Dziedzic z Redclyffe - Charlotte Mary Yonge - ebook + audiobook

Dziedzic z Redclyffe ebook i audiobook

Charlotte Mary Yonge

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anglia, XIX wiek. Młody baronet Walter Morville to szlachetny i pełen uroku szlachcic, ale namiętna i impulsywna natura często sprowadza na niego kłopoty. Za to jego kuzyn Filip Morville cieszy się nieposzlakowaną reputacją i dla wielu osób stanowi niepodważalny autorytet. Jest poważny i sumienny, a Waltera postrzega przez pryzmat jego niedoskonałości. Zarzuca mu, że jest lekkomyślnym hazardzistą i lekkoduchem. Ten znosi sytuację z wyjątkowym hartem ducha, robiąc wszystko, by oczyścić swe dobre imię i zdobyć serce oraz rękę ukochanej kobiety. Dziedzic z Redclyffe to wzruszająca opowieść o młodości pełnej wzlotów i upadków, o miłości, przyjaźni, przywiązaniu i kruchości życia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 720

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 57 min

Lektor: Joanna Gajór
Oceny
3,1 (11 ocen)
1
3
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Z braku laku…

Nie wiem, czy to ja ostatnio za rzadko czytam klasykę, czy ta książka źle się zestarzała, ale czytało mi się ciężko i z trudem znosiłam to moralizatorstwo. Główny bohater niby jest opisywany jako gwałtowny i uparty, ale w ogóle tego nie widać, bez przerwy się kaja, przeprasza i jest niemalże święty. Wszystkie intrygi rozwiązują się w jednej chwili, nie ma miejsca na prawdziwy dramat, a sprawy, które dziś byłyby uznawane za prywatność danej osoby czy pary, są traktowane jako wielka zbrodnia. Postacie kobiece są tak infantylne i naiwne, że miałam wrażenie, że czytam o uczennicach, a nie pannach na wydaniu... A Amy w ogóle zachowywała się i była opisywana jak malutkie dzieciątko. Do tego ta idealizacja męczeństwa... Dodatkową gwiazdkę daje za świadomość epoki i tego, że autorka nie mogła wiedzieć, jak zmieni się świat, i ten elegancki styl z tamtych lat, któremu nie umiem się oprzeć.
00
paula1656

Dobrze spędzony czas

Wielkie miałam oczekiwania względem tej książki, chociażby dlatego, że fabuła została umieszczona zarówno w miejscu, jak i czasach, o których czytać uwielbiam. Każda wzmianka o pięknie angielskich posiadłości, a także krajobrazu, który je otacza, zaskarbia sobie moją przychylność, tutaj również tak było, aczkolwiek autorka nie rozwodziła się nad tym wiele. Z pewnością zręcznie opisywała bohaterów i już z samych dialogów można było wyrobić sobie na czyjś temat poglądy. Bardzo przypadła mi do gustu rola Pani Edmonstone, matki wzorowej i oddanej dzieciom, zwłaszcza niepełnosprawnemu synowi Karolowi. Polubiłam Lotkę i Amy, a także Waltera. Tym bardziej zaszokował mnie los, jaki ich spotkał z biegiem wydarzeń. Niestety Filip oraz Laura nie zdobyli mojej sympatii, sama nie wiem, dlaczego. Irytowało mnie ich zachowanie, do tego stopnia, że przewracałam oczami przy większości ich dialogów z pozostałymi bohaterami. Czegoś zabrakło mi w tej powieści, być może właśnie dłuższych opisów okolicznych...
00

Popularność




I

Któż twym za­ję­ciem po­gar­dzić może?

Chcesz więc to ro­bić, to szczęść ci Boże.

(Gay)

Sa­lon w Hol­ly­well Ho­use łą­czył w so­bie wszystko, co może uprzy­jem­nić wiej­skie miesz­ka­nie. Jego urok za­chwy­cał szcze­gól­nie pod­czas pięk­nych dni let­nich, gdy sze­ro­kie okna otwarte na oścież uka­zy­wały roz­le­gły zie­lony traw­nik. Lecz po­wieść na­sza roz­po­czyna się li­sto­pa­do­wym po­ran­kiem, wtedy więc ogień błysz­czał na ko­minku, a ko­szyki na­peł­nione eg­zo­tycz­nymi ro­śli­nami sta­no­wiły przy­jemny kon­trast z drze­wami ogrodu ogo­ło­co­nymi z zie­leni.

Dwie osoby sie­działy w sa­lo­nie: młoda dziew­czyna ry­su­jąca przy okrą­głym stole i młody czło­wiek oto­czony książ­kami i dzien­ni­kami. Przy nim le­żały dwa szczu­dła. Oczy obojga z przy­ja­znym uśmie­chem zwró­ciły się na wcho­dzą­cego do sa­lonu wy­so­kiego i przy­stoj­nego męż­czy­znę.

– Dzień do­bry, Fi­li­pie – po­wi­ta­nie jed­no­cze­śnie wy­szło z obojga ust.

– Dzień do­bry, Lauro. Dzień do­bry, Ka­rolu, cie­szy mnie, że cię za­staję znowu na dole. Jak się masz dzi­siaj?

– Dzię­kuję, mniej wię­cej za­wsze jed­na­kowo – od­rzekł Ka­rol gło­sem peł­nym zwąt­pie­nia.

– Przy­sze­dłeś pie­szo? – za­py­tała Laura.

– Tak. Gdzie jest wuj? Za­trzy­ma­łem się na po­czcie i przy­no­szę list do niego. Pie­czątka na nim wska­zuje Mo­oworth – do­dał, wyj­mu­jąc pa­kie­cik.

– Gdzież to jest? – za­py­tał Ka­rol.

– To naj­bliż­sza sta­cja pocz­towa od Redc­lyffe, ma­jątku pana Wal­tera Mo­rville.

– Sta­rego pana Mo­rville’a? Cóż on może mieć do czy­nie­nia z moim oj­cem?

– Czy nie wiesz, że wuj ma być opie­ku­nem jego wnuka? – zdzi­wił się Fi­lip. – Kiedy pan Mo­rville żą­dał od mo­jego ojca, ażeby się pod­jął tej opieki, oj­ciec przy­stał pod tym tylko wa­run­kiem, że wuj zo­sta­nie jego za­stępcą; te­raz więc wuj po­zo­stał je­dy­nym opie­ku­nem. Zdaje mi się, że mu­siał zajść ja­kiś ważny wy­pa­dek w Redc­lyffe, gdyż list nie jest ad­re­so­wany ręką pana Wal­tera Mo­rville.

– Trzeba po­cze­kać. Chyba że dla pręd­szego za­spo­ko­je­nia cie­ka­wo­ści pój­dziesz po­szu­kać mego ojca, który gdzieś gor­li­wie za­stę­puje Jen­kinsa – od­parł Ka­rol.

– Do­prawdy, Fi­li­pie – do­dała Laura – aż trudno wy­po­wie­dzieć, jaką usługę od­da­łeś na­szemu ojcu, ostrze­ga­jąc go o nie­uczci­wo­ści Jen­kinsa. Nie li­cząc zy­sku, jaki ma z tego, że już nie jest oszu­ki­wany, nie­po­dobna oce­nić, jaką przy­jem­ność spra­wia mu pro­wa­dze­nie go­spo­dar­stwa.

Fi­lip uśmiech­nął się i pod­szedł do stołu, przy któ­rym Laura ry­so­wała.

– Po­zna­jesz ten wi­dok? – za­py­tała, pa­trząc na niego z uwagą.

– Sty­le­burst! Gdzie zna­la­złaś wzór tego pej­zażu?

– W al­bu­mie mamy, to szkic wy­ko­nany przez twoją sio­strę.

– Bar­dzo wierny – po­wie­dział Fi­lip. A cień smutku prze­mknął po jego twa­rzy.

Na­gle do­szedł ich głos z ze­wnątrz:

– Lauro! Czy je­steś tam? Otwórz drzwi, pro­szę.

Gdy Fi­lip je otwo­rzył, w drzwiach uka­zała się wielka ka­me­lia. Spoza li­ści do­strzec można było uśmiech­niętą twa­rzyczkę i błysz­czące loki tej, która ją nio­sła. Po­dzię­ko­wała Fi­li­powi i po­de­szła do Ka­rola, chcąc mu po­ka­zać ro­ślinę.

– Jak to!? Tylko je­den kwiat? – wy­krzyk­nął.

– Tak, ale po­patrz jak wiele tu pącz­ków! A zresztą czy kwia­tek ten nie wy­daje ci się do­sta­tecz­nie piękny, czy nie po­doba ci się ta olśnie­wa­jąca bia­łość i ta re­gu­lar­ność jego płat­ków? Je­stem dumna, że po­ko­na­łam mamę i wszyst­kich ogrod­ni­ków! Inne ka­me­lie nie za­kwitną prę­dzej jak za pięt­na­ście dni, a ta po­je­dzie na wy­stawę ogrod­ni­czą. Sa­muel bar­dzo nie­chęt­nie mi ją po­wie­rzył, abym mo­gła ci ją tu­taj przy­nieść, choć to ja ją wy­cho­wa­łam, a nie on.

– Te­raz, Amy – po­wie­dział Fi­lip, gdy kwiat otrzy­mał już po­chwały, na ja­kie za­słu­gi­wał – po­zwól mi po­sta­wić ją na oknie. To jest dla cie­bie za cięż­kie.

– Och! Uwa­żaj! – za­wo­łała Ame­lia. Lecz już było za późno. Gdy Fi­lip od­bie­rał do­nicę z jej rąk, sa­motny kwia­tek po­trą­cony o sto­li­czek Ka­rola ode­rwał się od ro­śliny.

– Amy... jakże mi przy­kro! Jaka szkoda! Jak mo­głem być tak nie­zgrabny!

– Mniej­sza o to – od­rze­kła – kwiat długo jesz­cze za­chowa się w wo­dzie.

– Co za nie­szczę­ście! Je­stem praw­dzi­wie w roz­pa­czy, szcze­gól­nie z po­wodu tej wy­stawy ogrod­ni­czej.

– Prze­proś Sa­mu­ela – od­po­wie­działa Ame­lia – on bę­dzie bar­dziej zmar­twiony niż ja. Je­stem pewna, że mój biedny kwia­tek byłby zmarzł i ni­gdy już wię­cej nie pod­niósł główki.

Głos jej brzmiał we­soło, lecz Ka­rol, który wi­dział jej twarz w lu­strze, zdra­dził ją, mó­wiąc:

– Cóż to, łezka, Amy!?

Amy uśmiech­nęła się, lecz nim miała czas od­po­wie­dzieć, do sa­lonu wszedł ja­kiś pan śred­niego wieku; był ma­łego wzro­stu i szczu­pły, wy­raz twa­rzy miał otwarty i ła­godny, w któ­rym prze­bi­jała ży­wość, ale za­ra­zem i pe­wien ro­dzaj wa­ha­nia.

Przy­wi­tał ser­decz­nie Fi­lipa, który mu od­dał przy­nie­siony list.

– Hę, hę! To nie jest cha­rak­ter pi­sma pana Mo­rville. Coś mu się przy­tra­fiło! O nie! Umarł! Oto no­wina cał­kiem nie­spo­dzie­wana!

– Umarł! Co mó­wisz? Pan Mo­rville?

– Tak, i to na­gle.

I przy­su­nąw­szy się do drzwi, otwo­rzył je i za­wo­łał:

– Moja droga, pro­szę, chodź na chwilę!

Na to we­zwa­nie uka­zała się wy­soka i piękna dama, a za nią wsu­nęła się bo­jaź­li­wie, jakby nie była pewna do­brego przy­ję­cia, je­de­na­sto­let­nia dziew­czynka, z za­dar­tym no­skiem i roz­tropną twa­rzyczką, na któ­rej ma­lo­wała się cie­ka­wość. Przy­su­nęła się do Ame­lii, a ta ki­wa­jąc głową i gro­żąc jej pal­cem, wzięła ją za rękę i słu­chała da­lej no­win.

– Oto za­dzi­wia­jąca wieść! Pan Mo­rville zmarł zu­peł­nie na­gle!

– Do­prawdy? Biedny czło­wiek! Zdaje mi się, że nikt w świe­cie nie cier­piał ta­kich jak on wy­rzu­tów su­mie­nia. Kto pi­sze do cie­bie?

– Wnuk. Biedny chło­piec! Za­le­d­wie mogę od­czy­tać jego list.

I trzy­ma­jąc pa­pier tak, aby wszy­scy mo­gli zo­ba­czyć kilka wier­szy nie­kształt­nego, naj­wy­raź­niej drżącą ręką skre­ślo­nego pi­sma, prze­czy­tał gło­śno:

Drogi pa­nie Ed­mon­stone! Mój uko­chany dzia­dek zmarł dziś rano o szó­stej go­dzi­nie. Miał atak apo­plek­sji wczo­raj wie­czo­rem i do tego czasu nie wy­mó­wił już ani słowa, choć zda­wało się, że mnie jesz­cze po­znaje. Przy­naj­mniej nie­wiele cier­piał. Mar­kham ma po­le­cone urzą­dze­nie wszyst­kiego. Chcemy, aby po­grzeb od­był się we wto­rek: mam na­dzieję, że bę­dzie Pan mógł być obecny. Na­pi­sał­bym do mego ku­zyna Fi­lipa Mo­rville, gdy­bym znał jego ad­res; spo­dzie­wam się jed­nak, że pan ra­czy mu prze­ka­zać tę smutną wia­do­mość. Prze­bacz mi, Pa­nie, ten list nie­czy­telny. Sam za­le­d­wie wiem, co pi­szę.

Przy­wią­zany

Wal­ter Mo­rville

– Biedny chło­piec! – wy­rzekł Fi­lip. – List ten świad­czy o głę­bo­kim uczu­ciu do dziadka.

– Ja­kie to smutne, że po­zo­stał tam sam je­den – po­wie­działa pani Ed­mon­stone.

– Bar­dzo smutne – po­wtó­rzył jej mąż. – Mu­szę wy­je­chać na­tych­miast. Nie­praw­daż, Fi­li­pie?

– Na­tu­ral­nie. Są­dzę, iż wy­pada, abym po­je­chał z tobą. Nie chciał­bym naj­mniej­szą rze­czą ubli­żyć pa­mięci tego bied­nego starca.

– Masz słusz­ność, tak wy­pada – od­rzekł pan Ed­mon­stone – on był za­wsze bar­dzo dla nas uprzejmy; a wiesz, że oprócz tego mło­dego chłopca ty je­steś jego naj­bliż­szym spad­ko­biercą?

Mała Char­lotta za­drżała, spo­glą­da­jąc na Ame­lię. Fi­lip zaś od­parł:

– O tym nie warto na­wet my­śleć; lecz po­nie­waż te­raz on i ja je­ste­śmy je­dy­nymi przed­sta­wi­cie­lami dwóch li­nii rodu Mo­rville’ów, mnie nikt nie za­rzuci, je­śli dawna za­wiść nie zo­sta­nie zu­peł­nie za­po­mniana.

– Po­grze­bana w za­po­mnie­niu, by­łoby pięk­niej po­wie­dziane! – za­wo­łał Ka­rol. Uwaga ta tak roz­śmie­szyła Ame­lię, że mu­siała ukryć twarz na ra­mie­niu swo­jej młod­szej sio­strzyczki. Char­lotta także po­częła się śmiać. Nie­ostroż­ność ta ścią­gnęła na nią uwagę. Oj­ciec zwró­cił się do niej z wy­mówką:

– Ach! I ty tu je­steś, mała cie­kaw­ska.

A gdy jej matka spy­tała:

– Char­lotto, co masz tu do ro­boty? – dziew­czynka ode­szła do swo­ich lek­cji za­wsty­dzona, nie usły­szaw­szy na­wet, że matka do­dała na końcu ze współ­czu­ciem: – Biedne dziecko!

– W ja­kim on jest wieku? – za­py­tał pan Ed­mon­stone, po­wra­ca­jąc do po­przed­niego te­matu.

– W tym sa­mym co Laura, ma osiem­na­ście lat – od­po­wie­działa pani Ed­mon­stone. – Czy nie pa­mię­tasz, jak mój brat mó­wił, pa­trząc na Laurę, że to praw­dziwa przy­jem­ność zo­ba­czyć dziecko tak zdrowe, po tym nędz­nym de­li­kat­nym stwo­rzonku z Redc­lyffe?

– A jed­nak wy­rósł na pięk­nego i sil­nego mło­dzieńca – po­wie­dział Fi­lip.

– Po­win­ni­śmy go za­pro­sić tu­taj. Jak my­ślisz, Fi­li­pie? – za­py­tała pani Ed­mon­stone.

– Za­pewne, że by­łaby to dla niego wielka po­cie­cha. W rze­czy­wi­sto­ści śmierć dziadka wy­pa­dła w samą porę. Biedny sta­rzec tak bar­dzo oba­wiał się, żeby jego wnuk nie zro­bił ja­kiejś nie­do­rzecz­no­ści, że trzy­mał go...

– Wiem, tak ostro, jak tylko można so­bie wy­obra­zić.

– Su­ro­wość ta nie była wła­ściwa wzglę­dem mło­dzieńca z tak nie­cier­pli­wym uspo­so­bie­niem. Po ta­kim wy­cho­wa­niu, na do­da­tek w zu­peł­nym od­osob­nie­niu, wy­słać go na po­kusy do Oxfordu by­łoby nie­bez­piecz­nym do­świad­cze­niem.

– Nie wspo­mi­naj­cie mi o tym – za­wo­łał żywo pan Ed­mon­stone. – Bę­dziemy nim kie­ro­wać, jak można naj­le­piej. Mam po­ru­czoną nad nim opiekę, aż doj­dzie do lat dwu­dzie­stu pię­ciu. Gdyż dzia­dek odło­żył usa­mo­dziel­nie­nie jego aż do­piero w tym wieku. Je­śli po­tra­fimy go uchro­nić od ro­bie­nia nie­do­rzecz­no­ści, tym le­piej. Je­śli się zaś to nie uda, nie bę­dzie to na­sza wina.

– Czy to ty je­steś jego opie­ku­nem? – za­py­tał Ka­rol.

– Ach! Bar­dzo je­stem z tego nie­za­do­wo­lony! Gdyby twój oj­ciec żył jesz­cze, Fi­li­pie, nie miał­bym te­raz tyle kło­po­tów. Już to za­ję­cia nie bę­dzie mi bra­ko­wało – cią­gnął da­lej. – Z tym wiel­kim ma­jąt­kiem Redc­lyffe wię­cej bę­dzie pracy niż ko­rzy­ści, nie mó­wiąc o sa­mym chłopcu. Wszystko spada na mnie od razu, a ja nic nie mogę na to po­ra­dzić. Ale skoro mam wy­je­chać ju­tro, wpierw mu­szę się roz­mó­wić z mymi ro­bot­ni­kami. Idziesz ze mną, Fi­li­pie?

– Dzię­kuję, nie mogę, mu­szę nie­za­długo wra­cać – od­rzekł Fi­lip – ułóżmy się tylko, kiedy mamy wy­je­chać.

Usta­lili więc czas wy­jazdu i pan Ed­mon­stone wy­szedł, a Ka­rol roz­po­czął na nowo:

– Czy w Redc­lyffe uka­zują się ja­kieś stra­chy?

– Tak przy­naj­mniej mó­wią – od­parł jego ku­zyn – ale zdaje mi się, że nikt nie wie do­kład­nie, do kogo ma na­le­żeć ta po­ku­tu­jąca du­sza. Po­nad drzwiami wej­ścio­wymi jest po­kój, który na­zy­wają po­ko­jem sir Hugh, lecz za­szczyt nada­nia mu tego miana nie wia­domo komu wła­ści­wie wy­pada przy­pi­sać, czy Hugh de Mo­rville, który za­mor­do­wał To­ma­sza Be­cheta, czy też jego imien­ni­kowi, pierw­szemu ba­ro­ne­towi, ży­ją­cemu za cza­sów Wil­helma d’Orange, kiedy to roz­po­częła się kłót­nia star­szej li­nii Mo­rville’ów z na­szą. Czy znasz jej po­wód, moja ciotko?

– Zdaje się, że cho­dziło o ja­kiś ma­ją­tek – od­rze­kła pani Ed­mon­stone – ale bliż­szych szcze­gó­łów nie znam. Mo­rville’owie byli zwy­kle gwał­tow­nego i po­pę­dli­wego cha­rak­teru, a kłót­nia sir Hugh i jego brata prze­szła po­tem z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Przy­po­mi­nam so­bie czas, kiedy mó­wiło się u nas o Mo­rville’ach z Redc­lyffe jako o ro­dzi­nie lu­do­żer­ców.

– Zdaje mi się, że nie bez pew­nej słusz­no­ści – od­rzekł Fi­lip. – Ten biedny sta­rzec, który te­raz umarł, dziwne daw­niej pro­wa­dził ży­cie. Do­tąd jesz­cze lu­dzie opo­wia­dają o jego po­je­dyn­kach i in­nych roz­licz­nych sza­leń­stwach.

– Biedny czło­wiek! Drogo póź­niej za to za­pła­cił – po­wie­działa pani Ed­mon­stone.

– Co się wy­da­rzyło pod­czas tej strasz­nej awan­tury mię­dzy nim a jego sy­nem? – za­py­tał Fi­lip. – Czy ude­rzył go?

– Och! Nie. I bez tego do­syć było nie­szczę­ścia.

– Jak to? – wtrą­ciła za­cie­ka­wiona Laura.

– Był on je­dy­nym sy­nem pana Mo­rville’a, a matkę stra­cił w mło­dym wieku. Wy­cho­wano go bar­dzo źle, tak, że wkrótce stał się rów­nie gwał­towny i po­pę­dliwy jak oj­ciec, po­sia­dał jed­nak wiele szla­chet­no­ści i pra­wo­ści w cha­rak­te­rze. Miał za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat, gdy oże­nił się po­ta­jem­nie z szes­na­sto­let­nią dziew­czyną, sio­strą sław­nego wów­czas skrzypka. Ojca ob­ra­ziło to nie­sły­cha­nie. Za­równo jedna, jak i druga strona za­cho­wy­wała się nad wy­raz gwał­tow­nie. Na ko­niec jed­nak na­mó­wiono mło­dego czło­wieka, żeby spró­bo­wał po­go­dzić się z oj­cem. Przy­wiózł więc żonę do Mo­or­worth, a sam udał się konno do Redc­lyffe, by się z nim zo­ba­czyć. Na nie­szczę­ście pan Mo­rville wy­da­wał tego dnia obiad strze­lecki, pod­czas któ­rego bar­dzo wiele pił. Nie tylko więc nie przy­jął syna, lecz użył ob­raź­li­wych wy­ra­zów, mó­wiąc, że może iść so­bie do swego szwa­gra grajka. Syn sto­jący w przed­po­koju, usły­szaw­szy te słowa, wy­biegł w jed­nej chwili, sko­czył na ko­nia i od­da­lił się ga­lo­pem. W ciem­no­ści ude­rzył czo­łem o ga­łęź i za­bił się na miej­scu.

– A biedna jego żona? – za­py­tała Ame­lia ze drże­niem.

– Umarła na­stęp­nego dnia, po­zo­sta­wiw­szy na świe­cie synka.

– To coś okrop­nego – za­wo­łał Fi­lip. – Ten wy­pa­dek mógł bar­dzo wpły­nąć na pana Mo­rville’a.

– Całe bie­sia­du­jące to­wa­rzy­stwo, jak­kol­wiek zło­żone z lu­dzi nie­odzna­cza­ją­cych się de­li­kat­no­ścią uczuć, wprzód jesz­cze, nim puł­kow­nik Ha­re­wood, we­zwany przez służbę, zde­cy­do­wał się po­wia­do­mić o za­szłym wy­padku, obu­rzone było tą sro­go­ścią ojca. Nie ma w tym nic dziw­nego, że od­tąd pan Mo­rville stał się zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem.

– To wtedy we­zwał on mego ojca – po­wie­dział Fi­lip – lecz kto go do tego na­mó­wił?

– Znasz dom puł­kow­nika Ha­re­wo­oda w Sty­le­hurst? Kilka lat temu, kiedy w Sa­int-Mil­dred w mo­dzie były wy­ścigi konne, pan Mo­rville, puł­kow­nik Ha­re­wood i kilku in­nych lu­dzi tego po­kroju na­jęli ten dom, ażeby w nim spę­dzać czas wy­ści­gów. Służba ich pro­wa­dziła się w spo­sób nad­zwy­czaj gor­szący i uciąż­liwy dla ca­łej pa­ra­fii i brat mój zmu­szony był wdać się w całą sprawę i po­czy­nić pewne uwagi. Pan Mo­rville z po­czątku roz­gnie­wał się, lecz póź­niej po­stą­pił le­piej niż inni. Są­dzę, że od­waga i szcze­rość mego dro­giego brata mu­siała mu się spodo­bać. Ten zaś z dru­giej strony umiał oce­nić szla­chetne rysy, któ­rych po­mimo wszel­kich wad cha­rak­ter pana Mo­rville nie był po­zba­wiony. Wi­dzia­łem go raz tylko i mogę po­wie­dzieć, iż ni­gdy w ży­ciu nie spo­tka­łem czło­wieka wy­glą­da­ją­cego bar­dziej na praw­dzi­wego dżen­tel­mena. Gdy biedny jego syn do­szedł do lat czter­na­stu, umiesz­czono go na pen­sji w na­szym są­siedz­twie w Sty­le­hurst, zna­li­śmy go więc do­brze. Po za­war­ciu owego nie­szczę­śli­wego mał­żeń­stwa spo­tkał mego brata w Lon­dy­nie. I to wła­śnie on, usły­szaw­szy o ca­łej tej hi­sto­rii, po­sta­no­wił po­go­dzić syna z oj­cem.

– Ach! – po­wie­dział Fi­lip – czyli to wtedy oni przy­je­chali do Sty­le­hurst? Jak przez mgłę przy­po­mi­nam so­bie nad­zwy­czaj­nie wy­so­kiego czło­wieka i damę, która śpie­wała.

– Tak, oj­ciec twój za­pro­sił ich do sie­bie, chcąc po­znać jego żonę, a po­tem na­pi­sał do Mo­rville’a, przed­sta­wia­jąc mu ła­godne i miłe dziecko, z któ­rego można by jesz­cze wszystko zro­bić, je­śli się tylko ze­chce. Na list ten nie otrzy­mał żad­nej od­po­wie­dzi; lecz dzie­sięć czy też pięt­na­ście dni po tym okrop­nym wy­padku puł­kow­nik Ha­re­wood na­pi­sał do mego brata, pro­sząc go, aby przy­je­chał do Redc­lyffe, gdyż nie­szczę­śliwy oj­ciec pra­gnie bar­dzo z nim się wi­dzieć. Na­tu­ral­nie, po­je­chał na­tych­miast, po­tem mi opo­wia­dał, że przez cały czas swo­jej ka­płań­skiej służby nie wi­dział czło­wieka tak strasz­nie zła­ma­nego cier­pie­niem.

– Zna­la­złem wielką liczbę jego li­stów mię­dzy pa­pie­rami ojca – po­wie­dział Fi­lip. – Ci Redc­lyffe’owie mają do­prawdy gwał­towne na­mięt­no­ści.

– Czy to wtedy uznał on mego wuja za swo­jego spad­ko­biercę? – za­py­tał Ka­rol.

– Tak, brat mój nie chciał na to przy­stać, lecz pan Mo­rville nie uspo­koił się, aż rzecz zo­stała po­sta­no­wiona. Na próżno przy­po­mi­nano mu wnuka. Nie chciał wie­rzyć, ażeby to dziecko mo­gło prze­żyć. Rze­czy­wi­ście, zda­wało się, że ży­cie jego wisi na wło­sku. Przy­po­mi­nam so­bie, jak mi brat opo­wia­dał, że po­je­chał na­umyśl­nie do Mo­or­worth, ażeby zo­ba­czyć dziecko i przy­wieźć dziad­kowi po­cie­sza­jące no­winy, bo o prze­nie­sie­niu go do pa­łacu mowy być nie mo­gło. Lecz zna­lazł chłop­czyka tak sła­bego i de­li­kat­nego, że nie śmiał na­wet wzbu­dzać w star­szym panu przy­wią­za­nia ku niemu. Do­piero gdy chło­piec do­szedł do dwóch czy trzech lat, pan Mo­rville ośmie­lił się go po­ko­chać.

– Pan Mo­rville był za­wsze nie­zwy­kłą oso­bi­sto­ścią – rzekł Fi­lip. – Nie­ła­two za­po­mnę od­wie­dzin mo­ich w Redc­lyffe, które miały miej­sce cztery lata temu. Zdaje mi się, że to była prę­dzej scena z ja­kie­goś ro­mansu niż epi­zod zwy­czaj­nego ży­cia. Stary za­mek o czer­wo­nych mu­rach z omsza­łymi gzym­sami, brama po­ro­śnięta blusz­czem, wiel­kie kwa­dra­towe po­dwó­rze, na któ­rym sły­chać od­bi­ja­jące się za każ­dym kro­kiem ty­sią­czne echa i do któ­rego ni­gdy nie do­cho­dzi naj­mniej­szy pro­myk słońca; ogromna sala i po­sępne po­koje ze ścia­nami wy­ło­żo­nymi drew­nem dę­bo­wym, któ­rych świa­tło ty­siąca świec nie by­łoby w sta­nie roz­ja­śnić. Jed­nym sło­wem miej­sce jakby stwo­rzone dla du­chów i upio­rów.

– I biedny chło­piec po­zo­stał te­raz sam w tym po­nu­rym miesz­ka­niu – po­wie­działa pani Ed­mon­stone – cie­szy mnie bar­dzo, że po­je­dziesz z wu­jem go od­wie­dzić.

– Opo­wiedz nam coś o nim – rze­kła Laura.

– Wy­da­wało mi się, że Redc­lyffe nie jest dla niego sto­sow­nym miej­scem po­bytu – od­rzekł Fi­lip. – Sta­rzec ze swoją głę­boką, spo­kojną me­lan­cho­lią i wy­kwintną grzecz­no­ścią przed­sta­wiał wierny typ szlach­cica daw­nej daty, ja­kiego po­znać można tylko ze sta­rych ksią­żek, tak iż sta­no­wił ze swoim pa­ła­cem jedną ca­łość, jak pu­stel­nik ze swoją celą. Ale Wal­ter two­rzył zu­pełny kon­trast z tym oto­cze­niem; za­wsze oży­wiony, we­sół, pła­ta­jący ty­siące fi­gli, roz­bu­dzał uro­czy­ste echa swymi krzy­kami, śpie­wami i śmie­chem. Na ko­niec za­częło mnie to gnie­wać.

– A pan Mo­rville jakże się za­cho­wy­wał wo­bec tego?

– Nad­zwy­czaj­nie cie­kawe było przy­pa­try­wać się, jak Wal­ter opo­wia­dał mu z oży­wie­niem swoje za­bawy, śmie­jąc się, za­cie­ra­jąc ręce, ska­cząc i bie­ga­jąc, a na to wszystko nie otrzy­my­wał od starca żad­nej od­po­wie­dzi, jak gdyby mó­wił do po­sągu.

– Więc pan Mo­rville wcale się tym nie zaj­mo­wał?

– Prze­ciw­nie, ale na swój spo­sób. Od czasu do czasu ob­da­rzał go spoj­rze­niem albo ru­chem świad­czą­cym o swo­jej uwa­dze; ale za­chęty te były tak słabe, że dziecko mniej żywe by­łoby się na­tych­miast znie­chę­ciło.

– Czy po­lu­bi­łeś go mimo wszystko? – za­py­tała Laura. – Spo­dzie­wam się, że nie ma gwał­tow­nego cha­rak­teru Mo­rville’ów. Och! My­ślisz, że wręcz prze­ciw­nie? Cóż za szczę­ście!

– Po­siada wiele pięk­nych przy­mio­tów – po­wie­dział Fi­lip – ale zdaje mi się, że dzia­dek nie umiał nim do­brze kie­ro­wać. A jed­nak biedny sta­rzec my­ślał tylko o tym dziecku i o środ­kach, ja­kimi można by uchro­nić je od złego. Nie po­zwa­lał mu mieć to­wa­rzy­szy za­baw rów­nego wieku; ka­zał go nie­ustan­nie strzec i zda­wać ra­chu­nek z każ­dej naj­mniej­szej czyn­no­ści, z taką su­ro­wo­ścią, że nie poj­muję, jak Wal­ter był w sta­nie to wszystko znieść.

– Jed­nak – za­uwa­żała Ame­lia – wspo­mnia­łeś, że nie oba­wiał się dziadka.

– To daje nie­złe wy­obra­że­nie o jego wy­cho­wa­niu – do­dała matka.

– Jak już wspo­mnia­łem – po­wtó­rzył Fi­lip – ma on dużo szcze­ro­ści i wiele do­brych przy­mio­tów; lecz jest to praw­dziwy Mo­rville. Przy­po­mi­nam so­bie wy­da­rze­nie, które wam uwy­datni jego po­zy­tywne i złe strony. Wie­cie, że Redc­lyffe leży nad mo­rzem w ma­low­ni­czej oko­licy, peł­nej wy­so­kich nad­brzeż­nych skał po­ro­śnię­tych na szczy­tach drze­wami. Na jed­nej ta­kiej skale ster­czą­cej pro­sto­pa­dle nad mo­rzem, w po­ło­wie wy­so­ko­ści znaj­do­wało się w nie­do­stęp­nej pra­wie roz­pa­dli­nie gniazdo so­ko­łów. Pa­trząc ze szczytu skały, ła­two można było do­strzec, jak ptaki wla­ty­wały doń i wy­la­ty­wały. Co robi pan Wal­ter? Oto scho­dzi, czy też zsuwa się aż do roz­pa­dliny i wy­dziera ptaki z gniazda. W jaki spo­sób po­wró­cił stam­tąd żywy, tego nikt nie był w sta­nie od­gad­nąć. Od tego czasu jego dzia­dek nie mógł znieść sa­mego wi­doku tego miej­sca. Chło­pak po­wró­cił jed­nak zdrowo z dwoma mło­dymi so­ko­łami w kie­szeni.

– Ależ od­ważny! – za­wo­łał za­chwy­cony Ka­rol.

– Pra­gnął je wy­cho­wać i uło­żyć. Prze­wró­cił całą bi­blio­tekę do góry no­gami, aby zna­leźć kilka sta­rych ksią­żek o so­kol­nic­twie, a na­stęp­nie wszyst­kie wolne chwile po­świę­cał na wy­ucze­nie się z nich sztuki ukła­da­nia tych pta­ków. Ale jed­nego dnia słu­żący zo­sta­wił drzwi otwarte i ptaki ucie­kły. Ni­gdy nie za­po­mnę gniewu Wal­tera. Można rzec bez prze­sady, że od­cho­dził od przy­tom­no­ści.

– Biedne dziecko – wy­rze­kła pani Ed­mon­stone i do­dała: – Te­raz mu­szę od­wie­dzić mo­jego ma­łego więź­nia.

– Amy – po­wie­działa Laura, gdy matka za­mknęła za sobą drzwi – bar­dzo źle zro­bi­łaś, po­zwa­la­jąc Char­lotte po­zo­stać tu­taj, wiesz, jak czę­sto ściąga na sie­bie na­gany za zbyt­nią cie­ka­wość.

– To prawda – od­rze­kła Ame­lia – ale nie mia­łam siły wy­pra­wie­nia jej stąd.

– To wła­śnie wciąż po­wta­rza Fi­lip, mu­sisz być tro­chę bar­dziej sta­now­cza, ażeby...

– Daj po­kój, Lauro – wtrą­cił się Ka­rol – nie po­trze­bu­jemy tu­taj kry­tyk Fi­lipa. I tak bez mo­jej ma­łej Amy do­syć jest na świe­cie lu­dzi, któ­rym brak po­błaż­li­wo­ści. – I chwy­ciw­szy pulchną rączkę dziew­czynki, po­czął się nią ba­wić, szczy­piąc i mę­cząc ją na wszyst­kie strony. – Ale chciał­bym wie­dzieć, co ro­bią ze sobą inni, na przy­kład Fi­lip i Laura! – szep­nął po chwili, wi­dząc od­da­la­jącą się naj­star­szą sio­strę.

– Udo­sko­na­lają się za­pewne – od­rze­kła Ame­lia z pro­stotą, co ser­decz­nie roz­śmie­szyło Ka­rola. – Chcia­ła­bym być tak roz­sądna jak Laura – do­dała po chwili z wes­tchnie­niem.

– Co za nie­do­rzeczne ży­cze­nie! – wy­krzyk­nął Ka­rol, szczy­piąc cią­gle jej rączkę i cią­gnąc za ja­sne loczki. – Co ja bym zro­bił bez cie­bie, mój mały trzpio­cie? Wszy­scy wa­ży­liby moje żarty, za­miast śmiać się z nich, i jesz­cze czę­ściej do­sta­wał­bym burę za zło­śliwe żar­ciki.

– Mię­dzy mną a Laurą jest tak mała róż­nica wieku – od­parła Ame­lia tro­chę smęt­nie.

– Je­steś do­syć roz­sądna jak na swój wiek, Laura zaś o wiele za­nadto; to­też po­zo­staję w cią­głej oba­wie, aby na­tura nie upo­mi­nała się o swoje prawa i nie zmu­siła jej do uczy­nie­nia ja­kiejś wiel­kiej nie­do­rzecz­no­ści.

– Co za myśl! – za­wo­łała Ame­lia z obu­rze­niem. – Laura mia­łaby po­peł­nić nie­do­rzecz­ność?

– Co by mnie naj­bar­dziej roz­ba­wiło – cią­gnął da­lej Ka­rol – to gdy­bym ją zo­ba­czył za­ko­chaną w tym bo­ha­te­rze, a Fi­lipa opa­no­wa­nego za­zdro­ścią.

– Jak mo­żesz mó­wić po­dobne rze­czy, Ka­rolu?

– Czyż wi­dziano kie­dyś młodą pięk­ność, która by się nie za­ko­chała w pu­pilu swego ojca?

– To prawda; lecz trzeba, ażeby żyła sama ze sta­rym oj­cem i ciotką starą panną cią­gle gde­rzącą i nie­zno­śną.

– Bar­dzo do­brze, Amy, ty mo­gła­byś ode­grać rolę ciotki.

A po­nie­waż Laura wra­cała w tej wła­śnie chwili do sa­lonu, Ka­rol oznaj­mił jej, że ża­den bo­ha­ter nie omiesz­kał nie za­ko­chać się w pięk­nej córce swego opie­kuna.

– Je­śli opie­kun jego ma piękną córkę – od­po­wie­działa Laura żar­to­bli­wie, nie chcąc oka­zać za­kło­po­ta­nia.

– Ach! Chcesz usły­szeć kom­ple­ment! – od­po­wie­dział Ka­rol.

Ale Ame­lia nie chciała, żeby do­ku­czano sio­strze, a ma­jąc przy tam na su­mie­niu dużo stra­co­nego czasu, sia­dła do for­te­pianu. Laura po­wró­ciła do swego ry­sunku, a Ka­rol, zie­wa­jąc, wziął do ręki ja­kiś dzien­nik. Rysy jego, które by­łyby piękne, gdyby cier­pie­nie ich nie wy­cień­czyło i osła­biło, po­woli stra­ciły oży­wiony i tro­chę uszczy­pliwy wy­raz, a na twa­rzy uka­zało się znie­chę­ce­nie.

Ka­rol miał lat dzie­więt­na­ście, a od dzie­się­ciu do­tknięty był cier­pie­niem w bio­drze, które po­mimo naj­tro­skliw­szych sta­rań po­wra­cało bar­dzo czę­sto. Skut­kiem tego jego noga skur­czyła się tak, że stał się ku­lawy, a nad­we­rę­żone jego zdro­wie było przed­mio­tem nie­ustan­nej tro­ski i nie­po­koju ca­łej ro­dziny. Szcze­gól­nie matka była nie­wy­czer­pana w cier­pli­wo­ści i do­broci, chęt­nie wy­rze­kła się dla niego wszyst­kich przy­jem­no­ści ży­cia. Oj­ciec ustę­po­wał naj­mniej­szym jego za­chcian­kom, a ła­two się do­my­śleć, że sio­stry zo­stały wręcz nie­wol­ni­cami wszyst­kich jego ka­pry­sów.

Laura i Ame­lia kształ­ciły się pod kie­run­kiem na­uczy­cielki do chwili, w któ­rej roz­po­czyna się na­szą po­wieść. Gdy wresz­cie uznano, że Laura może już być wpro­wa­dzona w świat, na­uczy­cielka wy­je­chała, a oby­dwie star­sze sio­stry stały się od­tąd sta­łymi to­wa­rzysz­kami Ka­rola w sa­lo­nie. Tym­cza­sem pani Ed­mon­stone, ma­jąca wiele wia­do­mo­ści i upodo­ba­nia w na­ucza­niu, pod­jęła się sama ukoń­czyć edu­ka­cję Char­lotty.

II

Je­śli złe du­chy mają piękne miesz­ka­nie,

do­bre będą się sta­rały żyć po­śród nich.

(Bu­rza)

Na pię­trze, nad sa­lo­nem znaj­do­wał się ga­bi­net pani Ed­mon­stone. Był to wielki po­kój o skle­pio­nych oknach ume­blo­wany gu­stow­nie, a na­wet wy­twor­nie, w któ­rym wszy­scy do­mow­nicy z upodo­ba­niem sia­dy­wali. Z ga­bi­netu tego wcho­dziło się z jed­nej strony do po­koju Ka­rola, a z dru­giej do po­koju pani Ed­mon­stone, słu­żą­cego za­ra­zem za mały sa­lo­nik. Tu zwy­kle od­by­wała lek­cje z Char­lottą, za­ła­twiała ra­chunki, ko­re­spon­den­cję i wy­da­wała po­le­ce­nia ca­łej służ­bie. Tu­taj sia­dy­wał z nią Ka­rol, gdy był za­nadto słaby, aby zejść do du­żego sa­lonu. Nie może być nic wy­god­niej­szego jak ten sa­lo­nik z sze­ro­kimi pa­ra­wa­nami zdo­bio­nymi sta­ro­żyt­nymi ry­ci­nami i ka­ry­ka­tu­rami, z bi­blio­teczką, ma­łymi sto­licz­kami, fo­te­lami i dużą ka­napą dla cho­rego. Na­wet wę­gle na ko­minku błysz­czały ja­śniej w tym sa­lo­niku niż w in­nych po­ko­jach ca­łego domu.

Jed­nego po­nie­dział­ko­wego wie­czoru okien­nice były za­mknięte, a fi­ranki spusz­czone, Ka­rol owi­nięty w chiń­ski szla­frok, we wzo­rek z za­baw­nymi pa­go­dami, le­żał na ka­na­pie przy­su­nię­tej bli­sko ko­minka, z dru­giej strony mała Char­lotta sie­działa na sto­łeczku. Ka­rol nie za­wsze by­wał grzeczny dla ma­łej sio­strzyczki, która za­nadto może piesz­czona, mie­wała swoje za­chcianki nie­zga­dza­jące się z upodo­ba­niami brata, w nie­któ­rych więc oko­licz­no­ściach umiała mu tro­chę do­ku­czyć. Dzi­siaj jed­nak byli w zu­peł­nej zgo­dzie, gdyż wią­zał ich wspólny in­te­res.

– Szó­sta już bije – wy­rze­kła pierw­sza Lotka – wkrótce po­winni być tu­taj. Chcia­ła­bym bar­dzo, żeby mi mama po­zwo­liła zejść, ale zdaje się, że będę mu­siała cze­kać do ko­la­cji. Amy na­ka­zała mi su­rowo, że­bym była spo­kojna, gdyż ten biedny pan Mo­rville jest bar­dzo zmar­twiony i pew­nie nie znosi te­raz we­so­ło­ści. Jak my­ślisz, Ka­rolu, czy bę­dziesz po­tra­fił go po­ko­chać?

– Nim będę mógł od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie – od­parł Ka­rol po­waż­nie – mu­szę wpierw zo­ba­czyć, z któ­rej strony roz­dziela włosy.

– Fi­lip roz­dziela swoje z le­wej.

– Za­tem bez wąt­pie­nia pan Wal­ter Mo­rville bę­dzie roz­dzie­lać swoje z pra­wej.

– Czy nie ma cza­sem ja­kiejś strasz­nej hi­sto­rii o tych Mo­rville’ach z Redc­lyffe? Py­ta­łam Laury, która mi od­po­wie­działa, że nie po­win­nam być tak cie­kaw­ska, co mnie na­pro­wa­dziło na myśl, że jest w tym coś z prawdy. Po­tym za­py­ta­łam Amy, ale i ona mi od­rze­kła, że nie po­trze­buję nic wie­dzieć na ten te­mat.

– Ach! Ja chciał­bym, abyś wie­działa o tym coś wię­cej.

– Co? Ko­chany bra­ciszku, opo­wiesz mi wszystko?

– Czy ni­gdy nie sły­sza­łaś o fa­mi­lij­nych kłót­niach, które prze­cho­dzą z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie?

– Ow­szem, w hi­sto­rii Szko­cji. Był raz czło­wiek, który ka­zał zjeść dzieci swego nie­przy­ja­ciela wraz z pro­się­tami, a inny, który uciął głowę.

– Swoją wła­sną głowę?

– Nie, głowę swego nie­przy­ja­ciela i po­dał ją na stół z ka­wał­kiem chleba w ustach.

– Do­brze, je­śli kie­dyś pan Wal­ter poda na śnia­da­nie głowę Fi­lipa, z ka­wał­kiem chleba w ustach, przyjdź mi o tym po­wie­dzieć.

Char­lotta za­drżała.

– Ka­rolu, co mó­wisz, ta­kie rze­czy już się dziś nie zda­rzają.

– Jed­nak mię­dzy dwiema li­niami fa­mi­lii Mo­rville’ów pa­nuje śmier­telna nie­na­wiść.

– Ależ to bar­dzo źle! – za­wo­łała Lotka prze­stra­szona.

– Za­pewne.

– Je­stem pewna, że Fi­lip nie zrobi nic nie­szla­chet­nego. Lecz jakże oni będą się zga­dzać?

– Do nas na­leży utrzy­my­wać zgodę jak można naj­dłu­żej.

W tej chwili usły­szano tur­kot po­wozu i Char­lotta po­bie­gła na sta­no­wi­sko, z któ­rego ro­biła ob­ser­wa­cje, po­zo­sta­wia­jąc brata za­chwy­co­nego, że tak ła­two udało mu się z niej za­żar­to­wać. Wkrótce po­wró­ciła na pal­cach.

– Oj­ciec i pan Mo­rville przy­je­chali, ale zdaje mi się, że Fi­lipa nie ma, ni­g­dzie go nie wi­dzia­łam.

– Na­tu­ral­nie, gdyż nie zaj­rza­łaś do kie­szeni jego ku­zyna.

– Ka­rolu, żar­tu­jesz so­bie tylko ze mnie! Prze­cież nie mó­wisz tego na­prawdę.

Nie­spo­kojny głos ma­łej dziew­czynki ba­wił Ka­rola nie­sły­cha­nie, to­też nie prze­stał jej do­ku­czać w ten spo­sób, aż do chwili, w któ­rej Laura i Ame­lia przy­bie­gły z wia­do­mo­ściami o nie­zna­jo­mym.

– Przy­je­chał! – za­wo­łały ra­zem.

– Bar­dzo przy­zwo­ity – za­wy­ro­ko­wała Laura.

– Bar­dzo miły! – za­wo­łała Ame­lia. – I ma ta­kie piękne oczy.

– Pełne wy­razu – do­rzu­ciła Laura. – Och!

Wy­krzyk­nik ten wy­wo­łał głos jej ojca, któ­rego usły­szała za przy­mknię­tymi drzwiami.

– Oto nasz biedny Ka­rol – mó­wił. – Chodź, mo­żesz go zo­ba­czyć, chciał­bym jak naj­prę­dzej skoń­czyć wszyst­kie te przed­sta­wie­nia.

Nim do­koń­czył zda­nie, oby­dwaj byli już w po­koju, ku wiel­kiej ra­do­ści Lotki ba­wią­cej się wy­bor­nie zmie­sza­niem, w ja­kie zja­wie­nie się go­ścia wpra­wiło jej sio­stry.

– No i cóż, Ka­rolu! Jak się masz, mój chłop­cze? Le­piej? Szkoda, że nie zsze­dłeś dziś na dół! Lecz przy­pro­wa­dzam ci za to Wal­tera. – A gdy Ka­rol i nowo przy­były po­da­wali so­bie ręce, oj­ciec mó­wił da­lej: – Wspo­mi­na­łem mu już, że to bę­dzie dla cie­bie wiel­kie szczę­ście mieć sta­łego to­wa­rzy­sza. Nie­praw­daż?

– Nie mogę wy­ma­gać od ni­kogo, aby mi nie­ustan­nie do­trzy­my­wał to­wa­rzy­stwa – od­rzekł Ka­rol z uśmie­chem, gdyż otwarta i pełna współ­czu­cia twarz Wal­tera spodo­bała mu się na pierw­szy rzut oka.

W chwili kiedy to mó­wił, usły­szano lek­kie dra­pa­nie do drzwi i Wal­ter miał za­le­d­wie czas za­wo­łać:

– Trim, Trim! Jakże mi przy­kro! – gdy do po­koju wbiegł prze­śliczny wy­żeł, biały z czar­nymi ła­tami, z błysz­czą­cym wło­sem, o dłu­gich, mięk­kich uszach i gę­stym ogo­nie. Po­nad ro­zum­nymi oczami wi­dać było dwie płowe plamy, a na nóż­kach frę­dzelki z krę­tych wło­sów. Na wi­dok swego pana za­trzy­mał się, po­ru­sza­jąc ogo­nem, ale spo­strze­gł­szy, że obec­ność jego nie była po­żą­dana, przy­brał po­korną po­stawę i nie­śmiało spo­glą­dał na całe to­wa­rzy­stwo. Twarz Wal­tera wy­ra­żała wiel­kie nie­za­do­wo­le­nie.

– Och! Co za śliczne zwie­rzątko! Chodź no tu­taj – za­wo­łała Char­lotta.

Lecz pies nie zwa­żał na to, tylko przy­pa­try­wał się swemu panu, po­ru­sza­jąc ogo­nem.

– Ach! Wie­dzia­łem z góry, że bę­dzie pan ża­ło­wał swo­jej grzecz­no­ści – wy­rzekł w końcu Wal­ter do pana Ed­mon­stone’a.

– Wcale nie, wcale nie! Pani Ed­mon­stone bar­dzo lubi psy, nie­praw­daż, Amy?

Amy za­wsty­dzona łzami za­ćmie­wa­ją­cymi jej oczy na wspo­mnie­nie ma­łego sta­rego jam­nika, który zdechł nie­dawno, schy­liła się nieco, aby ukryć ru­mieńce, i wy­cią­gnęła rękę. Pies co­kol­wiek tym ośmie­lony po­stą­pił na­przód, czoł­ga­jąc się i pa­trząc na swego pana, jak gdyby pro­sił o prze­ba­cze­nie.

– Czy on do­prawdy nie zrobi ci przy­kro­ści? – za­py­tał jesz­cze Wal­ter Ka­rola.

– Ależ wcale nie. Chodź tu, mój śliczny psie!

– No, kie­dyś już tu­taj przy­szedł, to za­cho­wuj się przy­naj­mniej jak przy­stoi na roz­sąd­nego psa – rzekł jego pan; pies przy­brał na­tych­miast po­stawę do­brze uło­żo­nego wy­żła. Prze­stał się czoł­gać i kur­czyć jak znak za­py­ta­nia i przy­biegł do swego pana, po­ło­żył głowę na jego ręku i po­czął się za­po­zna­wać z resztą to­wa­rzy­stwa. Naj­bar­dziej chyba spodo­bał mu się Ka­rol, gdyż po­ło­żył przed­nie łapy na so­fie i przy­pa­try­wał mu się chwilę z grzecz­no­ścią i po­wagą, co bar­dzo za­baw­nie wy­glą­dało.

– Do­brze, mój stary – po­wie­dział Ka­rol. – Czyś wi­dział kiedy taki szla­frok? Je­steś te­raz za­do­wo­lony? Po­daj mi łapę, aże­by­śmy za­przy­się­gli so­bie do­zgonną przy­jaźń.

– Cie­szy mnie mocno, że znowu bę­dziemy mieli psa w domu! – za­wo­łała Laura.

Po za­mie­nie­niu kilku słów jesz­cze Wal­ter opu­ścił po­kój w to­wa­rzy­stwie pana Ed­mon­stone’a, za nim wy­biegł na­tych­miast wy­żeł.

– Oto po­mysł godny mego ojca – po­wie­dział Ka­rol – biedny chło­piec byłby wo­lał je­chać jesz­cze dwa­na­ście mil, niż być wpro­wa­dzony tu­taj. Do­prawdy, je­śli oj­ciec chce ko­niecz­nie stroić mnie w po­dobne szla­froki, to po­wi­nien przy­naj­mniej ostrzec wprzód, nim mu przyj­dzie ochota wpro­wa­dzać do mnie lu­dzi i zwie­rzęta, na to, ażeby się ba­wili moim kosz­tem.

– Wszedł w bar­dzo złym mo­men­cie – do­dała Laura. – Czy moja twarz cią­gle jest jesz­cze za­ru­mie­niona?

– Może nic nie usły­szał – po­cie­szyła ją Amy.

– Nie py­ta­li­ście, gdzie jest Fi­lip? – spy­tała bar­dzo po­waż­nie Lotka.

– Po­zo­stał u swego przy­ja­ciela Thorn­dale’a, skąd po­je­dzie do Sa­int-Mil­dred.

– Spo­dzie­wam się, że to cię uspo­ko­iło – po­wie­dział jej Ka­rol ta­kim gło­sem, że nie wie­działa na pewne, czy ma się śmiać, czy gnie­wać.

– A cóż my­śli­cie o panu Wal­te­rze?

– Chciał­bym, ażeby się oka­zał god­nym swego psa – od­parł Ka­rol.

– Ach! – po­chwy­ciła Laura – wielu jest lu­dzi nie­god­nych swo­ich psów i swo­ich żon.

– Za­pewne dok­tor Hen­ley ma być tego do­wo­dem? – za­py­tał Ka­rol.

– Skoro Mał­go­rzata Mo­rville wy­brała go so­bie, to nie można utrzy­my­wać, aby była dla niego za­nadto do­bra. Mój Boże, jakże ona mo­gła ta­kim za­wo­dem zni­we­czyć wszyst­kie na­dzieje Fi­lipa!

– O Lauro! Ona nie mo­gła tego uczy­nić – od­po­wie­działa Ame­lia.

Zda­wało się, że Laura wie coś wię­cej, czego nie chce wy­po­wie­dzieć, w tej chwili zresztą do po­koju we­szli ro­dzice i roz­mowa zo­stała skie­ro­wana na inny przed­miot. Oj­ciec za­cie­rał ręce, jak to zwykł był czy­nić w chwi­lach za­do­wo­le­nia.

– No, Ka­rolu, i cóż moje panny, czy to nie prze­śliczny chło­piec, hę? – za­wo­łał.

– Tro­chę za ni­ski – od­po­wie­dział Ka­rol.

– Nic to! Uro­śnie. Wiesz, że nie ma jesz­cze osiem­na­stu lat; nie mo­żesz żą­dać, aby wszy­scy byli wzro­stu Fi­lipa. Ale jest wprost za­chwy­ca­jący. Gdy­by­ście wie­dzieli, jak o nim mó­wią w Redc­lyffe! Sły­sząc ich, można by my­śleć, że rów­nej mu do­sko­na­ło­ści nie da się zna­leźć na ca­łym świe­cie. Wszy­scy się zga­dzają, pro­boszcz, stary Mar­kham, co do jed­nego. Tak był tro­skliwy dla swego dziadka, ma tyle tkli­wo­ści, do­broci i nie jest wcale dumny. Je­stem pewny, że wię­cej wart niż wszy­scy jego przod­ko­wie.

Ka­rol zro­bił minę pełną nie­wiary.

– Jakże się zga­dza z Fi­li­pem? – za­py­tała Laura.

– Wy­bor­nie. Nie mo­głem żą­dać nic lep­szego. Fi­lip jest nim za­chwy­cony, a ja sta­ra­łem się przez całą drogę prze­ko­nać Wal­tera, że w ku­zy­nie swoim znaj­dzie praw­dzi­wego przy­ja­ciela. Te­raz więc jest zu­peł­nie przy­spo­so­biony, by na­le­ży­cie go oce­nić.

Ka­rol ko­lejny raz skrzy­wił się, lecz oj­ciec nie zwró­cił na to uwagi.

– Pro­si­łem go, żeby za­brał ze sobą psa, któ­rego chciał ko­niecz­nie zo­sta­wić, lecz tak są do sie­bie przy­wią­zani, że żal by mi było roz­łą­czyć ich na długo. Zresztą by­łem prze­ko­nany, że go tu do­brze przyj­mie­cie, nie­praw­daż?

– Na­tu­ral­nie, zro­bi­łeś bar­dzo do­brze – zgo­dziła się z nim żona.

– Za kilka dni spro­wa­dzimy także jego ko­nia. Prze­śliczne stwo­rze­nie. To może go ro­ze­rwie tro­chę, gdyż jest bar­dzo smutny od śmierci swego dziadka.

We­zwano do obiadu. Ka­rol, któ­remu matka wy­li­czała wszyst­kie po­trawy, z po­czątku ze wstrę­tem je od­rzu­cał, na prośby jed­nak matki zgo­dził się na nie­które; po­zo­sta­wiono go więc z Lotką. Do­ku­czał jej jesz­cze przez go­dzinę, do­piero po upły­wie tego czasu Ame­lia po­wró­ciła, a Char­lotta ze­szła na dół.

– Hm! – za­wo­łał Ka­rol – otóż oj­ciec wy­na­lazł nową do­sko­na­łość.

– Czemu ci się nie po­doba?

– Ma w so­bie coś sztyw­nego.

– Lecz w Redc­lyffe wszy­scy mó­wią o nim bar­dzo do­brze.

– Jak gdyby tego sa­mego nie mó­wiono o każ­dym dzie­dzicu ma­ją­cym wię­cej ma­jątku niż ro­zumu. Zresztą wszystko uszłoby jesz­cze od biedy, byle tylko nie było prawdą, że jest go­towy uwiel­biać Fi­lipa. Musi to być uda­wane z jego strony albo sku­tek buj­nej wy­obraźni mego ojca.

– O Ka­rolu!

– Czy jest moż­liwe, żeby ten młody czło­wiek, na sku­tek rady swego opie­kuna, był za­raz go­towy do bez­wa­run­ko­wego przy­ję­cia za men­tora swego ar­cy­ro­zum­nego ku­zyna, niż­szego uro­dze­niem i w do­datku swego spad­ko­biercę?

– Jed­nak pan Thorn­dale ma wiele sza­cunku dla Fi­lipa.

– Thorn­dale jest głup­cem – od­parł Ka­rol – zresztą w tym wy­padku ła­twiej się to da po­jąć, Fi­lip bo­wiem jest przez niego sa­mego wy­brany na przy­ja­ciela, a po­chwały jego ojca nie zdo­łały go od tego przy­ja­ciela od­strę­czyć. Lecz żeby za radą opie­kuna Mo­rville miał przy­jąć na­rzu­co­nego so­bie wzo­ro­wego to­wa­rzy­sza, o któ­rym ni­gdy nie my­ślał, to jest zu­peł­nie nie­praw­do­po­dobne. A obiad jakże prze­szedł?

– O, pies jego jest prze­śliczny, taki ro­zumny i tak do­brze uło­żony.

– Ależ ja nie o psa, tylko o jego pana się py­ta­łem.

– Nic pra­wie nie mó­wił i za­wsze drżał, ile razy oj­ciec zwró­cił rap­tem się do niego. Nie chce, żeby go na­zy­wano pa­nem Mo­rville, to­też oj­ciec mu obie­cał, że wszy­scy go bę­dziemy na­zy­wali po pro­stu Wal­te­rem, je­śli on ze­chce po­stę­po­wać z nami w po­dobny spo­sób. Je­stem z tego bar­dzo za­do­wo­lona, to bę­dzie bar­dziej przy­ja­ciel­skie i może go tro­chę po­cie­szy.

– Jest to współ­czu­cie zu­peł­nie nie na miej­scu, moja ko­chana sio­strzyczko. Mało jest lu­dzi na świe­cie, któ­rzy by go mniej po­trze­bo­wali. Z ta­kim ma­jąt­kiem, ta­kimi do­brami, wrzo­so­wi­skami, na któ­rych po­lo­wa­nie musi być nie­po­rów­nane, z zu­pełną wresz­cie wol­no­ścią uży­wa­nia tego wszyst­kiego, można się obejść bez li­to­ści. Wielu lu­dzi za­mie­ni­łoby chęt­nie swój los na jego, moja głu­piutka, mimo ca­łej two­jej li­to­ści.

– Z pew­no­ścią nie! Choćby tylko z po­wodu owych strasz­nych przod­ków.

– Prze­ciw­nie, wszystko to służy bar­dzo do­brze za tło, od któ­rego le­piej jego po­stać bę­dzie od­bi­jać. Co do mnie, to na­wet tego stra­cha mu za­zdrosz­czę.

– My­ślę jed­nak, że gdy­byś zwró­cił uwagę na jego twarz, był­byś go także ża­ło­wał.

– Już za­czyna mnie nu­dzić cią­gła roz­mowa o jed­nej i tej sa­mej oso­bie. Po­patrz, może mi znaj­dziesz coś do prze­czy­ta­nia mię­dzy tymi szpar­ga­łami.

Ame­lia czy­tała Ka­ro­lowi aż do chwili, kiedy we­zwano ją na her­batę. Gdy ze­szła na dół, mó­wiono wła­śnie o Fi­li­pie, o hi­sto­rii, któ­rej Wal­ter nie znał. Fi­lip był sy­nem ar­chi­dia­kona Mo­rville’a, czło­wieka naj­wyż­szej war­to­ści, zmar­łego przed pię­ciu laty. Po­zo­stało po nim troje dzieci. Mał­go­rzata i Fanny, pierw­sza ma­jąca lat dwa­dzie­ścia pięć, druga dwa­dzie­ścia trzy i Fi­lip wtedy sie­dem­na­sto­letni. Chło­pak był naj­lep­szym uczniem w szko­łach, wy­róż­niany wśród in­nych, tak dla swego wzo­ro­wego po­stę­po­wa­nia, jak i dla nie­po­spo­li­tych zdol­no­ści. Otrzy­mał wszyst­kie moż­liwe na­grody i mógł się spo­dzie­wać naj­lep­szego po­wo­dze­nia na uni­wer­sy­te­cie. Nie był on na­wet przy śmierci ojca, który za­cho­ro­wał na­gle i nim zdo­łano za­wia­do­mić Fi­lipa, aby przy­był do Sty­le­hurst, chory już za­koń­czył ży­cie. Ar­chi­dia­kon po­zo­sta­wił dzie­ciom bar­dzo szczu­pły ma­ją­tek, Fi­lip więc spo­strze­gł­szy, ile zmniej­szy­łaby się część przy­pa­da­jąca jego sio­strom, gdyby koń­czył da­lej kosz­towne na­uki, po­sta­no­wił wy­rzec się za­szczy­tów, ja­kie go ocze­ki­wały, i po­szedł do woj­ska.

– Ja­kiż to szla­chetny czyn! – za­wo­łał Wal­ter. – A jed­nak, co za szkoda! Gdyby mój dzia­dek wie­dział o tym...

– Och! Je­stem o tym prze­ko­nany, tak jak i sam Fi­lip – prze­rwał pan Ed­mon­stone – po­nie­waż jed­nak on do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, że ni­gdy by­śmy na to nie przy­stali, nie ra­dząc się ni­kogo, na­pi­sał do lorda Thorn­dale’a, pro­sząc o pro­tek­cję w woj­sku, i wtedy do­piero za­wia­do­mił sio­stry o swym za­mia­rze, gdy rzecz już była za­ła­twiona.

– Można mu po­zaz­dro­ścić ta­kiego po­świę­ce­nia – po­wie­dział Wal­ter – a jed­nak jest to praw­dziwe nie­szczę­ście!

– Był to czyn cał­ko­wi­tego po­świę­ce­nia – rze­kła pani Ed­mon­stone. – Wiem do­brze, że Oxford byłby o wiele sto­sow­niej­szy do jego uspo­so­bie­nia niż służba woj­skowa.

– A te­raz, gdy biedna Fanny umarła, a Mał­go­rzata wy­szła za mąż, całe jego po­świę­ce­nie oka­zało się nie­po­trzebne – do­dał pan Ed­mon­stone.

– Ach! – mó­wiła da­lej pani Ed­mon­stone. – Wielka szkoda, zmar­no­wał swoje zdol­no­ści, a za­wodu, jaki so­bie ob­rał, nie lubi.

– Nie myśl jed­nak, żeby nie po­sia­dał prak­tycz­nego umy­słu – po­wie­dział pan Ed­mon­stone. – U niego czę­ściej niż u ko­go­kol­wiek in­nego za­się­gam rady w wielu wy­pad­kach. Szcze­gól­nie gdy się ty­czy koni, wszy­scy bo­wiem chwalą jego umie­jęt­no­ści i zręcz­ność ob­cho­dze­nia się z nimi.

– Po­wi­nie­neś wspo­mnieć o panu Thorn­dale’u, oj­cze – po­wie­działa Laura. – To praw­dziwy za­szczyt przy­nosi Fi­li­powi. Zresztą jest on, albo ra­czej jego oj­ciec, na­szym są­sia­dem.

– Czy znasz lorda Thorn­dale’a? – za­py­tał pan Ed­mon­stone.

– Wi­dzia­łem go raz na ze­bra­niu – od­parł Wal­ter – lecz on mieszka z dru­giej strony Mo­or­worth, nie spo­ty­kamy się więc ni­gdy.

– Ja­mes Thorn­dale, drugi syn lorda, był ko­legą szkol­nym Fi­lipa, który mu do­po­mógł w ja­kiejś nie­przy­jem­nej awan­tu­rze. Lord Thorn­dale, od­wdzię­cza­jąc tę przy­sługę od­daną jego sy­nowi, za­pro­sił Fi­lipa do sie­bie na ja­kiś czas i od­tąd oka­zy­wał mu wielką przy­jaźń. Przez niego to Fi­lip otrzy­mał miej­sce w ar­mii i lord Thorn­dale umie­ścił swego syna w tym sa­mym pułku, aby Fi­lip mógł być jego to­wa­rzy­szem i do­radcą. Młody Thorn­dale jest te­raz w Bro­ad­stone. To bar­dzo miły i przy­jemny czło­wiek, na dniach ma być u nas na obie­dzie, nie­praw­daż, żono? I Mau­rycy także? Mój ku­zyn, młody Ir­land­czyk, w grun­cie do­bry chło­piec, ale jaka głowa! Na­mó­wi­łem jego ojca, aby go umie­ścił w 19. pułku. Dla mło­dego czło­wieka roz­sądny przy­ja­ciel i do­bry przy­kład jest skar­bem nie­oce­nio­nym, po­wie­dzia­łem i Kil­ko­ran jak za­wsze po­szedł za moją radą. My­ślę, że Mau­rycy tego nie ża­łuje, bo­wiem od pew­nego czasu nie zro­bił żad­nego sza­leń­stwa.

– Oj, oj­cze – za­wo­łała Lotta – nie­dawno na­jął ko­nia i z pa­nem Gor­do­nem za­ło­żył się, który prę­dzej przy­bę­dzie na ozna­czone miej­sce, koń Mau­ry­cego upadł i po­ka­le­czył so­bie ko­lana.

– Oto jedna ze spra­wek, na ja­kie so­bie po­zwala, ile razy się od­wrócę! – za­wo­łał pan Ed­mon­stone.

Na­stęp­nie cała ro­dzina po­częła mó­wić o spra­wach do­mo­wych, nie zwra­ca­jąc uwagi na mil­czą­cego go­ścia. 

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: The Heir of Redc­lyffe
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-917-8
Tłu­ma­czyła: Ma­ria J.
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl