Pieśń srebrzysta, płomień nocy - Amelie Wen Zhao - ebook

Pieśń srebrzysta, płomień nocy ebook

Amelie Wen Zhao

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom cyklu Pieśń ostatniego królestwa.

Królestwo upadło, lecz pewna dziewczyna ma klucz do jego zapomnianej przeszłości… oraz demonów, które śpią w jej sercu – wyczekiwana nowa dylogia fantasy zainspirowana chińską kulturą i mitologią.

Dawno temu Lan nosiła inne imię. Teraz zostało jej już tylko to, które nadali jej elantiańscy kolonizatorzy. Nie ustaje jednak w poszukiwaniach skrawków minionych dni. W każdym okruchu przeszłości upatruje szansy na zrozumienie dziwnego znaku, który ostatkiem sił wypaliła jej na skórze umierająca matka. Nikt poza Lan nie widzi jednak osobliwej blizny.

Zen jest praktykiem, jednym z legendarnych czarodziejów Ostatniego Królestwa, którzy według ludowych opowieści zawierali pakty z demonami, by czerpać od nich moc. Magię, która już dawno przepadła. Magię, którą trzeba było za wszelką cenę ukryć.

Lan i Zen skrywają potężne tajemnice. Los ich połączył, lecz przeznaczenie jeszcze nie zostało spisane. Czy wyzwolą swój lud? Czy też doprowadzą do jego zagłady?

Ta poruszająca opowieść o miłości i przeznaczeniu to idealny podarunek dla tych, którzy kochają przygody i mity.

„Świetnie opowiedziana historia o sile i o tym, do czego jesteśmy zdolni, by się bronić. Zhao serwuje nam akcję, olśniewająco wizualne sceny i filozoficzne podstawy gatunku xianxia w najlepszym stylu. Idealna książka dla fanów The Untamed. Zachwyciła mnie!” - Shelley Parker-Chan, osoba autorska bestselleru „Sunday Timesa” - "Ta, która stała się słońcem"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 525

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Tej autorki pole­camy rów­nież try­lo­gię

„Dzie­dzic­two krwi”:

Dzie­dzic­two krwi

Czer­wona Tygry­sica

Kar­ma­zy­nowe rządy

Dedykacja

Moim rodzi­com i dziad­kom oraz ich rodzi­com i dziad­kom

OSTATNIE KRÓLESTWO

Chronologia wydarzeń

Era Wal­czą­cych Kla­nów

~ 500 cykli

Dzie­więć­dzie­siąt Dzie­więć Kla­nów wal­czy mię­dzy sobą o zie­mię. Zwy­cięża kilka głów­nych kla­nów (w tym klan Man­so­rian ze Ste­pów Pół­noc­nych oraz klan Sòngów z Dolin Połu­dnio­wych), które pod­po­rząd­ko­wują sobie inne klany jako wasali. Nastę­puje okres hege­mo­nii kilku naj­sil­niej­szych kla­nów.

Pierw­sze Kró­le­stwo

cykle 0–591

Klany domi­nu­jące zakła­dają dwory, a ich przy­wódcy ogła­szają się kró­lami i dążą do kon­so­li­da­cji wła­dzy. Wybu­chają nowe spory tery­to­rialne. Przez więk­szość tej ery trwa impas mię­dzy głów­nymi kla­nami.

Pod koniec epoki gene­rał Zhào Jùng z potęż­nego Kró­le­stwa Hin Środ­ko­wych wsz­czyna wojnę w celu wchło­nię­cia pozo­sta­łych kla­nów i stwo­rze­nia jed­nego, sca­lo­nego kró­le­stwa Hin. Klan Man­so­rian (wraz ze swo­imi wasa­lami) sta­wia zacięty opór, pono­sząc poważne straty. Klan Sòngów się pod­daje, a jego człon­ko­wie zyskują tytuły cesar­skich dorad­ców. Gene­rał Zhào zostaje Pierw­szym Cesa­rzem Jīn.

Środ­kowe Kró­le­stwo

cykle 591–1344

Zjed­no­cze­nie kla­nów domi­nu­ją­cych pro­wa­dzi do sta­bi­li­za­cji. Pierw­szy Cesarz Jīn i jego potom­ko­wie sku­piają się na roz­woju gospo­dar­czym nowo powsta­łego Środ­ko­wego Kró­le­stwa. Przede wszyst­kim wyzna­czają Drogę Prak­ty­ko­wa­nia, która stan­da­ry­zuje wszelką dzia­łal­ność prak­ty­ku­ją­cych w obrę­bie Środ­ko­wego Kró­le­stwa, a zara­zem ogra­ni­cza wła­dzę pod­bi­tych kla­nów. Wybu­cha­jące w tym cza­sie powsta­nia pod­po­rząd­ko­wa­nych kla­nów zostają bły­ska­wicz­nie stłu­mione przez cesar­ską armię.

Pod koniec tej epoki cesarz Yán’lóng – Cesarz Smok – zaczyna się obse­syj­nie oba­wiać poten­cjal­nego powsta­nia Man­so­rian. Jest prze­ko­nany, że poli­tyka cesa­rza Jīna, który zezwa­lał Dzie­więć­dzie­się­ciu Dzie­wię­ciu Kla­nom na zacho­wa­nie ziemi, kul­tury i odręb­nej toż­sa­mo­ści, pro­wo­kuje cią­głe rebe­lie. Sła­bość, chci­wość i strach przed utratą wła­dzy popy­chają go do zwią­za­nia się z Kar­ma­zy­no­wym Fenik­sem, Bogiem Demo­nem, któ­rego – dotąd uśpio­nego – strze­gła jego rodzina. W ten spo­sób roz­po­czyna się kam­pa­nia znana jako Masa­kra Dzie­więć­dzie­się­ciu Dzie­wię­ciu Głów.

Man­so­riań­ski gene­rał Xan Tolürigin, wspie­rany przez Boga Demona Czar­nego Żół­wia Pół­nocy, staje na czele kontr­ataku sojusz­ni­ków z innych kla­nów. Po prze­gra­nej Xan Tolürigin wpada w amok i ucieka na pół­noc, po dro­dze nisz­cząc hiń­skie mia­sta i masa­kru­jąc lud­ność cywilną. Do dziś nie jest jasne, gdzie spo­czywa jego duch… i czy w ogóle spo­czywa.

Ostat­nie Kró­le­stwo

cykle 1344–1424

Dzie­więć­dzie­siąt Dzie­więć Kla­nów upada, roz­pra­sza się i asy­mi­luje, przyj­mu­jąc sze­roko pojętą toż­sa­mość hiń­ską. Ostat­nie Kró­le­stwo trwa zale­d­wie osiem­dzie­siąt cykli. W trzy­dzie­stym dru­gim cyklu dyna­stii Qīng, za pano­wa­nia Cesa­rza Smoka Oświe­co­nego Shuò’lónga, nastę­puje inwa­zja elan­tiań­ska.

Era Elan­tiań­ska

Od roku 1 (cyklu 1424) po czasy współ­cze­sne.

1

Siłę zawsze się poży­cza, ni­gdy two­rzy.

– Dào’zǐ, Księga Drogi (Księga cnót), 1.1

Era Elan­tiań­ska, cykl 12

Czarny Port, Haak’gong

Upadek Ostat­niego Kró­le­stwa był fak­tem. A jed­nak stąd na­dal pre­zen­to­wało się ono nie­sa­mo­wi­cie.

Lin zsu­nęła bam­bu­sowy kape­lusz na tył głowy i aż roz­chy­liła usta z przy­jem­no­ści, gdy chłodna wie­czorna bryza musnęła jej jedwa­bi­ste czarne włosy. Kark miała jesz­cze mokry od potu (na rynku trzeba się było nie­źle uwi­jać, żeby coś sprze­dać), a plecy wciąż obo­lałe (Madam Meng porząd­nie ją obiła za zwi­nię­cie lan­drynki z kuchni w her­ba­ciarni), lecz na tę krótką chwilę – gdy słońce wisiało nad roz­mi­go­ta­nym morzem niczym doj­rzała, nabrzmiała man­da­rynka – zamarła w podzi­wie nad pięk­nem tego pod­bi­tego kraju, który wciąż zachwy­cał niczym okru­chy roz­trza­ska­nego szkła.

Przed nią roz­cią­gało się w swo­jej mister­nej sprzecz­no­ści mia­sto Haak’gong. Pod wygię­tymi oka­pami świą­tyni wisiały czer­wone lam­piony, które się­gały aż na pokryty sza­rym gon­tem dach i wiły się mię­dzy pago­dami i spo­wi­tymi aure­olą dzie­dziń­cami noc­nych baza­rów i wie­czor­nych tar­gów. Na odle­głych wzgó­rzach zbu­do­wali swoje dziwne sie­dziby z kamie­nia, szkła i metalu Elan­tia­nie, pew­nie by móc na Hinów spo­glą­dać z góry jak jacyś bogo­wie. Linia hory­zontu aż jarzyła się od ich alche­micz­nego świa­tła, które wyle­wało się przez witra­żowe okna i łuko­wate mar­mu­rowe drzwi.

Lan prze­wró­ciła oczami i odwró­ciła głowę. Wie­działa aż za dobrze, że opo­wie­ści o bogach – wszel­kich bogach – to tylko wielka misa paru­ją­cego guana. Choć Elan­tia­nie usil­nie uda­wali, że było ina­czej, Lan miała pełną świa­do­mość, że gdy zaata­ko­wali Ostat­nie Kró­le­stwo, cho­dziło im tylko o jedno: zasoby natu­ralne. Statki pełne przy­praw, zło­ci­stych zia­ren i zie­lo­nych liści her­baty, skrzy­nie z jedwa­biami i aksa­mi­tami, żadem i por­ce­laną, opusz­czały Haak’gong każ­dego dnia i przez Morze Nie­biań­skiego Bla­sku pły­nęły pro­sto do Impe­rium Elan­tiań­skiego.

A smętne resztki tra­fiały na czarne rynki Haak’gongu.

O tym dzwo­nie tar­go­wi­sko kipiało życiem. Wzdłuż Szlaku Żado­wego tło­czyli się kupcy z klej­no­tami, które błysz­czały jak świa­tło sło­neczne; przy­pra­wami, które sma­ko­wały jak nie­znane Lan kra­iny; i tka­ni­nami, które lśniły niczym roz­gwież­dżone nocne niebo. Serce Haak’gongu biło w rytm brzęku monet, w jego żyłach pły­nął han­del, a kośćmi były drew­niane stra­gany. Było to miej­sce prze­trwa­nia.

Lan przy­sta­nęła na samym końcu targu. Sta­ran­nie zsu­nęła swój bam­bu­sowy kape­lusz zwany dǒu’lì na twarz, na wypa­dek gdyby w oko­licy gra­so­wali jacyś elan­tiań­scy urzęd­nicy. Za to, co zamie­rzała zro­bić, mogła skoń­czyć na szu­bie­nicy, bo to cze­kało każ­dego Hina, który zła­mał elan­tiań­skie prawo.

Ukrad­kiem rozej­rzała się dookoła, prze­szła przez ulicę i ruszyła w stronę slum­sów.

Tu koń­czyła się ilu­zja Ostat­niego Kró­le­stwa, a zaczy­nały realia pod­bi­tego kraju. Bru­ko­wane uliczki – tak sta­ran­nie zbu­do­wane przez Elan­tian po Pod­boju – ginęły w kurzu i pyle; ele­gancko odno­wione fasady i lśniące, szklane okna ustę­po­wały walą­cym się rude­rom.

Skle­pik znaj­do­wał się na rogu zapusz­czo­nego budynku, który stra­szył tanimi, odra­pa­nymi i wybla­kłymi drew­nia­nymi drzwiami. Papier w oknach był zatłusz­czony i nasią­kły od typo­wej dla połu­dnia wil­goci. Gdy Lan wcho­dziła do środka, nad jej głową roz­dzwo­nił się drew­niany dzwo­ne­czek.

Zamknęła za sobą drzwi, odci­na­jąc się od gwaru zewnętrz­nego świata.

W środku pano­wał pół­mrok, a słabe pro­mie­nie popo­łu­dnio­wego słońca, które zdo­łały się tu wedrzeć, roz­świe­tlały kurz tań­czący na popę­ka­nych klep­kach pod­ło­go­wych i pół­kach zapcha­nych zwo­jami, książ­kami i bibe­lo­tami. Cały sklep wyglą­dał jak stary obraz, który wyblakł na słońcu. Pach­niało atra­men­tem i wil­got­nym drew­nem.

A jed­nak było to jej uko­chane miej­sce. Przy­po­mi­nało jej daleką prze­szłość, świat, który prze­padł na zawsze.

Życie wyma­zane z kart histo­rii.

Stary Wei han­dlo­wał naj­róż­niej­szymi towa­rami, które zosta­wały na baza­rze, gdy Elan­tia­nie już kupili, co chcieli. Sta­ru­szek naby­wał je hur­towo, po czym odsprze­da­wał Hinom z nie­wielką marżą. Uda­wało mu się przy tym nie przy­cią­gać uwagi inspek­to­rów, bo rząd kolo­ni­za­to­rów nie inte­re­so­wał się towa­rami z dru­giej ręki – o ile oczy­wi­ście nie były z metalu.

I dla­tego wła­śnie skle­pik stał się ośrod­kiem kon­tra­bandy. Towary wysta­wiane przez Sta­rego Weia na pół­kach pre­zen­to­wały się zupeł­nie nie­win­nie: kłębki wełny, konopi i bawełny, słoje pełne gwiaz­dek anyżu i liści lau­ro­wych, zwoje taniego papieru ze zmie­lo­nej suszo­nej kory. Lecz gdzieś tam na zaple­czu Wei miał dla Lan coś wyjąt­ko­wego.

Coś, co mogła przy­pła­cić życiem.

– Dosta­łam twoją wia­do­mość – powie­działa.

Chwila ciszy. A potem:

– Tak mi się zda­wało, że sły­sza­łem twój sre­brzy­sty gło­sik. Znów przy­szłaś ścią­gnąć mi na głowę kło­poty?

Szu­ra­jąc sto­pami i kasz­ląc gło­śno, wyło­nił się zza regału. Nie­gdyś był nauczy­cie­lem w jed­nej z pół­nocno-wschod­nich nad­mor­skich wio­se­czek. Potem, przed dwu­na­stoma cyklami, nastą­pił elan­tiań­ski Pod­bój. Zgi­nęła cała jego rodzina, stra­cił wszystko. Udało mu się zbiec do Haak’gongu, a że był piśmienny, mógł się zająć han­dlem. Nie­ustanny głód wysu­szył jego drobną postać, tutej­sze wil­gotne powie­trze ści­skało mu płuca bez­li­to­snym kasz­lem. Tyle tylko Lan wie­działa o jego życiu – nie znała nawet jego praw­dzi­wego imie­nia, bo tych prawo elan­tiań­skie zaka­zy­wało, zre­du­ko­waw­szy imiona wszyst­kich Hinów do poje­dyn­czych sylab.

Posłała mu spod dǒu’lì swój naj­słod­szy uśmiech.

– Kło­poty? – powtó­rzyła, modu­lu­jąc głos do jego pół­noc­nego dia­lektu, znacz­nie tward­szego niż słodki połu­dniowy zaśpiew, do któ­rego już przy­wy­kła. Rzadko zresztą mówiła teraz w któ­rym­kol­wiek z tych dia­lek­tów. – Czy ja kie­dyś ścią­gnę­łam ci na głowę jakieś kło­poty, Stary Weiu?

Odchrząk­nął i obrzu­cił ją czuj­nym spoj­rze­niem.

– Szczę­ścia też mi raczej nie przy­no­sisz. A jed­nak wciąż pozwa­lam ci wra­cać.

Poka­zała mu język.

– Nie potra­fisz się oprzeć mojemu uro­kowi.

– Ha! – mruk­nął, słowa z tru­dem prze­bi­jały się przez grubą war­stwę flegmy. – Bogo­wie jedni wie­dzą, co się kryje pod tym twoim uro­kiem.

– Prze­cież bogów nie ma, więc jeden pro­blem z głowy.

Lubiła się z nim dro­czyć na ten temat. Upar­cie trwał w czci dla bogów z hiń­skiego pan­te­onu, zwłasz­cza Boga Bogactw. Nie­raz powta­rzał jej, że w dzie­ciń­stwie zawsze się do niego modlił. A wtedy Lan wyty­kała mu, że ten cały Bóg Bogactw musi mieć nie­złe poczu­cie humoru, skoro w zamian nagro­dził go takim zapy­zia­łym skle­pi­kiem para­ją­cym się kon­tra­bandą.

– Są, są – odparł Stary Wei. Lan wznio­sła oczy ku sufi­towi i wymó­wiła razem z han­dla­rzem słowa, które sły­szała już setki razy: – Są sta­rzy bogo­wie i nowi bogo­wie, dobrzy bogo­wie i kapry­śni bogo­wie, a naj­po­tęż­niejsi spo­śród nich są Czte­rej Bogo­wie Demony.

Lan wolała nie wie­rzyć, że jej los może spo­czy­wać w rękach jakichś sta­ru­chów na nie­bie – choćby nie wie­dzieć jak potężni rze­komo byli.

– Jak tam sobie chcesz, Stary Weiu – odpo­wie­działa, pochy­la­jąc się nad bla­tem i pod­pie­ra­jąc głowę rękami.

Sta­ru­szek zarzę­ził kilka razy, po czym spy­tał:

– Znów byłaś na baza­rze? W her­ba­ciarni was nie kar­mią czy co?

Oboje dosko­nale znali odpo­wiedź na to pyta­nie. Madam Meng pro­wa­dziła her­ba­ciar­nię żela­zną ręką, a pie­śniarki trak­to­wała jak cenną mena­że­rię. Dawała im do jedze­nia tylko tyle, by były ape­tyczne i ponętne, ale ni­gdy tyle, by miały pełne brzu­chy albo – bogo­wie broń­cie – by się roz­tyły lub roz­le­ni­wiły.

– Podoba mi się tu – stwier­dziła Lan i taka była prawda. To tu, gdzie uwi­jała się jak inne prze­kupki, a zaro­biona moneta wędro­wała do jej wła­snej kie­szeni, Lan czuła pewną namiastkę kon­troli nad życiem, posmak wol­no­ści i wol­nej woli, choćby i tym­cza­sowy. – Poza tym wpa­dam, żeby się z tobą zoba­czyć – dodała uro­czo.

Posłał jej chy­tre spoj­rze­nie, potem syk­nął i poma­chał jej pal­cem przed nosem.

– Nie pró­buj mnie tu brać na słod­kie słówka, yā’tou – burk­nął i schy­lił się do sza­fek pod ladą.

Yā’tou. Dziew­czynko. Tak do niej mówił, odkąd tylko ją zna­lazł, wychu­dłą sie­rotę żebrzącą na uli­cach Haak’gongu. Zabrał ją do jedy­nego zna­nego mu miej­sca, które gotowe było przy­jąć dziew­czynę bez imie­nia, bez repu­ta­cji – do her­ba­ciarni Madam Meng. Tam pod­pi­sała kon­trakt, który ledwo zdo­łała prze­czy­tać, a który zda­wał się wydłu­żać i wydłu­żać, im cię­żej pra­co­wała.

A jed­nak ura­to­wał jej życie. Zna­lazł pracę, zapew­nił dach nad głową. Taka życz­li­wość wła­ści­wie się nie zda­rzała w tych cięż­kich cza­sach.

Uśmiech­nęła się do zgorzk­nia­łego sta­ruszka.

– Ja? Gdzież­bym śmiała.

Zaczął gde­rać, ale wła­ści­wie tylko zaniósł się kasz­lem, a Lan uśmiech zamarł na ustach. Zimy na połu­dniu kraju nie były tak lodo­wate jak na pół­noc­nym wscho­dzie, gdzie dora­stała. Były za to tak mokre, że wil­goć zda­wała się prze­ni­kać do kości, sta­wów i płuc.

Lan rozej­rzała się po zagra­co­nym sta­rym skle­piku, po ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem towa­rów pół­kach. Dziś, w przed­dzień wiel­kich uro­czy­sto­ści z oka­zji dwu­na­stego cyklu od elan­tiań­skiego Pod­boju, w mie­ście zaostrzono środki bez­pie­czeń­stwa, a pierw­sze, czego ludzie zaczy­nali wtedy uni­kać, to sklep z nie­le­gal­nymi towa­rami. Lan też nie powinna tu długo zaba­wić. Zaraz na uli­cach będzie pełno patroli, a w oczach żoł­da­ków samotna pie­śniarka wprost prosi się o kło­poty.

– Znów płuca dają ci się we znaki? – spy­tała, wodząc pal­cem po małej, szkla­nej figurce smoka na ladzie, pew­nie wytar­go­wa­nej od kogoś z ludów zamiesz­ku­ją­cych na Szlaku Żado­wym po dru­giej stro­nie Pustyni Ema­rań­skiej. Hino­wie nie znali szkła aż do cza­sów Środ­ko­wego Kró­le­stwa, kiedy to cesarz Jīn – Złoty Cesarz – wyty­czył ofi­cjalne szlaki han­dlowe się­ga­jące na zacho­dzie aż po legen­darne pusty­nie Masy­rii.

– No – mruk­nął skle­pi­karz i się wzdry­gnął. Z rękawa wyjął coś, co było pew­nie kie­dyś piękną jedwabną chu­s­teczką, i otarł usta. Tka­nina była mokra i zsza­rzała od brudu. – Ceny żeń-sze­nia oczy­wi­ście sko­czyły, jak tylko durne Elan­tiany się poła­pały, że ten korzo­nek ma wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze. Ale żyję sobie z tymi kośćmi od uro­dze­nia i jakoś na razie mnie nie zabiły, więc nie będziemy się mar­twić.

Lan zabęb­niła pal­cami o drew­niany blat wytarty przez mnó­stwo dłoni tych, któ­rzy byli tu przed nią. Żeby prze­trwać w sko­lo­ni­zo­wa­nym kraju, trzeba było znać przede wszyst­kim jedną pro­stą sztuczkę: nie oka­zy­wać uczuć, nie przej­mo­wać się. Każdy napo­tkany Hin miał swoje łzawe histo­ryjki: o rodzi­nie wyrżnię­tej pod­czas Pod­boju, o splą­dro­wa­nym domu albo i gorzej. Przej­mo­wać się ozna­czało pozwo­lić, by pękła nie­zbędna do prze­trwa­nia zbroja.

Zamiast tego Lan zadała pyta­nie, które męczyło ją cały dzień:

– No i co tam dla mnie masz?

Stary Wei naj­pierw obda­rzył ją szczer­ba­tym uśmie­chem, po czym znik­nął za ladą. Lan poczuła, jak przy­spie­sza jej puls; odru­chowo przy­ci­snęła palce do miej­sca po wewnętrz­nej stro­nie lewego nad­garstka.

Tu, wyci­śniętą w ciele, ścię­gnach i krwi, miała bli­znę, którą widziała tylko ona – ide­alne koło wokół nie­zna­nego jej znaku naj­pew­niej repre­zen­tu­ją­cego jakieś słowo z hiń­skiego. Ele­ganc­kie muśnię­cia zda­wały się two­rzyć coś w rodzaju kwiatu o wyraź­nym pąku, liściach i łody­dze.

Z tych osiem­na­stu cykli, które udało jej się dotąd prze­żyć, dwa­na­ście spę­dziła na szu­ka­niu infor­ma­cji o tym wła­śnie znaku. Była to bowiem jedyna wska­zówka, jaką zosta­wiła jej matka tuż przed śmier­cią. Wciąż czuła żar mat­czy­nych pal­ców na ręce, pamię­tała czer­woną ranę na jej piersi, a potem już tylko ośle­pia­jącą biel. Wytworne, lako­wane meble ich gabi­netu pociem­niałe od krwi, powie­trze wypeł­nione gorz­kim zapa­chem topio­nego metalu… i cze­goś jesz­cze. Cze­goś pra­daw­nego… nie­moż­li­wego.

– Pro­szę. Sądzę, że ci się spodoba.

Zamru­gała, obraz znik­nął, a spo­mię­dzy zaku­rzo­nych rega­łów wyło­nił się Stary Wei i poło­żył na bla­cie mię­dzy nimi jakiś zwój. Lan wstrzy­mała oddech i roz­wi­nęła per­ga­min. Był wytarty, lecz wystar­czyło rzu­cić nań okiem, żeby widzieć, że jest inny – tani papier z konopi, szmat czy sieci rybac­kich, który prze­wa­żał ostat­nimi czasy, ni­gdy nie był tak gładki. To był praw­dziwy per­ga­min, może nawet welin, zwę­glony na brze­gach, wybla­kły ze sta­ro­ści. Tak bar­dzo zna­jomy mate­riał, wspo­mnie­nie minio­nego świata.

Choć bar­dzo znisz­czony, wciąż zachwy­cał śla­dami utra­co­nej świet­no­ści. Lan chło­nęła wzro­kiem syl­wetki Czte­rech Bogów Demo­nów, któ­rzy trwali na sta­no­wi­skach w rogach arku­sza, led­wie widoczni, lecz wciąż obecni. Smok, feniks, tygrys, żółw – wszy­scy czte­rej zamarli w cza­sie bogo­wie zwra­cali się ku środ­kowi zwoju. Górny mar­gi­nes i te po bokach ozdo­bione były wirami chmur. A w środku… oto­czony nie­mal ide­al­nym kołem ten jeden sym­bol – roz­kwi­ta­jący deli­katną rów­no­wagą pisma Hin. Wciąż tak dla niej tajem­ni­czy. Serce sko­czyło jej do gar­dła, gdy pochy­lała się nad nim z zapar­tym tchem.

– Tak myśla­łem, że się ucie­szysz – stwier­dził Stary Wei. Przy­glą­dał jej się uważ­nie, oczy lśniły mu już na myśl o uda­nej trans­ak­cji. – Nie uwie­rzysz, skąd go mam.

Pra­wie go nie sły­szała. Puls dud­nił jej w uszach, gdy sunęła pal­cami po liniach, po każ­dym frag­men­cie znaku. W myślach porów­ny­wała go do sym­bolu, który znała na pamięć, tak że roz­po­zna­łaby go we śnie.

Eks­cy­ta­cja pry­sła, gdy jej palce zawa­hały się nad jedną z linii. Nie… nie. Za krótka, bra­ko­wało też kropki, uko­śnik nie tam, gdzie trzeba… Niby dro­bia­zgi, a jed­nak…

To nie ten.

Opa­dły jej ramiona, z ust wyrwało się wes­tchnie­nie. Nie­zdar­nie wykrę­ciła nad­gar­stek, palec dokoń­czył luźne koło sym­bolu.

I wtedy to się stało.

Powie­trze w skle­pie zadrżało, a Lan poczuła, jakby coś w niej zasko­czyło, po czym jakiś nie­wi­dzialny prąd wymknął się przez jej palce na zewnątrz. Wyła­do­wa­nie sta­tyczne w zimie.

Pół sekundy póź­niej było po wszyst­kim, zupeł­nie jakby tylko jej się zda­wało. Znów zamru­gała. Stary Wei przy­glą­dał się jej z zaci­śnię­tymi ustami.

– I? – rzu­cił nie­cier­pli­wie, pochy­la­jąc się nad bla­tem.

Naj­wy­raź­niej nic nie poczuł. Lan dotknęła skroni opusz­kami pal­ców. To nic. Pew­nie chwi­lowe roz­ko­ja­rze­nie, złu­dze­nie, po pro­stu zmy­sły zawo­dzą ją z głodu i zmę­cze­nia.

– Tro­chę inny – powie­działa, tłu­miąc roz­cza­ro­wa­nie roz­le­wa­jące się na cały brzuch.

Była tak bli­sko… a jed­nak nie.

– Czyli nie tego szu­kasz – mruk­nął Stary Wei. Odchrząk­nął. – Ale to zawsze jakiś począ­tek. Spójrz tutaj… syla­ba­riusz chyba w tym samym stylu, co u cie­bie… te same krzywe i kre­ski… ale moją uwagę zwró­ciło to zewnętrzne koło. – Stuk­nął dwoma zro­go­wa­cia­łymi palu­chami w per­ga­min. – Jak dotąd widy­wa­li­śmy tylko koła, które sta­no­wiły ozdobę wokół sym­bolu. A tu, widzisz, jak ele­menty znaku zle­wają się z kołem? Widać, że to jedno pocią­gnię­cie pędzla, tu wyraź­nie mamy począ­tek, a tu koniec.

Pozwo­liła mu nawi­jać, choć jej umysł już roz­sy­pał się z roz­pa­czy na myśl o tym, że może ni­gdy nie zro­zu­mie, co się tak wła­ści­wie stało tam­tego dnia, gdy umarła jej matka i upa­dło Ostat­nie Kró­le­stwo. Że być może się nie dowie, jak to moż­liwe, że matka wycią­gnęła dłoń, palce drżące, śli­skie od krwi, i gołą ręką wypa­liła coś w ciele Lan. Coś, co utrzy­mało się na skó­rze przez te wszyst­kie cykle w postaci znaku widocz­nego tylko dla oczu jej córki.

To wspo­mnie­nie ist­niało gdzieś na gra­nicy snu i wyobraźni – jak słaba iskra nadziei na coś, co nie powinno być nawet moż­liwe.

– …słu­chasz w ogóle, co do cie­bie mówię?

Zamru­gała, prze­szłość roz­wiała się niczym dym.

Stary Wei patrzył na nią kar­cą­cym wzro­kiem.

– Mówię wła­śnie – cią­gnął gło­sem ura­żo­nego nauczy­ciela, któ­rego wykład uczeń pusz­cza mimo uszu – że to zwój ze sta­rego świą­tyn­nego domu księgi i podobno pocho­dzi z jed­nej ze Stu Szkół Prak­ty­ko­wa­nia. Wiem nato­miast, że prak­tycy korzy­stali z zupeł­nie innego sys­temu pisma.

Na to słowo zamarła. Prak­tycy.

Uło­żyła usta w uśmiech i pochy­liła się nad bla­tem, pod­pie­ra­jąc się na jed­nym łok­ciu.

– Głowę daję, że napi­sali to sami prak­tycy do spółki z yāo’mó’guǐ’guài, któ­rym zaprze­dali swoje dusze – zadrwiła, a sta­rusz­kowi zrze­dła mina.

– „Nie wywo­łuj demona nie­roz­waż­nymi słowy!” – syk­nął, oglą­da­jąc się za sie­bie, jakby jakiś demon miał zaraz wysko­czyć na nich zza regału z suszo­nymi jago­dami goji. – Jesz­cze ścią­gniesz na mój sklep nie­szczę­ście tymi bluź­nier­stwami!

Lan prze­wró­ciła oczami. Stary Wei pocho­dził ze wsi, gdzie ludzie byli bar­dziej prze­sądni niż w mia­stach. Powta­rzali sobie nie­stwo­rzone histo­rie o ghu­lach, które jakoby nawie­dzały osady poło­żone w sosno­wych i bam­bu­so­wych lasach, o demo­nach poże­ra­ją­cych w nocy dusze nie­mow­ląt.

Daw­niej Lan wzdry­gała się na takie opo­wie­ści, może nawet była przez nie ostroż­niej­sza, uni­kała mroku. Teraz jed­nak wie­działa aż za dobrze, że na tym świe­cie są gor­sze rze­czy.

– Nie bądź zabo­bonny, Stary Weiu – rzu­ciła lekko.

Skle­pi­karz pochy­lił się tak bar­dzo, że widziała teraz plamy od her­baty na jego zębach.

– Cesarz Smok może i zaka­zał takich tema­tów, gdy zakła­dał Ostat­nie Kró­le­stwo, ale ja wiem swoje. Pamię­tam opo­wie­ści, które moi dzia­do­wie usły­szeli od swo­ich dzia­dów. Znam histo­rie o pra­daw­nych zako­nach prak­ty­ku­ją­cych magię i sztuki walki, ludziach cho­dzą­cych po rze­kach i jezio­rach Pierw­szego i Środ­ko­wego Kró­le­stwa, zma­ga­ją­cych się ze złem, wal­czą­cych o spra­wie­dli­wość na tym świe­cie. Nawet gdy cesa­rze Środ­ko­wego Kró­le­stwa pró­bo­wali prze­jąć kon­trolę nad prak­ty­ko­wa­niem, nie potra­fili ukryć dowo­dów i śla­dów prak­tyki wypły­wa­ją­cych w całej naszej kra­inie. Ksiąg zapi­sa­nych zna­kami nie do odczy­ta­nia, świą­tyń i skarb­ców peł­nych przed­mio­tów o nie­wy­ja­śnio­nych wła­ści­wo­ściach. Prak­ty­ko­wa­nie magii zawsze było czę­ścią naszej histo­rii, yā’tou.

Stary Wei był zago­rza­łym wyznawcą mitów o boha­te­rach, któ­rych nazy­wano w Hinach prak­ty­kami, a któ­rzy jakoby cho­dzili po wodzie, prze­la­ty­wali ponad górami, wła­dali magią i poko­ny­wali demony. Może zresztą robili to wszystko… kie­dyś, dawno, dawno temu.

– I gdzie oni wszy­scy się podziali? Jakoś nie pędzą nam na ratu­nek przed… tym. – Lan mach­nęła ręką na drzwi i znaj­du­jące się za nimi zruj­no­wane ulice. A gdy sta­ru­szek się zawa­hał, jej usta wykrzy­wiły się drwiąco. – Nawet jeśli rze­czy­wi­ście kie­dyś ist­nieli, było to pew­nie całe wieki i dyna­stie temu. Wszy­scy ci twoi herosi i prak­tycy już dawno nie żyją. – Jej głos zła­god­niał. – Nie zostało już dla nas boha­te­rów na tym świe­cie, Stary Weiu.

Przy­ja­ciel posłał jej prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie.

– I naprawdę w to wie­rzysz? – spy­tał. – Bo skoro tak, to powiedz mi, dla­czego zacho­dzisz tu do mnie co tydzień w poszu­ki­wa­niu zna­cze­nia dziw­nego znaku, który tylko ty widzisz.

Jego słowa wbiły się w jej serce niczym nóż, tra­fia­jąc w ten ostatni skra­wek nadziei, do któ­rej usi­ło­wała się nie przy­zna­wać i któ­rej ni­gdy nie odwa­żyła się wyra­zić: że wbrew temu, co sobie mówiła, to, co widziała w dniu śmierci matki… było czymś w rodzaju magii.

A bli­zna na nad­garstku skry­wała jakąś wska­zówkę – jedyną wska­zówkę na temat prawdy i tam­tego dnia.

– Bo to pozwala mi trzy­mać się nadziei, że jesz­cze coś mam. Coś wię­cej niż to życie.

Kłęby kurzu zawi­ro­wały, czer­wone i poma­rań­czowe w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca, jakby były gasną­cymi węgiel­kami z ogni­ska. Lan poło­żyła dłoń na per­ga­mi­nie. Może zdoła wyczy­tać coś z tych nie­zro­zu­mia­łych muśnięć, które skła­dały się na tajem­ni­czy znak. W końcu przez dwa­na­ście cykli i tak nie zna­la­zła nic lep­szego.

– Wezmę go – powie­działa. – Wezmę ten zwój.

Stary skle­pi­karz zamru­gał, wyraź­nie zasko­czony taką zmianą.

– A. – Postu­kał w per­ga­min. – Ale będziesz ostrożna, co, yā’tou? Tyle się sły­szy o zna­kach wyci­śnię­tych przez ciemne, demo­niczne moce. Cokol­wiek tam masz w tej bliź­nie… cóż, miejmy nadzieję, że uczy­nił to ktoś, kto kie­ro­wał się szla­chet­nymi pobud­kami.

– Zabo­bony – prych­nęła Lan.

– Wszyst­kie zabo­bony skądś się biorą – mruk­nął zło­wiesz­czo skle­pi­karz, po czym wycią­gnął palce. – A teraz zobaczmy zapłatę. Na tym świe­cie nie ma nic za darmo. Mam czynsz do opła­ce­nia, jedze­nie do kupie­nia.

Zawa­hała się tylko chwilę. Potem pochy­liła się nad ladą, odsu­nęła na bok małą saszetkę sprosz­ko­wa­nych ziół, które odwa­żał sobie Stary Wei, i poło­żyła na bla­cie wytartą konopną sakiewkę. Brzęk metalu.

Dło­nie sta­ruszka od razu rzu­ciły się w niej szpe­rać.

Gdy ujrzał zawar­tość, zro­bił wiel­kie oczy.

– Do Dzie­się­ciu Pie­kieł, yā’tou – szep­nął i przy­su­nął bli­żej stary, papie­rowy lam­pion. W świe­tle pło­mie­nia bły­snęła smu­kła srebrna łyżeczka.

Na jej widok Lan poczuła w sercu ukłu­cie tęsk­noty. Było to wspa­niałe zna­le­zi­sko. Ktoś wyrzu­cił ją nie­chcący wraz z potłu­czo­nymi naczy­niami. Lan zna­la­zła ją w zaułku za her­ba­ciar­nią. Miała nadzieję, że ją sprzeda i dzięki temu będzie mogła wyku­pić sobie księ­życ czy dwa z kon­traktu wią­żą­cego ją z her­ba­ciar­nią. Łyżeczka warta była nie­złą sumkę, bo metal – każdy jego rodzaj – nale­żał do rzad­ko­ści. Pierw­sze, co zro­bili Elan­tia­nie, to prze­jęli mono­pol na metal w całym Ostat­nim Kró­le­stwie. Złoto, sre­bro, miedź, żelazo, cyna – wszystko to było teraz ogrom­nie cenne, a mała srebrna łyżeczka sta­no­wiła praw­dziwy skarb, bo poza takimi dro­bia­zgami Elan­tia­nie zagar­nęli wła­ści­wie cały metal w kraju. Lan domy­ślała się, że te kilka smęt­nych łyże­czek, monet czy sztuk biżu­te­rii już sobie odpu­ścili, bo z takiej odro­biny metalu nikt nie zdo­łałby zbu­do­wać żad­nej broni dla ruchu oporu. Srebrna łyżeczka raczej nie dopro­wa­dzi do rewo­lu­cji.

Wie­działa dobrze, co się działo z całym tym meta­lem. Tra­fiał w ręce elan­tiań­skich magów. Ponoć metal pozwa­lał im kana­li­zo­wać magię. W to aku­rat potra­fiła uwie­rzyć. Na wła­sne oczy widziała, jak prze­ra­ża­jącą mocą wła­dali. Ostat­nie Kró­le­stwo zmie­tli z powierzchni ziemi dosłow­nie gołymi rękami.

Māmę zamor­do­wali, nawet jej nie doty­ka­jąc.

– Nie zdo­ła­ła­bym jej sprze­dać – skła­mała. – Nikt już nie chce brać niczego meta­lo­wego, a poza tym, gdyby zła­pał mnie jakiś Elan­tia­nin, byłoby z tego wię­cej kło­potu, niż to warte. Że już nie wspo­mnę o tym, że Madam Meng obdar­łaby mnie ze skóry, gdyby się dowie­działa, że ją rąb­nę­łam. Kup sobie za nią tro­chę żeń-sze­nia na te twoje stare płuca, dobrze? Aż mnie uszy bolą od słu­cha­nia, jak kasz­lesz.

– Aha – bąk­nął Stary Wei, wpa­tru­jąc się w srebrną łyżeczkę, jakby była co naj­mniej z żadu. Nawet nie tknął reszty pro­po­no­wa­nej przez nią zapłaty: sakiewki z dzie­się­cioma mie­dzia­nymi mone­tami, które zaro­biła dziś na rynku. – Posia­da­nie wszel­kiego metalu rze­czy­wi­ście zro­biło się ryzy­kowne… Lepiej zostaw to u mnie… – Jego wzrok nagle znów się wyostrzył, usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu. Pochy­lił się do Lan i szep­nął: – Myślę, że następ­nym razem będę miał dla cie­bie coś naprawdę dobrego. Moje źró­dło skon­tak­to­wało mnie z hiń­skim dwo­ra­kiem, który szuka… – Urwał, zro­bił rap­towny wdech, jego wzrok momen­tal­nie prze­su­nął się na papie­rowe okienka, otwarte, żeby do środka wpa­dała wie­czorna bryza. – Anioły – syk­nął, prze­cho­dząc na elan­tiań­ski.

To słowo wystar­czyło, by jej żyły zalał strach. Tak nazy­wano potocz­nie elan­tiań­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy ofi­cjal­nie znani byli jako Białe Anioły.

Lan odwró­ciła się natych­miast. W ramie okien­nej sklepu Sta­rego Weia ujrzała coś, co spra­wiło, że żółć pode­szła jej do gar­dła. Błysk sre­bra, zbroja iskrząca się jakby od szronu, połysk biało-zło­tego godła przed­sta­wia­ją­cego koronę i skrzy­dła…

Nie było czasu do namy­słu. Musiała dzia­łać.

Posłała skle­pi­ka­rzowi spło­szone spoj­rze­nie, ale Stary Wei miał już kamienny wyraz twa­rzy, usta sta­now­czo zaci­śnięte. Chwy­cił jej rękę, gdy się­gała po zwój.

– Zostaw to tutaj, yā’tou… Lepiej, żeby cię nie zła­pali z czymś takim w wigi­lię Dwu­na­stego Cyklu. Wróć po to, gdy będzie bez­piecz­niej. A teraz idź!

Zwój i srebrna łyżeczka znik­nęły z blatu tak nagle, jakby zapa­dły się pod zie­mię.

Zsu­nęła dǒu’lì na oczy i w tej samej chwili zadźwię­czał dzwo­nek nad wej­ściem, jego dźwięk nagle tak zło­wrogi.

Powie­trze zasty­gło. Na pod­łogę padły dłu­gie, ciemne cie­nie.

Lan ruszyła w stronę drzwi, wdzięczna w duchu za ten utkany z konopi kape­lusz i luźne szaty, tania odzież, która skry­wała jej postać. Pra­co­wała w her­ba­ciarni dość długo, by wie­dzieć, co Elan­tia­nie potra­fią zro­bić hiń­skim dziew­czy­nom.

– Niech cię strzegą Czte­rej Bogo­wie – usły­szała jesz­cze szept sta­ruszka.

Było to stare hiń­skie powie­dze­nie, które opie­rało się na prze­świad­cze­niu, że nad tą kra­iną i jej ludem czu­wają Czte­rej Bogo­wie Demony.

Lecz Lan wie­działa z całą pew­no­ścią, że na tym świe­cie nie ma bogów.

Są tylko potwory w ludz­kiej postaci.

Tym razem było ich dwóch. Żoł­nie­rze byli krzepcy i w peł­nej zbroi, która szczę­kała przy każ­dym kroku, gdy mijali Lan. Odru­chowo rzu­ciła okiem na ich nad­garstki – i natych­miast ode­tchnęła. Były nagie, nie poły­ski­wały na nich meta­lowe bran­so­lety tak cia­sne, jakby wro­sły już w ciało. A zatem nie były to ręce mogące wezwać ogień i krew jed­nym ski­nie­niem bla­dego palca.

Zwy­kli żoł­nie­rze.

Jeden z nich przy­sta­nął, gdy ich wymi­jała. Była już led­wie kilka kro­ków od drzwi, na twa­rzy czuła chłodne wie­czorne powie­trze. Jej serce zadrżało niczym kró­lik pod spoj­rze­niem orła.

Dłoń Anioła była szybka, bły­ska­wicz­nie zaci­snęła się na jej nad­garstku. A wtedy w jej piersi znów wykieł­ko­wało ziarno stra­chu.

– Popatrz, Maxi­mi­lia­nie – rzu­cił żoł­nierz. Drugą ręką uniósł rondo jej dǒu’lì. Lan spoj­rzała w jego zie­lone jak letni dzień oczy i nie potra­fiła pojąć, jak można spra­wić, by ten kolor wyda­wał się tak okrutny. Jego twarz mogłaby być rów­nie dobrze wykuta z mar­muru. Do złu­dze­nia przy­po­mi­nała obli­cza elan­tiań­skich stró­żów, które lubili sobie umiesz­czać nad drzwiami i w kościo­łach; była rów­nie przy­stojna i nie­ludzka. – Kto by się spo­dzie­wał, że w takim miej­scu można zna­leźć taki wspa­niały okaz pchły.

Umiała mówić po elan­tiań­sku – w her­ba­ciarni nie miała wyj­ścia, musiała się nauczyć – a jed­nak dźwięk tego języka nie­odmien­nie mro­ził jej krew w żyłach. Jego słowa były dłu­gie i gład­kie, tak odmienne od ostro cię­tych słów mowy hiń­skiej, która na papie­rze zda­wała się lekka jak dotyk ważki. Elan­tia­nie mówili nie­śpiesz­nym beł­ko­tem ludzi pija­nych wła­dzą.

Lan zamarła, nie śmiąc nawet oddy­chać.

– Zostaw to teraz, Don­na­ro­nie! – zawo­łał do niego przez ramię drugi żoł­nierz. Był w poło­wie drogi do lady, za którą Stary Wei kła­niał się nisko i kiwał głową ze słu­żal­czym uśmie­chem. – Obo­wiązki wzy­wają. Potem będzie czas na przy­jem­no­ści.

Don­na­ron sunął wzro­kiem po twa­rzy Lan, po jej szyi i niżej, a dziew­czyna poczuła wstręt i nie­po­kój. Miała ochotę wydra­pać mu te jego mło­dzień­cze zie­lone oczy.

Anioł posłał jej sze­roki uśmiech.

– Wielka szkoda. Ale nic się nie martw, śliczny kwia­tuszku. Tak łatwo nie odpusz­czam. – Moc­niej zaci­snął palce na jej nad­garstku, jakby coś jej obie­cu­jąc czy gro­żąc, po czym wresz­cie puścił.

Zato­czyła się przed sie­bie. Już była jedną nogą na dwo­rze, już trzy­mała dłoń na klamce, ale się zawa­hała.

Obej­rzała się.

W świe­tle zacho­dzą­cego słońca syl­wetka sta­ruszka zda­wała się nie­po­ko­jąco mała mię­dzy góru­ją­cymi nad nim Elan­tia­nami. Jakby był led­wie cie­niem. Wzrok jego kapra­wych oczu prze­su­nął się na nią na moment i zoba­czyła, że bar­dzo dys­kret­nie kiwa jej głową. Idź już, yā’tou.

Lan wypa­dła na zewnątrz. Bie­giem dotarła aż do murów wyzna­cza­ją­cych gra­nicę tar­go­wi­ska. Przed nią roz­po­ście­rała się ciem­ność Zatoki Wia­trów Połu­dnio­wych, któ­rej wody skrzyły się kar­ma­zy­nem roz­świe­tlone ostat­nimi pro­mie­niami giną­cego w falach słońca. Ostry, słony wiatr sma­gał drew­niane molo i zawo­dził w sta­rych kamien­nych murach Haak’gongu, jakby chciał zbu­dzić tę kra­inę ze snu.

Taka wol­ność i siła – jak one w ogóle sma­ko­wały? Może pew­nego dnia Lan się dowie. Być może kie­dyś będzie stać ją na coś wię­cej niż poda­ro­wa­nie cien­kiej srebr­nej łyżeczki i ucieczkę, gdy do drzwi zapuka nie­bez­pie­czeń­stwo.

Unio­sła twarz do nie­bios i oddy­chała chwilę, roz­ma­so­wu­jąc sobie nad­gar­stek w miej­scu, gdzie chwy­cił ją żoł­nierz, jakby chciała wyszo­ro­wać wspo­mnie­nie jego pal­ców z umy­słu. Oto noc zimo­wego prze­si­le­nia, minęło dwa­na­ście cykli od elan­tiań­skiego Pod­boju. Naj­wyżsi urzęd­nicy zwy­cięz­ców zbie­rali się na uro­czy­sto­ściach, więc to oczy­wi­ste, że rząd zwięk­szył nad­zór i patrole w naj­więk­szych hiń­skich mia­stach. Haak’gong był tak zwa­nym For­tem Połu­dnio­wym, waż­nym ośrod­kiem han­dlu na tere­nie elan­tiań­skich kolo­nii. Prze­wyż­szała go jedy­nie Nie­biań­ska Sto­lica, Tiān’jīng… czy też raczej, jak nale­żało teraz o niej mówić: Ales­san­der­burg.

Dwu­na­sty cykl, pomy­ślała. Bogo­wie, minęło już tyle czasu?

Wystar­czyło przy­mknąć powieki, a znów sta­wały jej przed oczami tamte chwile, gdy świat się skoń­czył.

Śnieg sypiący jak popiół.

Wiatr świsz­czący w bam­bu­sach.

I uno­szący się ku niebu dźwięk lutni.

Kie­dyś miała imię nadane przez matkę. Lián’ér. Ozna­czało „lotos”, czyli kwiat, który potrafi wykwit­nąć wprost z błota niczym świa­tło jaśnie­jące w mroku.

Ode­brali jej to.

Kie­dyś miała dom. Z dzie­dziń­cem, zie­lo­nymi wierz­bami pła­czą­cymi nad sta­wami, płat­kami kwit­ną­cej wiśni opa­da­ją­cymi na kamienne ścieżki i weran­dami wycho­dzą­cymi na bujny ogród.

Ode­brali jej to.

I miała matkę, która ją kochała; prze­ka­zy­wała jej opo­wie­ści, sonety i pie­śni; cier­pli­wie uczyła ją kali­gra­fii, ruchów pędzla tak deli­kat­nych na per­ga­mi­nie. Mat­czyne palce sple­cione z jej pal­cami – w tych dło­niach mie­ścił się jej cały świat.

Ode­brali jej i matkę.

Ze wspo­mnień wyrwał ją długi, dono­śny dźwięk dzwo­nów obwiesz­cza­ją­cych zmierzch. Jej oczy otwo­rzyły się natych­miast i znów widziała przed sobą puste, samotne morze pobrzmie­wa­jące echem tego, co utra­ciła. Może by tak postała dłu­żej na tej kra­wę­dzi świata i usi­ło­wała zro­zu­mieć sens tego wszyst­kiego – jak to się stało, że sprawy poto­czyły się tak źle; jak to moż­liwe, że została z niczym, jeśli nie liczyć wspo­mnień i tej dziw­nej bli­zny, którą widziała tylko ona. Lecz dono­śne bicie dzwo­nów nio­sło się aż pod nie­biosa, a ją dopa­dła rze­czy­wi­stość. Doskwie­rały jej głód i zmę­cze­nie, a do tego zaraz się spóźni na wie­czorne przed­sta­wie­nie w her­ba­ciarni.

A jed­nak tam­ten zwój był mimo wszystko obie­cu­jący. Znów musnęła dło­nią lewy nad­gar­stek, każdy ele­ment tego tajem­ni­czego znaku tak wyraźny w jej umy­śle.

Następ­nym razem, powie­działa sobie, jak już mówiła mnó­stwo razy przez ostat­nie dwa­na­ście cykli. Następ­nym razem znajdę wia­do­mość, którą dla mnie zosta­wi­łaś, Māmo.

Póki co nasu­nęła moc­niej dǒu’lì i otrze­pała rękawy z kurzu.

Czas wró­cić do her­ba­ciarni.

Spła­cić kon­trakt.

Czas słu­żyć Elan­tia­nom.

W pod­bi­tym pań­stwie, żeby wygrać, trzeba przede wszyst­kim prze­trwać. Nie oglą­da­jąc się już wię­cej za sie­bie, spoj­rzała na barwne ulice Haak’gongu i ruszyła zbo­czem wzgó­rza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Song of Silver, Flame Like Night

Copy­ri­ght © Amélie Wen Zhao 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt okładki: Caro­line Young © Har­per­Col­linsPubli­shers Ltd 2023

Ilu­stra­cja na okładce

© Dong Qiu/Caper Illu­stra­tion

Mapa

© Sveta Doro­sheva 2023

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki oraz mapy: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pieśń sre­brzy­sta, pło­mień nocy, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-914-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer