Dziedzictwo krwi. Czerwona Tygrysica - Amelie Wen Zhao - ebook

Dziedzictwo krwi. Czerwona Tygrysica ebook

Amelie Wen Zhao

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

DROGA DO WŁADZY SKĄPANA JEST WE KRWI.

Drugi tom wspaniałej serii fantasy o skrywającej mroczną tajemnicę księżniczce i przestępcy, któremu musi zaufać, żeby wyzwolić swoje cesarstwo spod rządów mroku.

Z całej cyrilyjskiej rodziny cesarskiej przeżyła tylko Ana. Pozbawiona tronu, tytułu i sojuszników musi znaleźć sposób, by odzyskać władzę i uniknąć okrutnej zemsty ze strony cesarzowej. Morgania nie cofnie się przed niczym, by ustalić nowy porządek świata, przelewając przy tym krew niepowinowatych.

By zwiększyć swoje szanse i sprostać niebezpieczeństwom, Ana postanawia wejść w sojusz z Ramsonem Złotoustym. Lecz sprytny lord przestępczego światka ma swoje plany. Aby Ana mogła zdobyć armię, muszą dotrzeć do niezdobytych fortów Bregonu. Nikt jednak nie wie, jakie tajemnice kryją forty.

Mrok rośnie w siłę. Czy rewolucja przyniesie upragniony pokój czy raczej utopi świat we krwi?

Trylogia „Dziedzictwo krwi”, tom 2

Kochacie Sarah J. Maas i jej Szklany tron? Wkrótce pokochacie Amélie Wen Zhao!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 425

Oceny
4,3 (80 ocen)
36
31
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
yvonne_01

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra kontynuacja
00
jachowianka

Nie oderwiesz się od lektury

Super, lepsza niż pierwsza część według mnie. polecam!
00
Naddia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! Ja już potrzebuje 3 tom😭
00
Aelin_9

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyjemna, chociaż dosyć mocno mi się dłużyła. Z uwagi na ciekawe zakończenie będę jednak kontynuować czytanie gdy pojawi się kolejny tom
00
Nutka2011

Nie oderwiesz się od lektury

Co ja powiem? Umieram od środka z żałoby ze na ostatnią część mam czekać rok...
00

Popularność




W sprze­daży pierw­szy tom serii

Dzie­dzic­two krwi

Arielle,

mojej naj­droż­szej sio­strzyczce

1

Nowo­myńsk cuch­nął śmier­cią.

Zawsze tak było. Dla Ram­sona Zło­to­ustego to mia­sto prze­peł­niał też smród wła­dzy, korup­cji, mor­der­stwa i walki o prze­trwa­nie – odu­rza­jąca mie­szanka, która nisz­czyła duszę. Dziś nie było ina­czej – pomimo nie­sa­mo­wi­tej ciem­no­ści i zasy­pu­ją­cego wszystko, cichego śniegu.

Ram­son prze­my­kał wąskimi ulicz­kami swo­jego dzie­ciń­stwa. Sta­wiał kroki szyb­kie, pre­cy­zyjne. Ostat­nim razem był tu z Ana­sta­zją Michaj­łowną, gdy jego dawny pan wypra­wiał w swo­ich wło­ściach Fierwy’sniech. Odkąd świę­to­wali Pierw­szy Śnieg, minęło nie­wiele ponad mie­siąc, a jed­nak świat zmie­nił się nie do pozna­nia.

Przez zale­d­wie cztery tygo­dnie Nowo­myńsk stał się mia­stem duchów, miej­scem opusz­czo­nym przez więk­szość miesz­kań­ców, któ­rzy zbie­gli przed nowym reżi­mem. Ulice, nie­gdyś roz­świe­tlane latar­niami, migo­czące klej­no­tami, któ­rymi obwie­szeni byli roz­krzy­czani bir­banci, teraz stra­szyły zamknię­tymi na cztery spu­sty drzwiami i pustymi oknami. Tam gdzie gangi wal­czyły o resztki, walały się trupy, które cier­pli­wie zasy­py­wał lito­ściwy śnieg, pozo­sta­wia­jąc na widoku jedy­nie skrawki ubrań czy czubki butów – maka­bryczne znaki cichych gro­bów.

Nie był to dla Ram­sona nowy widok. Odkąd na tro­nie zasia­dła Mor­ga­nia, pod jej wła­da­niem zna­la­zła się więk­szość pół­noc­nych tery­to­riów Cyri­lii, a on i Ana wędro­wali od jed­nego znisz­czo­nego mia­steczka do dru­giego. Ze zna­le­zio­nych w opusz­czo­nych wio­skach i mia­stach strzę­pów gazet i podar­tych pla­ka­tów dowie­dzieli się o inkwi­zy­cji cesar­skiej, czyli zakro­jo­nym na wielką skalę polo­wa­niu na nie­po­wi­no­wa­tych podej­rze­wa­nych o jakie­kol­wiek powią­za­nia z han­dlem powi­no­wa­tymi. Ruch ten – na któ­rego czele stali powi­no­waci bez­kry­tycz­nie lojalni wobec cesa­rzo­wej – szybko stał się sym­bo­lem reżimu.

Tym­cza­sem połu­dnie kraju – w tym także Zło­to­wody – wciąż bro­niło się przed wła­dzą Mor­ga­nii. Według Any wła­śnie w tym por­cie miały swoją bazę Czer­wone Pele­ryny i pozo­sta­wał on jedną z ostat­nich twierdz, w któ­rych mogli się schro­nić zarówno powi­no­waci, jak i niepowi­no­waci. To tam zmie­rzała Ana, by razem z Czer­wo­nymi Pele­ry­nami zor­ga­ni­zo­wać ruch oporu. I to tam – zaczy­nał powoli myśleć Ram­son – być może uda mu się odzy­skać jakąś namiastkę życia, gdy to wszystko się już skoń­czy. Kie­dyś był tam prze­cież, z woli swo­jego byłego pana i mistrza Ala­rica Ker­lana, kapi­ta­nem portu. To pod jego rzą­dami mia­sto stało się potęż­nym ośrod­kiem han­dlu, peł­nym prze­stęp­ców i pod­ziem­nych sia­tek, czyli dokład­nie takim miej­scem, o jakim marzył.

Nie powie­dział Anie wprost, dokąd się wybiera tego wie­czoru, bo ści­śle rzecz bio­rąc, nie było to zada­nie zwią­zane z jej… ich… misją. Ram­son poczuł po pro­stu cichy zew tego miej­sca, gdy tylko jego stopa znów sta­nęła w Nowo­myń­sku – przy­cią­ga­nie, któ­rego nie potra­fił jesz­cze zigno­ro­wać.

Chciał się dowie­dzieć, co się stało z Ala­ri­kiem Ker­la­nem i Zako­nem Kon­wa­lii. Raz na zawsze poże­gnać się ze strza­ska­nymi pozo­sta­ło­ściami swo­jej prze­szło­ści, by móc wresz­cie wkro­czyć na nową ścieżkę.

Lek­kie ude­rza­nie świeżo zaostrzo­nej mize­ry­kor­dii o bio­dro ustało rap­tow­nie, gdy wyszedł zza ostat­niego węgła i zwol­nił. Nagle był bar­dzo rad, że ma przy sobie ten ostry szty­let.

Posia­dłość Ker­lana trwała samot­nie na zaśnie­żo­nej ulicy, na wpół skryta pod bia­łymi zaspami. Mocno nad­we­rę­żone zło­cone bramy stały otwo­rem. Ślad nie został po sze­re­gach straż­ni­ków w libe­rii, dia­men­to­wych żyran­do­lach rzu­ca­ją­cych świa­tło na soczy­ście zie­lone traw­niki ani po jasnych oknach roz­świe­tla­ją­cych naj­ciem­niej­sze noce.

Ram­son musnął odzianą w skó­rzaną ręka­wiczkę dło­nią poła­maną bramę. Wahał się.

Nawet teraz widok posia­dło­ści Ker­lana nie­zmien­nie budził w nim tę samą dość mętną mie­szankę uczuć. To tu poznał, co to ból – mnó­stwo bólu, któ­rego znak wciąż miał wyci­śnięty w ciele w kształ­cie piętna Zakonu Kon­wa­lii. To tu urósł w siłę, tym szyb­ciej, że pchały go głód, strach i świa­do­mość, że musi zro­bić wszystko, byle tylko prze­trwać. I to tu posma­ko­wał szczę­ścia, rów­nie ulot­nego jak roz­bły­sku­jące na sza­rym nie­bo­skło­nie cesar­stwa kolory – w krwa­wych inte­re­sach, które ubi­jał, w hono­rach, które zdo­by­wał, pła­cąc za nie życiem innych ludzi i pod­trzy­mu­jąc pano­wa­nie Ala­rica Ker­lana.

Ruszył zaśnie­żoną ścieżką z duszą na ramie­niu. Gdy dotarł do budynku, zoba­czył, że jedna z kla­mek wiel­kich maho­nio­wych drzwi jest odła­mana, a drugą chyba ktoś odciął jakimś ząb­ko­wa­nym ostrzem. Drewno skrzyp­nęło, gdy pchnął wrota i wszedł do środka – dom otwo­rzył się przed nim niczym mroczna, mil­cząca pułapka.

Przed nim dotarli tu już sza­brow­nicy. Z mar­mu­ro­wych ścian zdarto obrazy w zło­tych ramach, znik­nęły lazu­rowe wazy i inne „egzo­tyczne” skarby, które kolek­cjo­no­wał Ker­lan. Ktoś potrza­skał szklany sufit, a jeden z krysz­ta­ło­wych żyran­doli rąb­nął w sam śro­dek sali ban­kie­to­wej, roz­sie­wa­jąc nie­zli­czone odłamki szkła i krysz­tału, które lśniły teraz w księ­ży­co­wej poświa­cie. Kory­ta­rze zaście­lone były zaspami śnież­nymi, a Ram­son widział przed sobą poja­wia­jące się na mro­zie obłoczki pary.

Gdy skrę­cił w kory­ta­rzu i mało nie potknął się o trupa, spiął się czuj­nie.

Ciało przy­sy­pał śnieg. Ram­son widział tylko rękaw i sczer­niałą dłoń. Przy­klęk­nął przy zmar­łym, odgar­nął świeży puch z jego lewej ręki. Tak jak podej­rze­wał, po wewnętrz­nej stro­nie nad­garstka wid­niał tatuaż kon­wa­lii. Czło­nek Zakonu.

Bez stra­chu, żalu czy choćby współ­czu­cia Ram­son przy­glą­dał się zamar­z­nię­tej dłoni z nie­mal kli­niczną uwagą. Takie rów­no­mierne zaczer­nie­nie naj­praw­do­po­dob­niej ozna­czało krwo­tok. Wyżej na przed­ra­mie­niu skóra była podraż­niona – ślad po wysypce.

Tego czło­wieka otruto.

Ram­son odsu­nął jesz­cze tro­chę śniegu, by spoj­rzeć tru­powi w twarz.

Wykrzy­wiona z bólu, posi­nia­czona i stę­żała zacho­wała się dosko­nale na mro­zie. Ram­son przy­glą­dał się jej kilka sekund, aż w końcu zyskał pew­ność, że tego aku­rat nie znał. A zatem jakiś sze­re­go­wiec, śmieć zosta­wiony na pastwę śniegu, a potem, gdy minie zima, zgni­li­zny.

I choć ich wspól­nego pana nie było obok, echo jego głosu wró­ciło do Ram­sona niczym duch.

Oba­wiam się jed­nak, że umrzesz śmier­cią kogoś nie­zna­nego, nie­waż­nego, a twoje ciało zgnije w ście­kach Tam.

Ram­son wstał rap­tow­nie. Szept z prze­szło­ści roz­mył się w powie­trzu, gdy jego zmy­sły pochwy­ciły coś innego.

Jed­nym szyb­kim ruchem wycią­gnął szty­let, zamach­nął się i obró­cił.

Krzyk zasko­cze­nia, jego ostrze oparło się na mięk­kiej, obna­żo­nej szyi. I… mignęły mu dłu­gie, krę­cone włosy.

Ram­son chwy­cił je mocno i przy­cią­gnął do sie­bie twarz intruzki. Jego nie­po­kój ustą­pił zdu­mie­niu.

– Olu­sza – powie­dział do wyry­wa­ją­cej się kobiety. – A niech to dia­bli.

– Pusz­czaj – wydy­szała, ale Ram­son przy­cią­gnął ją jesz­cze bli­żej, przy­ci­ska­jąc mize­ry­kor­dię do jej deli­kat­nej szyi.

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – mruk­nął. Niech to licho, nie sądził, że się tu na kogoś natknie. Choć z dru­giej strony Ram­son Zło­to­usty wie­dział aż za dobrze, że w życiu rzadko cokol­wiek idzie według planu. – Powi­nie­nem się domy­ślić, że to twoja sprawka. Wil­cza jagoda?

– Ole­an­der – wychar­czała. – Wysze­dłeś z wprawy, Zło­to­usty.

– Tylko spró­buj, a zoba­czymy, czy wysze­dłem z wprawy w zaba­wach ze szty­le­tem.

Olu­szę poznał, gdy jako powi­no­wata pra­co­wała w Kojcu. Spe­cja­li­zo­wała się w tru­ci­znach i igłach z tok­sy­nami. I choć o tym nie wie­działa, przy­dała mu się w nego­cja­cjach z Bog­da­nem, sym­pa­tycz­nym, acz dur­nym mistrzem Kojca, nie­sław­nego klubu Ala­rica Ker­lana, gdzie wystę­po­wali znie­wo­leni powi­no­waci.

To, że wpadł na nią przy zwło­kach noszą­cych ślady otru­cia… Ram­son zaczy­nał podej­rze­wać, że zna­lazł się nagle bar­dzo bli­sko odkry­cia, co się tak naprawdę stało z Zako­nem.

Olu­sza syk­nęła i prze­łknęła ślinę pod ostrzem.

– Może oboje dołą­czymy zaraz do tru­pów u naszych stóp – zakpiła. – Pusz­czaj. Nie przy­szłam tu, żeby cię zabić.

– Dla­czego więc tu jesteś? – spy­tał Ram­son grzecz­nie, wbi­ja­jąc ostrze nieco moc­niej w skórę, tak że nie było to pew­nie dla Olu­szy przy­jemne, ale jesz­cze nie gro­ziło zra­nie­niem.

– Żeby cię ostrzec. Ker­lan chce two­jej śmierci. Wyzna­czył pokaźną nagrodę za twoją głowę. Poluje na cie­bie cały Zakon… – Urwała. – A raczej to, co z niego zostało.

Pod­niósł wzrok, znowu spi­na­jąc się czuj­nie. Przed nim i za nim kory­tarz zda­wał się zupeł­nie pusty.

– I dla­czego mnie ostrze­gasz? Ty i ja jeste­śmy z tej samej gliny, Olu­szo, więc nie wci­skaj mi, że robisz to z dobrego serca.

– Potrze­buję two­jej pomocy. – Ostry ton nie zdo­łał skryć cza­ją­cej się na dnie roz­pa­czy. – Bog­dan znik­nął.

Tym go zasko­czyła.

– Jak to?

Odkąd Olu­sza zakoń­czyła pracę w Kojcu, za każ­dym razem, gdy ją widział, była cichą nie­wia­stą o oczach łani uwie­szoną na bogato zdo­bio­nym ramie­niu Bog­dana. Mistrz Kojca wycią­gnął ją z nie­woli… i poślu­bił. Zresztą to Ram­son sfał­szo­wał wów­czas księgi, żeby Ker­lan ni­gdy się nie dowie­dział o całej spra­wie.

– Znik­nął. To dla­tego cię tu szu­ka­łam. – Gar­dło Olu­szy drgnęło pod ostrzem. – A teraz puść mnie, to wszystko ci wytłu­ma­czę.

Zatem cze­goś od niego potrze­bo­wała. Ram­son natych­miast zmie­nił tak­tykę.

– Czyli Inte­res? – zapro­po­no­wał. – Wiesz, że niczego nie daję za darmo, Olu­szo.

– Niech ci będzie – zgo­dziła się, a on odsu­nął się na tyle daleko, żeby zna­leźć się poza zasię­giem ewen­tu­al­nych igieł i innych ostrych, zatru­tych narzę­dzi.

Wypro­sto­wała się, roz­ma­so­wała sobie szyję. Nie uszło jego uwagi, że dło­nie jej drżały, gdy odrzu­cała w tył war­ko­cze. Nagle wydała mu się bar­dzo mała w tym wiel­kim, zsza­rza­łym płasz­czu, który okres świet­no­ści wyraź­nie miał już za sobą. Ram­son pamię­tał ją odzianą w naj­lep­sze futra i jedwa­bie, z fry­zurą zdo­bioną per­łami, które poły­ski­wały, gdy krę­ciła głową i wybu­chała śmie­chem.

Postu­kał mize­ry­kor­dią w mar­mu­rową posadzkę. Odpo­wie­działo mu głu­che echo.

– Może zacznij od tego, co się stało z Zako­nem – rzu­cił. – Co mia­łaś na myśli, mówiąc: „to, co z niego zostało”.

Olu­sza pocią­gnęła nosem.

– Zapo­mi­nam cza­sami, od jak dawna jesteś poza tym wszyst­kim, Zło­to­usty. Gdy Mor­ga­nia prze­jęła tron, Ker­lan zmu­sił mnie do wybi­cia wszyst­kich osób zwią­za­nych z han­dlem żywym towa­rem. Zamie­rza po pro­stu znisz­czyć dowody na to, że miał coś z tym wspól­nego. Boi się inkwi­zy­cji. – Oczy jej bły­snęły. – A potem zabrał kilku człon­ków z naj­wyż­szego kręgu i się zmył. Posta­no­wił sku­pić się na swoim nowym Inte­re­sie w Bre­go­nie.

To słowo było dla Ram­sona niczym ude­rze­nie obu­chem. Bre­gon – jego ojczy­zna. Nad­sta­wił uszu.

– Jaki znowu Inte­res? I dla­czego w Bre­go­nie?

– To jakiś jego nowy pomysł na powi­no­wa­tych. Poza tym nic mi o tym nie wia­domo. Pew­nie cho­dzi głów­nie o to, żeby skryć się przed inkwi­zy­cją cesar­ską i czystką wśród han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, jaką zarzą­dziła nowa cesa­rzowa.

Ram­son chwilę tra­wił te infor­ma­cje. W prze­szło­ści Mor­ga­nia nie wahała się wyna­jąć Ker­lana, żeby zli­kwi­do­wał księ­cia koron­nego, brata Any, ale po koro­na­cji wpa­dła w szał zwal­cza­nia han­dla­rzy powi­no­wa­tymi za wszelką cenę. Nie­wy­klu­czone, że Ker­lan był jed­nak o dwa kroki przed nią i zdo­łał umknąć, nim zagro­ziło mu nie­bez­pie­czeń­stwo. A teraz zamie­rzał usta­no­wić nowe prze­stęp­cze impe­rium… w Bre­go­nie.

To ta część nie miała sensu. Bre­gon ni­gdy nie inte­re­so­wał się szcze­gól­nie powi­no­wa­tymi czy też magen, jak ich tam nazy­wano. Z tego, co pamię­tał Ram­son, w więk­szo­ści zosta­wiano ich w spo­koju i nie iden­ty­fi­ko­wano.

– Skąd to wiesz?

– Bo zabrał ze sobą Bog­dana. Bog­dan nie ode­zwał się do mnie od kilku tygo­dni – dokoń­czyła cicho. Jej wiel­kie oczy zalśniły w ciem­no­ści łzami.

Ram­son w końcu połą­czył kropki.

– Chcesz, żebym pomógł ci go odna­leźć.

– Obie­cał mi, że to będzie szybka robota. Powie­dział, że wróci w ciągu jed­nego księ­życa. – Olu­sza prze­łknęła ślinę. – Myślę… myślę, że coś poszło nie tak.

Ram­son tra­cił zain­te­re­so­wa­nie – prze­cież zaszedł tu tylko z przy­zwy­cza­je­nia, żeby się prze­ko­nać, co się stało z Zako­nem i jego byłym mistrzem. Może lepiej nie wywo­ły­wać wilka z lasu.

Zaczął się odwra­cać.

– Bar­dzo bym chciał pomóc, Olu­szo – powie­dział – ale skoro Ker­lan poluje na moją głowę, to chyba jed­nak lepiej będzie…

– Jest w Zło­to­wo­dach. – Na te słowa zamarł, potem powoli znów odwró­cił się w jej stronę. Przy­glą­dała mu się uważ­nie. Ana­li­zu­jąc jego reak­cję, cią­gnęła: – Powie­dział Bog­da­nowi, że odbije port i stam­tąd zacznie odbu­do­wy­wać swoje impe­rium. Na pewno chce wyko­rzy­stać trasy kupiec­kie do Bre­gonu, które wyzna­czy­łeś.

Mróz wsą­czył mu się do żył i nagle wszyst­kie plany, które Ram­son snuł od tygo­dni, roz­myły się na jego oczach niczym dym. Port Zło­to­wody znaj­do­wał się w cen­trum każ­dej jego wizji przy­szło­ści.

Tylko że Ker­lan dotarł tam pierw­szy.

Słowa Olu­szy sły­szał jakby z oddali.

– Tak myśla­łam, że cię to zain­te­re­suje. Moja pro­po­zy­cja jest taka: sojusz, żeby poko­nać Ala­rica Ker­lana raz na zawsze. Odszu­kać jego i Bog­dana, żebym mogła z nim wró­cić do domu. W zamian będziesz miał moją ochronę. Kogoś, kto będzie obsta­wiał twoje tyły od strony wroga. Kto­kol­wiek w Zako­nie będzie cię szu­kał, ja znajdę go pierw­sza.

Ram­son mil­czał, zasta­na­wiał się, myślami już wybie­gał do przodu, tka­jąc sytu­ację i moż­li­wo­ści, ana­li­zu­jąc plusy i minusy. Zamie­rzał zosta­wić Ker­lana w spo­koju, pozwo­lić, by on i Zakon wybla­kli z cza­sem, jak i cała jego prze­szłość, o któ­rej chciał po pro­stu zapo­mnieć… ale wyglą­dało na to, że tak łatwo się ich nie pozbę­dzie. Przej­mu­jąc port Zło­to­wody, Ker­lan zawład­nął naj­ko­rzyst­niej­szym polem w tej grze i zapę­dził Ram­sona w kozi róg.

Przez wybite okna sączyła się na pod­łogę księ­ży­cowa poświata. Nawet w tym pustym pałacu Ram­son wyczu­wał obec­ność byłego mistrza – niczym zimny cień cza­jący się tuż za jego ple­cami.

Dla Ker­lana wszystko było grą. Czas na ruch Ram­sona.

Miał już dość gra­nia pion­kiem.

– I? – usły­szał w końcu głos Olu­szy. – Ubi­jamy Inte­res?

– Czemu nie? – odparł. – Ale nie myśl, że uści­snę ci teraz dłoń.

Nie raz był świad­kiem, jakie nie­spo­dzianki potra­fiła wycza­ro­wać z rękawa, a żeby spa­ra­li­żo­wać czło­wieka, wystar­czyła kro­pla jej tru­cizn.

Uśmiech­nęła się. Ustami. Oczy pozo­stały czujne.

– Od początku wie­dzia­łam, że nie zgo­dzisz się wyru­szyć na ratu­nek Bog­da­nowi po pro­stu tak z dobrego serca, jeśli cze­goś na tym nie zyskasz. I mia­łam rację.

– Czyż­bym był aż tak prze­wi­dy­walny?

Olu­sza wzru­szyła ramio­nami.

– Nie mnie prze­chwa­lać się, jak dobrze cię znam, Zło­to­usty – mruk­nęła, sku­biąc skórkę przy paznok­ciu. – Lecz Bog­dan i ja nie prze­trwa­li­by­śmy tak długo w Zako­nie Ker­lana, gdyby ktoś nad nami nie czu­wał. Oczy­wi­ście mogłeś to robić we wła­snym inte­re­sie, ale wydaje mi się, że mimo wszystko masz skłon­no­ści do dobrych uczyn­ków… choć na swój podły spo­sób.

Te słowa znów wywo­łały w jego pamięci echo. Dziew­czyna, miękko sypiący śnieg, począ­tek zimy, jej oczy jaśniej­sze niż księ­życ. Możesz być dobrym czło­wie­kiem. Podej­mij słuszną decy­zję, Ram­so­nie.

Ze wspo­mnień wyrwał go głos Olu­szy.

– Nim się rozej­dziemy każde w swoją stronę, mam dla cie­bie jesz­cze jeden poda­ru­nek – powie­działa. – Znam w por­cie Zło­to­wody pewną osobę. Pły­wała już kilka razy do Bre­gonu dla Ker­lana. Będzie miała wię­cej infor­ma­cji.

Ram­son słu­chał uważ­nie, gdy poda­wała mu nazwi­sko. Zupeł­nie go nie koja­rzył, co go zasko­czyło. Być może port Zło­to­wody na­dal zacho­wał pewne tajem­nice, sekrety skryte głę­boko pod pia­skami przez czło­wieka, który spra­wił, że Ram­son był kie­dyś tym, kim był – a może na­dal był tą osobą.

Czas już, by sam wyty­czał sobie ścieżkę.

Odwró­cił się, uchy­lił kape­lu­sza.

– Miło było znów cię zoba­czyć, Olu­szo – powie­dział. – Nie wychy­laj się, tylko w spo­koju mor­duj sobie naszych byłych kole­gów. Nim się z tym upo­rasz, będę już z powro­tem z twoim dur­nym mężem.

Sły­szał jej gar­dłowy śmiech, któ­rego pogłos sta­no­wił mocne tło dla stu­ka­nia jego obca­sów, gdy odcho­dził.

– Jesz­cze nie stra­ci­łam w cie­bie wiary, Zło­to­usty. – Po chwili dodała: – Obie­caj, że kiedy już znaj­dziesz Ker­lana, to go ode mnie pozdro­wisz.

– Niczego nie obie­cuję – odparł. – W ten spo­sób ni­gdy nie łamię obiet­nic.

Lecz wbrew temu, co powie­dział, już czuł ostre kra­wę­dzie tej przy­sięgi zapa­da­ją­cej gdzieś głę­boko w serce.

Jonasz powie­dział mu kie­dyś, żeby żył dla sie­bie. Rzecz w tym, Ram­so­nie, że możesz osią­gnąć wszystko, ale jeśli robisz to dla kogoś, nie ma to sensu, mówił, a jego kru­czo­czarne oczy błysz­czały inte­li­gen­cją i mądro­ścią nie­ty­pową u dwu­na­sto­latka.

Gdy Ram­son brnął w śniegu, czu­jąc za sobą gma­szy­sko o pustych oczach okien i znisz­czo­nych, roz­dzia­wio­nych ustach drzwi, zro­zu­miał jed­nak, że ścieżka przed nim na­dal jest poza jego zasię­giem, bo blo­kuje ją cień, który z każ­dym kro­kiem staje się więk­szy i wyraź­niej­szy.

Ala­ric Ker­lan sym­bo­li­zo­wał wszystko, czego Ram­son nie­na­wi­dził w sobie, w swoim życiu i na tym świe­cie w ogóle. Póki żyje Ker­lan, Ram­son nie może być wolny.

A teraz, skoro dawny mistrz budo­wał nowe impe­rium w por­cie Zło­to­wody, posił­ku­jąc się wyzna­czo­nymi przez Ram­sona szla­kami do Bre­gonu, to on wła­śnie sta­no­wił prze­szkodę sto­jącą Ram­so­nowi na dro­dze do przy­szło­ści, na którą już zaczął mieć nadzieję. Marzyło mu się, że zapusz­czą z Aną korze­nie gdzieś na połu­dniu, żeby po wygra­nej woj­nie mógł stwo­rzyć sobie jakąś namiastkę życia.

Odchy­lił głowę w stronę bez­gwiezd­nego nieba. Jego oddech zmie­niał się w obło­czek pary, gdy mówił:

– Odnajdę wła­sną ścieżkę, Jona­szu. Ale naj­pierw dorwę Ala­rica Ker­lana. I go zabiję.

2

W Nowo­myń­sku zima wstrzy­mała oddech. Ostra nocna cisza spo­wi­jała Ana­sta­zję Michaj­łowną, która prze­cze­sy­wała ulice w poszu­ki­wa­niu krwi. Co jakiś czas jej powi­no­wac­two chwy­tało trop – jakaś plama wsiąk­nięta w zie­mię niczym farba, wytarty odcisk palca na potrza­ska­nej latarni.

Nie myślała, że kie­dy­kol­wiek wróci do miej­sca, gdzie doświad­czyła tyle bólu i na wła­sne oczy ujrzała okru­cień­stwo swo­jego cesar­stwa. Lecz kilka tygo­dni temu, gdy wciąż ukry­wała się przed Mor­ga­nią po tym, jak ciotka o mało jej nie zabiła, Ana wysłała jastrzę­bia śnież­nego do swo­jego sta­rego przy­ja­ciela Jurija, przy­wódcy Czer­wo­nych Pele­ryn, z prośbą o spo­tka­nie. Odpo­wiedź była dość enig­ma­tyczna, na wypa­dek gdyby wpa­dła w nie­po­wo­łane ręce: Spo­tkajmy się w dzie­wią­tej godzi­nie dwu­dzie­stego szó­stego dnia pierw­szego księ­życa zimy tam, gdzie widzie­li­śmy się ostat­nio. Szu­kaj w cie­niu.

W ciągu zale­d­wie jed­nego cyklu księ­życa Nowo­myńsk zmie­nił się w ruinę pięk­nego mia­sta, w któ­rym po latach spo­tkała się z Juri­jem. Dacze boga­czy stały puste, bo ich wła­ści­ciele ucie­kli przed reżi­mem Mor­ga­nii na połu­dnie. Ci, co zostali, kryli się w domach, ich krew drżała słabo za cien­kimi murami, które mijała Ana.

Nie był to jed­nak nie­ty­powy widok.

W minio­nych tygo­dniach Ana i Ram­son nie raz już wcho­dzili do opu­sto­sza­łych mia­ste­czek, w któ­rych wiatr świsz­czał przez wybite szyby i potrza­skane okien­nice. Ze strzę­pów ogło­szeń i ulo­tek wala­ją­cych się po uli­cach odtwo­rzyli plany Mor­ga­nii na jej nowe pano­wa­nie.

Pod rzą­dami naszej nowej cesa­rzo­wej Mor­ga­nii Michaj­łow­nej zatrium­fują wresz­cie prawo i spra­wie­dli­wość oraz Reformy cesar­skiego dworu począt­kiem nowego ładu w Cyri­lii gło­siły nagłówki. Inne poda­wały wię­cej kon­kre­tów: Obo­wią­zek reje­stra­cji dla nie­po­wi­no­wa­tych; Obo­wią­zek nosze­nia przy sobie dowo­dów toż­sa­mo­ści.

Powoli, wytrwale Mor­ga­nia odwra­cała porzą­dek rze­czy: los powi­no­wa­tych miał przy­paść nie­po­wi­no­wa­tym, ale szcze­gó­łów tego nowego układu Ana jesz­cze nie znała.

Kiedy wyszła zza węgła, zaparło jej dech w pier­siach. Zamarła.

Tam, gdzie nie­dawno stał Kojec, ujrzała zwę­glony szkie­let budynku. Gro­te­skowa imi­ta­cja cyri­lyj­skiej kate­dry została spa­lona do zglisz­czy, witraże przed­sta­wia­jące nie­skrom­nie odziane kobiety roz­bito w drobny mak. Pozo­stały po nich dziury niczym ślepe oczo­doły w znisz­czo­nej twa­rzy. Trudno było sobie nawet wyobra­zić, że led­wie nieco ponad księ­życ temu stał tu ten Kojec, w któ­rym Ana wpa­dła na Jurija – gwarny, pełen podry­gu­ją­cych ciał, parny, śmier­dzący potem i mdłymi per­fu­mami. Teraz pozła­cane maho­niowe drzwi były wybite. Pod jej butami zachrzę­ściły odłamki drewna, jej kroki nio­sły się echem w ciszy. Po zasło­nach z pacior­ków zostały tylko kora­liki roz­sy­pane na posadzce niczym perły z zerwa­nego sznura, a z powyw­ra­ca­nych sof wyła­ził puch.

Ana omio­tła miej­sce powi­no­wac­twem niczym świa­tłem pochodni – wyczu­wała zarys pomiesz­cze­nia dzięki krwi, którą ochla­pane były ściany i stop­nie pro­wa­dzące do ukry­tej na dole sali. Powoli wyła­pała gdzieś pod sobą poje­dyn­cze drże­nie.

Jej kon­takt.

Się­gnęła do wewnętrz­nej kie­szeni nowej pele­ryny – ciem­no­czer­wo­nej jak krew. Taką wła­śnie wybrała sobie w pew­nej odle­głej wio­sce w jakże rzad­kim u niej akcie roz­rzut­no­ści.

Wyjęła kulę ogniową, potrzą­snęła nią. Che­mi­ka­lia w środku zagrze­cho­tały i już po kilku sekun­dach w kuli roz­błysł mały, ale silny pło­mień. Roz­świe­tlił oto­cze­nie.

Trzy­ma­jąc kulę przed sobą, Ana zeszła po scho­dach i ruszyła dłu­gim kory­ta­rzem, który pro­wa­dził w stronę areny. Jej powi­no­wac­two się napięło, z każ­dym kro­kiem coraz wyraź­niej wyczu­wało drżącą krew.

Weszła na arenę, gdzie zale­d­wie kilka tygo­dni temu roz­brzmie­wał śmiech, huczały bębny, migo­tały świa­tła pochodni. Teraz miej­sce to przy­po­mi­nało raczej cmen­tarz. Potrza­skane kamienne kolumny leżały na pod­ło­dze, jedwa­bie i wstęgi, które je zdo­biły, kryły się pod gru­zami. Ściany były osma­lone po poża­rze, runęły posągi bóstw strze­gą­cych nie­gdyś sceny. Jakaś smutna kamienna twarz patrzyła bez­na­mięt­nie, gdy Ana szła przez rumosz.

Zatrzy­mała się przed samą areną. Wciąż walały się po niej kwiaty i resztki wszyst­kich tych żywio­łów, które tu pre­zen­to­wano, nim wszystko ule­gło znisz­cze­niu. Zbro­jona czar­nym kamie­niem szyba, którą zbiła Mei, lśniła jak śnieg. Nikt nawet nie pró­bo­wał tu sprzą­tać. Po rebe­lii Ker­lan pew­nie wszystko to po pro­stu zosta­wił.

Na chwilę w jej umy­śle zami­go­tał duch ze wspo­mnień. Znów sta­nęło jej przed oczami dziecko na sce­nie, rosnąca dzięki niemu roślina. Dziew­czynka pod­nio­sła wzrok, jej oczy jasne niczym ocean, wokół jej twa­rzy miękka czu­prynka.

Jeste­śmy pro­chem i gwiaz­dami.

Ana odwró­ciła się rap­tow­nie. Szloch bolał gdzieś w głębi piersi.

Było jed­nak coś jesz­cze. Zalana burzą emo­cji Ana nie­mal prze­oczyła ruch na krań­cach powi­no­wac­twa.

Pło­mień kuli ognio­wej zgasł nagle, pogrą­ża­jąc arenę w ciem­no­ściach.

Ana sły­szała wła­sny oddech, nie­równe bicie serca… i led­wie zauwa­żalny sze­lest gdzieś pod ruinami. Potrzą­snęła kulą ogniową, che­mi­ka­lia znów zagrze­cho­tały, szkło było cie­płe, jakby ogień wciąż pło­nął… lecz świa­tła nie było.

Kil­ka­na­ście kro­ków dalej wyczu­wała czy­jąś obec­ność.

Zro­biła gwał­towny wdech.

– Pokaż mi się – powie­działa.

W kuli ognio­wej zabły­sło świa­tełko. Nagle nabrało mocy i znów oświe­tlało całą arenę.

Przy pomniku łka­ją­cego Bóstwa stał mło­dzie­niec. Poja­wił się nagle jak złu­dze­nie i gdy tak wpa­try­wał się w nią, miała wra­że­nie, że nie tyle oświe­tla go świa­tło, ile jest wyryty w braku cie­nia.

– Przy­kro mi, jeśli cię prze­stra­szy­łem. – Jego głos był gładki, zimny, ciemny niczym aksa­mitna noc. – Musimy zacho­wy­wać naj­wyż­szą czuj­ność, gdy spo­ty­kamy się z nie­zna­jo­mymi.

Przy­glą­dała mu się, myśląc o tym, jak nagle znik­nęło świa­tło w kuli ognio­wej i jak cie­nie zdają się go wręcz otu­lać niczym pele­ryna.

Szu­kaj w cie­niu.

A więc powi­no­waty. Powi­no­waty cie­nia.

– Jestem przy­ja­ciółką – odparła. – Jurija.

– Bar­dzo w to wąt­pię.

Ruszył w jej stronę, pod wypa­sto­wa­nymi butami zachrzę­ścił gruz. Jego syl­wetka drżała, cie­nie lizały jej kra­wę­dzie i dopiero gdy pod­szedł bli­żej, Ana zdo­łała doj­rzeć rysy twa­rzy. Musiał być mniej wię­cej w wieku Ram­sona, led­wie kilka lat star­szy od niej. Pro­ste, czarne jak atra­ment włosy spły­wały swo­bod­nie na jego czoło, oka­la­jąc ude­rza­jąco piękną twarz o wyraź­nie aze­atyc­kich rysach. Odziany był w zupeł­nie białą tunikę, srebrne guziki zapięte były aż pod samą bladą szyję. Smu­kły i ele­gancki zda­wał się księ­ciem z bajki.

Tylko w jego oczach czaił się dziki mrok.

Prze­mknęło jej przez myśl, że może dostał się do nie­woli w cesar­stwie w tak mło­dym wieku jak jej przy­ja­ciółka Linn. I jak Mei.

Chło­pak zatrzy­mał się na skraju sceny. Zesko­czył z niej lekko.

– Seyin, zastępca dowódcy Czer­wo­nych Pele­ryn.

Nie uszło jej uwagi, że się jej nie pokło­nił. Ona jed­nak posta­no­wiła przy­wi­tać go z nale­żytą uprzej­mo­ścią, pochy­liła więc głowę.

– Ana­sta­zja Michaj­łowna. Dzie­dziczka Cesar­stwa Cyri­lyj­skiego.

Wydało jej się, że oczy Sey­ina zmru­żyły się na uła­mek sekundy, ale wystar­czyło, że mru­gnęła, a jego twarz znów była zupeł­nie pozba­wiona wyrazu.

– Cóż, meja damo – powie­dział i zauwa­żyła, że nie posłu­żył się należ­nymi jej tytu­łami. – Jestem tu na prośbę naszego dowódcy.

Nie­trudno było uchwy­cić dru­gie zna­cze­nie tych słów. Nie jestem tu z wła­snej woli.

Wszystko, co mówił, każdy jego ruch zda­wały się celowe i pod tą chłodną dyplo­ma­cją zaczy­nała wyczu­wać sub­telną wro­gość.

Zasta­na­wiała się, co takiego powie­dział swo­jemu zastępcy Jurij, że wywo­łało to taki chłód w jego obej­ściu. Minął już cały księ­życ, odkąd ostatni raz się z nim widziała, gdy ich ścieżki zbie­gły się w domku Shamaïry, by zaraz potem znów się rozejść.

Kiedy będziesz gotowa, wyślij jastrzę­bia śnież­nego do portu Zło­to­wody, powie­dział jej wów­czas, a jego oczy pełne były cie­pła. Teraz spo­glą­dała w zimne, ciemne oczy jego zastępcy. Czy coś się zmie­niło?

– Dzię­kuję, że się pofa­ty­go­wa­łeś – rze­kła. – Przejdę do sedna. Jestem tu, żeby wejść w sojusz z Czer­wo­nymi Pele­ry­nami.

Zapa­dła cisza i Ana miała dziwne uczu­cie, że cie­nie wokół niej się pogłę­biają i pul­sują, jakby żyły wła­snym życiem. Seyin spo­glą­dał na nią bez­na­mięt­nie.

– A dla­czego – zaczął powoli – Czer­wone Pele­ryny mia­łyby przy­stać na ten sojusz?

Na takie pyta­nie nie była przy­go­to­wana. Gdy żegnała się z Juri­jem, sojusz z Czer­wo­nymi Pele­ry­nami jawił się jej jako coś zupeł­nie natu­ral­nego.

Spoj­rzała mu w oczy.

– Roz­ma­wia­łeś z Juri­jem?

– Tak – rzu­cił.

– A zatem wiesz, że wal­czymy po tej samej stro­nie. Chcemy oba­lić rządy Mor­ga­nii. Pra­gnę stwo­rzyć świat bez­pieczny zarówno dla powi­no­wa­tych, jak i niepowi­no­wa­tych. – Jej oddech zawisł w lodo­wa­tej mgle. – Mogę poko­nać Mor­ga­nię. Odzy­skać tron.

Seyin zro­bił krok w jej stronę, a ciem­ność wokół nich nagle ustą­piła. Księ­życ zalał ich srebr­nym świa­tłem.

– Naj­wyż­szy czas, abyś zro­zu­miała, że wła­śnie dla­tego nie jeste­śmy i nie możemy być sojusz­ni­kami.

Te słowa pozba­wiły ją tchu.

– Nie, nie rozu­miem. Czy nie tego wła­śnie pra­gną Czer­wone Pele­ryny? Aby na świe­cie pano­wała rów­ność?

Uśmiech Sey­ina był lodo­waty.

– Rze­czy­wi­ście.

– Dla­czego więc…

– Bo on nie jest twój – prze­rwał jej Seyin, oczy mu bły­snęły. – Powiedz mi, na czym polega róż­nica mię­dzy tobą a Mor­ga­nią. Prze­cież obie jeste­ście powi­no­wa­tymi cesa­rzo­wymi, które obie­cują swoim ludziom lep­szy świat.

Ogar­nął ją szok, który zaraz zastą­piła odraza. W co on gra?

– Sey­inie – powie­działa, usi­łu­jąc zacho­wać spo­kój. – Widzia­łeś zglisz­cza wio­sek, spa­lone zwłoki, ślady krwi, które zostają po woj­skach Mor­ga­nii? Ona nie dąży do rów­no­ści. Prze­mocą wywraca do góry nogami porzą­dek w cesar­stwie, by zapew­nić sobie wła­dzę na zawsze.

– A ty nie to wła­śnie zro­bisz, gdy tylko odzy­skasz tron? – Seyin roz­ło­żył ręce i wzru­szył ramio­nami, po czym znów zło­żył dło­nie. – Widzę dwie powi­no­wate wal­czące o wła­dzę. Sły­szę, że obie obie­cują lep­szą przy­szłość bied­nym i wyzy­ski­wa­nym.

Jej pierś zapło­nęła gorącą, palącą furią.

– Mor­ga­nia chce rzezi nie­win­nych…

– Prze­pro­wa­dza czystkę, żeby pozbyć się tych, któ­rzy mieli do czy­nie­nia z han­dlem powi­no­wa­tymi, z wyzy­skiem.

– To nie jest rów­ność. To nie jest wol­ność. To masa­kra.

Na jego usta wypły­nął krzywy uśmie­szek.

– Czyż nie tego uczy nas histo­ria? Droga do tronu zawsze zalana jest krwią. Na tej dro­dze zawsze giną tysiące nie­win­nych. Mor­ga­nia także obie­cuje nam rów­ność i wol­ność. Czymże się od niej róż­nisz? Dla­czego mie­li­by­śmy sta­nąć po two­jej stro­nie z naszymi siłami? Jesteś tylko dziew­czyną uro­dzoną w luk­su­sach pałacu. Z tego nie należy wnio­sko­wać, że potra­fisz rzą­dzić.

Ogień, który nara­stał w jej piersi, nagle zgasł. Zadrżała z zimna.

– Widzisz – cią­gnął Seyin – nie obcho­dzi mnie nawet, która z was będzie lep­szą wład­czy­nią, Ana­sta­zjo. – Wzdry­gnęła się, gdy wypo­wie­dział jej imię, wład­czo, jakby odzie­ra­jąc ją do naga. – Mnie cho­dzi o sam sys­tem. Ostatni cesarz i jego poprzed­nik, i ten jesz­cze przed nim… wszy­scy oni obie­cy­wali ludowi wspa­niałe rze­czy. Lecz gdy pozwala się, by monar­cha rzą­dził bez żad­nej kon­troli, nic nie chroni ludzi na wypa­dek, gdyby władca zawiódł. – Miał poważną minę, roz­ło­żył ręce. – Może i jesteś miło­sierna. Może jesteś pełna łaski i rzą­dziłabyś spra­wie­dli­wie. Co się sta­nie po two­jej śmierci? Co będzie za następ­nego władcy i jesz­cze następ­nego, i za kolej­nych? Możesz zagwa­ran­to­wać, że oni także będą cenić sobie miło­sier­dzie i spra­wie­dli­wość, które jakoby cie­bie cechują?

Ana roz­pacz­li­wie usi­ło­wała coś odpo­wie­dzieć, ale słowa ją zawio­dły. Przy­po­mniała sobie, jak po raz pierw­szy natknęła się na Patrole Cesar­skie, które potrak­to­wały ją i Mei niczym prze­stęp­czy­nie, jak na wła­sne oczy widziała nie­rów­no­ści, które jej ojciec tole­ro­wał, aż roz­ple­niły się w cesar­stwie niczym cho­roba.

Chciała wal­czyć o tron, ponie­waż wie­rzyła, że jako wład­czyni zmieni wszystko – całym ser­cem ufała, że zapro­wa­dzi w swoim cesar­stwie rów­ność.

Ale ni­gdy dotąd nie zasta­na­wiała się nad sys­te­mem wła­dzy jako takim. To, co mówił Seyin… było dla niej w tej chwili nie do pomy­śle­nia.

– Mówisz, że wal­czysz prze­ciwko cesa­rzo­wej Mor­ga­nii – cią­gnął cicho Seyin. – Twier­dzisz, że chcesz stwo­rzyć równe spo­łe­czeń­stwo pod rzą­dami spra­wie­dli­wego monar­chy. Lecz to wła­śnie sama monar­chia jest tu winna. Ludzie, powi­no­waci i niepowi­no­waci, dość się już nacier­pieli przez tę mrzonkę o łaska­wym władcy. Nad­szedł czas, byśmy to my mieli coś do powie­dze­nia na temat tego, jak toczy się nasze życie. – Roz­ło­żył ręce. – Przy­szłość jest w rękach ludu. Taka jest misja Czer­wo­nych Pele­ryn.

Zupeł­nie jakby jej świat zadrżał w posa­dach – znaki, które prze­oczyła wcze­śniej, nagle stały się tak czy­telne. Jurij ją kochał, lecz ni­gdy niczego jej nie obie­cał – ani tronu, ani soju­szu, ani nawet wspól­nego celu. Pokła­dała wszyst­kie swoje nadzieje w nim i w jego rewo­lu­cji. We wła­snej walce o spra­wie­dli­wość, o rów­ność ni­gdy nawet nie zasta­no­wiła się, czy idą z Juri­jem tą samą ścieżką.

Zaznała jed­nak w życiu zarówno przy­wi­le­jów, jak i uci­sku. Była księż­niczką i powi­no­watą. Na pewno…

– Nie jestem taka jak inni monar­cho­wie – odpo­wie­działa ochry­płym gło­sem. – Wiem, jak to jest być powi­no­watą. Wiem, co się czuje, gdy spo­łe­czeń­stwo cię odpy­cha i lży. Wiem, co się dzieje ze sła­bymi i bied­nymi w naj­ciem­niej­szych zakąt­kach cesar­stwa. Chcę zmie­nić sys­tem.

– Pro­sta zmiana sys­temu nie wystar­czy – odpa­ro­wał Seyin. – Musimy go znisz­czyć. – Urwał. Zło­żył ręce w nie­mal prze­pra­sza­ją­cym geście. – Ale dość już tych wiel­kich poli­tycz­nych roz­wa­żań. Teraz już rozu­miesz, dla­czego Czer­wone Pele­ryny wejść z tobą w sojusz nie mogą i nie wejdą. Jesteś dzie­dziczką monar­chii, Ana­sta­zjo. Jesteś cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem naszego ruchu.

Znów wró­ciła myślami do tam­tej chwili, która teraz wyda­wała się tak odle­gła – zalana księ­ży­cową poświatą Tajga Sywer­neń­ska i syl­wetka rudego niczym pło­mie­nie chłopca, któ­rego nie­gdyś znała.

Czer­wone Pele­ryny były jej jedy­nym poten­cjal­nym sojusz­ni­kiem, a Jurij jed­nym z nie­wielu ludzi, któ­rych kochała, a jed­nak prawda była taka, że w tej woj­nie nie mogli wal­czyć po tej samej stro­nie.

Czer­wone Pele­ryny chcą rewo­lu­cji.

Ona chce tronu.

Ale…

Nie.

W tej chwili mie­rzyli się z o wiele więk­szym zagro­że­niem. To, kto i jak będzie rzą­dził, nie miało teraz zna­cze­nia. Mor­ga­nia zaci­skała swą żela­zną pięść na cesar­stwie i jesz­cze chwila, a zdusi wszel­kie moż­li­wo­ści oporu.

A zatem, ow­szem, znaj­do­wali się po tej samej stro­nie. Ana aż za dobrze wie­działa, że wróg wroga to przy­ja­ciel.

Jurij by to rozu­miał. Z Juri­jem naj­pierw oba­li­liby Mor­ga­nię, a dopiero potem ana­li­zo­wali dzie­lące ich róż­nice. Bo jeśli teraz się nie zjed­no­czą, myślała Ana, nie będzie już żad­nego potem.

Tam­tej nocy w taj­dze Jurij dogo­nił ją, żeby pro­sić, by wró­ciła. Powie­dział wtedy: I pamię­taj, że cię kocham, bez względu na twoje decy­zje.

Musi z nim poroz­ma­wiać. A tym­cza­sem mar­nuje czas na poga­duszki z jego zastępcą.

Gdy tak roz­my­ślała, nagle zauwa­żyła w oczach Sey­ina jakiś głód. Dło­nie opie­rał na bio­drach, tuż przy ręko­je­ści skry­tego w pochwie szty­letu.

– Monar­chia musi zgi­nąć, Ana­sta­zjo – powie­dział cicho.

Cie­nie wokół nich się pogłę­biły. Ana poczuła zimny oddech na ple­cach. Odru­chowo obu­dziła powi­no­wac­two.

Seyin zro­bił krok w jej stronę.

Nagle poja­wiła się druga pochod­nia krwi. Zbli­żała się szybko.

Oczy Sey­ina prze­su­nęły się na wej­ście na arenę, ich wyraz znów się zmie­nił. Świa­tło ema­nu­jące z kuli ognio­wej Any przy­ga­sło, cie­nie wstrzy­mały oddech.

Ana obró­ciła się, jej powi­no­wac­two się spięło.

Przez podwójne drzwi wpa­dła jakaś postać – dziew­czyna, włos roz­wiany, oczy sze­roko otwarte. Miała na sobie ciemną pele­rynę pod­szytą czer­wie­nią.

Seyin zmarsz­czył czoło.

– Jese­nia.

Jesz­cze ktoś z Czer­wo­nych Pele­ryn, pomy­ślała Ana, obser­wu­jąc, jak dziew­czyna zatrzy­muje się kil­ka­na­ście kro­ków od nich.

– Sey­inie – wysa­pała. – Inkwi­zy­cja cesar­ska.

Anę zmro­ziło. Odkąd ucie­kli z pałacu, umknęła już z wielu splą­dro­wa­nych wio­sek; inkwi­zy­cja cesar­ska ni­gdy nie poja­wiała się tak szybko.

– Roz­mieść oddziały – rzu­cił Seyin. – Nie wychy­lać się, kon­ty­nu­ujemy reko­ne­sans.

Jego ton był ostry, roz­ka­zu­jący i Ana zro­zu­miała, dla­czego Jurij wybrał go na swo­jego zastępcę. Nie zga­dzała się z nim co do wyty­czo­nej ścieżki, lecz nie miała wąt­pli­wo­ści, że jest sku­tecz­nym dowódcą.

Takim, który przede wszyst­kim zamie­rzał dogłęb­nie zro­zu­mieć zamiary Mor­ga­nii.

Gdy mu się przy­glą­dała, w gło­wie zaczął się jej ryso­wać pewien zamysł. Dotąd kon­cen­tro­wała się na prze­trwa­niu z dnia na dzień i umy­ka­niu siłom Mor­ga­nii. Nie mogła jed­nak wal­czyć z wro­giem, któ­rego nawet nie znała.

Jeśli miała poroz­ma­wiać z Juri­jem, jeśli miała go prze­ko­nać, że nadaje się na przy­wód­czy­nię w walce prze­ciwko Mor­ga­nii… potrze­bo­wała kon­kret­nego planu.

A to zawsze nale­żało zacząć od – jak by to ujął Ram­son – dobrego roze­zna­nia w tere­nie. Reko­ne­sansu.

Seyin odwró­cił się do niej, jego oczy czarne i nie­prze­nik­nione.

– Być może nasze ścieżki jesz­cze się spo­tkają – powie­dział. – Póki co nie mam już nic do powie­dze­nia dziew­czy­nie, któ­rej się wydaje, że ta wojna jest tylko grą dla kró­lów i kró­lo­wych.

I już bez słowa zastępca dowódcy Czer­wo­nych Pele­ryn wymi­nął ją, jakby była tylko jedną z wielu potrza­ska­nych rzeźb Bóstw. Patrzyła, jak syl­wetki Sey­ina i Jeseni roz­my­wają się i zni­kają w cie­niach.

Została sama w ciem­no­ściach, oparła się o ścianę. Słowa Sey­ina cięły jak noże wbite w naj­głęb­sze zaka­marki serca, jej lęki i nie­pew­no­ści nagle znów krwa­wiły jaskrawo.

Jesteś tylko dziew­czyną uro­dzoną w luk­su­sach pałacu.

Tak długo sku­piała się na odzy­ska­niu tytułu i prawa do tronu, że nie zasta­no­wiła się nawet, jak będzie rzą­dzić. Wyda­wało jej się, że spra­wie­dli­wość, trwa­łość i rów­ność wystar­czą, lecz oto Seyin obró­cił w pył wszystko, co brała dotąd za pew­nik.

Nie miała armii. Nie miała wła­dzy. Nie miała sojusz­ni­ków. Jej plan – jedyny plan – prysł w ciągu godziny. Prze­wi­działa tyle moż­li­wych pora­żek, ale nie tę.

Zmu­siła się do uspo­ko­je­nia odde­chu i umy­słu. Jeśli zyskała cokol­wiek na tym spo­tka­niu, to fakt, że Seyin wska­zał jej kie­ru­nek następ­nego kroku.

Musi zro­zu­mieć wroga na tyle, by móc przed­sta­wić plan Juri­jowi, gdy już sta­nie z nim oko w oko. Wię­cej, on musi zoba­czyć na wła­sne oczy, co spra­wia, że Ana jest inna – dzięki czemu to ona jest słusz­nym wybo­rem dla cesar­stwa.

Zacznie w tej chwili – od cesar­skiej inkwi­zy­cji.

Był tylko jeden pro­blem.

Ram­son, pomy­ślała i przez chwilę wyobra­ziła sobie, jak stoi, opie­ra­jąc się o potrza­skaną kolumnę, ze skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach ramio­nami, i patrzy na nią kpiąco. Umó­wili się, że odbyw­szy swoje spo­tka­nia, znajdą się w obe­rży Pod Zła­maną Strzałą, ale to było w zupeł­nie innej czę­ści mia­sta.

Zawa­hała się, spo­glą­da­jąc w kory­tarz, w któ­rym znik­nął Seyin. Natych­miast zbla­kły wszyst­kie inne myśli. Ram­son Zło­to­usty nie był – nie mógł być – jej prio­ry­te­tem. Dla niej naj­waż­niej­szym obo­wiąz­kiem było jej cesar­stwo, jej lud.

Tylko to się teraz liczyło.

Ram­son może pocze­kać.

Ana odwró­ciła się i pobie­gła za Sey­inem, a jej kroki ponio­sły się echem w pustce wokół. Osma­lone mury, puste kin­kiety, schody usłane odłam­kami szkła – wszystko to zlało się w jedno, gdy zbli­żała się do wyj­ścia z Kojca. Cel był o wiele jaśniej­szy i pew­niej­szy niż ota­cza­jąca ją ciem­ność – inkwi­zy­cja cesar­ska.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Red Tigress

Text copy­ri­ght © 2021 by Amélie Wen Zhao

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Ilu­stra­cja na okładce

© 2021 by Ruben Ire­land

Pro­jekt okładki: Angela Car­lino

Mapa

© 2020 by Vir­gi­nia Allyn

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki oraz mapy: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Czer­wona Tygry­sica, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-920-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer