Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trylogia „Dziedzictwo krwi”, tom III
Kochacie Sarah J. Maas i jej Szklany tron? Wkrótce pokochacie Amélie Wen Zhao!
Anastazja Michajłowna, Czerwona Tygrysica, utraciła dar, który – co pojęła zbyt późno – ją określał. Podczas bitwy w Bregonie jej powinowactwo krwi ukradła Sorsha Farrald, która obecnie jest już w drodze do Cyrilii, gdzie zamierza spotkać się z ciotką Any, cesarzową Morganią.
Po powrocie do ojczyzny Ana widzi, że kraj znalazł się na skraju przepaści. Morgania zdobywa coraz większą władzę – pragnie legendarnej mocy, dzięki której będzie mogła przejąć panowanie nad światem.
Tymczasem sojusznicy Any, rebelianci znani jako Czerwone Peleryny, odwracają się od niej. Bezwzględnie lojalni wobec ludu nie wierzą, by monarchia i równość mogły iść w parze.
Otoczona przez wrogów Ana z każdym dniem jest coraz bliżej śmierci. Nic jednak nie odwiedzie jej od dążenia, by wyzwolić swój lud. Ostatnią nadzieję pokłada w marynarce wojennej z Bregonu, odwadze przyjaciół i przebiegłości pełnego uroku rzezimieszka, który ostatnio awansował.
Jeśli Ana przegra tę bitwę, będzie to jej ostatnia walka. A mrok spowije ziemię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
W trylogii „Dziedzictwo krwi”
ukazały się
Dziedzictwo krwi
Czerwona Tygrysica
Karmazynowe rządy
Clementowi –
za to, że ukazał mi nadzieję w rewolucjach,
i za to, że jest moim „na zawsze”
Tamtej nocy w poświacie krwawego księżyca ocean pobłyskiwał niepokojącym karmazynem. Anastazja Michajłowna wychyliła się przez reling i zrobiła głęboki wdech. Znów oddychała ostrym, mroźnym powietrzem swojego cesarstwa.
Przez te dwa tygodnie, które spędziła na morzu, patrzyła, jak z pięknego kobaltowego błękitu u brzegów Bregonu woda przechodzi stopniowo w blade, bezlitosne fale Cyrilii. Wilgotne południowe powietrze stawało się coraz surowsze i suchsze, im dalej byli na północy. Wiatr smagał żagle.
Cesarstwo Cyrilyjskie wykute było z lodu i śniegu. To tu się urodziła i wychowała. Była córką tej ziemi.
– Za godzinę dobijamy do brzegu.
Ana odwróciła się. W jej stronę szła Daja. Na pewnym etapie tego rejsu na zimną północ Kusutryjka zarzuciła na swoją bregońską tunikę grube futro, spod którego wystawały teraz skórzane buciska. Błysnęła jej kapitańska odznaka. Tej nocy na jej ustach nie igrał beztroski uśmiech. Twarz miała poważną, gdy oparła się o burtę obok Any.
– Załoga jest gotowa na… cóż… na cokolwiek tam zastaniemy – zakończyła, ponurym ruchem głowy wskazując kierunek.
Cokolwiek tam zastaniemy. Ana chwyciła się mocno burty, zacisnęła szczęki, wbiła w horyzont nieugięty wzrok.
Minął już cały księżyc, odkąd zmuszona była uciec ze swego cesarstwa, porzucić swój lud, choć groziła mu rzeź, a wszystko to w poszukiwaniu zabójczej broni, która – gdyby zdobyła ją Morgania – mogłaby doprowadzić do zagłady nie tylko Cyrilii, ale wręcz całego świata. Syfony umożliwiały tym, którzy je nosili, kradzież powinowactwa i stanowiły część większego, knutego od dziesięcioleci planu Alarica Kerlana i rządu bregońskiego, który zakładał między innymi jeszcze większe wyzyskiwanie powinowatych. Morgania oczywiście zdołała namierzyć jedyne dwa istniejące jeszcze sprawne syfony, żeby zagarnąć całą tę moc dla siebie.
– Szukamy tylko jednej osoby – odpowiedziała Ana cicho.
– Myślisz, że gdzieś tam jest? – mruknęła Daja, znowu wskazując głową w stronę brzegu.
Nie musiały nawet wymawiać tego imienia. Sorsha. Sorsha Farrald, przyrodnia siostra Ramsona, niegdyś porucznik Błękitnego Fortu. Dziewczyna, która w imię zemsty zdradziła własną armię i królestwo, siejąc przy tym zniszczenie i zgrozę.
Dziewczyna, która ukradła oba syfony.
Za pomocą jednego z nich przejęła powinowactwo krwi Any. Były to bransolety ze skały morskiej; jedną Sorsha nosiła na nadgarstku, tak że w każdej chwili mogła skanalizować ukradzioną moc. Drugą poprzysięgła zawieźć Morganii. A potem zniknęła.
Anie robiło się słabo na myśl o tym, że jej mocą będzie teraz władać osoba opętana furią i manią niszczenia. Był to zresztą zaledwie wstęp do zagłady, którą syfony mogły sprowadzić na ziemię. Ludzkość nadal będzie wyzyskiwać powinowatych. Dalej potoczy się koło władzy i władanych, wyzyskujących i wyzyskiwanych.
Chyba że Ana znajdzie oba syfony i zakończy oparte na strachu rządy Morganii.
Zmrużyła oczy.
– Wiem, że gdzieś tam jest – odparła. – Musimy tylko dotrzeć do niej szybciej niż ona do Morganii… – Rozkaszlała się tak bardzo, że aż ją rzuciło na burtę. Nie po raz pierwszy poczuła, że coś w niej jest bardzo nie tak, jakaś pustka, która aż boli.
Poczuła na ramionach dotyk mocnych dłoni Dai.
– Wszystko w porządku? – Milczenie. A potem drugie pytanie: – Czy ty dziś w ogóle coś jadłaś?
Przez ostatnie dwa tygodnie na pokładzie Zwiastuna Burzy Ana coraz bardziej traciła apetyt. Kładła to na karb choroby morskiej, lecz każdemu, kto przyjrzałby się uważniej, bezsenność, zawroty głowy i napady kaszlu skojarzyłyby się raczej z czymś o wiele poważniejszym.
Z utratą powinowactwa.
Linn, przyjaciółka i sojuszniczka Any, opowiadała jej przecież, co ujrzała w bregońskich lochach, gdy się do nich włamali. Mówiła o dziewczynie, która wyglądała jak szkielet obciągnięty skórą, a nie człowiek. O jej cienkich, wypadających garściami złotych włosach. O twarzy tak zapadniętej, jakby już była trupem.
Ana widziała swoje odbicie w zwierciadle, które Daja miała w kapitańskiej kajucie – zauważyła wklęsłe policzki, gęste, czarne włosy po matce teraz nagle rzednące.
Co dnia powtarzała sobie, że król Bregonu Darias prowadzi badania nad rozbrajaniem syfonów i neutralizowaniem ich działania. Da jej znać, gdy tylko się czegoś dowie.
Wyprostowała się.
– To nic takiego – rzuciła, nie patrząc Dai w oczy.
Przyjaciółka poklepała ją po plecach.
– Pewnie tylko choroba morska. Jak staniesz na lądzie, od razu się lepiej poczujesz. – Daja uśmiechnęła się i wskazała niebo. – Dziś Krwawy Księżyc. Wiesz, co to oznacza?
Ana podążyła za jej wzrokiem.
– Według cyrilyjskich legend to Zimowy Ogień – powiedziała. – Ale podoba mi się nazwa „Krwawy Księżyc”.
– Według moich bogów zapowiada wojnę i przelew krwi – ciągnęła Daja, odchylając głowę zupełnie tak jak Ana. Odgarnęła sobie z twarzy czarny warkoczyk. Jej białe zęby błysnęły w ciemnościach. – Biorąc pod uwagę, że mamy za plecami tysięczne wojsko bregońskie, wróżę nam udaną bitwę.
Na tę myśl Ana odwróciła się plecami do dziobu. Za nią niczym duchy w księżycowej poświacie majaczyły żagle floty, której użyczył jej w ramach sojuszu król Darias. Maszty wbijały się w nieboskłon jak sztylety. Na płótnach widniały bregońskie smoki morskie i cyrilyjskie tygrysy – tym razem nie białe, lecz krwiście czerwone.
Czerwona Tygrysica.
To ona stała się symbolem partii i jej rewolucji. Symbolem nowej Cyrilii – krainy sprawiedliwej, pozbawionej wyzysku, gdzie ramię w ramię iść będą na równi powinowaci z niepowinowatymi.
Co to jednak oznaczało dla niej – dla jej przyszłości, o której marzyła jako dziedziczka cesarstwa – tego nie była pewna.
Jej płaszcz załopotał na wietrze, ukazała się czerwona podszewka. Nie po raz pierwszy przemknęło jej przez myśl pytanie, co myślą sobie teraz o niej duchy jej krewnych. Niemal widziała chłodne rozczarowanie w oczach ojca, cichą rozpacz na twarzy brata. A jednak papa, Łuka, a teraz Morgania… kolejni władcy Cesarstwa Cyrilyjskiego byli dowodem na to, jak niebezpieczna jest monarchia. To właśnie ich porażki pchnęły kraj w dół spirali ciemności, korupcji i wyzysku.
Znów chwyciła się za reling, tak mocno, że aż jej pobielały kłykcie. Zmarłych należy zostawić w spokoju. Czas skupić się na żywych, na tym, co najlepsze dla jej cesarstwa, dla jej ludu.
– A skoro już o tym mowa, to pora budzić załogę – stwierdziła Daja. – Za godzinę dobijamy do brzegu.
Z bocianiego gniazda usłyszały nagle:
– Jastrząb śnieżny!
Ana podniosła wzrok i ujrzała blady, wyłaniający się z mroku nocy kształt. Kierował się prosto na nią. Uniosła rękę i ptak wylądował na jej przedramieniu, wbijając ostre pazury w gruby karmazynowy płaszcz. W dziobie trzymał zwitek materiału wyszywanego w niewielkie złote kwiatki.
Rozpoznała go natychmiast – rękaw keczjanu, który nosiła w pałacu w Salskoffie.
Delikatnie pogłaskała dziób jastrzębia, tak że wypuścił zawiniątko. Ze środka wyjęła drżącymi palcami kawałek pergaminu.
Kolst Imperatrico, czekamy.
Z poważaniem,
A. Markow
Daja pochyliła się w jej stronę.
– Potwierdzili?
Ana skinęła głową, miała ściśnięte gardło.
I oto się zaczęło, jej ludzie wciąż są lojalni, tylko czekają, by ruszyć do boju w jej imię.
Była to odpowiedź na list, który wysłała gołębiem morskim do zaufanego człowieka w pałacu, kapitana Markowa. Stary strażnik czuwał nad jej bezpieczeństwem, gdy była dzieckiem, a potem, dwa księżyce temu, pomógł jej uniknąć śmierci z rąk Morganii. Ana poprosiła go, by wraz z wszystkimi żołnierzami, którzy nadal są lojalni, opuścił pałac i wyszedł jej na spotkanie w rybackiej wsi Bałgorad, dwa dni drogi na południe od Salskoffu, gdzie zbierze swoje siły i rozpocznie marsz na cesarski dwór.
Gdy odpowiadał, zawsze przesyłał jakąś pamiątkę, o której wiedzieli tylko oni, by miała pewność co do jego tożsamości.
– W takim razie… – Daja wyprostowała się, stukając obcasami – …nigdy w życiu jeszcze tego nie robiłam, ale w takim razie zajmę się przygotowaniem Bregończyków do walki.
Ana spojrzała na swoją kapitankę, na przyjaciółkę, która ledwie przed kilkoma tygodniami była samotną żeglarką szukającą fuchy w południowych portach Cyrilii.
– Daju – odezwała się. – Nie musisz tego robić. Bregońska flota ma swoich dowódców. Mogę… mogę wysadzić cię w Bałgoradzie. Tam będziesz bezpieczna. Odnajdę cię, gdy tylko zakończy się ta wojna.
Prawda była taka, iż nie mogła znieść myśli, że i Daja może ucierpieć podczas toczonej przez nią walki.
Daja przechyliła głowę.
– Wiesz – rzuciła, a głos miała zadziwiająco jak na nią trzeźwy – nim to wszystko się zaczęło, byłam tylko jakąś żeglarką spod ciemnej gwiazdy, kombinującą byle przeżyć. Nie miałam pojęcia, co począć z życiem, ot żyłam z dnia na dzień. A teraz… – Zrobiła głęboki wdech, wskazując dłonią wokół. – Teraz jestem kapitanką okrętu. Stoję u boku dziewczyny, która prowadzi całą armię… cały ruch. To znaczy dla mnie o wiele więcej niż parę monet, Ana.
– Byle tylko Ramson nie usłyszał, co wygadujesz – zażartowała.
Te słowa wymknęły jej się, nim się nad tym zastanowiła. Zaparło jej dech w piersiach, serce przeszył ostry ból – ten najgorszy. Zupełnie jakby się wyłonił nagle z ciemności nocy, jasne włosy, błyszczące orzechowe oczy zmrużone w kpiącym uśmiechu. Wiedźmo.
Pozwalała myślom wracać do Ramsona Farralda tylko podczas długich nocy, gdy męczyły ją kaszel i bezsenność. Został w Bregonie. Chciał dorwać ludzi Alarica Kerlana, dokopać się do wszystkich informacji o jego kryminalnym imperium, które mogły się jeszcze kryć za wodami Bregonu. Znów przypomniał jej się tamten poranek, błękit nieba, gdy opierała się o burtę tego statku i spoglądała na znikające brzegi Bregonu, gdzie zostawiła tak wiele.
I zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.
Zamrugała, a duchy wspomnień zawirowały niczym dym, nim zdołała je w pełni wygasić. Taki jest koszt wojny, podjęcia walki o cesarstwo i lud. I jeśli to ocali Cyrilię, Ana była gotowa wybrać drogę poświęcenia, choćby znów stanęła przed tym samym wyborem.
– Oczywiście liczę na to, że potem będę mogła zanurkować do twojego cesarskiego skarbca – dodała Daja. – Ale jestem niepowinowatą. Jak myślisz, co w obecnym reżimie czeka mnie i ludzi takich jak ja? Tak, wiem, że mogę odejść… mogę odpłynąć do innego królestwa, ale… widziałam już, co się dzieje, gdy Morgania zwycięża. Spójrz tylko, co się niemal stało w Bregonie. – Odnalazła spojrzenie Any. Jej oczy były brązowe niczym ziemia, a wzrok twardy. – Jeśli świat polegnie, nie chcę mieć świadomości, że mogłam walczyć, mogłam coś zrobić, ale wybrałam bezczynność.
Jej słowa wybrzmiały groźnie na słonym wietrze, ciężkie od znaczeń, ostre od konsekwencji – co może się stać ze światem, jeśli Anie się nie powiedzie.
Przypomnienie, o co walczy.
Ana skinęła głową.
– Dziękuję, Daju.
Kapitanka przyłożyła dwa palce do czoła, salutując jej kpiarsko, po czym wskoczyła na wanty i wspięła się szybko po wyblinkach.
– Załoga! – wrzasnęła. – Uwaga!
Ana odwróciła się znów w stronę dziobu, mgiełka kropel pryskała na jej policzki, gdy napawała się zimnem swego cesarstwa. Tęskniła za nim. Południowy bregoński klimat był ciepły i łagodny, ale to tu pod ciężkimi od śniegu niebiosami wielkiego północnego imperium Ana znów czuła, że wstępuje w nią życie.
A jednak było coś… coś było inaczej tej nocy. Wyczuwała w cesarstwie coś ostrzejszego, niepokojącego, pachnący sosnami i śniegiem wiatr niósł ze sobą zapach krwi i stali. Powietrze było nie tylko mroźne, ale i groźne – czuła to w falach atakujących kadłub statku i w chmurach pędzących nad jej głową. Zupełnie jakby jej kraina już czekała na wojnę.
Załoga rzuciła się do przygotowań. Jeden z wielu powinowatych uratowanych z okrutnych lochów Bregonu, gdzie wszyscy czekali na testowanie na nich syfonów, dzięki powinowactwu dźwięku przekazał rozkazy Dai reszcie floty.
Dzioby okrętów cięły mrok. Czerwoną tarczę księżyca zasłoniły śniegowe chmury, a nad wodami znów pojawiła się mgła. Załogi wyległy na pokłady, ludzie w milczeniu patrzyli na zbliżający się brzeg. Wargi Dai się poruszały, gdy odliczała sekundy, w dłoni ściskała kieszonkowy zegarek z brązu.
Marynarz stojący najbliżej jęknął nagle cicho:
– Rusełkia.
Ana wychyliła się za burtę. Z tej perspektywy wody obmywające kadłub zdawały się czarne i miały lekki czerwony połysk. Niemal krwawy. Pod samą powierzchnią przemykały w falach długie, niewyraźne kształty. Dopiero gdy nagle zawróciły, błysnęły srebrne ogony i Ana dojrzała zarysy tułowia i długie włosy. Daja stanęła tuż obok niej.
– Znasz żeglarskie mity o rusełkiach?
– Przynoszą pecha – odpowiedziała Ana. Przypomniały jej się książki o wodnych duchach, które czytała. Podczas gdy duszki lodu, sywint’sja, mogły być podłe lub zupełnie łagodne, rusełkia stanowiły według wierzeń pozostałości nikczemnej, ciemnej magii po tym, jak Bóstwa opuściły świat.
Daja pokiwała głową.
– Od żeglarzy, którzy dotarli do najdalszych zakątków Morza Cichego, słyszałam, że zdarzało im się natknąć na rusełkia. Nigdy jednak nie widziałam ich tak ożywionych ani tak blisko lądu. – Milczała chwilę z zatroskaną miną. Potem pokręciła głową i wybuchnęła śmiechem. – To tylko gadanie. Ważne, że mamy po swojej stronie bregońską flotę. Masz jeszcze ten talizman, który ci dałam?
Ana sięgnęła po wiszący na jej szyi amulet – nie większy niż opuszka małego palca wisiorek w kształcie słońca. Zrobiony był z granatu pochodzącego z ojczyzny Dai, Korony Kusutri. Dziewczyna dała go Anie na szczęście, bo uznała, że krwisty odcień amuletu lepiej do niej pasuje. Będzie w sam raz, jak już odzyskasz swoje powinowactwo, stwierdziła żeglarka. Ana pogładziła kciukiem gładką powierzchnię klejnotu.
– Za nic bym go nie zgubiła.
– Dobra – mruknęła Daja. – A teraz chodź ze mną… muszę zrobić obchód, sprawdzić, czy wszystko gra. Do lądu został nam ledwie kwadrans.
Ana już miała za nią ruszyć, gdy coś zwróciło jej uwagę. Zamrugała i znów spojrzała za burtę na czarny przestwór oceanu, niepewna, czy nie było to tylko złudzenie wywołane poświatą Krwawego Księżyca. Lecz znów to ujrzała – światło przecinające mgłę, niewielkie, ale narastające.
– Daju… – zaczęła, gdy nagle noc rozświetliła się niczym dzień.
Pierwszy wybuch pchnął Anę na deski pokładu, gruchnęły jej kości, zęby zagrzechotały w szczęce. Poczuła na twarzy ciepły powiew. Niebo i morze zachwiały się, gdy uniosła głowę, oczy nie potrafiły złapać ostrości. Płomienie lizały drewno, rosły podsycane wiatrem, pochłaniały kolejnych załogantów i szczątki walające się po pokładzie. Wybuch wyrwał spory kawał Zwiastuna Burzy, przez dziurę w burcie już wlewała się woda.
Drugi wybuch zatopił okręt.
W holu było ciemno, a skryty w mroku mężczyzna umierał.
Kapitan Ramson Farrald przekroczył próg między ciemnością a światłem, jego kroki wyciszał zakurzony dywan. Już stąd widział leżącą w fotelu chudą postać. Jedynie powolne unoszenie się klatki piersiowej, drżenie głowy, błysk okularów w słabym świetle sugerowały, że ten człowiek jeszcze żyje.
Zresztą dwór prezentował się równie żałośnie. Potocznie zwany „Gniazdem” miał być jakoby siedzibą niedobitków sił Kerlana. Ramson nie był pewien, czego ma się tu spodziewać – może jakiejś bardziej zapuszczonej wersji cyrilyjskiej posiadłości Kerlana, ale też opływającej w luksusy? Czy raczej prostej drewnianej szopy pełnej najemników i byłych członków Zakonu Konwalii?
W każdym razie nie jednego umierającego człowieka w pustym dworku pełnym zwojów pergaminu, ksiąg i stosów papierzysk.
Ramson uniósł dłoń w skórzanej rękawicy, żeby dać znać żołnierzom z oddziału bregońskiej marynarki, że mają poczekać na zewnątrz. Potem, obnażając mizerykordię, wkroczył do środka.
– A zatem w końcu cię znalazłem – powiedział cicho. – Scholastyku Ardonnie.
Zaledwie kilka tygodni temu Ramson wyrwał swoje królestwo z rąk skorumpowanego ojca, przywrócił na tron prawowitego króla, a rząd oddał znów Trzem Dworom. Mimo to jednak wojna trwała. Alaric Kerlan nie żył, lecz korzenie jego kryminalnego imperium – zarówno w Cyrilii, jak i w Bregonie – zdążyły wrosnąć głęboko. Król Darias wyznaczył Ramsonowi zadanie polegające na namierzeniu wszystkich pozostałości siatki przestępczej Kerlana.
Dwutygodniowe poszukiwania doprowadziły Ramsona właśnie w to miejsce – na północny skraj Bregonu, gdzie, jak wieść niosła, skryli się ostatni ludzie Kerlana. Do Gniazda. Informatorzy króla Dariasa utrzymywali, że Gniazdo i pozostałości sił Kerlana mogą stanowić klucz do wiedzy na temat zabójczej broni, która umożliwia kradzież powinowactwa – do syfonów.
Na stole przed uczonym płonęła świeca. Z bliska nie przypominał już niemal zupełnie królewskiego scholastyka, który współpracował z Alarikiem Kerlanem nad budową syfonów, a którego Ramson widział jakiś czas temu na okręcie Kerlana. To tam ujrzał też na własne oczy, jak torturują jego byłego znajomego, Bogdana, za pomocą syfonu i ukradzionych przezeń mocy.
Ramson obrzucił wzrokiem ostre rysy człowieka, którego szukał – zapadłe policzki, podkrążone oczy, wypadającą całymi kępkami, szarą jak popiół brodę. Zamiast białych, wykończonych turkusową lamówką szat symbolizujących jego wiedzę i władzę miał teraz na sobie koszulę i spodnie człowieka z ludu. Wyglądał jak portret, który pozostawiono na słońcu i szybko zblakł.
A jednak na jego widok Ramsonowi zmroziło krew w żyłach. Oto człowiek, który być może trzyma klucz do wszystkich niezbędnych informacji o syfonach – gdzie są schowane, jak je zniszczyć i, co najważniejsze, jak cofnąć ich działanie.
Scholastyk Ardonn zachichotał cicho, nisko.
– A więc to ty jesteś tym bękartem.
Te słowa jeszcze niedawno wbiłyby się w jego serce niczym nóż, otworzyły nigdy niezagojoną ranę. Teraz jednak Ramson poczuł w głębi duszy tylko przelotny smutek, drżenie wspomnienia.
Przechylił głowę.
– Tak, to ja. Ale my dwaj bardzo się od siebie różnimy, Ardonnie.
Żywy szkielet zwrócił na niego wyłupiaste oczy.
– Który to z moich najdroższych współpracowników się wygadał? Jeden z Cyrilyjczyków?
– Wyśpiewali wszystko, gdy zastosowałem jedną z moich sprawdzonych metod perswazji.
Ardonn znowu zachichotał.
– Nie na darmo uczyłeś się u Kerlana, co, Złotousty?
Palce Ramsona zacisnęły się mocniej na mizerykordii.
– Na to wygląda. Król Darias wydał dekret, na mocy którego mam cię odeskortować do Błękitnego Fortu na rozprawę.
Scholastyk zaśmiał się chrapliwie.
– Na rozprawę? – powtórzył. Przysunął bliżej świecę, chwytając za świecznik tak, żeby otulić dłonią źródło ciepła. – Nie wybieram się do Błękitnego Fortu na rozprawę, chłopcze.
– Wcale nie namawiam. Jak widzisz, swoich ludzi zostawiłem za drzwiami. Jeśli uda nam się załatwić wszystko tu i teraz, nie zamierzam brać cię w niewolę. – Niewiele było w tych słowach prawdy, lecz Ramson nigdy nie czuł się winny swoich kłamstw, jeśli tylko pozwalały mu one osiągnąć wyznaczone cele.
A tak się składało, że w gruncie rzeczy jego cele rozmijały się znacznie z tym, co zlecił mu król Darias, wysyłając go tu z całym oddziałem marynarki.
Odepchnął te myśli. Jego umysł był skupiony, zmysły wyostrzone niczym sztych mizerykordii, którą przysunął teraz do szyi scholastyka.
– Gdzie ona jest?
Ardonn zamrugał.
– Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz.
– Już ci wyjaśniam – odparł Ramson, przyciskając ostrze do jego gardła. Scholastyk drgnął, spiął się, płomień wypalonej już w połowie świecy zamigotał. – Sorsha Farrald, do niedawna porucznik Gwardii Królewskiej, sojuszniczka Kerlana. Moja ukochana siostra przyrodnia, która zagarnęła syfony i zniknęła podczas bitwy o Godhallem. A więc? Gdzie ona jest?
Scholastyk pokręcił głową.
– Nie wiem. Ostatni raz widziałem ją wieczorem przed bitwą. Słyszałem, że zginęła.
Ramson zmrużył oczy. Jego siostra może i była opętana szaleństwem, ale była też jedną z najsilniejszych i najbardziej bezlitosnych wojowniczek, jakie znał. W głowie mu się nie mieściło, że miałaby po prostu… umrzeć tamtej nocy. Nie, miał przeczucie – a może była to jakaś okrutna telepatia między siostrą a bratem – że Sorsha żyje i nie oglądając się na nic, dąży do swoich celów. A te miała jasno określone: zniszczenie, zemsta i odebranie władzy mężczyznom, którzy ją taką stworzyli.
Ardonn zarechotał, ale szybko skończyło się to napadem kaszlu.
– Wiem, dlaczego tak naprawdę tu jesteś – powiedział cicho, a jego słowa wbijały się głęboko w umysł Ramsona. – Byłem przecież przy was, gdy Kerlan mówił do ciebie tamtej nocy na okręcie. Słyszałem, co zaszło podczas bitwy o Godhallem. – Jego uśmiech stał się jeszcze ostrzejszy. – Chcesz wiedzieć, co się stanie z tą cyrilyjską krwawą księżniczką.
I nagle – choć przecież miał nad sobą panować – Ramson miał w głowie mętlik. Przed oczami znów stanęła mu ta twarz: śniada cera, ciemne włosy, ostro zarysowane kości policzkowe i broda, a przede wszystkim oczy o tak przeszywającym spojrzeniu, jakby mogły przedrzeć się przez każdą jego maskę.
Kłykcie zbielały mu na rękojeści sztyletu.
– Dobra. Dość tego owijania w bawełnę. – Jego głos stał się chropowaty, coś w nim spięło się dziko. Niemal był tym ostrzem, które przyciskał scholastykowi do gardła. Oto jego ostatnia nadzieja. Ostatnia szansa, by dowiedzieć się, co się dzieje z kimś, komu ukradziono powinowactwo. – Chcę wiedzieć wszystko o syfonach. Jak się je niszczy. Jak się odzyskuje skradzione powinowactwo. Jak się je oddaje prawowitemu właścicielowi. I… co się dzieje z tymi, którym moce zostały zabrane.
– Dlaczego miałbym ci cokolwiek powiedzieć?
Ramson przechylił głowę.
– Jestem człowiekiem układów. Ręka rękę myje. Ale nie obiecuję, że ludzie w Błękitnym Forcie będą równie ugodowi.
Nie była to może całkiem prawda, ale w sumie też nie kłamstwo. Raczej obietnica, propozycja. Jeśli Ardonn nie miał ochoty przyjąć oferty z Błękitnego Fortu, może okaże się gotów przystać na propozycję Ramsona.
Lepszą propozycję.
Nie potrafił się powstrzymać. Nieważne, ile zawdzięczał królowi Dariasowi, nieważne, że dowodził własnym oddziałem – Ramson dorastał jako przechera i w głębi duszy był mistrzem przekrętów. Pracował sam, zwykle na przekór władzy. Jego ludzie reagowali alergicznie nawet na wzmiankę o zdradzie czy braku lojalności, lecz Ramson był zdania, że słowa to tylko słowa – jakie miały znaczenie, jeśli uda mu się wydobyć zeznania lub coś utargować?
Ardonn ukazał w uśmiechu bezzębne dziąsła.
– Skąd przekonanie, że zostało mi cokolwiek, o co warto by się targować?
Po raz pierwszy Ramson zwątpił.
– Naprawdę przypuszczasz, że Kerlan mógłby odejść, nie upewniwszy się, że nie przeżyje nikt, kto mógłby zdradzić jego tajemnice? – ciągnął scholastyk. Uniósł dłoń. W słabym świetle widać było tylko skórę i kości. – Słyszałeś może o rycynie?
Ramson opuścił mizerykordię.
– Otruł cię – stwierdził.
Oczywiście. Kerlan zawsze miał jakiś okrutny plan na zatarcie śladów. Nim uciekł z Cyrilii, wymordował wszystkich swoich podwładnych w Nowomyńsku. Zresztą pomagała mu w tym żona, a raczej wdowa po Bogdanie, powinowata trucizny imieniem Olusza. To właśnie ona – w desperackiej próbie odnalezienia porwanego męża – ostrzegła Ramsona o knowaniach Kerlana.
Niemal słyszał jej ochrypły śmiech. Wyszedłeś z wprawy, Złotousty.
– Rycyna – powtórzył scholastyk – to trucizna wyjątkowa i ciekawa. Występuje jedynie w bardzo rzadkim cyrilyjskim kwiecie. Antidotum zaś kryje się w korzeniach tej samej rośliny. Kerlan karmił nas tą trucizną każdego dnia, gdy byliśmy w jego służbie. Podawał nam duże dawki antidotum, w ten sposób mogliśmy funkcjonować, póki żył. A teraz, gdy nie żyje, i my podzielimy jego los. – Ardonn pochylił głowę w stronę Ramsona, skóra naciągnęła się na jego chudych policzkach, gdy się uśmiechnął. – Typowe dla naszego pana, czyż nie?
Ramson chwycił scholastyka za koszulę. Mężczyzna zrobił ostry wdech, ale nie odwrócił wzroku. Świeca w jego ręku drgnęła, wosk prysnął na dłonie Ramsona, rozlał się palącym bólem.
– W tej chwili powiesz mi wszystko, co muszę wiedzieć, albo pożałujesz, że trucizna nie zabiła cię wcześniej.
Ardonn znowu zarechotał, lecz umilkł natychmiast, gdy Ramson potrząsnął nim tak mocno, że mało nie połamał mu kości.
– Jak się niszczy syfony? Jak można oddać przetrzymywane w nich powinowactwa pierwotnym właścicielom? – Urwał i zmusił się do ostatniego pytania: – Co się dzieje z tymi, którym odebrano powinowactwo?
Ramiona scholastyka drżały i do Ramsona dotarło, że mężczyzna chichocze.
– Zostały mi dwa tygodnie życia, jeśli będę miał szczęście, ale nie zamierzam zdawać się na powolną, bolesną śmierć z powodu rycyny. – Zamachał świecą, wosk spłynął na dywan. – Rozejrzyj się, Złotousty. Widzisz ten kurz? Nie zaintrygował cię zapach?
Ramson zamarł. Właśnie to poczuł – w woni drewna i stęchlizny czuć było jakąś metalową nutkę. Dopiero teraz rozpoznał co to. Za późno. Bregończycy stosowali ten wysoce łatwopalny proch. Między innymi właśnie dzięki niemu mieli najlepszą marynarkę na świecie.
Jedna iskra i cały dworek stanie w płomieniach.
– Tak, tak – zachichotał Ardonn. – Czerwony pył.
Po czym z maniakalnym śmiechem pozwolił świecy opaść na podłogę.
Czas zwolnił. Świeca leciała poza zasięgiem ramienia Ramsona, płomień zamigotał, gorący wosk prysnął gładkim łukiem.
Ramson odwrócił się i rzucił do scholastyka.
Dopadł go w ostatniej chwili. Usłyszał, jak świeca cicho uderza o podłogę, płomień zaskwierczał w kontakcie z prochem na dywanie.
Ramson przycisnął mężczyznę do ściany, wygiął plecy.
W jednej chwili zapuszczony dworek zmienił się w oślepiającą, huczącą ścianę białych, czerwonych i pomarańczowych płomieni. Wybuch był tak silny, że Ramson ujrzał czarne plamy przed oczami. Z oddali usłyszał krzyki, szczekanie psa. Dym, kwaśny, gorzki, duszący, chwytał go za gardło, pokrył język żółcią.
Ramson mocował się z napierającą ciemnością. Odepchnął się od ściany, zacisnął zęby, gdy ciało na jego plecach jakby pękło.
Wciśnięty między niego a mur Ardonn nie miał żadnej broni, tylko przekrzywione od wybuchu okulary na krwawiącym nosie. Zdezorientowanie na jego twarzy przeszło w przerażenie, gdy Ramson, ignorując ból ramion, chwycił go za koszulę i przyciągnął tak blisko, że czuł jego cuchnący oddech na swoich policzkach.
– Zapominasz – wycedził przez zęby – że i ja nie mam nic do stracenia. I nie cofnę się przed niczym, by zdobyć to, czego chcę.
Uniósł rękę, rękaw jego nowego marynarskiego dubletu spłonął wraz ze skórą, ukazując czerwoną, lśniącą masę. Za nim płomienie lizały już ściany, sunęły po podłodze. Część sufitu się zawaliła. Słychać było nawoływania jego ludzi, którzy próbowali dostać się do środka. To tylko kwestia czasu.
Na twarzy Ardonna nie został nawet ślad po pewnym siebie uśmieszku.
– Skoro jestem gotów zrobić coś takiego sobie – wycharczał Ramson, unosząc spalone ramię tak, żeby scholastyk dobrze je widział – to jak myślisz, co mogę zrobić tobie?
Łomotanie za nimi, trzask pękającego drewna i wykrzykiwane pospiesznie rozkazy.
– Nawet jeśli mnie uratujesz – wyszeptał scholastyk, a w jego zapadniętych oczach migotały płomienie – trucizna i tak mnie zabije. Nie możesz już nic zrobić.
Dym był teraz wszędzie, świat zaczynał strzępić się na brzegach. Lecz Ramson nadal zasłaniał scholastyka swoim ciałem, choć czuł, że plecy ogarnia mu rozżarzony ból.
Rozległ się huk i usłyszeli krzyki ludzi, którzy wreszcie przebili się do środka. Zasyczały płomienie zalewane wodą. To zabrał się do roboty któryś z ich magenów wody.
– Tutaj! – wrzasnął ktoś.
Ramson rozpoznał ten głos. To jego prawa ręka, pierwszy oficer Narron.
Odtrącił ręce swoich ludzi, gdy rzucili się w jego stronę.
– Weźcie scholastyka – rozkazał, jego głos brzmiał niczym papier ścierny na kamieniu. – Jeśli spadnie mu choć włos z głowy, własnoręcznie obedrę winowajcę ze skóry.
Wyszli na jasne światło. Słońce wisiało w połowie swojej codziennej drogi po niebie, jego promienie migotały na powierzchni kobaltowego oceanu niczym na potrzaskanym szkle.
Ramson zaczerpnął tchu, poczuł świeże, słone powietrze. Już pędziła ku niemu uzdrowicielka przypisana do jego oddziału, ale uniósł dłoń, krzywiąc się z powodu palących poparzeń. Pokuśtykał do Ardonna i przyklęknął przy nim na piasku.
Pochylając się nad nim, szepnął mu do ucha:
– Moja propozycja jest taka: twoje życie za informację, której chcę.
Twarz Ardonna cała była w sadzy, policzki spocone i zapadnięte. Ale gdy spojrzał na Ramsona, wzrok miał przebiegły.
– Za informację, której ty chcesz, czy za tę, której chce Błękitny Fort? – wycharczał.
Szum fal zagłuszał jego słowa, tak że słyszał je tylko pochylony nad nim Ramson. Coś ścisnęło go w piersi, jakby scholastyk rozciął mu ciało i przejrzał najciemniejsze zakamarki jego bijącego dziko serca.
Cele Błękitnego Fortu były jego celami, nawet jeśli ich motywacje się różniły. Razem z zespołem scholastyków króla Dariasa wyszarpią z Ardonna wszystko, co ten wie na temat syfonów.
Ramson wyprostował się, kącik jego ust się uniósł.
– Już niedługo wyśpiewasz wszystko w Błękitnym Forcie – stwierdził.
Śmiech scholastyka był cichy, a słowa ledwie słyszalne.
– Trucizna i tak zabije mnie w nieco ponad dwa tygodnie – powiedział. – Skąd myśl, że w ogóle jeszcze będzie mi się chciało śpiewać?
– Pracowałeś dla mojego ojca – odparł beznamiętnym tonem Ramson. – Znasz jego metody przesłuchań. Wierz mi, że pod pewnymi względami jestem jego nieodrodnym synem.
W oku starca Ramson ujrzał błysk zrozumienia. Ardonn westchnął cicho, jego oddech zaświstał.
– Mógłbym ci coś powiedzieć, chłopcze – przyznał – ale to ci się nie spodoba. Właściwie nie spodobałoby ci się wiele z tego, co miałbym ci do powiedzenia.
– Wyrażaj się jaśniej. Nie znoszę takich niedomówień.
– Wydaje ci się, że zniszczenie syfonów zakończy sprawę? Lepiej się nad tym dobrze zastanów. – Wzrok mu spochmurniał. Patrząc mu w oczy, Ramson zastanawiał się, jakie tajemnice kryje ten człowiek. – To, co teraz widzisz… syfony, cierpienie, które wywołują u powinowatych i niepowinowatych… To się zaczęło dawno temu, kiedy postanowiliśmy używać przeciwko nim czarnego kamienia. Widzisz, tu w ogóle nie chodzi o nową cesarzową Cyrilii czy nawet o Alarica Kerlana. – Głos scholastyka pobrzmiewał głucho. – To magek, coś o wiele większego niż ty, ja czy jacyś cesarze i cesarzowe. To próba dla ludzkości. Test naszej natury. To sprawdzian, jak daleko jesteśmy gotowi się posunąć w walce o władzę. Jakie są granice naszego okrucieństwa, jak głęboki jest nasz egoizm. Wierzę w bogów tak samo żarliwie jak w naukę, Ramsonie Złotousty, i jestem przekonany, że pozostałości magek znalazły się w naszym świecie po to, by sprawdzić, jakich wyborów dokonujemy. Czy potrafimy współdziałać w harmonii… czy też w walce o władzę rzucimy się sobie do gardeł.
Facet zupełnie oszalał. Ramson odwrócił się i dał znak uzdrowicielce.
– Iversho – rzucił krótko. – Zajmij się więźniem z najwyższą troską.
– Ale kapitanie… – zaoponowała kobieta, nie mogąc oderwać wzroku od poparzeń na jego plecach, czerwonych od krwi skrawków dubletu odchodzących wraz ze skórą.
– To rozkaz – warknął.
Uzdrowicielka zasalutowała i już bez słowa podbiegła do leżącego na piasku Ardonna.
Ramson odwrócił się do reszty oddziału. Ta decyzja nie przyszła mu łatwo, ale teraz, gdy już był jej pewien, czuł jej ciężar na piersi. Znajdowali się w najbardziej wysuniętym na północ punkcie Bregonu; Błękitny Fort był oddalony o pół dnia drogi łodzią.
Pół dnia to bardzo długo, gdy brakuje czasu.
Ramson spojrzał na ocean, tam, gdzie niebo spotykało się z morzem. Potem na oddział, który powierzył jego dowództwu król Darias Rennaron. Miał przemożną ochotę rzucić to wszystko i w tej chwili pożeglować do Cyrilii.
Ostatni raz widział Anę nieco ponad dwa tygodnie temu, kiedy wypływała do swojego północnego cesarstwa. Znów ujrzał w wyobraźni jej zmizerniałą twarz, ciemne cienie pod oczami i lekko zapadnięte policzki.
Intencją króla Dariasa i Trzech Dworów było dowiedzieć się jak najwięcej o syfonach, aby zrozumieć, jak Morgania może ich użyć, by zyskać niezwyciężoną moc i zniszczyć równowagę świata.
I jak zwykle intencje Ramsona były o wiele mniej szlachetne. Wręcz egoistyczne. Jak zawsze.
Chciał wiedzieć, co się dzieje z powinowatymi, którym za pomocą syfonów wydarto moce.
Chciał wiedzieć, co się stanie z Aną.
Przymknął na chwilę oczy, wsłuchując się w huk fal. Król w badania nad syfonami zaangażował mnóstwo środków Błękitnego Fortu i swoich najlepszych scholastyków. Odejście w tej chwili oznaczałoby porzucenie tego wszystkiego; odejście w tej chwili byłoby równoznaczne ze zniszczeniem wszystkiego, co Ramson zaczął budować dla siebie tu, w Bregonie – z utratą zaufania, którym obdarzył go król.
Bryza owiała jego twarz słonym zapachem morza, przyniosła echo przeszłości – słowa starego przyjaciela, który radził mu kiedyś, by żył tylko dla siebie.
Twoim kompasem jest serce.
Ramson nie był pewien, czy w pełni rozumie, co to oznacza. Jego serce wskazywało zupełnie inny kierunek niż umysł – niż jakakolwiek logika.
– Narronie – powiedział, a młody oficer wystąpił naprzód i zasalutował. – Przeszukać resztę dworu. Wszystkie księgi, papiery i pergaminy, które przetrwały pożar, załadować na nasz statek.
– Tak jest!
– Za godzinę wypływamy do Błękitnego Fortu.
Dopiero kiedy jego ludzie odwrócili się i ruszyli w stronę wypalonych, dymiących ruin Gniazda, Ramson odetchnął cicho. Ból pulsujący w jego plecach i ramionach zastygł nagle i Ramson z trudem pokuśtykał do pochylonej nad Ardonnem uzdrowicielki.
Scholastyk wpatrywał się w Ramsona, jego wargi rozchylały się i zamykały. Z bliska Ramson posłyszał kilka słów:
– … wiedzieć… o krwawej księżniczce.
Świat zawirował. Ramson przyklęknął na piasku i ignorując protesty Ivershy, chwycił Ardonna za koszulę.
– Co takiego? – wycharczał. – Co o niej wiesz?
Twarz scholastyka była szara jak popiół, czoło zroszone potem. Zamrugał, już osuwał się w wywołaną lekami śpiączkę. Ale Ramson jeszcze pochwycił ostatnie słowa niczym westchnienie wiatru pieszczącego fale.
– Obawiam się, że… dla twojej krwawej księżniczki… nie będzie już szczęśliwego zakończenia.
Mgła była gęsta, lecz o takiej właśnie nocy od lat marzyła Linn.
Siedziała na pokładzie, wsłuchując się w ciszę, a okręt ciął ciemne fale. Każde uderzenie wody o kadłub, każdy podmuch wiatru w żagle były dla niej niczym małe magiczne znaki.
Płynęła do domu.
Opuściła ojczyznę osiem lat temu, sama, przerażona, a jednak zdeterminowana, by odnaleźć porwanego przez cyrilyjskich handlarzy brata. Przetrwała koszmary, których wielu nie doświadczy nawet przez całe życie, przeżyła brutalność wadliwego systemu.
Teraz wracała do Cesarstwa Kemejrskiego jako ambasadorka Cyrilii, by w imieniu Czerwonej Tygrysicy, Anastazji Michajłownej, zdobyć sojuszników na Wyspach Azeatyckich. By przygotować się na wojnę z systemem, który ją torturował.
Bo choć była to wojna Any, Linn walczyła w niej całym sercem.
Król Darias wyznaczył jej osobiście najznamienitszą załogę z Błękitnego Fortu i przekazał w jej ręce specjalnie dla niej przerobiony bryg. Granatowe bregońskie żagle z symbolami rumaka, orła i ryb zastąpiono szarymi płótnami w odcieniach chmur. Na nich widniały teraz dumnie bregoński smok morski i ryczący czerwony tygrys. Był to symbol odmienny od tradycyjnego herbu Cesarstwa Cyrilyjskiego – z którym Cesarstwo Kemejrskie oficjalnie pozostawało w stanie wojny – lecz uczciwie reprezentował cel Linn: doprowadzić do pokoju między Cyrilią a jej ojczyzną, przekonać rząd kemejrski do udzielenia wsparcia Czerwonej Tygrysicy w jej walce z aktualną monarchinią.
Przy tej pogodzie z oddali okręt był zaledwie smugą cienia. Duchem, właśnie tak, jak tego chciała.
Najwspanialszym prezentem od króla był jednak prześwitujący materiał, który miała zarzucony na ramiona. Opływał jej ciało, otulał delikatnie nadgarstki.
Nie rozstawała się ze swoim chi, co po kemejrsku znaczyło „skrzydło”. Spała w nim w nocy, a w ciągu dnia na morzu wyskakiwała na nim z bocianiego gniazda i szybowała nad chmurami, by po chwili zanurkować tuż ponad fale rozśpiewane pieśniami duchorybów. Ręka, którą Alaric Kerlan roztrzaskał podczas bitwy o Godhallem, goiła się dobrze; z każdym dniem Linn mogła ruszać nią z nieco większą swobodą, odzyskiwała coraz większą równowagę. Dzięki opatrunkowi mogła latać coraz dłużej, znów wyrabiając sobie mięśnie, które zaniknęły po kontuzji.
Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd wyruszyła w kierunku Kemejry. Byli już całkiem blisko. Linn przymknęła oczy w zimnym oceanicznym powietrzu, poczuła, jak owiewa ją wieczorna bryza. Wyczuwała subtelne zmiany prądów, rześki, zimowy chłód jakże inny od powietrza w Cyrilii i Bregonie. Głęboko w jej sercu budziły się wspomnienia. Przed chwilą patrzyła w milczeniu, jak słońce zachodzi za szew między niebem a morzem, lśniąc tym samym głębokim oranżem, jaki znała z mandarynek, które w dzieciństwie wybuchały na jej języku słodyczą i cudownym smakiem. Coś chwyciło ją za gardło i nawet gdyby chciała coś powiedzieć, nie potrafiłaby znaleźć słów, by opisać to uczucie.
Uczucie, gdy wraca się do domu.
Mgła sunęła po falach, cicha, szara, rozciągająca się bez końca we wszystkich kierunkach, aż wreszcie pochłaniała ją noc.
Linn zmarszczyła brwi i oparła się o burtę. W ciągu godziny pogoda się popsuła, widoczność spadła. Z trudem widziała drugi koniec własnego okrętu. W tej mgle było coś dziwnego. Zdawała się zbyt gęsta, zbyt ciężka.
– Tak myślałem, że cię tu znajdę.
Odwróciła się. Widziała tylko sylwetkę wyłaniającą się z mgły – zarys mocnych ramion i silnych mięśni.
Kaïs stanął tuż przy niej, mimo potężnej postury jego kroki były lekkie jak u kota. Cyrilyjski, a potem bregoński mundur zamienił na prostą czarną tunikę i ciemny płaszcz, który powiewał lekko przy każdym ruchu. Było mu w nim do twarzy.
– Jesteśmy blisko – odparła. – Kapitan powiedział, że zejdziemy na ląd o północy.
Na chwilę zapadła między nimi cisza, ich oddechy mieszały się spokojnie w zimnym morskim powietrzu.
– Czujesz nostalgię?
W jego spokojnym basie zadźwięczała tęsknota. Tak jak i ją jego również porwano, odebrano matce, od młodego wieku więziono w Cyrilii. Kaïsa zwerbowano do Patroli Cesarskich, ponieważ miał rzadki dar wyczuwania i kontrolowania powinowactw. Takich jak on nazywano yaegerami, czyli w starocyrilyjskim „myśliwymi”, i wykorzystywano do sprawowania kontroli nad zwykłymi powinowatymi.
Kerlan uwięził też jego matkę, żeby móc go szantażować podczas bitwy o Godhallem. Mimo to Kaïs w ostatniej chwili znalazł w sercu odwagę, by pomóc Anie i Linn, dzięki czemu wygrały – ze świadomością, że być może stracił ostatnią szansę, by kiedyś znów zobaczyć matkę.
Jeśli teraz wrócę, Morgania domyśli się, co zrobiłem, że ją zdradziłem, powiedział Linn. Jedyny sposób na to, by chronić matkę, to pozostawić ich w przekonaniu, że zginąłem.
Muszę stać się duchem.
Gdy tak stał teraz przed nią, to pojawiając się, to znikając w przepływających między nimi pasmach mgły, zdawało się, że już nim jest. W jego oczach lśniło srebro księżyca, a Linn widziała w nich niebo i morze odbite jak w lustrze, choć nigdy się niespotykające.
Przez te dwa tygodnie wciąż analizowała ich plan. Tęsknota za matką, za rodzinną wioską była niemal fizyczna, lecz jej dom leżał w przeciwnej części kraju względem celu ich podróży, Bei’kinu. To tam w pałacu na najwyższej ufortyfikowanej górze rezydował cesarz. To tam w samym centrum miasta znajdowała się ukochana Świątynia Niebios, a w niej najwyżsi mistrzowie w całej Kemejrze.
Cesarz był głową Kemejry, lecz to mistrzowie świątyni stanowili jej serce – to oni zawsze służyli mu radą i wprowadzali regulacje przez sieć mistrzów rozciągniętą na wszystkie prowincje i regiony kraju niczym żyły.
To ich wsparcie musiała sobie zapewnić Linn. To oni mogli uruchomić siły Kemejry, zabójczych i świetnie wyszkolonych włodarzy – tak po kemejrsku mówiło się na powinowatych.
Bez względu na wszystko wiedziała, co powiedziałby jej mistrz wiatru.
– Najpierw obowiązki – szepnęła. – Musimy kierować się na północ, w stronę stolicy, by pozyskać pomoc cesarza i mistrzów świątyni. Dopiero wtedy…
Długo się już zastanawiała nad tym pozornie niewykonalnym zadaniem. Cesarstwo Kemejrskie znajdowało się w stanie wojny z Cyrilią, jeszcze zanim Linn się urodziła. Punktem zapalnym był sposób traktowania powinowatych w Cesarstwie Cyrilyjskim, ale również przemyt i handel włodarzami, do którego Cyrilia się nie przyznawała, a zarazem nie robiła nic, by ukrócić ten proceder.
Czy rząd kemejrski zaryzykuje i stanie po stronie innej cesarzowej? Takiej, która obieca obalić obecny reżim i odpowiedzialnie zarządzać cesarstwem? Czy też będą woleli patrzeć z założonymi rękami, jak ich odwieczny wróg, inne wielkie cesarstwo – ginie w płomieniach?
Myśli Linn przerwało poruszenie wiatru, na które zawsze była wyczulona.
Rozejrzała się bacznie. Wody wokół były puste, w srebrnej mgle czaiła się ciemność. Skąd brało się to niepokojące przeczucie, że coś tam na nich czyha?
I wtedy z bocianiego gniazda usłyszeli okrzyk:
– Flara!
Krzątanina na pokładzie ustała, wszyscy wytężali wzrok, wpatrywali się w horyzont. Linn zmrużyła oczy i w końcu, gdzieś w oparach mgły, wśród cieni nocy, dojrzała słabiutkie światełko. Miało ciepły odcień, jakby pomarańczowy albo…
Poczuła, jak napina się każdy nerw jej ciała. Niemożliwe. Przy niej sylwetka Kaïsa spięła się w gotowości.
– Kolor? – krzyknęła do żeglarza w bocianim gnieździe.
– Czerwony!
W jej głowie rozdzwoniły się dzwony alarmowe. Czerwony – znak niebezpieczeństwa. Linn wiedziała dość, by nie mieć wątpliwości, że czerwona flara to wzywanie pomocy ze strony obcych statków. Sygnał desperacki.
Co mogło pchnąć tamtych do jego wysłania?
– Pod jaką banderą płyną? – zawołała.
– Nie widzę!
Oczywiście. Mgła.
Linn zebrała powinowactwo, okręciła je wokół stojącego w oparach mgły powietrza. Pchnęła i powiew wiatru rozproszył mgłę. Przez chwilę widzieli zarys statku oświetlonego karmazynową łuną. Zaraz potem flara przygasła, mgła wróciła na swoje miejsce, a ciemność znowu pochłonęła wszystko, co przedtem skrywała.
Linn jednak widziała już wszystko, czego potrzebowała. Te żagle niczym skrzydła smoka. Na świecie istniało tylko jedno królestwo, które pływało pod takimi żaglami.
– To Kemejranie! – krzyknął człowiek w bocianim gnieździe. – To kemejrski okręt, ambasadorko!
Niepokój chwycił ją za serce. Dlaczego okręt z jej ojczyzny wyszedł w środku nocy w morze i wysłał czerwoną flarę?
Na ramionach poczuła silne, ciepłe dłonie. Zamrugała i ujrzała Kaïsa, jego spokojny wzrok.
– Linn…
Usłyszeli kroki, ktoś się zbliżał. Kaïs odsunął się, zgrabnie stając u jej boku tak, żeby móc przywitać nadchodzącego.
– Ambasadorko. – Z mgły wyłoniła się smukła, prosta sylwetka kapitana. Rękojeść jego miecza pobłyskiwała w świetle niesionej przez niego latarni. – Przyjęliśmy sygnał niebezpieczeństwa. Twoje rozkazy?
Światło otuliło ich kręgiem jasności we mgle.
– Płyniemy w stronę flary – odparła Linn.
Kapitan się zawahał.
– Z całym szacunkiem, ambasadorko. Odradzałbym. Jest bardzo mała widoczność i nie mamy dość zapasów, by przeprowadzić misję ratunkową. Poza tym naszym celem jest dostarczenie cię do Kemejry.
Linn się zadumała. Nie chciała narażać załogi na niebezpieczeństwo. Ale…
– Kapitanie, jesteśmy jedynym okrętem w zasięgu wzroku. Jeśli tamten statek ma kłopoty, jak moglibyśmy nie pomóc?
– Rozsądnie byłoby się też dowiedzieć, dlaczego Kemejranie w ogóle wysłali taki sygnał, skoro zaraz mamy wchodzić do portu – dodał Kaïs, a Linn zalała fala wdzięczności, gdy usłyszała jego spokojny, pewny głos.
Kapitan skinął głową.
– Dobrze. Wyślę gołębia morskiego do Bregonu, żeby poinformować ich o tym kroku.
– Dziękuję.
Linn patrzyła, jak mężczyzna znika we mgle. Usłyszała jego stłumione przez nią rozkazy, po czym załoga rzuciła się do akcji ratunkowej.
W mrok pomknął ciemny kształt, Linn usłyszała trzepot skrzydeł. Jeden z gołębi pofrunął z raportem do Bregonu.
Okręt płynął dalej. Woda chlustała o burty. Mgła dyszała ciężko.
Nagle Kaïs się spiął.
– Coś wyczuwam.
Linn rozchyliła usta, by odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili mgła rozproszyła się i odebrało jej mowę.
W czystym powietrzu Linn ujrzała cmentarzysko.
Ocean przed nimi usiany był wrakami okrętów, zniszczone kadłuby wystawały z wody niczym klatki, podarte żagle dryfowały na czarnych falach niczym włosy. Linn czuła się, jakby spoglądali właśnie na niekończące się rzędy nagrobków.
Na okręcie zapadła raptowna cisza, do załogi docierało, co widzą. Tylko z oddali dochodził ich dziwny, gwiżdżący dźwięk, który przecinał powietrze, narastał.
Znów rozległ się krzyk z bocianiego gniazda. Krzyk, który zmroził Linn krew w żyłach.
– OKRĘT CYRILYJSKI! KRYĆ SIĘ!
Zdążyła tylko odwrócić się do Kaïsa, nim nad wodą przed dziobem rozbłysło jasne światło.
Okręt wybuchł. Ocean był dużo zimniejszy i ciemniejszy niż we wspomnieniach Linn. Uderzenie pozbawiło ją tchu w piersiach, pchnęło w otchłań ciemną jak noc.
Tu na dole nie było gwiazd.
Czas jakby zwolnił. Linn wiła się i w głębinach ujrzała jakieś ślady błysków: noc rozświetlona w iskrach ognia, odłamki drewna, jęk całego tonącego okrętu. Niebo, płomienie i morze rozmazały się jej przed oczami, gdy leciała przez mrok. Jej ciało huknęło o wodę.
W lewej nodze poczuła ostry, wszechogarniający ból. Płuca się ścisnęły. Musi płynąć, oddychać.
Pracowała nogami, ale z jedną ręką wciąż słabszą po kontuzji nie potrafiła złapać równowagi i kręciła się bezradnie to w jedną, to w drugą stronę, nie mogąc opanować sytuacji.
Zdrową ręką usiłowała wykonywać mocne ruchy, których uczyła się u mistrzów wody. Płyń z prądem, powtarzali jej w dzieciństwie.
To jednak było otwarte morze, a fale miotały nią na wszystkie strony niczym liściem na wietrze. Nie wiedziała nawet, gdzie dół, gdzie góra, nie było żadnego światła, które mogłoby ją nakierować.
Wezwała swoje powinowactwo, szukała wiatru. Lecz głęboko pod wodą była od niego odcięta. Dusiła się.
Nie, pomyślała, nadal szukając wiatru. Nie po to zniosła to wszystko, nie po to tyle przeżyła, żeby utonąć teraz u brzegu ojczyzny, na progu wojny, w której musi walczyć.
Świat zasnuwała mgła, połączenie z powinowactwem wymykało się z jej umysłu. Wokół piersi czuła ucisk, jakby coś się na niej zaciskało. Zdradliwa lekkość. Świat się rozjaśnił – potem zapłonął brzydką pomarańczą i palącą czerwienią.
Po czym wrócił do niej wirem kolorów, hałasem huczących fal i wyjących w agonii rannych.
– Oddychaj – rozkazał niski głos w jej uchu i Linn zaczęła wymiotować wodą, a potem łapczywie chwytać oddech, spijać zimne powietrze pełne kwaśnego dymu.
Znała ten głos. Drżąc, odwróciła twarz w stronę mężczyzny, w jego srebrnym spojrzeniu widziała blask płomieni tonącego statku.
– Popłynę – powiedział Kaïs. – Zdołasz się mnie trzymać?
Uczepiła się jego ramion. Woda była jak lód, zimno ściskało mięśnie Linn z każdą mijającą sekundą, aż pozostawiło je zupełnie bez czucia. Za nią majaczył blednący oranż statku, światło gasło jeszcze chwilę. Potem byli już tylko ona i Kaïs sunący przed siebie przez ciemność. Przyciskała się do jego ciała, ich serca wybijały rytm tej samej modlitwy, oddechy zlewały się w jedno z dźwiękiem morza.
W każdym ruchu jego silnych ramion wyczuwała zmęczenie, ocean z łatwością bujał ich na falach.
Coś wyłoniło się z ciemności przed nimi. Pod blaskiem rozświetlającym chmury nad ich głowami pojawił się kształt okrętu.
Linn mało nie popłakała się z ulgi.
– Kaïs – wycharczała. – Okręt.
– Coś jest nie tak – odparł tak cicho, jakby nie chciał, by go usłyszano.
W tej samej chwili księżyc wyłonił się zza chmur i zalał poświatą jasnoniebieskie żagle, a na każdym z nich herb. Na niezliczonych okrętach stojących cicho na kotwicy w zatoce łopotał ryczący biały tygrys.
Okręty z Cyrilii. Nie jeden – cała flota.
Linn zapomniała o oddychaniu. Czuła, jak ramiona Kaïsa napinają się pod jej dłońmi, słyszała jego ostry wdech. To widział człowiek na bocianim gnieździe, gdy krzyknął ostrzegawczo sekundę przed tym, jak zostali zaatakowani.
Co tu robią cyrilyjskie okręty?
W głowie miała pustkę. Uczepiła się kurczowo nadziei. Może to Ana już dopłynęła do Cyrilii i wysłała posiłki do Kemejry.
Ale… nie, to niemożliwe. Nie tak szybko. Ana pewnie ledwie dobija do brzegów swego cesarstwa.
Niepokój zupełnie ją oślepił, nawet nie zarejestrowała lądu, póki Kaïs nie stęknął i nie potknął się o coś. Trzęsąc się z zimna, padli na lodowaty, lizany falami piach.
– Dlaczego? – Zęby jej szczękały. – Dlaczego są tu cyrilyjskie okręty?
Kaïs przyklęknął obok niej. Zrzucił płaszcz, został tylko w dopasowanej czarnej tunice i skórzanych butach. Włosy przylepiły mu się do policzków, kręciły na karku, kapała z nich słona woda.
– Linn. Jesteś ranna.
Spojrzała w dół na nogę i dopiero wtedy zrozumiała, skąd się bierze ten pulsujący ból. Jej lewa łydka była rozcięta, wśród mięśni i ścięgien mignął jej chyba blady blask kości. Krew zalała już piasek wokół.
Usłyszała szelest, zastukało szkło i dotarło do niej, że Kaïs jakimś cudem uratował swoją apteczkę i właśnie w niej szperał.
– Założę szwy – zadecydował. – Wypij to. To środek uspokajający.
Wzięła fiolkę, którą jej podał. Płyn był gorzki, alchemiczna mikstura dla rannych żołnierzy. Paliła, nim dotarła do żołądka.
W ciągu kilku chwil poczuła ciepło w kończynach, ból zaczął ustawać. Świat się wymykał, myśli spowolniły.
Jak mogło pójść aż tak źle? Jeszcze przed chwilą byli na własnym okręcie; potem nagle to jasne światło i już krwawiła na brzegu ojczyzny, którą opuściła przed ośmioma laty. Przepadło wszystko – jej okręt, załoga, to, co przygotowała na tę misję.
A tymczasem u bram jej królestwa stała wroga marynarka.
Półprzytomna patrzyła, jak Kaïs potrząsa kulą ogniową. Usłyszała, jak pęka szkło, ujrzała w świetle płomienia igłę. Jego dłonie były delikatne, gdy przyklęknął przy jej nodze i zaczął szyć, ledwie czuła ukłucia i wsuwaną w ciało igłę. Fale zawirowały, ryk w jej uszach przycichł.
Kaïs zdjął tunikę i bawełnianą koszulę i podarł tę drugą na długie, cienkie pasy. Z żołnierską precyzją i skutecznością zaczął bandażować jej ranę. Kiedy skończył, znów włożył tunikę. Potem wsunął ręce pod jej ciało, przycisnął do siebie i wstał.
Oparła głowę o jego ramię, milczała. Ruszyli. Mokry piach przeszedł w błoto i skały; słona bryza i szum morza ustąpiły ciężkiemu zapachowi liści i szelestowi krzaków. Przez liście drzew księżyc oświetlał powyginane gałęzie, jakże inne od prostych, smukłych świerków Cyrilii.
W końcu Kaïs zatrzymał się pod skalną półką, która rozciągała się nad ich głowami, tworząc coś w rodzaju płytkiej jaskini. Ostrożnie położył Linn na mchu.
– Daj mi swoje chi – powiedział, więc odpięła je od nadgarstków.
Odszedł kilka kroków i wyżął je. Kiedy oddawał jej tkaninę, wciąż była wilgotna, ale i tak natychmiast znów przypięła ją do nadgarstków.
Potem zniknął. Usłyszała szelest zdejmowanego ubrania, woda pryskała na liście wokół, gdy zaczął wyżymać spodnie i tunikę. Linn rozejrzała się otępiałym wzrokiem: nierówna skała nad ich głowami, ledwie wystająca spod pnączy i paproci, sporadyczne głowy ptaków i brzęczenie owadów niosące się po lesie. Powietrze powoli ogrzewało jej skórę, delikatne i wilgotne jak nigdy w Cyrilii, gdzie zawsze wiał ostry, suchy, zimny wiatr.
Znów zaszeleściły krzaki. Przed jaskinią pojawił się Kaïs. Wsunął się pod skałę i usiadł naprzeciwko Linn. Bez słowa ujął jej ranną łydkę i zaczął odwijać mokry opatrunek, wymienił go na nowy. W powietrzu wisiały niewypowiedziane myśli i niezadane pytania.
Linn pierwsza przerwała ciszę.
– Zaatakowali nas?
– Tak. Prawdopodobnie cyrilyjscy powinowaci, wnosząc po zniszczeniach dokonanych przez ogień.
– A reszta załogi? – wyszeptała.
Pokręcił głową.
– Nie wiem, co się z nimi stało. Wyczułem jedynie, że wzywasz swoje powinowactwo. Po tym zdołałem cię znaleźć.
Nawet w tej chwili jego głos był spokojny, równy, niczym kotwica w burzliwym świecie.
Przymknęła oczy. Jasnoniebieskie flagi, a na nich cyrilyjski Krąg Bóstw, w jego środku korona.
– Flagi Cesarstwa Cyrilyjskiego.
– Tak. – Głos Kaïsa nadal był opanowany, a jednak wyczuła w nim napięcie. – Wygląda na to, że do Kemejry dotarły wojska Morganii.
Dlaczego? To pytanie wciąż huczało jej w głowie, odkąd tylko ujrzała te okręty. Dlaczego Morgania miałaby zapędzać się aż tu, do położonej hen, za oceanem Kemejry?
Odpowiedź kryła się w okrętach zakotwiczonych w ciemności.
Lecz nie tej nocy.
W głowie jej wirowało. Czuła dziwną lekkość na skutek utraty krwi. Otuliła się ramionami, zrobiła kilka głębokich wdechów.
– Odpoczniemy – powiedziała, a jej głos zabrzmiał o wiele pewniej, niż się czuła. – Zjemy, odzyskamy siły. A rano…
Jej wzrok spoczął na rannej nodze owiniętej bandażami, które już naciągnęły czerwienią. Czuła słabe mrowienie bólu, stłumionego mgłą środka, który dał jej Kaïs.
– Rano pójdziemy i zbierzemy informacje na temat tych okrętów – dokończył rzeczowo, jakby głęboka rana jej nogi w ogóle nie istniała. Jakby nie musiał jej przed chwilą ratować, wyciągnąć z oceanu i tu przynieść. Położył się koło niej. – Trzymaj się blisko mnie. Żeby nasze ciała nie straciły ciepła.
Linn skuliła się i położyła głowę w zgięciu między jego ramieniem a klatką piersiową. Jego ciało było ciepłe, solidne. Równe bicie jego serca ją uspokoiło. Poczuła, jak Kaïs wygładza jej chi, otula nim jej ramiona niczym kocem.
Jednak Linn była spięta jak sprężyna. W ciągu jednej nocy jej plan zupełnie się posypał. Oto Kemejra, jeszcze przed chwilą bezpieczna przystań, wciągnięta została w wir krwi i przemocy, w który Morgania najpierw pchnęła Cyrilię, potem Bregon. A skoro okręty Morganii już dotarły do brzegów Cesarstwa Kemejrskiego, to ani Bei’kin, ani Świątynia Niebios nie są bezpieczne.
Linn zacisnęła pięści. Zniosła zbyt wiele, przeszła zbyt długą drogę, by się wycofać.
To wojna.
To jej dom.
I nie dopuści do tego, by Morgania zwyciężyła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Crimson Reign
Text copyright © 2022 by Amélie Wen Zhao
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Ilustracja na okładce
© 2022 by Ruben Ireland
Projekt okładki: Angela Carlino
Mapa
© 2019 Virginia Allyn
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki oraz mapy: Jacek Pietrzyński
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Karmazynowe rządy, wyd. I, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-721-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer