59,99 zł
Pierwszy tom cyklu Pieśń ostatniego królestwa.
Królestwo upadło, lecz pewna dziewczyna ma klucz do jego zapomnianej przeszłości… oraz demonów, które śpią w jej sercu – wyczekiwana nowa dylogia fantasy zainspirowana chińską kulturą i mitologią.
Dawno temu Lan nosiła inne imię. Teraz zostało jej już tylko to, które nadali jej elantiańscy kolonizatorzy. Nie ustaje jednak w poszukiwaniach skrawków minionych dni. W każdym okruchu przeszłości upatruje szansy na zrozumienie dziwnego znaku, który ostatkiem sił wypaliła jej na skórze umierająca matka. Nikt poza Lan nie widzi jednak osobliwej blizny.
Zen jest praktykiem, jednym z legendarnych czarodziejów Ostatniego Królestwa, którzy według ludowych opowieści zawierali pakty z demonami, by czerpać od nich moc. Magię, która już dawno przepadła. Magię, którą trzeba było za wszelką cenę ukryć.
Lan i Zen skrywają potężne tajemnice. Los ich połączył, lecz przeznaczenie jeszcze nie zostało spisane. Czy wyzwolą swój lud? Czy też doprowadzą do jego zagłady?
Ta poruszająca opowieść o miłości i przeznaczeniu to idealny podarunek dla tych, którzy kochają przygody i mity.
„Świetnie opowiedziana historia o sile i o tym, do czego jesteśmy zdolni, by się bronić. Zhao serwuje nam akcję, olśniewająco wizualne sceny i filozoficzne podstawy gatunku xianxia w najlepszym stylu. Idealna książka dla fanów The Untamed. Zachwyciła mnie!” - Shelley Parker-Chan, osoba autorska bestselleru „Sunday Timesa” - "Ta, która stała się słońcem"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 525
Tej autorki polecamy również trylogię
„Dziedzictwo krwi”:
Dziedzictwo krwi
Czerwona Tygrysica
Karmazynowe rządy
Moim rodzicom i dziadkom oraz ich rodzicom i dziadkom
Era Walczących Klanów
~ 500 cykli
Dziewięćdziesiąt Dziewięć Klanów walczy między sobą o ziemię. Zwycięża kilka głównych klanów (w tym klan Mansorian ze Stepów Północnych oraz klan Sòngów z Dolin Południowych), które podporządkowują sobie inne klany jako wasali. Następuje okres hegemonii kilku najsilniejszych klanów.
Pierwsze Królestwo
cykle 0–591
Klany dominujące zakładają dwory, a ich przywódcy ogłaszają się królami i dążą do konsolidacji władzy. Wybuchają nowe spory terytorialne. Przez większość tej ery trwa impas między głównymi klanami.
Pod koniec epoki generał Zhào Jùng z potężnego Królestwa Hin Środkowych wszczyna wojnę w celu wchłonięcia pozostałych klanów i stworzenia jednego, scalonego królestwa Hin. Klan Mansorian (wraz ze swoimi wasalami) stawia zacięty opór, ponosząc poważne straty. Klan Sòngów się poddaje, a jego członkowie zyskują tytuły cesarskich doradców. Generał Zhào zostaje Pierwszym Cesarzem Jīn.
Środkowe Królestwo
cykle 591–1344
Zjednoczenie klanów dominujących prowadzi do stabilizacji. Pierwszy Cesarz Jīn i jego potomkowie skupiają się na rozwoju gospodarczym nowo powstałego Środkowego Królestwa. Przede wszystkim wyznaczają Drogę Praktykowania, która standaryzuje wszelką działalność praktykujących w obrębie Środkowego Królestwa, a zarazem ogranicza władzę podbitych klanów. Wybuchające w tym czasie powstania podporządkowanych klanów zostają błyskawicznie stłumione przez cesarską armię.
Pod koniec tej epoki cesarz Yán’lóng – Cesarz Smok – zaczyna się obsesyjnie obawiać potencjalnego powstania Mansorian. Jest przekonany, że polityka cesarza Jīna, który zezwalał Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Klanom na zachowanie ziemi, kultury i odrębnej tożsamości, prowokuje ciągłe rebelie. Słabość, chciwość i strach przed utratą władzy popychają go do związania się z Karmazynowym Feniksem, Bogiem Demonem, którego – dotąd uśpionego – strzegła jego rodzina. W ten sposób rozpoczyna się kampania znana jako Masakra Dziewięćdziesięciu Dziewięciu Głów.
Mansoriański generał Xan Tolürigin, wspierany przez Boga Demona Czarnego Żółwia Północy, staje na czele kontrataku sojuszników z innych klanów. Po przegranej Xan Tolürigin wpada w amok i ucieka na północ, po drodze niszcząc hińskie miasta i masakrując ludność cywilną. Do dziś nie jest jasne, gdzie spoczywa jego duch… i czy w ogóle spoczywa.
Ostatnie Królestwo
cykle 1344–1424
Dziewięćdziesiąt Dziewięć Klanów upada, rozprasza się i asymiluje, przyjmując szeroko pojętą tożsamość hińską. Ostatnie Królestwo trwa zaledwie osiemdziesiąt cykli. W trzydziestym drugim cyklu dynastii Qīng, za panowania Cesarza Smoka Oświeconego Shuò’lónga, następuje inwazja elantiańska.
Era Elantiańska
Od roku 1 (cyklu 1424) po czasy współczesne.
Siłę zawsze się pożycza, nigdy tworzy.
– Dào’zǐ, Księga Drogi (Księga cnót), 1.1
Era Elantiańska, cykl 12
Czarny Port, Haak’gong
Upadek Ostatniego Królestwa był faktem. A jednak stąd nadal prezentowało się ono niesamowicie.
Lin zsunęła bambusowy kapelusz na tył głowy i aż rozchyliła usta z przyjemności, gdy chłodna wieczorna bryza musnęła jej jedwabiste czarne włosy. Kark miała jeszcze mokry od potu (na rynku trzeba się było nieźle uwijać, żeby coś sprzedać), a plecy wciąż obolałe (Madam Meng porządnie ją obiła za zwinięcie landrynki z kuchni w herbaciarni), lecz na tę krótką chwilę – gdy słońce wisiało nad rozmigotanym morzem niczym dojrzała, nabrzmiała mandarynka – zamarła w podziwie nad pięknem tego podbitego kraju, który wciąż zachwycał niczym okruchy roztrzaskanego szkła.
Przed nią rozciągało się w swojej misternej sprzeczności miasto Haak’gong. Pod wygiętymi okapami świątyni wisiały czerwone lampiony, które sięgały aż na pokryty szarym gontem dach i wiły się między pagodami i spowitymi aureolą dziedzińcami nocnych bazarów i wieczornych targów. Na odległych wzgórzach zbudowali swoje dziwne siedziby z kamienia, szkła i metalu Elantianie, pewnie by móc na Hinów spoglądać z góry jak jacyś bogowie. Linia horyzontu aż jarzyła się od ich alchemicznego światła, które wylewało się przez witrażowe okna i łukowate marmurowe drzwi.
Lan przewróciła oczami i odwróciła głowę. Wiedziała aż za dobrze, że opowieści o bogach – wszelkich bogach – to tylko wielka misa parującego guana. Choć Elantianie usilnie udawali, że było inaczej, Lan miała pełną świadomość, że gdy zaatakowali Ostatnie Królestwo, chodziło im tylko o jedno: zasoby naturalne. Statki pełne przypraw, złocistych ziaren i zielonych liści herbaty, skrzynie z jedwabiami i aksamitami, żadem i porcelaną, opuszczały Haak’gong każdego dnia i przez Morze Niebiańskiego Blasku płynęły prosto do Imperium Elantiańskiego.
A smętne resztki trafiały na czarne rynki Haak’gongu.
O tym dzwonie targowisko kipiało życiem. Wzdłuż Szlaku Żadowego tłoczyli się kupcy z klejnotami, które błyszczały jak światło słoneczne; przyprawami, które smakowały jak nieznane Lan krainy; i tkaninami, które lśniły niczym rozgwieżdżone nocne niebo. Serce Haak’gongu biło w rytm brzęku monet, w jego żyłach płynął handel, a kośćmi były drewniane stragany. Było to miejsce przetrwania.
Lan przystanęła na samym końcu targu. Starannie zsunęła swój bambusowy kapelusz zwany dǒu’lì na twarz, na wypadek gdyby w okolicy grasowali jacyś elantiańscy urzędnicy. Za to, co zamierzała zrobić, mogła skończyć na szubienicy, bo to czekało każdego Hina, który złamał elantiańskie prawo.
Ukradkiem rozejrzała się dookoła, przeszła przez ulicę i ruszyła w stronę slumsów.
Tu kończyła się iluzja Ostatniego Królestwa, a zaczynały realia podbitego kraju. Brukowane uliczki – tak starannie zbudowane przez Elantian po Podboju – ginęły w kurzu i pyle; elegancko odnowione fasady i lśniące, szklane okna ustępowały walącym się ruderom.
Sklepik znajdował się na rogu zapuszczonego budynku, który straszył tanimi, odrapanymi i wyblakłymi drewnianymi drzwiami. Papier w oknach był zatłuszczony i nasiąkły od typowej dla południa wilgoci. Gdy Lan wchodziła do środka, nad jej głową rozdzwonił się drewniany dzwoneczek.
Zamknęła za sobą drzwi, odcinając się od gwaru zewnętrznego świata.
W środku panował półmrok, a słabe promienie popołudniowego słońca, które zdołały się tu wedrzeć, rozświetlały kurz tańczący na popękanych klepkach podłogowych i półkach zapchanych zwojami, książkami i bibelotami. Cały sklep wyglądał jak stary obraz, który wyblakł na słońcu. Pachniało atramentem i wilgotnym drewnem.
A jednak było to jej ukochane miejsce. Przypominało jej daleką przeszłość, świat, który przepadł na zawsze.
Życie wymazane z kart historii.
Stary Wei handlował najróżniejszymi towarami, które zostawały na bazarze, gdy Elantianie już kupili, co chcieli. Staruszek nabywał je hurtowo, po czym odsprzedawał Hinom z niewielką marżą. Udawało mu się przy tym nie przyciągać uwagi inspektorów, bo rząd kolonizatorów nie interesował się towarami z drugiej ręki – o ile oczywiście nie były z metalu.
I dlatego właśnie sklepik stał się ośrodkiem kontrabandy. Towary wystawiane przez Starego Weia na półkach prezentowały się zupełnie niewinnie: kłębki wełny, konopi i bawełny, słoje pełne gwiazdek anyżu i liści laurowych, zwoje taniego papieru ze zmielonej suszonej kory. Lecz gdzieś tam na zapleczu Wei miał dla Lan coś wyjątkowego.
Coś, co mogła przypłacić życiem.
– Dostałam twoją wiadomość – powiedziała.
Chwila ciszy. A potem:
– Tak mi się zdawało, że słyszałem twój srebrzysty głosik. Znów przyszłaś ściągnąć mi na głowę kłopoty?
Szurając stopami i kaszląc głośno, wyłonił się zza regału. Niegdyś był nauczycielem w jednej z północno-wschodnich nadmorskich wioseczek. Potem, przed dwunastoma cyklami, nastąpił elantiański Podbój. Zginęła cała jego rodzina, stracił wszystko. Udało mu się zbiec do Haak’gongu, a że był piśmienny, mógł się zająć handlem. Nieustanny głód wysuszył jego drobną postać, tutejsze wilgotne powietrze ściskało mu płuca bezlitosnym kaszlem. Tyle tylko Lan wiedziała o jego życiu – nie znała nawet jego prawdziwego imienia, bo tych prawo elantiańskie zakazywało, zredukowawszy imiona wszystkich Hinów do pojedynczych sylab.
Posłała mu spod dǒu’lì swój najsłodszy uśmiech.
– Kłopoty? – powtórzyła, modulując głos do jego północnego dialektu, znacznie twardszego niż słodki południowy zaśpiew, do którego już przywykła. Rzadko zresztą mówiła teraz w którymkolwiek z tych dialektów. – Czy ja kiedyś ściągnęłam ci na głowę jakieś kłopoty, Stary Weiu?
Odchrząknął i obrzucił ją czujnym spojrzeniem.
– Szczęścia też mi raczej nie przynosisz. A jednak wciąż pozwalam ci wracać.
Pokazała mu język.
– Nie potrafisz się oprzeć mojemu urokowi.
– Ha! – mruknął, słowa z trudem przebijały się przez grubą warstwę flegmy. – Bogowie jedni wiedzą, co się kryje pod tym twoim urokiem.
– Przecież bogów nie ma, więc jeden problem z głowy.
Lubiła się z nim droczyć na ten temat. Uparcie trwał w czci dla bogów z hińskiego panteonu, zwłaszcza Boga Bogactw. Nieraz powtarzał jej, że w dzieciństwie zawsze się do niego modlił. A wtedy Lan wytykała mu, że ten cały Bóg Bogactw musi mieć niezłe poczucie humoru, skoro w zamian nagrodził go takim zapyziałym sklepikiem parającym się kontrabandą.
– Są, są – odparł Stary Wei. Lan wzniosła oczy ku sufitowi i wymówiła razem z handlarzem słowa, które słyszała już setki razy: – Są starzy bogowie i nowi bogowie, dobrzy bogowie i kapryśni bogowie, a najpotężniejsi spośród nich są Czterej Bogowie Demony.
Lan wolała nie wierzyć, że jej los może spoczywać w rękach jakichś staruchów na niebie – choćby nie wiedzieć jak potężni rzekomo byli.
– Jak tam sobie chcesz, Stary Weiu – odpowiedziała, pochylając się nad blatem i podpierając głowę rękami.
Staruszek zarzęził kilka razy, po czym spytał:
– Znów byłaś na bazarze? W herbaciarni was nie karmią czy co?
Oboje doskonale znali odpowiedź na to pytanie. Madam Meng prowadziła herbaciarnię żelazną ręką, a pieśniarki traktowała jak cenną menażerię. Dawała im do jedzenia tylko tyle, by były apetyczne i ponętne, ale nigdy tyle, by miały pełne brzuchy albo – bogowie brońcie – by się roztyły lub rozleniwiły.
– Podoba mi się tu – stwierdziła Lan i taka była prawda. To tu, gdzie uwijała się jak inne przekupki, a zarobiona moneta wędrowała do jej własnej kieszeni, Lan czuła pewną namiastkę kontroli nad życiem, posmak wolności i wolnej woli, choćby i tymczasowy. – Poza tym wpadam, żeby się z tobą zobaczyć – dodała uroczo.
Posłał jej chytre spojrzenie, potem syknął i pomachał jej palcem przed nosem.
– Nie próbuj mnie tu brać na słodkie słówka, yā’tou – burknął i schylił się do szafek pod ladą.
Yā’tou. Dziewczynko. Tak do niej mówił, odkąd tylko ją znalazł, wychudłą sierotę żebrzącą na ulicach Haak’gongu. Zabrał ją do jedynego znanego mu miejsca, które gotowe było przyjąć dziewczynę bez imienia, bez reputacji – do herbaciarni Madam Meng. Tam podpisała kontrakt, który ledwo zdołała przeczytać, a który zdawał się wydłużać i wydłużać, im ciężej pracowała.
A jednak uratował jej życie. Znalazł pracę, zapewnił dach nad głową. Taka życzliwość właściwie się nie zdarzała w tych ciężkich czasach.
Uśmiechnęła się do zgorzkniałego staruszka.
– Ja? Gdzieżbym śmiała.
Zaczął gderać, ale właściwie tylko zaniósł się kaszlem, a Lan uśmiech zamarł na ustach. Zimy na południu kraju nie były tak lodowate jak na północnym wschodzie, gdzie dorastała. Były za to tak mokre, że wilgoć zdawała się przenikać do kości, stawów i płuc.
Lan rozejrzała się po zagraconym starym sklepiku, po uginających się pod ciężarem towarów półkach. Dziś, w przeddzień wielkich uroczystości z okazji dwunastego cyklu od elantiańskiego Podboju, w mieście zaostrzono środki bezpieczeństwa, a pierwsze, czego ludzie zaczynali wtedy unikać, to sklep z nielegalnymi towarami. Lan też nie powinna tu długo zabawić. Zaraz na ulicach będzie pełno patroli, a w oczach żołdaków samotna pieśniarka wprost prosi się o kłopoty.
– Znów płuca dają ci się we znaki? – spytała, wodząc palcem po małej, szklanej figurce smoka na ladzie, pewnie wytargowanej od kogoś z ludów zamieszkujących na Szlaku Żadowym po drugiej stronie Pustyni Emarańskiej. Hinowie nie znali szkła aż do czasów Środkowego Królestwa, kiedy to cesarz Jīn – Złoty Cesarz – wytyczył oficjalne szlaki handlowe sięgające na zachodzie aż po legendarne pustynie Masyrii.
– No – mruknął sklepikarz i się wzdrygnął. Z rękawa wyjął coś, co było pewnie kiedyś piękną jedwabną chusteczką, i otarł usta. Tkanina była mokra i zszarzała od brudu. – Ceny żeń-szenia oczywiście skoczyły, jak tylko durne Elantiany się połapały, że ten korzonek ma właściwości lecznicze. Ale żyję sobie z tymi kośćmi od urodzenia i jakoś na razie mnie nie zabiły, więc nie będziemy się martwić.
Lan zabębniła palcami o drewniany blat wytarty przez mnóstwo dłoni tych, którzy byli tu przed nią. Żeby przetrwać w skolonizowanym kraju, trzeba było znać przede wszystkim jedną prostą sztuczkę: nie okazywać uczuć, nie przejmować się. Każdy napotkany Hin miał swoje łzawe historyjki: o rodzinie wyrżniętej podczas Podboju, o splądrowanym domu albo i gorzej. Przejmować się oznaczało pozwolić, by pękła niezbędna do przetrwania zbroja.
Zamiast tego Lan zadała pytanie, które męczyło ją cały dzień:
– No i co tam dla mnie masz?
Stary Wei najpierw obdarzył ją szczerbatym uśmiechem, po czym zniknął za ladą. Lan poczuła, jak przyspiesza jej puls; odruchowo przycisnęła palce do miejsca po wewnętrznej stronie lewego nadgarstka.
Tu, wyciśniętą w ciele, ścięgnach i krwi, miała bliznę, którą widziała tylko ona – idealne koło wokół nieznanego jej znaku najpewniej reprezentującego jakieś słowo z hińskiego. Eleganckie muśnięcia zdawały się tworzyć coś w rodzaju kwiatu o wyraźnym pąku, liściach i łodydze.
Z tych osiemnastu cykli, które udało jej się dotąd przeżyć, dwanaście spędziła na szukaniu informacji o tym właśnie znaku. Była to bowiem jedyna wskazówka, jaką zostawiła jej matka tuż przed śmiercią. Wciąż czuła żar matczynych palców na ręce, pamiętała czerwoną ranę na jej piersi, a potem już tylko oślepiającą biel. Wytworne, lakowane meble ich gabinetu pociemniałe od krwi, powietrze wypełnione gorzkim zapachem topionego metalu… i czegoś jeszcze. Czegoś pradawnego… niemożliwego.
– Proszę. Sądzę, że ci się spodoba.
Zamrugała, obraz zniknął, a spomiędzy zakurzonych regałów wyłonił się Stary Wei i położył na blacie między nimi jakiś zwój. Lan wstrzymała oddech i rozwinęła pergamin. Był wytarty, lecz wystarczyło rzucić nań okiem, żeby widzieć, że jest inny – tani papier z konopi, szmat czy sieci rybackich, który przeważał ostatnimi czasy, nigdy nie był tak gładki. To był prawdziwy pergamin, może nawet welin, zwęglony na brzegach, wyblakły ze starości. Tak bardzo znajomy materiał, wspomnienie minionego świata.
Choć bardzo zniszczony, wciąż zachwycał śladami utraconej świetności. Lan chłonęła wzrokiem sylwetki Czterech Bogów Demonów, którzy trwali na stanowiskach w rogach arkusza, ledwie widoczni, lecz wciąż obecni. Smok, feniks, tygrys, żółw – wszyscy czterej zamarli w czasie bogowie zwracali się ku środkowi zwoju. Górny margines i te po bokach ozdobione były wirami chmur. A w środku… otoczony niemal idealnym kołem ten jeden symbol – rozkwitający delikatną równowagą pisma Hin. Wciąż tak dla niej tajemniczy. Serce skoczyło jej do gardła, gdy pochylała się nad nim z zapartym tchem.
– Tak myślałem, że się ucieszysz – stwierdził Stary Wei. Przyglądał jej się uważnie, oczy lśniły mu już na myśl o udanej transakcji. – Nie uwierzysz, skąd go mam.
Prawie go nie słyszała. Puls dudnił jej w uszach, gdy sunęła palcami po liniach, po każdym fragmencie znaku. W myślach porównywała go do symbolu, który znała na pamięć, tak że rozpoznałaby go we śnie.
Ekscytacja prysła, gdy jej palce zawahały się nad jedną z linii. Nie… nie. Za krótka, brakowało też kropki, ukośnik nie tam, gdzie trzeba… Niby drobiazgi, a jednak…
To nie ten.
Opadły jej ramiona, z ust wyrwało się westchnienie. Niezdarnie wykręciła nadgarstek, palec dokończył luźne koło symbolu.
I wtedy to się stało.
Powietrze w sklepie zadrżało, a Lan poczuła, jakby coś w niej zaskoczyło, po czym jakiś niewidzialny prąd wymknął się przez jej palce na zewnątrz. Wyładowanie statyczne w zimie.
Pół sekundy później było po wszystkim, zupełnie jakby tylko jej się zdawało. Znów zamrugała. Stary Wei przyglądał się jej z zaciśniętymi ustami.
– I? – rzucił niecierpliwie, pochylając się nad blatem.
Najwyraźniej nic nie poczuł. Lan dotknęła skroni opuszkami palców. To nic. Pewnie chwilowe rozkojarzenie, złudzenie, po prostu zmysły zawodzą ją z głodu i zmęczenia.
– Trochę inny – powiedziała, tłumiąc rozczarowanie rozlewające się na cały brzuch.
Była tak blisko… a jednak nie.
– Czyli nie tego szukasz – mruknął Stary Wei. Odchrząknął. – Ale to zawsze jakiś początek. Spójrz tutaj… sylabariusz chyba w tym samym stylu, co u ciebie… te same krzywe i kreski… ale moją uwagę zwróciło to zewnętrzne koło. – Stuknął dwoma zrogowaciałymi paluchami w pergamin. – Jak dotąd widywaliśmy tylko koła, które stanowiły ozdobę wokół symbolu. A tu, widzisz, jak elementy znaku zlewają się z kołem? Widać, że to jedno pociągnięcie pędzla, tu wyraźnie mamy początek, a tu koniec.
Pozwoliła mu nawijać, choć jej umysł już rozsypał się z rozpaczy na myśl o tym, że może nigdy nie zrozumie, co się tak właściwie stało tamtego dnia, gdy umarła jej matka i upadło Ostatnie Królestwo. Że być może się nie dowie, jak to możliwe, że matka wyciągnęła dłoń, palce drżące, śliskie od krwi, i gołą ręką wypaliła coś w ciele Lan. Coś, co utrzymało się na skórze przez te wszystkie cykle w postaci znaku widocznego tylko dla oczu jej córki.
To wspomnienie istniało gdzieś na granicy snu i wyobraźni – jak słaba iskra nadziei na coś, co nie powinno być nawet możliwe.
– …słuchasz w ogóle, co do ciebie mówię?
Zamrugała, przeszłość rozwiała się niczym dym.
Stary Wei patrzył na nią karcącym wzrokiem.
– Mówię właśnie – ciągnął głosem urażonego nauczyciela, którego wykład uczeń puszcza mimo uszu – że to zwój ze starego świątynnego domu księgi i podobno pochodzi z jednej ze Stu Szkół Praktykowania. Wiem natomiast, że praktycy korzystali z zupełnie innego systemu pisma.
Na to słowo zamarła. Praktycy.
Ułożyła usta w uśmiech i pochyliła się nad blatem, podpierając się na jednym łokciu.
– Głowę daję, że napisali to sami praktycy do spółki z yāo’mó’guǐ’guài, którym zaprzedali swoje dusze – zadrwiła, a staruszkowi zrzedła mina.
– „Nie wywołuj demona nierozważnymi słowy!” – syknął, oglądając się za siebie, jakby jakiś demon miał zaraz wyskoczyć na nich zza regału z suszonymi jagodami goji. – Jeszcze ściągniesz na mój sklep nieszczęście tymi bluźnierstwami!
Lan przewróciła oczami. Stary Wei pochodził ze wsi, gdzie ludzie byli bardziej przesądni niż w miastach. Powtarzali sobie niestworzone historie o ghulach, które jakoby nawiedzały osady położone w sosnowych i bambusowych lasach, o demonach pożerających w nocy dusze niemowląt.
Dawniej Lan wzdrygała się na takie opowieści, może nawet była przez nie ostrożniejsza, unikała mroku. Teraz jednak wiedziała aż za dobrze, że na tym świecie są gorsze rzeczy.
– Nie bądź zabobonny, Stary Weiu – rzuciła lekko.
Sklepikarz pochylił się tak bardzo, że widziała teraz plamy od herbaty na jego zębach.
– Cesarz Smok może i zakazał takich tematów, gdy zakładał Ostatnie Królestwo, ale ja wiem swoje. Pamiętam opowieści, które moi dziadowie usłyszeli od swoich dziadów. Znam historie o pradawnych zakonach praktykujących magię i sztuki walki, ludziach chodzących po rzekach i jeziorach Pierwszego i Środkowego Królestwa, zmagających się ze złem, walczących o sprawiedliwość na tym świecie. Nawet gdy cesarze Środkowego Królestwa próbowali przejąć kontrolę nad praktykowaniem, nie potrafili ukryć dowodów i śladów praktyki wypływających w całej naszej krainie. Ksiąg zapisanych znakami nie do odczytania, świątyń i skarbców pełnych przedmiotów o niewyjaśnionych właściwościach. Praktykowanie magii zawsze było częścią naszej historii, yā’tou.
Stary Wei był zagorzałym wyznawcą mitów o bohaterach, których nazywano w Hinach praktykami, a którzy jakoby chodzili po wodzie, przelatywali ponad górami, władali magią i pokonywali demony. Może zresztą robili to wszystko… kiedyś, dawno, dawno temu.
– I gdzie oni wszyscy się podziali? Jakoś nie pędzą nam na ratunek przed… tym. – Lan machnęła ręką na drzwi i znajdujące się za nimi zrujnowane ulice. A gdy staruszek się zawahał, jej usta wykrzywiły się drwiąco. – Nawet jeśli rzeczywiście kiedyś istnieli, było to pewnie całe wieki i dynastie temu. Wszyscy ci twoi herosi i praktycy już dawno nie żyją. – Jej głos złagodniał. – Nie zostało już dla nas bohaterów na tym świecie, Stary Weiu.
Przyjaciel posłał jej przeszywające spojrzenie.
– I naprawdę w to wierzysz? – spytał. – Bo skoro tak, to powiedz mi, dlaczego zachodzisz tu do mnie co tydzień w poszukiwaniu znaczenia dziwnego znaku, który tylko ty widzisz.
Jego słowa wbiły się w jej serce niczym nóż, trafiając w ten ostatni skrawek nadziei, do której usiłowała się nie przyznawać i której nigdy nie odważyła się wyrazić: że wbrew temu, co sobie mówiła, to, co widziała w dniu śmierci matki… było czymś w rodzaju magii.
A blizna na nadgarstku skrywała jakąś wskazówkę – jedyną wskazówkę na temat prawdy i tamtego dnia.
– Bo to pozwala mi trzymać się nadziei, że jeszcze coś mam. Coś więcej niż to życie.
Kłęby kurzu zawirowały, czerwone i pomarańczowe w promieniach zachodzącego słońca, jakby były gasnącymi węgielkami z ogniska. Lan położyła dłoń na pergaminie. Może zdoła wyczytać coś z tych niezrozumiałych muśnięć, które składały się na tajemniczy znak. W końcu przez dwanaście cykli i tak nie znalazła nic lepszego.
– Wezmę go – powiedziała. – Wezmę ten zwój.
Stary sklepikarz zamrugał, wyraźnie zaskoczony taką zmianą.
– A. – Postukał w pergamin. – Ale będziesz ostrożna, co, yā’tou? Tyle się słyszy o znakach wyciśniętych przez ciemne, demoniczne moce. Cokolwiek tam masz w tej bliźnie… cóż, miejmy nadzieję, że uczynił to ktoś, kto kierował się szlachetnymi pobudkami.
– Zabobony – prychnęła Lan.
– Wszystkie zabobony skądś się biorą – mruknął złowieszczo sklepikarz, po czym wyciągnął palce. – A teraz zobaczmy zapłatę. Na tym świecie nie ma nic za darmo. Mam czynsz do opłacenia, jedzenie do kupienia.
Zawahała się tylko chwilę. Potem pochyliła się nad ladą, odsunęła na bok małą saszetkę sproszkowanych ziół, które odważał sobie Stary Wei, i położyła na blacie wytartą konopną sakiewkę. Brzęk metalu.
Dłonie staruszka od razu rzuciły się w niej szperać.
Gdy ujrzał zawartość, zrobił wielkie oczy.
– Do Dziesięciu Piekieł, yā’tou – szepnął i przysunął bliżej stary, papierowy lampion. W świetle płomienia błysnęła smukła srebrna łyżeczka.
Na jej widok Lan poczuła w sercu ukłucie tęsknoty. Było to wspaniałe znalezisko. Ktoś wyrzucił ją niechcący wraz z potłuczonymi naczyniami. Lan znalazła ją w zaułku za herbaciarnią. Miała nadzieję, że ją sprzeda i dzięki temu będzie mogła wykupić sobie księżyc czy dwa z kontraktu wiążącego ją z herbaciarnią. Łyżeczka warta była niezłą sumkę, bo metal – każdy jego rodzaj – należał do rzadkości. Pierwsze, co zrobili Elantianie, to przejęli monopol na metal w całym Ostatnim Królestwie. Złoto, srebro, miedź, żelazo, cyna – wszystko to było teraz ogromnie cenne, a mała srebrna łyżeczka stanowiła prawdziwy skarb, bo poza takimi drobiazgami Elantianie zagarnęli właściwie cały metal w kraju. Lan domyślała się, że te kilka smętnych łyżeczek, monet czy sztuk biżuterii już sobie odpuścili, bo z takiej odrobiny metalu nikt nie zdołałby zbudować żadnej broni dla ruchu oporu. Srebrna łyżeczka raczej nie doprowadzi do rewolucji.
Wiedziała dobrze, co się działo z całym tym metalem. Trafiał w ręce elantiańskich magów. Ponoć metal pozwalał im kanalizować magię. W to akurat potrafiła uwierzyć. Na własne oczy widziała, jak przerażającą mocą władali. Ostatnie Królestwo zmietli z powierzchni ziemi dosłownie gołymi rękami.
Māmę zamordowali, nawet jej nie dotykając.
– Nie zdołałabym jej sprzedać – skłamała. – Nikt już nie chce brać niczego metalowego, a poza tym, gdyby złapał mnie jakiś Elantianin, byłoby z tego więcej kłopotu, niż to warte. Że już nie wspomnę o tym, że Madam Meng obdarłaby mnie ze skóry, gdyby się dowiedziała, że ją rąbnęłam. Kup sobie za nią trochę żeń-szenia na te twoje stare płuca, dobrze? Aż mnie uszy bolą od słuchania, jak kaszlesz.
– Aha – bąknął Stary Wei, wpatrując się w srebrną łyżeczkę, jakby była co najmniej z żadu. Nawet nie tknął reszty proponowanej przez nią zapłaty: sakiewki z dziesięcioma miedzianymi monetami, które zarobiła dziś na rynku. – Posiadanie wszelkiego metalu rzeczywiście zrobiło się ryzykowne… Lepiej zostaw to u mnie… – Jego wzrok nagle znów się wyostrzył, usta rozciągnęły się w uśmiechu. Pochylił się do Lan i szepnął: – Myślę, że następnym razem będę miał dla ciebie coś naprawdę dobrego. Moje źródło skontaktowało mnie z hińskim dworakiem, który szuka… – Urwał, zrobił raptowny wdech, jego wzrok momentalnie przesunął się na papierowe okienka, otwarte, żeby do środka wpadała wieczorna bryza. – Anioły – syknął, przechodząc na elantiański.
To słowo wystarczyło, by jej żyły zalał strach. Tak nazywano potocznie elantiańskich żołnierzy, którzy oficjalnie znani byli jako Białe Anioły.
Lan odwróciła się natychmiast. W ramie okiennej sklepu Starego Weia ujrzała coś, co sprawiło, że żółć podeszła jej do gardła. Błysk srebra, zbroja iskrząca się jakby od szronu, połysk biało-złotego godła przedstawiającego koronę i skrzydła…
Nie było czasu do namysłu. Musiała działać.
Posłała sklepikarzowi spłoszone spojrzenie, ale Stary Wei miał już kamienny wyraz twarzy, usta stanowczo zaciśnięte. Chwycił jej rękę, gdy sięgała po zwój.
– Zostaw to tutaj, yā’tou… Lepiej, żeby cię nie złapali z czymś takim w wigilię Dwunastego Cyklu. Wróć po to, gdy będzie bezpieczniej. A teraz idź!
Zwój i srebrna łyżeczka zniknęły z blatu tak nagle, jakby zapadły się pod ziemię.
Zsunęła dǒu’lì na oczy i w tej samej chwili zadźwięczał dzwonek nad wejściem, jego dźwięk nagle tak złowrogi.
Powietrze zastygło. Na podłogę padły długie, ciemne cienie.
Lan ruszyła w stronę drzwi, wdzięczna w duchu za ten utkany z konopi kapelusz i luźne szaty, tania odzież, która skrywała jej postać. Pracowała w herbaciarni dość długo, by wiedzieć, co Elantianie potrafią zrobić hińskim dziewczynom.
– Niech cię strzegą Czterej Bogowie – usłyszała jeszcze szept staruszka.
Było to stare hińskie powiedzenie, które opierało się na przeświadczeniu, że nad tą krainą i jej ludem czuwają Czterej Bogowie Demony.
Lecz Lan wiedziała z całą pewnością, że na tym świecie nie ma bogów.
Są tylko potwory w ludzkiej postaci.
Tym razem było ich dwóch. Żołnierze byli krzepcy i w pełnej zbroi, która szczękała przy każdym kroku, gdy mijali Lan. Odruchowo rzuciła okiem na ich nadgarstki – i natychmiast odetchnęła. Były nagie, nie połyskiwały na nich metalowe bransolety tak ciasne, jakby wrosły już w ciało. A zatem nie były to ręce mogące wezwać ogień i krew jednym skinieniem bladego palca.
Zwykli żołnierze.
Jeden z nich przystanął, gdy ich wymijała. Była już ledwie kilka kroków od drzwi, na twarzy czuła chłodne wieczorne powietrze. Jej serce zadrżało niczym królik pod spojrzeniem orła.
Dłoń Anioła była szybka, błyskawicznie zacisnęła się na jej nadgarstku. A wtedy w jej piersi znów wykiełkowało ziarno strachu.
– Popatrz, Maximilianie – rzucił żołnierz. Drugą ręką uniósł rondo jej dǒu’lì. Lan spojrzała w jego zielone jak letni dzień oczy i nie potrafiła pojąć, jak można sprawić, by ten kolor wydawał się tak okrutny. Jego twarz mogłaby być równie dobrze wykuta z marmuru. Do złudzenia przypominała oblicza elantiańskich stróżów, które lubili sobie umieszczać nad drzwiami i w kościołach; była równie przystojna i nieludzka. – Kto by się spodziewał, że w takim miejscu można znaleźć taki wspaniały okaz pchły.
Umiała mówić po elantiańsku – w herbaciarni nie miała wyjścia, musiała się nauczyć – a jednak dźwięk tego języka nieodmiennie mroził jej krew w żyłach. Jego słowa były długie i gładkie, tak odmienne od ostro ciętych słów mowy hińskiej, która na papierze zdawała się lekka jak dotyk ważki. Elantianie mówili nieśpiesznym bełkotem ludzi pijanych władzą.
Lan zamarła, nie śmiąc nawet oddychać.
– Zostaw to teraz, Donnaronie! – zawołał do niego przez ramię drugi żołnierz. Był w połowie drogi do lady, za którą Stary Wei kłaniał się nisko i kiwał głową ze służalczym uśmiechem. – Obowiązki wzywają. Potem będzie czas na przyjemności.
Donnaron sunął wzrokiem po twarzy Lan, po jej szyi i niżej, a dziewczyna poczuła wstręt i niepokój. Miała ochotę wydrapać mu te jego młodzieńcze zielone oczy.
Anioł posłał jej szeroki uśmiech.
– Wielka szkoda. Ale nic się nie martw, śliczny kwiatuszku. Tak łatwo nie odpuszczam. – Mocniej zacisnął palce na jej nadgarstku, jakby coś jej obiecując czy grożąc, po czym wreszcie puścił.
Zatoczyła się przed siebie. Już była jedną nogą na dworze, już trzymała dłoń na klamce, ale się zawahała.
Obejrzała się.
W świetle zachodzącego słońca sylwetka staruszka zdawała się niepokojąco mała między górującymi nad nim Elantianami. Jakby był ledwie cieniem. Wzrok jego kaprawych oczu przesunął się na nią na moment i zobaczyła, że bardzo dyskretnie kiwa jej głową. Idź już, yā’tou.
Lan wypadła na zewnątrz. Biegiem dotarła aż do murów wyznaczających granicę targowiska. Przed nią rozpościerała się ciemność Zatoki Wiatrów Południowych, której wody skrzyły się karmazynem rozświetlone ostatnimi promieniami ginącego w falach słońca. Ostry, słony wiatr smagał drewniane molo i zawodził w starych kamiennych murach Haak’gongu, jakby chciał zbudzić tę krainę ze snu.
Taka wolność i siła – jak one w ogóle smakowały? Może pewnego dnia Lan się dowie. Być może kiedyś będzie stać ją na coś więcej niż podarowanie cienkiej srebrnej łyżeczki i ucieczkę, gdy do drzwi zapuka niebezpieczeństwo.
Uniosła twarz do niebios i oddychała chwilę, rozmasowując sobie nadgarstek w miejscu, gdzie chwycił ją żołnierz, jakby chciała wyszorować wspomnienie jego palców z umysłu. Oto noc zimowego przesilenia, minęło dwanaście cykli od elantiańskiego Podboju. Najwyżsi urzędnicy zwycięzców zbierali się na uroczystościach, więc to oczywiste, że rząd zwiększył nadzór i patrole w największych hińskich miastach. Haak’gong był tak zwanym Fortem Południowym, ważnym ośrodkiem handlu na terenie elantiańskich kolonii. Przewyższała go jedynie Niebiańska Stolica, Tiān’jīng… czy też raczej, jak należało teraz o niej mówić: Alessanderburg.
Dwunasty cykl, pomyślała. Bogowie, minęło już tyle czasu?
Wystarczyło przymknąć powieki, a znów stawały jej przed oczami tamte chwile, gdy świat się skończył.
Śnieg sypiący jak popiół.
Wiatr świszczący w bambusach.
I unoszący się ku niebu dźwięk lutni.
Kiedyś miała imię nadane przez matkę. Lián’ér. Oznaczało „lotos”, czyli kwiat, który potrafi wykwitnąć wprost z błota niczym światło jaśniejące w mroku.
Odebrali jej to.
Kiedyś miała dom. Z dziedzińcem, zielonymi wierzbami płaczącymi nad stawami, płatkami kwitnącej wiśni opadającymi na kamienne ścieżki i werandami wychodzącymi na bujny ogród.
Odebrali jej to.
I miała matkę, która ją kochała; przekazywała jej opowieści, sonety i pieśni; cierpliwie uczyła ją kaligrafii, ruchów pędzla tak delikatnych na pergaminie. Matczyne palce splecione z jej palcami – w tych dłoniach mieścił się jej cały świat.
Odebrali jej i matkę.
Ze wspomnień wyrwał ją długi, donośny dźwięk dzwonów obwieszczających zmierzch. Jej oczy otworzyły się natychmiast i znów widziała przed sobą puste, samotne morze pobrzmiewające echem tego, co utraciła. Może by tak postała dłużej na tej krawędzi świata i usiłowała zrozumieć sens tego wszystkiego – jak to się stało, że sprawy potoczyły się tak źle; jak to możliwe, że została z niczym, jeśli nie liczyć wspomnień i tej dziwnej blizny, którą widziała tylko ona. Lecz donośne bicie dzwonów niosło się aż pod niebiosa, a ją dopadła rzeczywistość. Doskwierały jej głód i zmęczenie, a do tego zaraz się spóźni na wieczorne przedstawienie w herbaciarni.
A jednak tamten zwój był mimo wszystko obiecujący. Znów musnęła dłonią lewy nadgarstek, każdy element tego tajemniczego znaku tak wyraźny w jej umyśle.
Następnym razem, powiedziała sobie, jak już mówiła mnóstwo razy przez ostatnie dwanaście cykli. Następnym razem znajdę wiadomość, którą dla mnie zostawiłaś, Māmo.
Póki co nasunęła mocniej dǒu’lì i otrzepała rękawy z kurzu.
Czas wrócić do herbaciarni.
Spłacić kontrakt.
Czas służyć Elantianom.
W podbitym państwie, żeby wygrać, trzeba przede wszystkim przetrwać. Nie oglądając się już więcej za siebie, spojrzała na barwne ulice Haak’gongu i ruszyła zboczem wzgórza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Song of Silver, Flame Like Night
Copyright © Amélie Wen Zhao 2023
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt okładki: Caroline Young © HarperCollinsPublishers Ltd 2023
Ilustracja na okładce
© Dong Qiu/Caper Illustration
Mapa
© Sveta Dorosheva 2023
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki oraz mapy: Jacek Pietrzyński
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Pieśń srebrzysta, płomień nocy, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-914-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer