęli zabici strzałem z pistoletu w głowę, gdy nie byli w stanie iść. Itka przetrwała marsz śmierci: pięćset osiemdziesiąt kilometrów w śniegu i mrozie z Gross-Rosen do Bergen-Belsen. Pod koniec życia była z tego dumna.
W wielkiej kamienicy w Katowicach moim najlepszym przyjacielem był Adam. Starszy o dwa lata, wysoki, masywny, silny i opiekuńczy. Ja byłem mały, chudy i nosiłem okulary. Inne dzieci mnie nie tykały, być może z obawy przed Adamem, a może dlatego, że byliśmy wielką rodziną, swego rodzaju wspólnotą, enklawą na wrogim terytorium: komuniści i Żydzi, często Żydzi komuniści.
Adam mieszkał na drugim piętrze, w wielkim mieszkaniu podzielonym na dwa. Patrząc od wejścia, widziało się drzwi do pokojów, dalej była mała kuchnia i łazienka jego rodziny. Po przejściu długiego bocznego korytarza wchodziło się do ogromnej, jasnej kuchni jego wujostwa. On nazywał się Srulik, zdrobnienie od Izrael, a ona Lajcia, czyli Lea. Lajcia była siostrą ojca Adama. Srulik i Lajcia, niewysocy, zawsze uśmiechnięci. Myślę, że bardzo się kochali. W kuchni, wielkiej jak osobne mieszkanie, działo się wszystko. Gotowało się, siedziało jak w salonie, a my, dzieci, bawiliśmy się. Ale przede wszystkim była tam pracownia, warsztat, gdzie Srulik i Lajcia wytwarzali skórzane torby na zlecenie spółdzielni żydowskiej. Ta spółdzielnia, czy raczej związek tych spółdzielni, nosiła piękną nazwę: Solidarność. Nie miało to nic wspólnego z ruchem, który w przyszłości miał obalić komunizm. Po prostu słowo „solidarność” jest ponadczasowe.
Na kuchennej podłodze u Srulika i Lajci leżały rozrzucone różnokolorowe skrawki sztucznych skór: czarne, brązowe, czerwone, czasem zielone. Adam z tych odpadków wycinał nożyczkami małe postacie brodatych Żydów ubranych w długie chałaty na chasydzką modłę, alegoryczne zwierzęta: jelenie, lwy, pawie, które aż do kataklizmu zdobiły sufity najważniejszych i najbogatszych synagog. Obdarzony wielką wrażliwością i wyobraźnią, odtwarzał świat, który przestał istnieć, którego nigdy nie poznał, a jego zarysów mógł się jedynie domyślać z jakichś urywków rozmów. Adam pokazywał go, jakby wciąż trwał, jakby nie zniknął w piecach krematoryjnych oddalonych od naszego domu o godzinę jazdy samochodem.
Może pomagali mu w tym Srulik i Lajcia, którzy bez przerwy mówili, opowiadali, śpiewali. W ich ustach jidysz brzmiał o wiele płynniej niż polski. Na ramieniu mieli wytatuowane numery. Pokazywali je na każdą naszą prośbę, a nawet bez tego, gdy coś opowiadali albo prosili nas, żebyśmy opowiedzieli jakąś swoją przygodę, albo gdy któreś z nich podwijało znienacka rękaw, żeby się koszula nie wkręciła pod igłę maszyny do szycia. Kiedy się orientowali, że patrzymy (najczęściej ja) na wytatuowany numer, zachęcali, żeby podejść, i pokazywali go niemal z dumą, a z pewnością z uśmiechem, zawsze z uśmiechem. Nigdy nie widziałem ich smutnych albo w złym humorze. Te numery stanowiły ich (anty)tożsamość z obozu, swego rodzaju świadectwo przyzwoitości.
Srulik dobrze znał hebrajski. Czytał nam litery wygrawerowane na izraelskich monetach, które znajomi rodziców przywozili z podróży do tego dalekiego i mitycznego kraju, gdzie Żydzi mieszkali u siebie i żyli według swoich praw.
– Jak to? Wasi rodzice nie mówią po hebrajsku? – dziwił się.
– Nie – ja na to. – Mój tata mówi w jidysz, po hebrajsku nie.
A Srulik się śmiał. Czasem zakasywał rękaw, żeby kontemplować tatuaż, po czym wygłaszał komentarz, że życie jest ciężkie i trzeba uważać na to, co się robi i co się mówi. Może w ten sposób chciał mnie ostrzec, żebym nie opowiadał na lewo i prawo, że ojciec mówi w jidysz.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I