Dziedzictwo krwi. Karmazynowe rządy - Amelie Wen Zhao - ebook

Dziedzictwo krwi. Karmazynowe rządy ebook

Amelie Wen Zhao

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trylogia „Dziedzictwo krwi”, tom III

Kochacie Sarah J. Maas i jej Szklany tron? Wkrótce pokochacie Amélie Wen Zhao!

Anastazja Michajłowna, Czerwona Tygrysica, utraciła dar, który – co pojęła zbyt późno – ją określał. Podczas bitwy w Bregonie jej powinowactwo krwi ukradła Sorsha Farrald, która obecnie jest już w drodze do Cyrilii, gdzie zamierza spotkać się z ciotką Any, cesarzową Morganią.

Po powrocie do ojczyzny Ana widzi, że kraj znalazł się na skraju przepaści. Morgania zdobywa coraz większą władzę ­– pragnie legendarnej mocy, dzięki której będzie mogła przejąć panowanie nad światem.

Tymczasem sojusznicy Any, rebelianci znani jako Czerwone Peleryny, odwracają się od niej. Bezwzględnie lojalni wobec ludu nie wierzą, by monarchia i równość mogły iść w parze.

Otoczona przez wrogów Ana z każdym dniem jest coraz bliżej śmierci. Nic jednak nie odwiedzie jej od dążenia, by wyzwolić swój lud. Ostatnią nadzieję pokłada w marynarce wojennej z Bregonu, odwadze przyjaciół i przebiegłości pełnego uroku rzezimieszka, który ostatnio awansował.

Jeśli Ana przegra tę bitwę, będzie to jej ostatnia walka. A mrok spowije ziemię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 480

Oceny
4,3 (96 ocen)
52
29
11
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szczurbezrur

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza część ze wszystkich, jednak zabrało ze strony Any słow " kocham cie Ramsonie"...........
10
Moooneta

Całkiem niezła

Gdyby to był pierwszy tom nowej serii, którą dopiero zaczynam czytać, pewnie porzuciłabym ją po paru rozdziałach. Ale z sentymentu dla poprzednich tomów i chęci skończenia trylogii, w ciągu dwóch tygodni dobrnęłam do końca i naciągam ocenę z 2,5 na 3 gwiazdki. Największym minusem jest to, że nic się w tej książce nie dzieje. Nic nie zaskakuje, a każdy ruch bohaterów jest do bólu przewidywalny. Przez książkę mamy to samo: podróż statkiem, zbieranie armii, atak, podróż statkiem, zbieranie armii, podróż kutrem, atak, koniec. Niby są jakieś trudności, ale ostatecznie wszystko się gładko układa, wszyscy są szczęśliwi, zadowoleni i żyją sobie dalej. Choć po takich przeżyciach i doświadczeniach mieliby srogą traumę i wątpię, by tak z dnia na dzień przeszli nad tym wszystkim do porządku dziennego. Ana i Ramson są ok jako główne postaci, przez całą trylogię przechodzą zmiany, mają niedoskonałości i wypadają dość ludzko. Drugoplanowe postaci… tu niestety miałam problem ze wszystkimi. Dla mnie...
10
chmieldan

Nie polecam

za badzo infantylba,,,mało sp9jna logicznie,,,,,przczytaĺem z nadzieją, że zakończenie beędzie ok...
00
xzuzawx

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham, kocham, KOCHAM tą trylogię!
00
___jesje___

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne zakończenie trylogii. Uwielbiam ją.
00

Popularność




W try­lo­gii „Dzie­dzic­two krwi”

uka­zały się

Dzie­dzic­two krwi

Czer­wona Tygry­sica

Kar­ma­zy­nowe rządy

Cle­men­towi –

za to, że uka­zał mi nadzieję w rewo­lu­cjach,

i za to, że jest moim „na zawsze”

CZĘŚĆ I

1

CESARSTWO CYRILYJSKIE

Tamtej nocy w poświa­cie krwa­wego księ­życa ocean pobły­ski­wał nie­po­ko­ją­cym kar­ma­zy­nem. Ana­sta­zja Michaj­łowna wychy­liła się przez reling i zro­biła głę­boki wdech. Znów oddy­chała ostrym, mroź­nym powie­trzem swo­jego cesar­stwa.

Przez te dwa tygo­dnie, które spę­dziła na morzu, patrzyła, jak z pięk­nego kobal­to­wego błę­kitu u brze­gów Bre­gonu woda prze­cho­dzi stop­niowo w blade, bez­li­to­sne fale Cyri­lii. Wil­gotne połu­dniowe powie­trze sta­wało się coraz surow­sze i such­sze, im dalej byli na pół­nocy. Wiatr sma­gał żagle.

Cesar­stwo Cyri­lyj­skie wykute było z lodu i śniegu. To tu się uro­dziła i wycho­wała. Była córką tej ziemi.

– Za godzinę dobi­jamy do brzegu.

Ana odwró­ciła się. W jej stronę szła Daja. Na pew­nym eta­pie tego rejsu na zimną pół­noc Kusu­tryjka zarzu­ciła na swoją bre­goń­ską tunikę grube futro, spod któ­rego wysta­wały teraz skó­rzane buci­ska. Bły­snęła jej kapi­tań­ska odznaka. Tej nocy na jej ustach nie igrał bez­tro­ski uśmiech. Twarz miała poważną, gdy oparła się o burtę obok Any.

– Załoga jest gotowa na… cóż… na cokol­wiek tam zasta­niemy – zakoń­czyła, ponu­rym ruchem głowy wska­zu­jąc kie­ru­nek.

Cokol­wiek tam zasta­niemy. Ana chwy­ciła się mocno burty, zaci­snęła szczęki, wbiła w hory­zont nie­ugięty wzrok.

Minął już cały księ­życ, odkąd zmu­szona była uciec ze swego cesar­stwa, porzu­cić swój lud, choć gro­ziła mu rzeź, a wszystko to w poszu­ki­wa­niu zabój­czej broni, która – gdyby zdo­była ją Mor­ga­nia – mogłaby dopro­wa­dzić do zagłady nie tylko Cyri­lii, ale wręcz całego świata. Syfony umoż­li­wiały tym, któ­rzy je nosili, kra­dzież powi­no­wac­twa i sta­no­wiły część więk­szego, knu­tego od dzie­się­cio­leci planu Ala­rica Ker­lana i rządu bre­goń­skiego, który zakła­dał mię­dzy innymi jesz­cze więk­sze wyzy­ski­wa­nie powi­no­wa­tych. Mor­ga­nia oczy­wi­ście zdo­łała namie­rzyć jedyne dwa ist­nie­jące jesz­cze sprawne syfony, żeby zagar­nąć całą tę moc dla sie­bie.

– Szu­kamy tylko jed­nej osoby – odpo­wie­działa Ana cicho.

– Myślisz, że gdzieś tam jest? – mruk­nęła Daja, znowu wska­zu­jąc głową w stronę brzegu.

Nie musiały nawet wyma­wiać tego imie­nia. Sor­sha. Sor­sha Far­rald, przy­rod­nia sio­stra Ram­sona, nie­gdyś porucz­nik Błę­kit­nego Fortu. Dziew­czyna, która w imię zemsty zdra­dziła wła­sną armię i kró­le­stwo, sie­jąc przy tym znisz­cze­nie i zgrozę.

Dziew­czyna, która ukra­dła oba syfony.

Za pomocą jed­nego z nich prze­jęła powi­no­wac­two krwi Any. Były to bran­so­lety ze skały mor­skiej; jedną Sor­sha nosiła na nad­garstku, tak że w każ­dej chwili mogła ska­na­li­zo­wać ukra­dzioną moc. Drugą poprzy­się­gła zawieźć Mor­ga­nii. A potem znik­nęła.

Anie robiło się słabo na myśl o tym, że jej mocą będzie teraz wła­dać osoba opę­tana furią i manią nisz­cze­nia. Był to zresztą zale­d­wie wstęp do zagłady, którą syfony mogły spro­wa­dzić na zie­mię. Ludz­kość na­dal będzie wyzy­ski­wać powi­no­wa­tych. Dalej poto­czy się koło wła­dzy i wła­da­nych, wyzy­sku­ją­cych i wyzy­ski­wa­nych.

Chyba że Ana znaj­dzie oba syfony i zakoń­czy oparte na stra­chu rządy Mor­ga­nii.

Zmru­żyła oczy.

– Wiem, że gdzieś tam jest – odparła. – Musimy tylko dotrzeć do niej szyb­ciej niż ona do Mor­ga­nii… – Roz­kasz­lała się tak bar­dzo, że aż ją rzu­ciło na burtę. Nie po raz pierw­szy poczuła, że coś w niej jest bar­dzo nie tak, jakaś pustka, która aż boli.

Poczuła na ramio­nach dotyk moc­nych dłoni Dai.

– Wszystko w porządku? – Mil­cze­nie. A potem dru­gie pyta­nie: – Czy ty dziś w ogóle coś jadłaś?

Przez ostat­nie dwa tygo­dnie na pokła­dzie Zwia­stuna Burzy Ana coraz bar­dziej tra­ciła ape­tyt. Kła­dła to na karb cho­roby mor­skiej, lecz każ­demu, kto przyj­rzałby się uważ­niej, bez­sen­ność, zawroty głowy i napady kaszlu sko­ja­rzy­łyby się raczej z czymś o wiele poważ­niej­szym.

Z utratą powi­no­wac­twa.

Linn, przy­ja­ciółka i sojusz­niczka Any, opo­wia­dała jej prze­cież, co ujrzała w bre­goń­skich lochach, gdy się do nich wła­mali. Mówiła o dziew­czy­nie, która wyglą­dała jak szkie­let obcią­gnięty skórą, a nie czło­wiek. O jej cien­kich, wypa­da­ją­cych gar­ściami zło­tych wło­sach. O twa­rzy tak zapad­nię­tej, jakby już była tru­pem.

Ana widziała swoje odbi­cie w zwier­cia­dle, które Daja miała w kapi­tań­skiej kaju­cie – zauwa­żyła wklę­słe policzki, gęste, czarne włosy po matce teraz nagle rzed­nące.

Co dnia powta­rzała sobie, że król Bre­gonu Darias pro­wa­dzi bada­nia nad roz­bra­ja­niem syfo­nów i neu­tra­li­zo­wa­niem ich dzia­ła­nia. Da jej znać, gdy tylko się cze­goś dowie.

Wypro­sto­wała się.

– To nic takiego – rzu­ciła, nie patrząc Dai w oczy.

Przy­ja­ciółka pokle­pała ją po ple­cach.

– Pew­nie tylko cho­roba mor­ska. Jak sta­niesz na lądzie, od razu się lepiej poczu­jesz. – Daja uśmiech­nęła się i wska­zała niebo. – Dziś Krwawy Księ­życ. Wiesz, co to ozna­cza?

Ana podą­żyła za jej wzro­kiem.

– Według cyri­lyj­skich legend to Zimowy Ogień – powie­działa. – Ale podoba mi się nazwa „Krwawy Księ­życ”.

– Według moich bogów zapo­wiada wojnę i prze­lew krwi – cią­gnęła Daja, odchy­la­jąc głowę zupeł­nie tak jak Ana. Odgar­nęła sobie z twa­rzy czarny war­ko­czyk. Jej białe zęby bły­snęły w ciem­no­ściach. – Bio­rąc pod uwagę, że mamy za ple­cami tysięczne woj­sko bre­goń­skie, wróżę nam udaną bitwę.

Na tę myśl Ana odwró­ciła się ple­cami do dziobu. Za nią niczym duchy w księ­ży­co­wej poświa­cie maja­czyły żagle floty, któ­rej uży­czył jej w ramach soju­szu król Darias. Maszty wbi­jały się w nie­bo­skłon jak szty­lety. Na płót­nach wid­niały bre­goń­skie smoki mor­skie i cyri­lyj­skie tygrysy – tym razem nie białe, lecz krwi­ście czer­wone.

Czer­wona Tygry­sica.

To ona stała się sym­bo­lem par­tii i jej rewo­lu­cji. Sym­bo­lem nowej Cyri­lii – kra­iny spra­wie­dli­wej, pozba­wio­nej wyzy­sku, gdzie ramię w ramię iść będą na równi powi­no­waci z nie­po­wi­no­wa­tymi.

Co to jed­nak ozna­czało dla niej – dla jej przy­szło­ści, o któ­rej marzyła jako dzie­dziczka cesar­stwa – tego nie była pewna.

Jej płaszcz zało­po­tał na wie­trze, uka­zała się czer­wona pod­szewka. Nie po raz pierw­szy prze­mknęło jej przez myśl pyta­nie, co myślą sobie teraz o niej duchy jej krew­nych. Nie­mal widziała chłodne roz­cza­ro­wa­nie w oczach ojca, cichą roz­pacz na twa­rzy brata. A jed­nak papa, Łuka, a teraz Mor­ga­nia… kolejni władcy Cesar­stwa Cyri­lyj­skiego byli dowo­dem na to, jak nie­bez­pieczna jest monar­chia. To wła­śnie ich porażki pchnęły kraj w dół spi­rali ciem­no­ści, korup­cji i wyzy­sku.

Znów chwy­ciła się za reling, tak mocno, że aż jej pobie­lały kłyk­cie. Zmar­łych należy zosta­wić w spo­koju. Czas sku­pić się na żywych, na tym, co naj­lep­sze dla jej cesar­stwa, dla jej ludu.

– A skoro już o tym mowa, to pora budzić załogę – stwier­dziła Daja. – Za godzinę dobi­jamy do brzegu.

Z bocia­niego gniazda usły­szały nagle:

– Jastrząb śnieżny!

Ana pod­nio­sła wzrok i ujrzała blady, wyła­nia­jący się z mroku nocy kształt. Kie­ro­wał się pro­sto na nią. Unio­sła rękę i ptak wylą­do­wał na jej przed­ra­mie­niu, wbi­ja­jąc ostre pazury w gruby kar­ma­zy­nowy płaszcz. W dzio­bie trzy­mał zwi­tek mate­riału wyszy­wa­nego w nie­wiel­kie złote kwiatki.

Roz­po­znała go natych­miast – rękaw keczjanu, który nosiła w pałacu w Sal­skof­fie.

Deli­kat­nie pogła­skała dziób jastrzę­bia, tak że wypu­ścił zawi­niątko. Ze środka wyjęła drżą­cymi pal­cami kawa­łek per­ga­minu.

Kolst Impe­ra­trico, cze­kamy.

Z powa­ża­niem,

A. Mar­kow

Daja pochy­liła się w jej stronę.

– Potwier­dzili?

Ana ski­nęła głową, miała ści­śnięte gar­dło.

I oto się zaczęło, jej ludzie wciąż są lojalni, tylko cze­kają, by ruszyć do boju w jej imię.

Była to odpo­wiedź na list, który wysłała gołę­biem mor­skim do zaufa­nego czło­wieka w pałacu, kapi­tana Mar­kowa. Stary straż­nik czu­wał nad jej bez­pie­czeń­stwem, gdy była dziec­kiem, a potem, dwa księ­życe temu, pomógł jej unik­nąć śmierci z rąk Mor­ga­nii. Ana popro­siła go, by wraz z wszyst­kimi żoł­nie­rzami, któ­rzy na­dal są lojalni, opu­ścił pałac i wyszedł jej na spo­tka­nie w rybac­kiej wsi Bał­go­rad, dwa dni drogi na połu­dnie od Sal­skoffu, gdzie zbie­rze swoje siły i roz­pocz­nie marsz na cesar­ski dwór.

Gdy odpo­wia­dał, zawsze prze­sy­łał jakąś pamiątkę, o któ­rej wie­dzieli tylko oni, by miała pew­ność co do jego toż­sa­mo­ści.

– W takim razie… – Daja wypro­sto­wała się, stu­ka­jąc obca­sami – …ni­gdy w życiu jesz­cze tego nie robi­łam, ale w takim razie zajmę się przy­go­to­wa­niem Bre­goń­czy­ków do walki.

Ana spoj­rzała na swoją kapi­tankę, na przy­ja­ciółkę, która led­wie przed kil­koma tygo­dniami była samotną żeglarką szu­ka­jącą fuchy w połu­dnio­wych por­tach Cyri­lii.

– Daju – ode­zwała się. – Nie musisz tego robić. Bre­goń­ska flota ma swo­ich dowód­ców. Mogę… mogę wysa­dzić cię w Bał­go­ra­dzie. Tam będziesz bez­pieczna. Odnajdę cię, gdy tylko zakoń­czy się ta wojna.

Prawda była taka, iż nie mogła znieść myśli, że i Daja może ucier­pieć pod­czas toczo­nej przez nią walki.

Daja prze­chy­liła głowę.

– Wiesz – rzu­ciła, a głos miała zadzi­wia­jąco jak na nią trzeźwy – nim to wszystko się zaczęło, byłam tylko jakąś żeglarką spod ciem­nej gwiazdy, kom­bi­nu­jącą byle prze­żyć. Nie mia­łam poję­cia, co począć z życiem, ot żyłam z dnia na dzień. A teraz… – Zro­biła głę­boki wdech, wska­zu­jąc dło­nią wokół. – Teraz jestem kapi­tanką okrętu. Stoję u boku dziew­czyny, która pro­wa­dzi całą armię… cały ruch. To zna­czy dla mnie o wiele wię­cej niż parę monet, Ana.

– Byle tylko Ram­son nie usły­szał, co wyga­du­jesz – zażar­to­wała.

Te słowa wymknęły jej się, nim się nad tym zasta­no­wiła. Zaparło jej dech w pier­siach, serce prze­szył ostry ból – ten naj­gor­szy. Zupeł­nie jakby się wyło­nił nagle z ciem­no­ści nocy, jasne włosy, błysz­czące orze­chowe oczy zmru­żone w kpią­cym uśmie­chu. Wiedźmo.

Pozwa­lała myślom wra­cać do Ram­sona Far­ralda tylko pod­czas dłu­gich nocy, gdy męczyły ją kaszel i bez­sen­ność. Został w Bre­go­nie. Chciał dorwać ludzi Ala­rica Ker­lana, doko­pać się do wszyst­kich infor­ma­cji o jego kry­mi­nal­nym impe­rium, które mogły się jesz­cze kryć za wodami Bre­gonu. Znów przy­po­mniał jej się tam­ten pora­nek, błę­kit nieba, gdy opie­rała się o burtę tego statku i spo­glą­dała na zni­ka­jące brzegi Bre­gonu, gdzie zosta­wiła tak wiele.

I zasta­na­wiała się, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek go zoba­czy.

Zamru­gała, a duchy wspo­mnień zawi­ro­wały niczym dym, nim zdo­łała je w pełni wyga­sić. Taki jest koszt wojny, pod­ję­cia walki o cesar­stwo i lud. I jeśli to ocali Cyri­lię, Ana była gotowa wybrać drogę poświę­ce­nia, choćby znów sta­nęła przed tym samym wybo­rem.

– Oczy­wi­ście liczę na to, że potem będę mogła zanur­ko­wać do two­jego cesar­skiego skarbca – dodała Daja. – Ale jestem nie­po­wi­no­watą. Jak myślisz, co w obec­nym reżi­mie czeka mnie i ludzi takich jak ja? Tak, wiem, że mogę odejść… mogę odpły­nąć do innego kró­le­stwa, ale… widzia­łam już, co się dzieje, gdy Mor­ga­nia zwy­cięża. Spójrz tylko, co się nie­mal stało w Bre­go­nie. – Odna­la­zła spoj­rze­nie Any. Jej oczy były brą­zowe niczym zie­mia, a wzrok twardy. – Jeśli świat pole­gnie, nie chcę mieć świa­do­mo­ści, że mogłam wal­czyć, mogłam coś zro­bić, ale wybra­łam bez­czyn­ność.

Jej słowa wybrzmiały groź­nie na sło­nym wie­trze, cięż­kie od zna­czeń, ostre od kon­se­kwen­cji – co może się stać ze świa­tem, jeśli Anie się nie powie­dzie.

Przy­po­mnie­nie, o co wal­czy.

Ana ski­nęła głową.

– Dzię­kuję, Daju.

Kapi­tanka przy­ło­żyła dwa palce do czoła, salu­tu­jąc jej kpiar­sko, po czym wsko­czyła na wanty i wspięła się szybko po wyblin­kach.

– Załoga! – wrza­snęła. – Uwaga!

Ana odwró­ciła się znów w stronę dziobu, mgiełka kro­pel pry­skała na jej policzki, gdy napa­wała się zim­nem swego cesar­stwa. Tęsk­niła za nim. Połu­dniowy bre­goń­ski kli­mat był cie­pły i łagodny, ale to tu pod cięż­kimi od śniegu nie­bio­sami wiel­kiego pół­noc­nego impe­rium Ana znów czuła, że wstę­puje w nią życie.

A jed­nak było coś… coś było ina­czej tej nocy. Wyczu­wała w cesar­stwie coś ostrzej­szego, nie­po­ko­ją­cego, pach­nący sosnami i śnie­giem wiatr niósł ze sobą zapach krwi i stali. Powie­trze było nie tylko mroźne, ale i groźne – czuła to w falach ata­ku­ją­cych kadłub statku i w chmu­rach pędzą­cych nad jej głową. Zupeł­nie jakby jej kra­ina już cze­kała na wojnę.

Załoga rzu­ciła się do przy­go­to­wań. Jeden z wielu powi­no­wa­tych ura­to­wa­nych z okrut­nych lochów Bre­gonu, gdzie wszy­scy cze­kali na testo­wa­nie na nich syfo­nów, dzięki powi­no­wac­twu dźwięku prze­ka­zał roz­kazy Dai resz­cie floty.

Dzioby okrę­tów cięły mrok. Czer­woną tar­czę księ­życa zasło­niły śnie­gowe chmury, a nad wodami znów poja­wiła się mgła. Załogi wyle­gły na pokłady, ludzie w mil­cze­niu patrzyli na zbli­ża­jący się brzeg. Wargi Dai się poru­szały, gdy odli­czała sekundy, w dłoni ści­skała kie­szon­kowy zega­rek z brązu.

Mary­narz sto­jący naj­bli­żej jęk­nął nagle cicho:

– Ruseł­kia.

Ana wychy­liła się za burtę. Z tej per­spek­tywy wody obmy­wa­jące kadłub zda­wały się czarne i miały lekki czer­wony połysk. Nie­mal krwawy. Pod samą powierzch­nią prze­my­kały w falach dłu­gie, nie­wy­raźne kształty. Dopiero gdy nagle zawró­ciły, bły­snęły srebrne ogony i Ana doj­rzała zarysy tuło­wia i dłu­gie włosy. Daja sta­nęła tuż obok niej.

– Znasz żeglar­skie mity o ruseł­kiach?

– Przy­no­szą pecha – odpo­wie­działa Ana. Przy­po­mniały jej się książki o wod­nych duchach, które czy­tała. Pod­czas gdy duszki lodu, sywint’sja, mogły być podłe lub zupeł­nie łagodne, ruseł­kia sta­no­wiły według wie­rzeń pozo­sta­ło­ści nik­czem­nej, ciem­nej magii po tym, jak Bóstwa opu­ściły świat.

Daja poki­wała głową.

– Od żegla­rzy, któ­rzy dotarli do naj­dal­szych zakąt­ków Morza Cichego, sły­sza­łam, że zda­rzało im się natknąć na ruseł­kia. Ni­gdy jed­nak nie widzia­łam ich tak oży­wio­nych ani tak bli­sko lądu. – Mil­czała chwilę z zatro­skaną miną. Potem pokrę­ciła głową i wybuch­nęła śmie­chem. – To tylko gada­nie. Ważne, że mamy po swo­jej stro­nie bre­goń­ską flotę. Masz jesz­cze ten tali­zman, który ci dałam?

Ana się­gnęła po wiszący na jej szyi amu­let – nie więk­szy niż opuszka małego palca wisio­rek w kształ­cie słońca. Zro­biony był z gra­natu pocho­dzą­cego z ojczy­zny Dai, Korony Kusu­tri. Dziew­czyna dała go Anie na szczę­ście, bo uznała, że krwi­sty odcień amu­letu lepiej do niej pasuje. Będzie w sam raz, jak już odzy­skasz swoje powi­no­wac­two, stwier­dziła żeglarka. Ana pogła­dziła kciu­kiem gładką powierzch­nię klej­notu.

– Za nic bym go nie zgu­biła.

– Dobra – mruk­nęła Daja. – A teraz chodź ze mną… muszę zro­bić obchód, spraw­dzić, czy wszystko gra. Do lądu został nam led­wie kwa­drans.

Ana już miała za nią ruszyć, gdy coś zwró­ciło jej uwagę. Zamru­gała i znów spoj­rzała za burtę na czarny prze­stwór oce­anu, nie­pewna, czy nie było to tylko złu­dze­nie wywo­łane poświatą Krwa­wego Księ­życa. Lecz znów to ujrzała – świa­tło prze­ci­na­jące mgłę, nie­wiel­kie, ale nara­sta­jące.

– Daju… – zaczęła, gdy nagle noc roz­świe­tliła się niczym dzień.

Pierw­szy wybuch pchnął Anę na deski pokładu, gruch­nęły jej kości, zęby zagrze­cho­tały w szczęce. Poczuła na twa­rzy cie­pły powiew. Niebo i morze zachwiały się, gdy unio­sła głowę, oczy nie potra­fiły zła­pać ostro­ści. Pło­mie­nie lizały drewno, rosły pod­sy­cane wia­trem, pochła­niały kolej­nych zało­gan­tów i szczątki wala­jące się po pokła­dzie. Wybuch wyrwał spory kawał Zwia­stuna Burzy, przez dziurę w bur­cie już wle­wała się woda.

Drugi wybuch zato­pił okręt.

2

KRÓLESTWO BREGOŃSKIE

W holu było ciemno, a skryty w mroku męż­czy­zna umie­rał.

Kapi­tan Ram­son Far­rald prze­kro­czył próg mię­dzy ciem­no­ścią a świa­tłem, jego kroki wyci­szał zaku­rzony dywan. Już stąd widział leżącą w fotelu chudą postać. Jedy­nie powolne uno­sze­nie się klatki pier­sio­wej, drże­nie głowy, błysk oku­la­rów w sła­bym świe­tle suge­ro­wały, że ten czło­wiek jesz­cze żyje.

Zresztą dwór pre­zen­to­wał się rów­nie żało­śnie. Potocz­nie zwany „Gniaz­dem” miał być jakoby sie­dzibą nie­do­bit­ków sił Ker­lana. Ram­son nie był pewien, czego ma się tu spo­dzie­wać – może jakiejś bar­dziej zapusz­czo­nej wer­sji cyri­lyj­skiej posia­dło­ści Ker­lana, ale też opły­wa­ją­cej w luk­susy? Czy raczej pro­stej drew­nia­nej szopy peł­nej najem­ni­ków i byłych człon­ków Zakonu Kon­wa­lii?

W każ­dym razie nie jed­nego umie­ra­ją­cego czło­wieka w pustym dworku peł­nym zwo­jów per­ga­minu, ksiąg i sto­sów papie­rzysk.

Ram­son uniósł dłoń w skó­rza­nej ręka­wicy, żeby dać znać żoł­nie­rzom z oddziału bre­goń­skiej mary­narki, że mają pocze­kać na zewnątrz. Potem, obna­ża­jąc mize­ry­kor­dię, wkro­czył do środka.

– A zatem w końcu cię zna­la­złem – powie­dział cicho. – Scho­la­styku Ardon­nie.

Zale­d­wie kilka tygo­dni temu Ram­son wyrwał swoje kró­le­stwo z rąk sko­rum­po­wa­nego ojca, przy­wró­cił na tron pra­wo­wi­tego króla, a rząd oddał znów Trzem Dwo­rom. Mimo to jed­nak wojna trwała. Ala­ric Ker­lan nie żył, lecz korze­nie jego kry­mi­nal­nego impe­rium – zarówno w Cyri­lii, jak i w Bre­go­nie – zdą­żyły wro­snąć głę­boko. Król Darias wyzna­czył Ram­sonowi zada­nie pole­ga­jące na namie­rze­niu wszyst­kich pozo­sta­ło­ści siatki prze­stęp­czej Ker­lana.

Dwu­ty­go­dniowe poszu­ki­wa­nia dopro­wa­dziły Ram­sona wła­śnie w to miej­sce – na pół­nocny skraj Bre­gonu, gdzie, jak wieść nio­sła, skryli się ostatni ludzie Ker­lana. Do Gniazda. Infor­ma­to­rzy króla Dariasa utrzy­my­wali, że Gniazdo i pozo­sta­ło­ści sił Ker­lana mogą sta­no­wić klucz do wie­dzy na temat zabój­czej broni, która umoż­li­wia kra­dzież powi­no­wac­twa – do syfo­nów.

Na stole przed uczo­nym pło­nęła świeca. Z bli­ska nie przy­po­mi­nał już nie­mal zupeł­nie kró­lew­skiego scho­la­styka, który współ­pra­co­wał z Ala­ri­kiem Ker­la­nem nad budową syfo­nów, a któ­rego Ram­son widział jakiś czas temu na okrę­cie Ker­lana. To tam ujrzał też na wła­sne oczy, jak tor­tu­rują jego byłego zna­jo­mego, Bog­dana, za pomocą syfonu i ukra­dzio­nych prze­zeń mocy.

Ram­son obrzu­cił wzro­kiem ostre rysy czło­wieka, któ­rego szu­kał – zapa­dłe policzki, pod­krą­żone oczy, wypa­da­jącą całymi kęp­kami, szarą jak popiół brodę. Zamiast bia­łych, wykoń­czo­nych tur­ku­sową lamówką szat sym­bo­li­zu­ją­cych jego wie­dzę i wła­dzę miał teraz na sobie koszulę i spodnie czło­wieka z ludu. Wyglą­dał jak por­tret, który pozo­sta­wiono na słońcu i szybko zblakł.

A jed­nak na jego widok Ram­so­nowi zmro­ziło krew w żyłach. Oto czło­wiek, który być może trzyma klucz do wszyst­kich nie­zbęd­nych infor­ma­cji o syfo­nach – gdzie są scho­wane, jak je znisz­czyć i, co naj­waż­niej­sze, jak cof­nąć ich dzia­ła­nie.

Scho­la­styk Ardonn zachi­cho­tał cicho, nisko.

– A więc to ty jesteś tym bękar­tem.

Te słowa jesz­cze nie­dawno wbi­łyby się w jego serce niczym nóż, otwo­rzyły ni­gdy nie­za­go­joną ranę. Teraz jed­nak Ram­son poczuł w głębi duszy tylko prze­lotny smu­tek, drże­nie wspo­mnie­nia.

Prze­chy­lił głowę.

– Tak, to ja. Ale my dwaj bar­dzo się od sie­bie róż­nimy, Ardon­nie.

Żywy szkie­let zwró­cił na niego wyłu­pia­ste oczy.

– Który to z moich naj­droż­szych współ­pra­cow­ni­ków się wyga­dał? Jeden z Cyri­lyj­czy­ków?

– Wyśpie­wali wszystko, gdy zasto­so­wa­łem jedną z moich spraw­dzo­nych metod per­swa­zji.

Ardonn znowu zachi­cho­tał.

– Nie na darmo uczy­łeś się u Ker­lana, co, Zło­to­usty?

Palce Ram­sona zaci­snęły się moc­niej na mize­ry­kor­dii.

– Na to wygląda. Król Darias wydał dekret, na mocy któ­rego mam cię ode­skor­to­wać do Błę­kit­nego Fortu na roz­prawę.

Scho­la­styk zaśmiał się chra­pli­wie.

– Na roz­prawę? – powtó­rzył. Przy­su­nął bli­żej świecę, chwy­ta­jąc za świecz­nik tak, żeby otu­lić dło­nią źró­dło cie­pła. – Nie wybie­ram się do Błę­kit­nego Fortu na roz­prawę, chłop­cze.

– Wcale nie nama­wiam. Jak widzisz, swo­ich ludzi zosta­wi­łem za drzwiami. Jeśli uda nam się zała­twić wszystko tu i teraz, nie zamie­rzam brać cię w nie­wolę. – Nie­wiele było w tych sło­wach prawdy, lecz Ram­son ni­gdy nie czuł się winny swo­ich kłamstw, jeśli tylko pozwa­lały mu one osią­gnąć wyzna­czone cele.

A tak się skła­dało, że w grun­cie rze­czy jego cele roz­mi­jały się znacz­nie z tym, co zle­cił mu król Darias, wysy­ła­jąc go tu z całym oddzia­łem mary­narki.

Ode­pchnął te myśli. Jego umysł był sku­piony, zmy­sły wyostrzone niczym sztych mize­ry­kor­dii, którą przy­su­nął teraz do szyi scho­la­styka.

– Gdzie ona jest?

Ardonn zamru­gał.

– Nie mam bla­dego poję­cia, o czym mówisz.

– Już ci wyja­śniam – odparł Ram­son, przy­ci­ska­jąc ostrze do jego gar­dła. Scho­la­styk drgnął, spiął się, pło­mień wypa­lo­nej już w poło­wie świecy zami­go­tał. – Sor­sha Far­rald, do nie­dawna porucz­nik Gwar­dii Kró­lew­skiej, sojusz­niczka Ker­lana. Moja uko­chana sio­stra przy­rod­nia, która zagar­nęła syfony i znik­nęła pod­czas bitwy o Godhal­lem. A więc? Gdzie ona jest?

Scho­la­styk pokrę­cił głową.

– Nie wiem. Ostatni raz widzia­łem ją wie­czo­rem przed bitwą. Sły­sza­łem, że zgi­nęła.

Ram­son zmru­żył oczy. Jego sio­stra może i była opę­tana sza­leń­stwem, ale była też jedną z naj­sil­niej­szych i naj­bar­dziej bez­li­to­snych wojow­ni­czek, jakie znał. W gło­wie mu się nie mie­ściło, że mia­łaby po pro­stu… umrzeć tam­tej nocy. Nie, miał prze­czu­cie – a może była to jakaś okrutna tele­pa­tia mię­dzy sio­strą a bra­tem – że Sor­sha żyje i nie oglą­da­jąc się na nic, dąży do swo­ich celów. A te miała jasno okre­ślone: znisz­cze­nie, zemsta i ode­bra­nie wła­dzy męż­czy­znom, któ­rzy ją taką stwo­rzyli.

Ardonn zare­cho­tał, ale szybko skoń­czyło się to napa­dem kaszlu.

– Wiem, dla­czego tak naprawdę tu jesteś – powie­dział cicho, a jego słowa wbi­jały się głę­boko w umysł Ram­sona. – Byłem prze­cież przy was, gdy Ker­lan mówił do cie­bie tam­tej nocy na okrę­cie. Sły­sza­łem, co zaszło pod­czas bitwy o Godhal­lem. – Jego uśmiech stał się jesz­cze ostrzej­szy. – Chcesz wie­dzieć, co się sta­nie z tą cyri­lyj­ską krwawą księż­niczką.

I nagle – choć prze­cież miał nad sobą pano­wać – Ram­son miał w gło­wie mętlik. Przed oczami znów sta­nęła mu ta twarz: śniada cera, ciemne włosy, ostro zary­so­wane kości policz­kowe i broda, a przede wszyst­kim oczy o tak prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niu, jakby mogły prze­drzeć się przez każdą jego maskę.

Kłyk­cie zbie­lały mu na ręko­je­ści szty­letu.

– Dobra. Dość tego owi­ja­nia w bawełnę. – Jego głos stał się chro­po­waty, coś w nim spięło się dziko. Nie­mal był tym ostrzem, które przy­ci­skał scho­la­sty­kowi do gar­dła. Oto jego ostat­nia nadzieja. Ostat­nia szansa, by dowie­dzieć się, co się dzieje z kimś, komu ukra­dziono powi­no­wac­two. – Chcę wie­dzieć wszystko o syfo­nach. Jak się je nisz­czy. Jak się odzy­skuje skra­dzione powi­no­wac­two. Jak się je oddaje pra­wo­wi­temu wła­ści­cie­lowi. I… co się dzieje z tymi, któ­rym moce zostały zabrane.

– Dla­czego miał­bym ci cokol­wiek powie­dzieć?

Ram­son prze­chy­lił głowę.

– Jestem czło­wie­kiem ukła­dów. Ręka rękę myje. Ale nie obie­cuję, że ludzie w Błę­kit­nym For­cie będą rów­nie ugo­dowi.

Nie była to może cał­kiem prawda, ale w sumie też nie kłam­stwo. Raczej obiet­nica, pro­po­zy­cja. Jeśli Ardonn nie miał ochoty przy­jąć oferty z Błę­kit­nego Fortu, może okaże się gotów przy­stać na pro­po­zy­cję Ram­sona.

Lep­szą pro­po­zy­cję.

Nie potra­fił się powstrzy­mać. Nie­ważne, ile zawdzię­czał kró­lowi Daria­sowi, nie­ważne, że dowo­dził wła­snym oddzia­łem – Ram­son dora­stał jako prze­chera i w głębi duszy był mistrzem prze­krę­tów. Pra­co­wał sam, zwy­kle na prze­kór wła­dzy. Jego ludzie reago­wali aler­gicz­nie nawet na wzmiankę o zdra­dzie czy braku lojal­no­ści, lecz Ram­son był zda­nia, że słowa to tylko słowa – jakie miały zna­cze­nie, jeśli uda mu się wydo­być zezna­nia lub coś utar­go­wać?

Ardonn uka­zał w uśmie­chu bez­zębne dzią­sła.

– Skąd prze­ko­na­nie, że zostało mi cokol­wiek, o co warto by się tar­go­wać?

Po raz pierw­szy Ram­son zwąt­pił.

– Naprawdę przy­pusz­czasz, że Ker­lan mógłby odejść, nie upew­niw­szy się, że nie prze­żyje nikt, kto mógłby zdra­dzić jego tajem­nice? – cią­gnął scho­la­styk. Uniósł dłoń. W sła­bym świe­tle widać było tylko skórę i kości. – Sły­sza­łeś może o rycy­nie?

Ram­son opu­ścił mize­ry­kor­dię.

– Otruł cię – stwier­dził.

Oczy­wi­ście. Ker­lan zawsze miał jakiś okrutny plan na zatar­cie śla­dów. Nim uciekł z Cyri­lii, wymor­do­wał wszyst­kich swo­ich pod­wład­nych w Nowo­myń­sku. Zresztą poma­gała mu w tym żona, a raczej wdowa po Bog­da­nie, powi­no­wata tru­ci­zny imie­niem Olu­sza. To wła­śnie ona – w despe­rac­kiej pró­bie odna­le­zie­nia porwa­nego męża – ostrze­gła Ram­sona o kno­wa­niach Ker­lana.

Nie­mal sły­szał jej ochry­pły śmiech. Wysze­dłeś z wprawy, Zło­to­usty.

– Rycyna – powtó­rzył scho­la­styk – to tru­ci­zna wyjąt­kowa i cie­kawa. Wystę­puje jedy­nie w bar­dzo rzad­kim cyri­lyj­skim kwie­cie. Anti­do­tum zaś kryje się w korze­niach tej samej rośliny. Ker­lan kar­mił nas tą tru­ci­zną każ­dego dnia, gdy byli­śmy w jego służ­bie. Poda­wał nam duże dawki anti­do­tum, w ten spo­sób mogli­śmy funk­cjo­no­wać, póki żył. A teraz, gdy nie żyje, i my podzie­limy jego los. – Ardonn pochy­lił głowę w stronę Ram­sona, skóra nacią­gnęła się na jego chu­dych policz­kach, gdy się uśmiech­nął. – Typowe dla naszego pana, czyż nie?

Ram­son chwy­cił scho­la­styka za koszulę. Męż­czy­zna zro­bił ostry wdech, ale nie odwró­cił wzroku. Świeca w jego ręku drgnęła, wosk pry­snął na dło­nie Ram­sona, roz­lał się palą­cym bólem.

– W tej chwili powiesz mi wszystko, co muszę wie­dzieć, albo poża­łu­jesz, że tru­ci­zna nie zabiła cię wcze­śniej.

Ardonn znowu zare­cho­tał, lecz umilkł natych­miast, gdy Ram­son potrzą­snął nim tak mocno, że mało nie poła­mał mu kości.

– Jak się nisz­czy syfony? Jak można oddać prze­trzy­my­wane w nich powi­no­wac­twa pier­wot­nym wła­ści­cie­lom? – Urwał i zmu­sił się do ostat­niego pyta­nia: – Co się dzieje z tymi, któ­rym ode­brano powi­no­wac­two?

Ramiona scho­la­styka drżały i do Ram­sona dotarło, że męż­czy­zna chi­cho­cze.

– Zostały mi dwa tygo­dnie życia, jeśli będę miał szczę­ście, ale nie zamie­rzam zda­wać się na powolną, bole­sną śmierć z powodu rycyny. – Zama­chał świecą, wosk spły­nął na dywan. – Rozej­rzyj się, Zło­to­usty. Widzisz ten kurz? Nie zain­try­go­wał cię zapach?

Ram­son zamarł. Wła­śnie to poczuł – w woni drewna i stę­chli­zny czuć było jakąś meta­lową nutkę. Dopiero teraz roz­po­znał co to. Za późno. Bre­goń­czycy sto­so­wali ten wysoce łatwo­palny proch. Mię­dzy innymi wła­śnie dzięki niemu mieli naj­lep­szą mary­narkę na świe­cie.

Jedna iskra i cały dwo­rek sta­nie w pło­mie­niach.

– Tak, tak – zachi­cho­tał Ardonn. – Czer­wony pył.

Po czym z mania­kal­nym śmie­chem pozwo­lił świecy opaść na pod­łogę.

Czas zwol­nił. Świeca leciała poza zasię­giem ramie­nia Ram­sona, pło­mień zami­go­tał, gorący wosk pry­snął gład­kim łukiem.

Ram­son odwró­cił się i rzu­cił do scho­la­styka.

Dopadł go w ostat­niej chwili. Usły­szał, jak świeca cicho ude­rza o pod­łogę, pło­mień zaskwier­czał w kon­tak­cie z pro­chem na dywa­nie.

Ram­son przy­ci­snął męż­czy­znę do ściany, wygiął plecy.

W jed­nej chwili zapusz­czony dwo­rek zmie­nił się w ośle­pia­jącą, huczącą ścianę bia­łych, czer­wo­nych i poma­rań­czo­wych pło­mieni. Wybuch był tak silny, że Ram­son ujrzał czarne plamy przed oczami. Z oddali usły­szał krzyki, szcze­ka­nie psa. Dym, kwa­śny, gorzki, duszący, chwy­tał go za gar­dło, pokrył język żół­cią.

Ram­son moco­wał się z napie­ra­jącą ciem­no­ścią. Ode­pchnął się od ściany, zaci­snął zęby, gdy ciało na jego ple­cach jakby pękło.

Wci­śnięty mię­dzy niego a mur Ardonn nie miał żad­nej broni, tylko prze­krzy­wione od wybu­chu oku­lary na krwa­wią­cym nosie. Zdez­o­rien­to­wa­nie na jego twa­rzy prze­szło w prze­ra­że­nie, gdy Ram­son, igno­ru­jąc ból ramion, chwy­cił go za koszulę i przy­cią­gnął tak bli­sko, że czuł jego cuch­nący oddech na swo­ich policz­kach.

– Zapo­mi­nasz – wyce­dził przez zęby – że i ja nie mam nic do stra­ce­nia. I nie cofnę się przed niczym, by zdo­być to, czego chcę.

Uniósł rękę, rękaw jego nowego mary­nar­skiego dubletu spło­nął wraz ze skórą, uka­zu­jąc czer­woną, lśniącą masę. Za nim pło­mie­nie lizały już ściany, sunęły po pod­ło­dze. Część sufitu się zawa­liła. Sły­chać było nawo­ły­wa­nia jego ludzi, któ­rzy pró­bo­wali dostać się do środka. To tylko kwe­stia czasu.

Na twa­rzy Ardonna nie został nawet ślad po pew­nym sie­bie uśmieszku.

– Skoro jestem gotów zro­bić coś takiego sobie – wychar­czał Ram­son, uno­sząc spa­lone ramię tak, żeby scho­la­styk dobrze je widział – to jak myślisz, co mogę zro­bić tobie?

Łomo­ta­nie za nimi, trzask pęka­ją­cego drewna i wykrzy­ki­wane pospiesz­nie roz­kazy.

– Nawet jeśli mnie ura­tu­jesz – wyszep­tał scho­la­styk, a w jego zapad­nię­tych oczach migo­tały pło­mie­nie – tru­ci­zna i tak mnie zabije. Nie możesz już nic zro­bić.

Dym był teraz wszę­dzie, świat zaczy­nał strzę­pić się na brze­gach. Lecz Ram­son na­dal zasła­niał scho­la­styka swoim cia­łem, choć czuł, że plecy ogar­nia mu roz­ża­rzony ból.

Roz­legł się huk i usły­szeli krzyki ludzi, któ­rzy wresz­cie prze­bili się do środka. Zasy­czały pło­mie­nie zale­wane wodą. To zabrał się do roboty któ­ryś z ich mage­nów wody.

– Tutaj! – wrza­snął ktoś.

Ram­son roz­po­znał ten głos. To jego prawa ręka, pierw­szy ofi­cer Nar­ron.

Odtrą­cił ręce swo­ich ludzi, gdy rzu­cili się w jego stronę.

– Weź­cie scho­la­styka – roz­ka­zał, jego głos brzmiał niczym papier ścierny na kamie­niu. – Jeśli spad­nie mu choć włos z głowy, wła­sno­ręcz­nie obe­drę wino­wajcę ze skóry.

Wyszli na jasne świa­tło. Słońce wisiało w poło­wie swo­jej codzien­nej drogi po nie­bie, jego pro­mie­nie migo­tały na powierzchni kobal­to­wego oce­anu niczym na potrza­ska­nym szkle.

Ram­son zaczerp­nął tchu, poczuł świeże, słone powie­trze. Już pędziła ku niemu uzdro­wi­cielka przy­pi­sana do jego oddziału, ale uniósł dłoń, krzy­wiąc się z powodu palą­cych popa­rzeń. Pokuś­ty­kał do Ardonna i przy­klęk­nął przy nim na pia­sku.

Pochy­la­jąc się nad nim, szep­nął mu do ucha:

– Moja pro­po­zy­cja jest taka: twoje życie za infor­ma­cję, któ­rej chcę.

Twarz Ardonna cała była w sadzy, policzki spo­cone i zapad­nięte. Ale gdy spoj­rzał na Ram­sona, wzrok miał prze­bie­gły.

– Za infor­ma­cję, któ­rej ty chcesz, czy za tę, któ­rej chce Błę­kitny Fort? – wychar­czał.

Szum fal zagłu­szał jego słowa, tak że sły­szał je tylko pochy­lony nad nim Ram­son. Coś ści­snęło go w piersi, jakby scho­la­styk roz­ciął mu ciało i przej­rzał naj­ciem­niej­sze zaka­marki jego biją­cego dziko serca.

Cele Błę­kit­nego Fortu były jego celami, nawet jeśli ich moty­wa­cje się róż­niły. Razem z zespo­łem scho­la­sty­ków króla Dariasa wyszar­pią z Ardonna wszystko, co ten wie na temat syfo­nów.

Ram­son wypro­sto­wał się, kącik jego ust się uniósł.

– Już nie­długo wyśpie­wasz wszystko w Błę­kit­nym For­cie – stwier­dził.

Śmiech scho­la­styka był cichy, a słowa led­wie sły­szalne.

– Tru­ci­zna i tak zabije mnie w nieco ponad dwa tygo­dnie – powie­dział. – Skąd myśl, że w ogóle jesz­cze będzie mi się chciało śpie­wać?

– Pra­co­wa­łeś dla mojego ojca – odparł bez­na­mięt­nym tonem Ram­son. – Znasz jego metody prze­słu­chań. Wierz mi, że pod pew­nymi wzglę­dami jestem jego nie­odrod­nym synem.

W oku starca Ram­son ujrzał błysk zro­zu­mie­nia. Ardonn wes­tchnął cicho, jego oddech zaświ­stał.

– Mógł­bym ci coś powie­dzieć, chłop­cze – przy­znał – ale to ci się nie spodoba. Wła­ści­wie nie spodo­ba­łoby ci się wiele z tego, co miał­bym ci do powie­dze­nia.

– Wyra­żaj się jaśniej. Nie zno­szę takich nie­do­mó­wień.

– Wydaje ci się, że znisz­cze­nie syfo­nów zakoń­czy sprawę? Lepiej się nad tym dobrze zasta­nów. – Wzrok mu spo­chmur­niał. Patrząc mu w oczy, Ram­son zasta­na­wiał się, jakie tajem­nice kryje ten czło­wiek. – To, co teraz widzisz… syfony, cier­pie­nie, które wywo­łują u powi­no­wa­tych i niepowi­no­wa­tych… To się zaczęło dawno temu, kiedy posta­no­wi­li­śmy uży­wać prze­ciwko nim czar­nego kamie­nia. Widzisz, tu w ogóle nie cho­dzi o nową cesa­rzową Cyri­lii czy nawet o Ala­rica Ker­lana. – Głos scho­la­styka pobrzmie­wał głu­cho. – To magek, coś o wiele więk­szego niż ty, ja czy jacyś cesa­rze i cesa­rzowe. To próba dla ludz­ko­ści. Test naszej natury. To spraw­dzian, jak daleko jeste­śmy gotowi się posu­nąć w walce o wła­dzę. Jakie są gra­nice naszego okru­cień­stwa, jak głę­boki jest nasz ego­izm. Wie­rzę w bogów tak samo żar­li­wie jak w naukę, Ram­so­nie Zło­to­usty, i jestem prze­ko­nany, że pozo­sta­ło­ści magek zna­la­zły się w naszym świe­cie po to, by spraw­dzić, jakich wybo­rów doko­nu­jemy. Czy potra­fimy współ­dzia­łać w har­mo­nii… czy też w walce o wła­dzę rzu­cimy się sobie do gar­deł.

Facet zupeł­nie osza­lał. Ram­son odwró­cił się i dał znak uzdro­wi­cielce.

– Iver­sho – rzu­cił krótko. – Zaj­mij się więź­niem z naj­wyż­szą tro­ską.

– Ale kapi­ta­nie… – zaopo­no­wała kobieta, nie mogąc ode­rwać wzroku od popa­rzeń na jego ple­cach, czer­wo­nych od krwi skraw­ków dubletu odcho­dzą­cych wraz ze skórą.

– To roz­kaz – wark­nął.

Uzdro­wi­cielka zasa­lu­to­wała i już bez słowa pod­bie­gła do leżą­cego na pia­sku Ardonna.

Ram­son odwró­cił się do reszty oddziału. Ta decy­zja nie przy­szła mu łatwo, ale teraz, gdy już był jej pewien, czuł jej cię­żar na piersi. Znaj­do­wali się w naj­bar­dziej wysu­nię­tym na pół­noc punk­cie Bre­gonu; Błę­kitny Fort był odda­lony o pół dnia drogi łodzią.

Pół dnia to bar­dzo długo, gdy bra­kuje czasu.

Ram­son spoj­rzał na ocean, tam, gdzie niebo spo­ty­kało się z morzem. Potem na oddział, który powie­rzył jego dowódz­twu król Darias Ren­na­ron. Miał prze­możną ochotę rzu­cić to wszystko i w tej chwili poże­glo­wać do Cyri­lii.

Ostatni raz widział Anę nieco ponad dwa tygo­dnie temu, kiedy wypły­wała do swo­jego pół­noc­nego cesar­stwa. Znów ujrzał w wyobraźni jej zmi­zer­niałą twarz, ciemne cie­nie pod oczami i lekko zapad­nięte policzki.

Inten­cją króla Dariasa i Trzech Dwo­rów było dowie­dzieć się jak naj­wię­cej o syfo­nach, aby zro­zu­mieć, jak Mor­ga­nia może ich użyć, by zyskać nie­zwy­cię­żoną moc i znisz­czyć rów­no­wagę świata.

I jak zwy­kle inten­cje Ram­sona były o wiele mniej szla­chetne. Wręcz ego­istyczne. Jak zawsze.

Chciał wie­dzieć, co się dzieje z powi­no­wa­tymi, któ­rym za pomocą syfo­nów wydarto moce.

Chciał wie­dzieć, co się sta­nie z Aną.

Przy­mknął na chwilę oczy, wsłu­chu­jąc się w huk fal. Król w bada­nia nad syfo­nami zaan­ga­żo­wał mnó­stwo środ­ków Błę­kit­nego Fortu i swo­ich naj­lep­szych scho­la­sty­ków. Odej­ście w tej chwili ozna­cza­łoby porzu­ce­nie tego wszyst­kiego; odej­ście w tej chwili byłoby rów­no­znaczne ze znisz­cze­niem wszyst­kiego, co Ram­son zaczął budo­wać dla sie­bie tu, w Bre­go­nie – z utratą zaufa­nia, któ­rym obda­rzył go król.

Bryza owiała jego twarz sło­nym zapa­chem morza, przy­nio­sła echo prze­szło­ści – słowa sta­rego przy­ja­ciela, który radził mu kie­dyś, by żył tylko dla sie­bie.

Twoim kom­pa­sem jest serce.

Ram­son nie był pewien, czy w pełni rozu­mie, co to ozna­cza. Jego serce wska­zy­wało zupeł­nie inny kie­ru­nek niż umysł – niż jaka­kol­wiek logika.

– Nar­ro­nie – powie­dział, a młody ofi­cer wystą­pił naprzód i zasa­lu­to­wał. – Prze­szu­kać resztę dworu. Wszyst­kie księgi, papiery i per­ga­miny, które prze­trwały pożar, zała­do­wać na nasz sta­tek.

– Tak jest!

– Za godzinę wypły­wamy do Błę­kit­nego Fortu.

Dopiero kiedy jego ludzie odwró­cili się i ruszyli w stronę wypa­lo­nych, dymią­cych ruin Gniazda, Ram­son ode­tchnął cicho. Ból pul­su­jący w jego ple­cach i ramio­nach zastygł nagle i Ram­son z tru­dem pokuś­ty­kał do pochy­lo­nej nad Ardon­nem uzdro­wi­cielki.

Scho­la­styk wpa­try­wał się w Ram­sona, jego wargi roz­chy­lały się i zamy­kały. Z bli­ska Ram­son posły­szał kilka słów:

– … wie­dzieć… o krwa­wej księż­niczce.

Świat zawi­ro­wał. Ram­son przy­klęk­nął na pia­sku i igno­ru­jąc pro­te­sty Iver­shy, chwy­cił Ardonna za koszulę.

– Co takiego? – wychar­czał. – Co o niej wiesz?

Twarz scho­la­styka była szara jak popiół, czoło zro­szone potem. Zamru­gał, już osu­wał się w wywo­łaną lekami śpiączkę. Ale Ram­son jesz­cze pochwy­cił ostat­nie słowa niczym wes­tchnie­nie wia­tru piesz­czą­cego fale.

– Oba­wiam się, że… dla two­jej krwa­wej księż­niczki… nie będzie już szczę­śli­wego zakoń­cze­nia.

3

SZLAK ŻADOWY

Mgła była gęsta, lecz o takiej wła­śnie nocy od lat marzyła Linn.

Sie­działa na pokła­dzie, wsłu­chu­jąc się w ciszę, a okręt ciął ciemne fale. Każde ude­rze­nie wody o kadłub, każdy podmuch wia­tru w żagle były dla niej niczym małe magiczne znaki.

Pły­nęła do domu.

Opu­ściła ojczy­znę osiem lat temu, sama, prze­ra­żona, a jed­nak zde­ter­mi­no­wana, by odna­leźć porwa­nego przez cyri­lyj­skich han­dla­rzy brata. Prze­trwała kosz­mary, któ­rych wielu nie doświad­czy nawet przez całe życie, prze­żyła bru­tal­ność wadli­wego sys­temu.

Teraz wra­cała do Cesar­stwa Kemejr­skiego jako amba­sa­dorka Cyri­lii, by w imie­niu Czer­wo­nej Tygry­sicy, Ana­sta­zji Michaj­łow­nej, zdo­być sojusz­ni­ków na Wyspach Aze­atyc­kich. By przy­go­to­wać się na wojnę z sys­te­mem, który ją tor­tu­ro­wał.

Bo choć była to wojna Any, Linn wal­czyła w niej całym ser­cem.

Król Darias wyzna­czył jej oso­bi­ście naj­zna­mie­nit­szą załogę z Błę­kit­nego Fortu i prze­ka­zał w jej ręce spe­cjal­nie dla niej prze­ro­biony bryg. Gra­na­towe bre­goń­skie żagle z sym­bo­lami rumaka, orła i ryb zastą­piono sza­rymi płót­nami w odcie­niach chmur. Na nich wid­niały teraz dum­nie bre­goń­ski smok mor­ski i ryczący czer­wony tygrys. Był to sym­bol odmienny od tra­dy­cyj­nego herbu Cesar­stwa Cyri­lyj­skiego – z któ­rym Cesar­stwo Kemejr­skie ofi­cjal­nie pozo­sta­wało w sta­nie wojny – lecz uczci­wie repre­zen­to­wał cel Linn: dopro­wa­dzić do pokoju mię­dzy Cyri­lią a jej ojczy­zną, prze­ko­nać rząd kemejr­ski do udzie­le­nia wspar­cia Czer­wo­nej Tygry­sicy w jej walce z aktu­alną monar­chi­nią.

Przy tej pogo­dzie z oddali okręt był zale­d­wie smugą cie­nia. Duchem, wła­śnie tak, jak tego chciała.

Naj­wspa­nial­szym pre­zen­tem od króla był jed­nak prze­świ­tu­jący mate­riał, który miała zarzu­cony na ramiona. Opły­wał jej ciało, otu­lał deli­kat­nie nad­garstki.

Nie roz­sta­wała się ze swoim chi, co po kemejr­sku zna­czyło „skrzy­dło”. Spała w nim w nocy, a w ciągu dnia na morzu wyska­ki­wała na nim z bocia­niego gniazda i szy­bo­wała nad chmu­rami, by po chwili zanur­ko­wać tuż ponad fale roz­śpie­wane pie­śniami ducho­ry­bów. Ręka, którą Ala­ric Ker­lan roz­trza­skał pod­czas bitwy o Godhal­lem, goiła się dobrze; z każ­dym dniem Linn mogła ruszać nią z nieco więk­szą swo­bodą, odzy­ski­wała coraz więk­szą rów­no­wagę. Dzięki opa­trun­kowi mogła latać coraz dłu­żej, znów wyra­bia­jąc sobie mię­śnie, które zanik­nęły po kon­tu­zji.

Minęły ponad dwa tygo­dnie, odkąd wyru­szyła w kie­runku Kemejry. Byli już cał­kiem bli­sko. Linn przy­mknęła oczy w zim­nym oce­anicz­nym powie­trzu, poczuła, jak owiewa ją wie­czorna bryza. Wyczu­wała sub­telne zmiany prą­dów, rześki, zimowy chłód jakże inny od powie­trza w Cyri­lii i Bre­go­nie. Głę­boko w jej sercu budziły się wspo­mnie­nia. Przed chwilą patrzyła w mil­cze­niu, jak słońce zacho­dzi za szew mię­dzy nie­bem a morzem, lśniąc tym samym głę­bo­kim oran­żem, jaki znała z man­da­ry­nek, które w dzie­ciń­stwie wybu­chały na jej języku sło­dy­czą i cudow­nym sma­kiem. Coś chwy­ciło ją za gar­dło i nawet gdyby chciała coś powie­dzieć, nie potra­fi­łaby zna­leźć słów, by opi­sać to uczu­cie.

Uczu­cie, gdy wraca się do domu.

Mgła sunęła po falach, cicha, szara, roz­cią­ga­jąca się bez końca we wszyst­kich kie­run­kach, aż wresz­cie pochła­niała ją noc.

Linn zmarsz­czyła brwi i oparła się o burtę. W ciągu godziny pogoda się popsuła, widocz­ność spa­dła. Z tru­dem widziała drugi koniec wła­snego okrętu. W tej mgle było coś dziw­nego. Zda­wała się zbyt gęsta, zbyt ciężka.

– Tak myśla­łem, że cię tu znajdę.

Odwró­ciła się. Widziała tylko syl­wetkę wyła­nia­jącą się z mgły – zarys moc­nych ramion i sil­nych mię­śni.

Kaïs sta­nął tuż przy niej, mimo potęż­nej postury jego kroki były lek­kie jak u kota. Cyri­lyj­ski, a potem bre­goń­ski mun­dur zamie­nił na pro­stą czarną tunikę i ciemny płaszcz, który powie­wał lekko przy każ­dym ruchu. Było mu w nim do twa­rzy.

– Jeste­śmy bli­sko – odparła. – Kapi­tan powie­dział, że zej­dziemy na ląd o pół­nocy.

Na chwilę zapa­dła mię­dzy nimi cisza, ich odde­chy mie­szały się spo­koj­nie w zim­nym mor­skim powie­trzu.

– Czu­jesz nostal­gię?

W jego spo­koj­nym basie zadźwię­czała tęsk­nota. Tak jak i ją jego rów­nież porwano, ode­brano matce, od mło­dego wieku wię­ziono w Cyri­lii. Kaïsa zwer­bo­wano do Patroli Cesar­skich, ponie­waż miał rzadki dar wyczu­wa­nia i kon­tro­lo­wa­nia powi­no­wactw. Takich jak on nazy­wano yaege­rami, czyli w sta­ro­cy­ri­lyj­skim „myśli­wymi”, i wyko­rzy­sty­wano do spra­wo­wa­nia kon­troli nad zwy­kłymi powi­no­wa­tymi.

Ker­lan uwię­ził też jego matkę, żeby móc go szan­ta­żo­wać pod­czas bitwy o Godhal­lem. Mimo to Kaïs w ostat­niej chwili zna­lazł w sercu odwagę, by pomóc Anie i Linn, dzięki czemu wygrały – ze świa­do­mo­ścią, że być może stra­cił ostat­nią szansę, by kie­dyś znów zoba­czyć matkę.

Jeśli teraz wrócę, Mor­ga­nia domy­śli się, co zro­bi­łem, że ją zdra­dzi­łem, powie­dział Linn. Jedyny spo­sób na to, by chro­nić matkę, to pozo­sta­wić ich w prze­ko­na­niu, że zgi­ną­łem.

Muszę stać się duchem.

Gdy tak stał teraz przed nią, to poja­wia­jąc się, to zni­ka­jąc w prze­pły­wa­ją­cych mię­dzy nimi pasmach mgły, zda­wało się, że już nim jest. W jego oczach lśniło sre­bro księ­życa, a Linn widziała w nich niebo i morze odbite jak w lustrze, choć ni­gdy się nie­spo­ty­ka­jące.

Przez te dwa tygo­dnie wciąż ana­li­zo­wała ich plan. Tęsk­nota za matką, za rodzinną wio­ską była nie­mal fizyczna, lecz jej dom leżał w prze­ciw­nej czę­ści kraju wzglę­dem celu ich podróży, Bei’kinu. To tam w pałacu na naj­wyż­szej ufor­ty­fi­ko­wa­nej górze rezy­do­wał cesarz. To tam w samym cen­trum mia­sta znaj­do­wała się uko­chana Świą­ty­nia Nie­bios, a w niej naj­wyżsi mistrzo­wie w całej Kemej­rze.

Cesarz był głową Kemejry, lecz to mistrzo­wie świą­tyni sta­no­wili jej serce – to oni zawsze słu­żyli mu radą i wpro­wa­dzali regu­la­cje przez sieć mistrzów roz­cią­gniętą na wszyst­kie pro­win­cje i regiony kraju niczym żyły.

To ich wspar­cie musiała sobie zapew­nić Linn. To oni mogli uru­cho­mić siły Kemejry, zabój­czych i świet­nie wyszko­lo­nych wło­da­rzy – tak po kemejr­sku mówiło się na powi­no­wa­tych.

Bez względu na wszystko wie­działa, co powie­działby jej mistrz wia­tru.

– Naj­pierw obo­wiązki – szep­nęła. – Musimy kie­ro­wać się na pół­noc, w stronę sto­licy, by pozy­skać pomoc cesa­rza i mistrzów świą­tyni. Dopiero wtedy…

Długo się już zasta­na­wiała nad tym pozor­nie nie­wy­ko­nal­nym zada­niem. Cesar­stwo Kemejr­skie znaj­do­wało się w sta­nie wojny z Cyri­lią, jesz­cze zanim Linn się uro­dziła. Punk­tem zapal­nym był spo­sób trak­to­wa­nia powi­no­wa­tych w Cesar­stwie Cyri­lyj­skim, ale rów­nież prze­myt i han­del wło­da­rzami, do któ­rego Cyri­lia się nie przy­zna­wała, a zara­zem nie robiła nic, by ukró­cić ten pro­ce­der.

Czy rząd kemejr­ski zary­zy­kuje i sta­nie po stro­nie innej cesa­rzo­wej? Takiej, która obieca oba­lić obecny reżim i odpo­wie­dzial­nie zarzą­dzać cesar­stwem? Czy też będą woleli patrzeć z zało­żo­nymi rękami, jak ich odwieczny wróg, inne wiel­kie cesar­stwo – ginie w pło­mie­niach?

Myśli Linn prze­rwało poru­sze­nie wia­tru, na które zawsze była wyczu­lona.

Rozej­rzała się bacz­nie. Wody wokół były puste, w srebr­nej mgle cza­iła się ciem­ność. Skąd brało się to nie­po­ko­jące prze­czu­cie, że coś tam na nich czyha?

I wtedy z bocia­niego gniazda usły­szeli okrzyk:

– Flara!

Krzą­ta­nina na pokła­dzie ustała, wszy­scy wytę­żali wzrok, wpa­try­wali się w hory­zont. Linn zmru­żyła oczy i w końcu, gdzieś w opa­rach mgły, wśród cieni nocy, doj­rzała sła­biut­kie świa­tełko. Miało cie­pły odcień, jakby poma­rań­czowy albo…

Poczuła, jak napina się każdy nerw jej ciała. Nie­moż­liwe. Przy niej syl­wetka Kaïsa spięła się w goto­wo­ści.

– Kolor? – krzyk­nęła do żegla­rza w bocia­nim gnieź­dzie.

– Czer­wony!

W jej gło­wie roz­dzwo­niły się dzwony alar­mowe. Czer­wony – znak nie­bez­pie­czeń­stwa. Linn wie­działa dość, by nie mieć wąt­pli­wo­ści, że czer­wona flara to wzy­wa­nie pomocy ze strony obcych stat­ków. Sygnał despe­racki.

Co mogło pchnąć tam­tych do jego wysła­nia?

– Pod jaką ban­derą płyną? – zawo­łała.

– Nie widzę!

Oczy­wi­ście. Mgła.

Linn zebrała powi­no­wac­two, okrę­ciła je wokół sto­ją­cego w opa­rach mgły powie­trza. Pchnęła i powiew wia­tru roz­pro­szył mgłę. Przez chwilę widzieli zarys statku oświe­tlo­nego kar­ma­zy­nową łuną. Zaraz potem flara przy­ga­sła, mgła wró­ciła na swoje miej­sce, a ciem­ność znowu pochło­nęła wszystko, co przed­tem skry­wała.

Linn jed­nak widziała już wszystko, czego potrze­bo­wała. Te żagle niczym skrzy­dła smoka. Na świe­cie ist­niało tylko jedno kró­le­stwo, które pły­wało pod takimi żaglami.

– To Kemej­ra­nie! – krzyk­nął czło­wiek w bocia­nim gnieź­dzie. – To kemejr­ski okręt, amba­sa­dorko!

Nie­po­kój chwy­cił ją za serce. Dla­czego okręt z jej ojczy­zny wyszedł w środku nocy w morze i wysłał czer­woną flarę?

Na ramio­nach poczuła silne, cie­płe dło­nie. Zamru­gała i ujrzała Kaïsa, jego spo­kojny wzrok.

– Linn…

Usły­szeli kroki, ktoś się zbli­żał. Kaïs odsu­nął się, zgrab­nie sta­jąc u jej boku tak, żeby móc przy­wi­tać nad­cho­dzą­cego.

– Amba­sa­dorko. – Z mgły wyło­niła się smu­kła, pro­sta syl­wetka kapi­tana. Ręko­jeść jego mie­cza pobły­ski­wała w świe­tle nie­sio­nej przez niego latarni. – Przy­ję­li­śmy sygnał nie­bez­pie­czeń­stwa. Twoje roz­kazy?

Świa­tło otu­liło ich krę­giem jasno­ści we mgle.

– Pły­niemy w stronę flary – odparła Linn.

Kapi­tan się zawa­hał.

– Z całym sza­cun­kiem, amba­sa­dorko. Odra­dzał­bym. Jest bar­dzo mała widocz­ność i nie mamy dość zapa­sów, by prze­pro­wa­dzić misję ratun­kową. Poza tym naszym celem jest dostar­cze­nie cię do Kemejry.

Linn się zadu­mała. Nie chciała nara­żać załogi na nie­bez­pie­czeń­stwo. Ale…

– Kapi­ta­nie, jeste­śmy jedy­nym okrę­tem w zasięgu wzroku. Jeśli tam­ten sta­tek ma kło­poty, jak mogli­by­śmy nie pomóc?

– Roz­sąd­nie byłoby się też dowie­dzieć, dla­czego Kemej­ra­nie w ogóle wysłali taki sygnał, skoro zaraz mamy wcho­dzić do portu – dodał Kaïs, a Linn zalała fala wdzięcz­no­ści, gdy usły­szała jego spo­kojny, pewny głos.

Kapi­tan ski­nął głową.

– Dobrze. Wyślę gołę­bia mor­skiego do Bre­gonu, żeby poin­for­mo­wać ich o tym kroku.

– Dzię­kuję.

Linn patrzyła, jak męż­czy­zna znika we mgle. Usły­szała jego stłu­mione przez nią roz­kazy, po czym załoga rzu­ciła się do akcji ratun­ko­wej.

W mrok pomknął ciemny kształt, Linn usły­szała trze­pot skrzy­deł. Jeden z gołębi pofru­nął z rapor­tem do Bre­gonu.

Okręt pły­nął dalej. Woda chlu­stała o burty. Mgła dyszała ciężko.

Nagle Kaïs się spiął.

– Coś wyczu­wam.

Linn roz­chy­liła usta, by odpo­wie­dzieć, lecz w tej samej chwili mgła roz­pro­szyła się i ode­brało jej mowę.

W czy­stym powie­trzu Linn ujrzała cmen­ta­rzy­sko.

Ocean przed nimi usiany był wra­kami okrę­tów, znisz­czone kadłuby wysta­wały z wody niczym klatki, podarte żagle dry­fo­wały na czar­nych falach niczym włosy. Linn czuła się, jakby spo­glą­dali wła­śnie na nie­koń­czące się rzędy nagrob­ków.

Na okrę­cie zapa­dła rap­towna cisza, do załogi docie­rało, co widzą. Tylko z oddali docho­dził ich dziwny, gwiż­dżący dźwięk, który prze­ci­nał powie­trze, nara­stał.

Znów roz­legł się krzyk z bocia­niego gniazda. Krzyk, który zmro­ził Linn krew w żyłach.

– OKRĘT CYRI­LYJ­SKI! KRYĆ SIĘ!

Zdą­żyła tylko odwró­cić się do Kaïsa, nim nad wodą przed dzio­bem roz­bły­sło jasne świa­tło.

* * *

Okręt wybuchł. Ocean był dużo zim­niej­szy i ciem­niej­szy niż we wspo­mnie­niach Linn. Ude­rze­nie pozba­wiło ją tchu w pier­siach, pchnęło w otchłań ciemną jak noc.

Tu na dole nie było gwiazd.

Czas jakby zwol­nił. Linn wiła się i w głę­bi­nach ujrzała jakieś ślady bły­sków: noc roz­świe­tlona w iskrach ognia, odłamki drewna, jęk całego toną­cego okrętu. Niebo, pło­mie­nie i morze roz­ma­zały się jej przed oczami, gdy leciała przez mrok. Jej ciało huk­nęło o wodę.

W lewej nodze poczuła ostry, wszech­ogar­nia­jący ból. Płuca się ści­snęły. Musi pły­nąć, oddy­chać.

Pra­co­wała nogami, ale z jedną ręką wciąż słab­szą po kon­tu­zji nie potra­fiła zła­pać rów­no­wagi i krę­ciła się bez­rad­nie to w jedną, to w drugą stronę, nie mogąc opa­no­wać sytu­acji.

Zdrową ręką usi­ło­wała wyko­ny­wać mocne ruchy, któ­rych uczyła się u mistrzów wody. Płyń z prą­dem, powta­rzali jej w dzie­ciń­stwie.

To jed­nak było otwarte morze, a fale mio­tały nią na wszyst­kie strony niczym liściem na wie­trze. Nie wie­działa nawet, gdzie dół, gdzie góra, nie było żad­nego świa­tła, które mogłoby ją nakie­ro­wać.

Wezwała swoje powi­no­wac­two, szu­kała wia­tru. Lecz głę­boko pod wodą była od niego odcięta. Dusiła się.

Nie, pomy­ślała, na­dal szu­ka­jąc wia­tru. Nie po to znio­sła to wszystko, nie po to tyle prze­żyła, żeby uto­nąć teraz u brzegu ojczy­zny, na progu wojny, w któ­rej musi wal­czyć.

Świat zasnu­wała mgła, połą­cze­nie z powi­no­wac­twem wymy­kało się z jej umy­słu. Wokół piersi czuła ucisk, jakby coś się na niej zaci­skało. Zdra­dliwa lek­kość. Świat się roz­ja­śnił – potem zapło­nął brzydką poma­rań­czą i palącą czer­wie­nią.

Po czym wró­cił do niej wirem kolo­rów, hała­sem huczą­cych fal i wyją­cych w ago­nii ran­nych.

– Oddy­chaj – roz­ka­zał niski głos w jej uchu i Linn zaczęła wymio­to­wać wodą, a potem łap­czy­wie chwy­tać oddech, spi­jać zimne powie­trze pełne kwa­śnego dymu.

Znała ten głos. Drżąc, odwró­ciła twarz w stronę męż­czy­zny, w jego srebr­nym spoj­rze­niu widziała blask pło­mieni toną­cego statku.

– Popłynę – powie­dział Kaïs. – Zdo­łasz się mnie trzy­mać?

Ucze­piła się jego ramion. Woda była jak lód, zimno ści­skało mię­śnie Linn z każdą mija­jącą sekundą, aż pozo­sta­wiło je zupeł­nie bez czu­cia. Za nią maja­czył bled­nący oranż statku, świa­tło gasło jesz­cze chwilę. Potem byli już tylko ona i Kaïs sunący przed sie­bie przez ciem­ność. Przy­ci­skała się do jego ciała, ich serca wybi­jały rytm tej samej modli­twy, odde­chy zle­wały się w jedno z dźwię­kiem morza.

W każ­dym ruchu jego sil­nych ramion wyczu­wała zmę­cze­nie, ocean z łatwo­ścią bujał ich na falach.

Coś wyło­niło się z ciem­no­ści przed nimi. Pod bla­skiem roz­świe­tla­ją­cym chmury nad ich gło­wami poja­wił się kształt okrętu.

Linn mało nie popła­kała się z ulgi.

– Kaïs – wychar­czała. – Okręt.

– Coś jest nie tak – odparł tak cicho, jakby nie chciał, by go usły­szano.

W tej samej chwili księ­życ wyło­nił się zza chmur i zalał poświatą jasno­nie­bie­skie żagle, a na każ­dym z nich herb. Na nie­zli­czo­nych okrę­tach sto­ją­cych cicho na kotwicy w zatoce łopo­tał ryczący biały tygrys.

Okręty z Cyri­lii. Nie jeden – cała flota.

Linn zapo­mniała o oddy­cha­niu. Czuła, jak ramiona Kaïsa napi­nają się pod jej dłońmi, sły­szała jego ostry wdech. To widział czło­wiek na bocia­nim gnieź­dzie, gdy krzyk­nął ostrze­gaw­czo sekundę przed tym, jak zostali zaata­ko­wani.

Co tu robią cyri­lyj­skie okręty?

W gło­wie miała pustkę. Ucze­piła się kur­czowo nadziei. Może to Ana już dopły­nęła do Cyri­lii i wysłała posiłki do Kemejry.

Ale… nie, to nie­moż­liwe. Nie tak szybko. Ana pew­nie led­wie dobija do brze­gów swego cesar­stwa.

Nie­po­kój zupeł­nie ją ośle­pił, nawet nie zare­je­stro­wała lądu, póki Kaïs nie stęk­nął i nie potknął się o coś. Trzę­sąc się z zimna, padli na lodo­waty, lizany falami piach.

– Dla­czego? – Zęby jej szczę­kały. – Dla­czego są tu cyri­lyj­skie okręty?

Kaïs przy­klęk­nął obok niej. Zrzu­cił płaszcz, został tylko w dopa­so­wa­nej czar­nej tunice i skó­rza­nych butach. Włosy przy­le­piły mu się do policz­ków, krę­ciły na karku, kapała z nich słona woda.

– Linn. Jesteś ranna.

Spoj­rzała w dół na nogę i dopiero wtedy zro­zu­miała, skąd się bie­rze ten pul­su­jący ból. Jej lewa łydka była roz­cięta, wśród mię­śni i ścię­gien mignął jej chyba blady blask kości. Krew zalała już pia­sek wokół.

Usły­szała sze­lest, zastu­kało szkło i dotarło do niej, że Kaïs jakimś cudem ura­to­wał swoją apteczkę i wła­śnie w niej szpe­rał.

– Założę szwy – zade­cy­do­wał. – Wypij to. To śro­dek uspo­ka­ja­jący.

Wzięła fiolkę, którą jej podał. Płyn był gorzki, alche­miczna mik­stura dla ran­nych żoł­nie­rzy. Paliła, nim dotarła do żołądka.

W ciągu kilku chwil poczuła cie­pło w koń­czy­nach, ból zaczął usta­wać. Świat się wymy­kał, myśli spo­wol­niły.

Jak mogło pójść aż tak źle? Jesz­cze przed chwilą byli na wła­snym okrę­cie; potem nagle to jasne świa­tło i już krwa­wiła na brzegu ojczy­zny, którą opu­ściła przed ośmioma laty. Prze­pa­dło wszystko – jej okręt, załoga, to, co przy­go­to­wała na tę misję.

A tym­cza­sem u bram jej kró­le­stwa stała wroga mary­narka.

Pół­przy­tomna patrzyła, jak Kaïs potrząsa kulą ogniową. Usły­szała, jak pęka szkło, ujrzała w świe­tle pło­mie­nia igłę. Jego dło­nie były deli­katne, gdy przy­klęk­nął przy jej nodze i zaczął szyć, led­wie czuła ukłu­cia i wsu­waną w ciało igłę. Fale zawi­ro­wały, ryk w jej uszach przy­cichł.

Kaïs zdjął tunikę i baweł­nianą koszulę i podarł tę drugą na dłu­gie, cien­kie pasy. Z żoł­nier­ską pre­cy­zją i sku­tecz­no­ścią zaczął ban­da­żo­wać jej ranę. Kiedy skoń­czył, znów wło­żył tunikę. Potem wsu­nął ręce pod jej ciało, przy­ci­snął do sie­bie i wstał.

Oparła głowę o jego ramię, mil­czała. Ruszyli. Mokry piach prze­szedł w błoto i skały; słona bryza i szum morza ustą­piły cięż­kiemu zapa­chowi liści i sze­le­stowi krza­ków. Przez liście drzew księ­życ oświe­tlał powy­gi­nane gałę­zie, jakże inne od pro­stych, smu­kłych świer­ków Cyri­lii.

W końcu Kaïs zatrzy­mał się pod skalną półką, która roz­cią­gała się nad ich gło­wami, two­rząc coś w rodzaju płyt­kiej jaskini. Ostroż­nie poło­żył Linn na mchu.

– Daj mi swoje chi – powie­dział, więc odpięła je od nad­garst­ków.

Odszedł kilka kro­ków i wyżął je. Kiedy odda­wał jej tka­ninę, wciąż była wil­gotna, ale i tak natych­miast znów przy­pięła ją do nad­garst­ków.

Potem znik­nął. Usły­szała sze­lest zdej­mo­wa­nego ubra­nia, woda pry­skała na liście wokół, gdy zaczął wyży­mać spodnie i tunikę. Linn rozej­rzała się otę­pia­łym wzro­kiem: nie­równa skała nad ich gło­wami, led­wie wysta­jąca spod pną­czy i paproci, spo­ra­dyczne głowy pta­ków i brzę­cze­nie owa­dów nio­sące się po lesie. Powie­trze powoli ogrze­wało jej skórę, deli­katne i wil­gotne jak ni­gdy w Cyri­lii, gdzie zawsze wiał ostry, suchy, zimny wiatr.

Znów zasze­le­ściły krzaki. Przed jaski­nią poja­wił się Kaïs. Wsu­nął się pod skałę i usiadł naprze­ciwko Linn. Bez słowa ujął jej ranną łydkę i zaczął odwi­jać mokry opa­tru­nek, wymie­nił go na nowy. W powie­trzu wisiały nie­wy­po­wie­dziane myśli i nie­za­dane pyta­nia.

Linn pierw­sza prze­rwała ciszę.

– Zaata­ko­wali nas?

– Tak. Praw­do­po­dob­nie cyri­lyj­scy powi­no­waci, wno­sząc po znisz­cze­niach doko­na­nych przez ogień.

– A reszta załogi? – wyszep­tała.

Pokrę­cił głową.

– Nie wiem, co się z nimi stało. Wyczu­łem jedy­nie, że wzy­wasz swoje powi­no­wac­two. Po tym zdo­ła­łem cię zna­leźć.

Nawet w tej chwili jego głos był spo­kojny, równy, niczym kotwica w burz­li­wym świe­cie.

Przy­mknęła oczy. Jasno­nie­bie­skie flagi, a na nich cyri­lyj­ski Krąg Bóstw, w jego środku korona.

– Flagi Cesar­stwa Cyri­lyj­skiego.

– Tak. – Głos Kaïsa na­dal był opa­no­wany, a jed­nak wyczuła w nim napię­cie. – Wygląda na to, że do Kemejry dotarły woj­ska Mor­ga­nii.

Dla­czego? To pyta­nie wciąż huczało jej w gło­wie, odkąd tylko ujrzała te okręty. Dla­czego Mor­ga­nia mia­łaby zapę­dzać się aż tu, do poło­żo­nej hen, za oce­anem Kemejry?

Odpo­wiedź kryła się w okrę­tach zako­twi­czo­nych w ciem­no­ści.

Lecz nie tej nocy.

W gło­wie jej wiro­wało. Czuła dziwną lek­kość na sku­tek utraty krwi. Otu­liła się ramio­nami, zro­biła kilka głę­bo­kich wde­chów.

– Odpocz­niemy – powie­działa, a jej głos zabrzmiał o wiele pew­niej, niż się czuła. – Zjemy, odzy­skamy siły. A rano…

Jej wzrok spo­czął na ran­nej nodze owi­nię­tej ban­da­żami, które już nacią­gnęły czer­wie­nią. Czuła słabe mro­wie­nie bólu, stłu­mio­nego mgłą środka, który dał jej Kaïs.

– Rano pój­dziemy i zbie­rzemy infor­ma­cje na temat tych okrę­tów – dokoń­czył rze­czowo, jakby głę­boka rana jej nogi w ogóle nie ist­niała. Jakby nie musiał jej przed chwilą rato­wać, wycią­gnąć z oce­anu i tu przy­nieść. Poło­żył się koło niej. – Trzy­maj się bli­sko mnie. Żeby nasze ciała nie stra­ciły cie­pła.

Linn sku­liła się i poło­żyła głowę w zgię­ciu mię­dzy jego ramie­niem a klatką pier­siową. Jego ciało było cie­płe, solidne. Równe bicie jego serca ją uspo­ko­iło. Poczuła, jak Kaïs wygła­dza jej chi, otula nim jej ramiona niczym kocem.

Jed­nak Linn była spięta jak sprę­żyna. W ciągu jed­nej nocy jej plan zupeł­nie się posy­pał. Oto Kemejra, jesz­cze przed chwilą bez­pieczna przy­stań, wcią­gnięta została w wir krwi i prze­mocy, w który Mor­ga­nia naj­pierw pchnęła Cyri­lię, potem Bre­gon. A skoro okręty Mor­ga­nii już dotarły do brze­gów Cesar­stwa Kemejr­skiego, to ani Bei’kin, ani Świą­ty­nia Nie­bios nie są bez­pieczne.

Linn zaci­snęła pię­ści. Znio­sła zbyt wiele, prze­szła zbyt długą drogę, by się wyco­fać.

To wojna.

To jej dom.

I nie dopu­ści do tego, by Mor­ga­nia zwy­cię­żyła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Crim­son Reign

Text copy­ri­ght © 2022 by Amélie Wen Zhao

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Ilu­stra­cja na okładce

© 2022 by Ruben Ire­land

Pro­jekt okładki: Angela Car­lino

Mapa

© 2019 Vir­gi­nia Allyn

Opra­co­wa­nie gra­ficzne pol­skiej wer­sji okładki oraz mapy: Jacek Pie­trzyń­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kar­ma­zy­nowe rządy, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-721-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer