Dziedziczka - K.N. Haner - ebook + audiobook + książka

Dziedziczka ebook

Haner K.N.

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziedziczka

PIERWSZA CZĘŚĆ SAGI RODZINY DONELLÓW

Megan Donell ma wszystko: urodę, talent, kochających rodziców i gigantyczną fortunę. Jej rodzina jest jedną z najbogatszych w Nowym Jorku.

Mimo to Meg nie zachowuje się jak typowa miliarderka. Nie lubi luksusu i przepychu, chce do wszystkiego dojść sama i ciężko na to pracuje.

Kończy studia w najbardziej prestiżowej szkole kulinarnej na świecie, zamierza zostać szefem kuchni.

Nagle na jej drodze staje przystojny Erick Evans, który zmienia jej życie o 180 stopni.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby Evans nie miał tylu tajemnic, a w jego spojrzeniu nie czaiłby się niepokojący mrok.

Czy Meg ulegnie jego urokowi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 118

Oceny
4,2 (149 ocen)
90
22
22
8
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lyzan

Całkiem niezła

Spodziewałam się czegoś lepszego
00
janinamat

Nie polecam

Ale gniot
00
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie się zappwiada
00
samawdomu

Dobrze spędzony czas

krótka
00
eliza1234567

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Roz­dział 1. Czwar­tek, 2 maja

ROZ­DZIAŁ 1

Czwar­tek, 2 maja

Na pewno chcesz różową limu­zynę? – zapy­ta­łam Kim­berly z nadzieją, że może się roz­my­śli. To w końcu miało być auto na ślub, a nie na wie­czór panień­ski.

– Zawsze o takiej marzy­łam, będzie różowa, czy wam wszyst­kim się to podoba, czy nie. – Zaśmiała mi się w twarz. Dosko­nale wie­działa, że nie zno­szę tego koloru.

Był piękny majowy pora­nek. Wio­sną Nowy Jork wyda­wał mi się nieco bar­dziej przy­ja­zny, szcze­gól­nie po ostrej zimie, którą nam zafun­do­wał.

– Ciesz się, że nie kaza­łam wam wło­żyć różo­wych bufia­stych sukie­nek. – Poka­zała mi język i głę­boko wes­tchnęła, pod­kre­śla­jąc, że się dąsa, na co było ją stać jak mało kogo.

– No jasne, tego by jesz­cze bra­ko­wało – odpo­wie­dzia­łam i spoj­rza­łam na jej cią­żowy brzu­szek. To poto­czyło się tak szybko. – Zawsze musisz wszystko robić w innej kolej­no­ści niż cała reszta – doda­łam z deli­katną iro­nią.

– Daj­cie już spo­kój, stało się. Może Robert nie jest zię­ciem, jakiego wyma­rzyli sobie rodzice, ale muszą go zaak­cep­to­wać. To jego wybra­łam i on jest ojcem mojego dziecka.

Robert był narze­czo­nym Kim­berly. Poznali się rok temu pod­czas dłu­giego week­endu w New Jer­sey i od razu wpa­dli sobie w oko. A teraz, rok póź­niej, przy­szło nam wybie­rać limu­zynę, którą za nie­całe trzy tygo­dnie miała poje­chać do ślubu, już w zaawan­so­wa­nej ciąży. I myślę, że gdyby nie ta wpadka, moja młod­sza sio­strzyczka ni­gdy nie wybra­łaby Roberta na męża. Był faj­nym face­tem, a do tego bar­dzo przy­stoj­nym i wła­ści­wie wszy­scy go lubili, miał jed­nak jedną „maleńką” wadę. Nie pocho­dził z wyż­szych sfer, a o jego rodzi­nie nie pisał „For­bes”. Mówiąc wprost, nie był takim boga­tym sno­bem jak ludzie, z któ­rymi się wycho­wy­wa­łam. Jed­nym z naj­więk­szych boga­czy w tym śro­do­wi­sku był mój ojciec, choć aku­rat jemu daleko było do snoba. Może dla­tego, że tata na każ­dego dolara ciężko zapra­co­wał, nikt nie dał mu niczego za darmo, a że miał głowę na karku i szczę­ście do biz­nesu, już w wieku trzy­dzie­stu ośmiu lat miał na kon­cie miliony, a teraz, kiedy zbli­żył się do pięć­dzie­siątki, miliony zamie­niły się w miliardy, przez co sta­ły­śmy się z sio­strą bar­dzo kuszą­cymi kąskami dla łow­ców posa­gów. Kim ni­gdy nie miała z tym pro­blemu, bogac­two było dla niej czymś natu­ral­nym, lubiła – zresztą tak samo jak nasza mama – wszystko, co dro­gie i luk­su­sowe. Zupeł­nie ina­czej było ze mną. Mnie pie­nią­dze szczę­ścia nie dawały, już w szkole wsty­dzi­łam się tego, że jeste­śmy tacy bogaci. Na stu­diach korzy­sta­łam z panień­skiego nazwi­ska mamy, żeby nikt nie sko­ja­rzył, że jestem dzie­dziczką for­tuny. Nie chcia­łam, by ludzie myśleli, że dosta­łam się do pre­sti­żo­wej szkoły kuli­nar­nej, bo tatuś zaspon­so­ro­wał ele­wa­cję głów­nego budynku. Sama na to zapra­co­wałam. A już szcze­gól­nie nie chcia­łam, żeby ludzie przy­jaź­nili się ze mną, mając nadzieję, że mój tata coś im zała­twi. Jako zwy­kła ambitna stu­dentka czu­łam się zde­cy­do­wa­nie lepiej i marzy­łam o tym, żeby to nie było tylko prze­bra­nie…

– Dobrze wiesz, że go lubię, ale moje zda­nie znasz. Nie powin­ni­ście się tak spie­szyć ze ślu­bem. Ja bym pocze­kała, aż maleń­stwo się uro­dzi, a nie ugi­nała się pod pre­sją rodzi­ców.

Kim spoj­rzała na mnie z dez­apro­batą i nie odpo­wie­działa. Zro­biła tylko tę swoją obra­żoną minkę.

Eh, córeczka tatu­sia.

W sumie jej się nie dzi­wi­łam – ile można słu­chać tych wszyst­kich rad mamy, cio­tek, babć, no i moich? Kim­berly zawsze miała swoje zda­nie, już od naj­młod­szych lat ze wszyst­kimi się kłó­ciła i w każ­dej sytu­acji potra­fiła posta­wić na swoim.

– Nie mają tu różo­wej, widzę tylko białe i czarne. Musimy jechać gdzieś indziej – oznaj­miła.

Byłam już tak zmę­czona tym ślub­nym mara­to­nem, że nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty ni­gdzie jej wozić. Tego dnia od rana zała­twia­ły­śmy pra­wie wszyst­kie szcze­góły: kwiaty, tort, wybra­ły­śmy całe menu weselne i opła­ci­ły­śmy salę. Kosz­to­wała for­tunę, ale nie było w tym nic dziw­nego – wszystko orga­ni­zo­wa­ły­śmy na ostat­nią chwilę, a moja nadą­sana sio­strzyczka nie chciała sko­rzy­stać z pomocy pro­fe­sjo­nal­nej firmy wed­din­go­wej. Oczy­wi­ście Kim i Robert za nic nie pła­cili, wszystko fun­do­wał nasz tata.

– Na bied­nych nie tra­fiło – mruk­nę­łam cicho pod nosem, żeby Kim mnie nie usły­szała.

– Idź i zapy­taj, czy mają różową limu­zynę, tam w środku jest jakiś facet z obsługi – powie­działa, wska­zu­jąc sie­dzą­cego w budynku męż­czy­znę.

– No dobrze, pocze­kaj chwilę i usiądź, tam jest ławka.

Mimo że cza­sami mnie dener­wo­wała i była samo­lubna, kocha­łam ją do sza­leń­stwa. W końcu to moja młod­sza sio­stra. Róż­nice mię­dzy nami były tak wiel­kie, że cza­sami zasta­na­wia­łam się, czy przy­pad­kiem nie jestem adop­to­wana. Kim była wysoką blon­dynką z brą­zo­wymi oczami, która nawet w pią­tym mie­siącu ciąży, gdy przy­było jej kilka kilo­gra­mów, wyglą­dała olśnie­wa­jąco, a ja – o wiele niż­szą od niej zie­lo­no­oką bru­netką z dość spo­rym biu­stem i okrą­głym tył­kiem. Cho­ciaż byłam star­sza, w pierw­szej chwili wszy­scy myśleli, że to ja jestem młod­szą sio­strą. Kim­berly w wieku trzy­na­stu lat zaczęła się malo­wać i robić te wszyst­kie dziew­częce rze­czy, a ja przez pra­wie całą szkołę śred­nią nie mia­łam nawet chło­paka. Dodat­kowo moja sio­strzyczka miała na kon­cie wię­cej pod­bo­jów miło­snych niż ja poca­łun­ków z języcz­kiem.

Poszłam w kie­runku oszklo­nego budynku, wewnątrz któ­rego stały naj­now­sze modele dro­gich mar­ko­wych aut, gotowe do sprze­daży. Udało mi się z gra­cją prze­sko­czyć kałużę, która roz­lała się miłej star­szej pani z wia­dra z mopem. Uśmiech­nę­łam się do niej ze współ­czu­ciem.

– Mary, pro­szę to szybko wytrzeć, zanim ktoś się pośli­zgnie i będzie nie­szczę­ście – upo­mniał ją surowo, ale z sza­cun­kiem męż­czy­zna ubrany w ciemne dżinsy i fir­mową nie­bie­ską koszulę z napi­sem „Evans Cars”, po czym spoj­rzał w moją stronę i przy­wo­łu­jąc wyuczony uśmiech, zapy­tał:

– Mogę w czymś pomóc sza­now­nej pani?

Odwró­ci­łam się w jego stronę i zro­bi­łam krok do przodu, po czym moja prawa noga pośli­zgnęła się na reszt­kach wody, stra­ci­łam rów­no­wagę, z hukiem wylą­do­wa­łam na ple­cach, ude­rza­jąc głową o posadzkę i… ogar­nęła mnie ciem­ność.

***

Naj­pierw usły­sza­łam prze­ra­żony głos mojej sio­stry.

– Megan, ale nam napę­dzi­łaś stra­cha, zaraz będzie tu pogo­to­wie!

Otwo­rzy­łam oczy i zoba­czy­łam nad sobą kaskadę blond wło­sów Kim­berly, która sie­działa obok mnie na skó­rza­nej kana­pie.

– Jakie pogo­to­wie? Prze­cież nic się nie stało, tylko się pośli­zgnę­łam – odpo­wie­dzia­łam, łapiąc się za obo­lałą głowę. – Nawet niczego sobie nie roz­cię­łam – doda­łam, jed­nak gdy chcia­łam się pod­nieść, zakrę­ciło mi się w gło­wie i opa­dłam z powro­tem na kanapę.

– Pro­szę się nie ruszać, pogo­to­wie pod­jeż­dża pod salon – usły­sza­łam nie­zna­jomy głos. Odwró­ci­łam głowę i na widok jego wła­ści­ciela musia­łam kilka razy zamru­gać.

Nie­da­leko kanapy, na któ­rej leża­łam jak idiotka, stał męż­czy­zna. I to jaki! Wysoki bru­net o tajem­ni­czych ciem­nych oczach, w któ­rych nie było widać żad­nych emo­cji. Miał atle­tyczną syl­wetkę, pod­kre­śloną przez ide­al­nie skro­jony gar­ni­tur. Jego palce prze­su­wały się po kra­wę­dzi biurka, o które opie­rał się – zapewne sek­sow­nymi – poślad­kami. Gdy nasze spoj­rze­nia się spo­tkały, męż­czy­zna się uśmiech­nął, uka­zu­jąc sze­reg ide­al­nie bia­łych zębów.

– Megan, leż spo­koj­nie i pocze­kaj. Nie rób wię­cej pro­ble­mów – zezło­ściła się Kim, trą­ca­jąc mnie ręką w kolano.

– Aua, daj już spo­kój, naprawdę nic się nie stało – skar­ci­łam wzro­kiem moją wku­rzoną i zestre­so­waną sio­strę.

– Pro­szę się nie kłó­cić, sza­nowne panie – powie­dział Pan Tajem­ni­czy i Uro­czy, po czym ruszył w moim kie­runku – Powinna się pani napić wody, panno Donell. – Mówiąc to, podał mi szklankę. Gdy bra­łam od niego naczy­nie, nasze palce się zetknęły, a mnie aż prze­szedł dreszcz.

– Nie jesteś już taka blada, więc może wszystko będzie okej? Musimy dziś zała­twić tę limu­zynę – przy­po­mniała Kim, a potem wstała i dodała: – Jestem strasz­nie głodna, może jak stąd wyj­dziemy, pój­dziemy coś zjeść?

– Zapra­szam panie na lunch w ramach rekom­pen­saty za tę nie­przy­jemną i nie­bez­pieczną sytu­ację – wtrą­cił przy­stoj­niak i pod­su­nął mojej sio­strze krze­sło. – Pro­szę usiąść, panno Donell, nie chcę, by pani także się coś stało.

– O, dzię­ku­jemy bar­dzo, panie Evans, będzie nam bar­dzo miło – odpo­wie­działa zado­wo­lona Kim­berly.

Na samą myśl o tym, że mia­ła­bym zjeść lunch w jego towa­rzy­stwie, zro­biło mi się gorąco i dosta­łam wypie­ków, nawet na dekol­cie. Tak już mia­łam. Rela­cje dam­sko-męskie nie były moją bajką.

– Kim, zostało nam jesz­cze sporo do zała­twie­nia. Nie możemy iść teraz na lunch, mamy przy­miarkę sukni – ode­zwa­łam się z nadzieją, że Kim­berly zro­zu­mie sytu­ację i przy­zna mi rację.

– Fak­tycz­nie, zupeł­nie o tym zapo­mnia­łam. W takim razie musimy prze­su­nąć nasz lunch na inny ter­min. Panie Evans, zosta­wię panu swój numer tele­fonu. Pro­szę zadzwo­nić po osiem­na­stej, może uda nam się zjeść kola­cję w ramach tej rekom­pen­saty, o któ­rej pan wspo­mniał. – Moja sio­stra bez naj­mniej­szych opo­rów pode­szła do biurka i zapi­sała numer na kartce.

– Będzie mi nie­zmier­nie miło towa­rzy­szyć paniom przy kola­cji, ale dziś wie­czo­rem mam spo­tka­nie biz­ne­sowe, więc muszę odmó­wić. Zadzwo­nię jutro i jeśli będą miały panie ochotę, możemy spo­tkać się innym razem w dogod­nym dla pań ter­mi­nie. – Przy­stoj­niak mówił do nas obu, ale patrzył tylko na mnie.

Było mi nie­zręcz­nie, ale jed­no­cze­śnie nie mogłam ode­rwać od niego wzroku.

– Świet­nie, w takim razie będę cze­kać na pana tele­fon – odpo­wie­działa Kim.

W tym momen­cie drzwi się otwo­rzyły i weszła ekipa ratow­ni­cza.

– Dzień dobry, co się stało? – zapy­tała ratow­niczka i pode­szła do mnie. Zaczęła zada­wać pyta­nia i badać mi głowę, świe­cąc latarką w oczy. – Musimy zabrać panią ze sobą. Nie widzę żad­nych ura­zów zewnętrz­nych, mogło jed­nak dojść do wstrzą­śnie­nia mózgu. W szpi­talu przej­dzie pani bada­nia i zosta­nie na obser­wa­cję.

– Czy to konieczne? Naprawdę dobrze się czuję, pani dok­tor, już nawet nie kręci mi się w gło­wie.

„A przy­naj­mniej nie z powodu upadku” – doda­łam w myślach, po czym ukrad­kiem spoj­rza­łam na Evansa.

On także cią­gle na mnie patrzył. W oczach męż­czy­zny było coś, co nie pozwa­lało uwol­nić się od jego spoj­rze­nia.

– Panno Donell, oczy­wi­ście może pani odmó­wić, jed­nak lepiej spraw­dzić, czy wszystko z panią w porządku. Jeśli tak będzie, jutro zosta­nie pani wypi­sana do domu. Pro­szę nie robić pro­ble­mów.

Kim wyszła z pokoju ode­brać tele­fon. Pew­nie dzwo­niła mama.

– No dobrze, ale moja sio­stra jest w ciąży i nie ma prawa jazdy. Jeśli pojadę do szpi­tala, nie dotrze na umó­wione spo­tka­nie.

W tym momen­cie wtrą­cił się Pan Tajem­ni­czy i zaofe­ro­wał, że jeden z jego kie­row­ców zawie­zie Kim tam, gdzie będzie trzeba, i do końca dnia pozo­sta­nie do jej dys­po­zy­cji. Moja sio­stra oczy­wi­ście zgo­dziła się bez waha­nia, więc pozo­stało mi tylko poje­chać do szpi­tala. Mimo sprze­ciwu poło­żyli mnie na noszach i zanie­śli do karetki. Pan Evans wyszedł z nami przed salon i odpro­wa­dził Kim­berly do samo­chodu, któ­rym miała dotrzeć na spo­tka­nie. Nachy­lił się do szyby po stro­nie kie­rowcy i prze­ka­zał sie­dzą­cemu w środku męż­czyź­nie, że ma zawieźć Kim­berly tam, gdzie sobie zaży­czy. Potem pod­szedł do karetki, by zapy­tać o coś ratow­nika, ale nie sły­sza­łam, o czym mówili. Pani dok­tor powie­działa, że jeste­śmy już gotowi do drogi.

– Do zoba­cze­nia, panno Donell, mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku – rzu­cił Evans, po czym uśmiech­nął się do mnie jak chyba nikt inny do tej pory. Nie zdą­ży­łam nic odpo­wie­dzieć, bo ratow­niczka zamknęła drzwi karetki.

Po dzie­się­ciu minu­tach doje­cha­li­śmy na Man­hat­tan do szpi­tala kli­nicz­nego miesz­czą­cego się na rogu 100th Street i Fifth Ave­nue. Na miej­scu od razu zabrano mnie na bada­nia: tomo­gra­fię głowy i pobra­nie krwi. Po około dwóch godzi­nach w końcu prze­wie­ziono mnie do sali, w któ­rej mogłam spo­koj­nie odpo­cząć. W środku były łóżko, sto­lik, szafka oraz biurko i trzy krze­sła. Zosta­łam sama. Za oknem malo­wał się piękny widok Cen­tral Parku. Wes­tchnę­łam i pomy­śla­łam, że takie rze­czy zawsze przy­tra­fiają się mnie.

Gdy mia­łam sie­dem lat, razem z Kim spę­dza­ły­śmy wio­senne ferie u babci w New Jer­sey. Pew­nego dnia poszły­śmy bez zgody na pro­me­nadę, by zoba­czyć wesołe mia­steczko. I oczy­wi­ście komu się coś przy­tra­fiło? Mnie. Gdy już wra­ca­ły­śmy i prze­cho­dzi­ły­śmy przez ulicę, jakiś wariat na rowe­rze wtar­gnął na pasy i we mnie wje­chał. Kim oczy­wi­ście nic się nie stało, a ja zła­ma­łam rękę i roz­bi­łam sobie głowę. Do tej pory mam bli­znę pod linią wło­sów, nad skro­nią. Było jesz­cze kilka takich sytu­acji. Można powie­dzieć, że Kim­berly to dziecko szczę­ścia, a ja – nie­zdara. Wszy­scy mnie za taką uwa­żali, w ich oczach byłam mało zaradną, wsty­dliwą małą Meg. Dopiero gdy w liceum posta­wi­łam się rodzi­com i powie­dzia­łam, że chcę iść na stu­dia, ale nie na ten kie­ru­nek, na który już od dziecka chcieli mnie wysłać, tro­chę spu­ścili z tonu i dali mi spo­kój. Teraz, mając nie­całe dwa­dzie­ścia cztery lata, koń­czy­łam stu­dia, o któ­rych zawsze marzy­łam, zaczę­łam staż w małej, ale zna­nej fir­mie cate­rin­go­wej, miesz­ka­łam i utrzy­my­wa­łam się sama. Do szczę­ścia bra­ko­wało mi jedy­nie faceta, jed­nak na zwią­zek nie star­czało mi czasu. Mia­łam kilku dobrych przy­ja­ciół i sporo zna­jo­mych, ale ni­gdy nie potra­fi­łam zaan­ga­żo­wać się w poważ­niej­szą rela­cję. Może dla­tego, że wszy­scy moi kole­dzy zwra­cali uwagę na moją młod­szą sio­strę. Ja nie mia­łam nawet oka­zji tak naprawdę i mocno się w kimś zako­chać. Sio­stra zawsze mi dogry­zała, że zostanę starą panną. Na szczę­ście nie wie­działa, że do tej pory spa­łam tylko z jed­nym męż­czy­zną.

Zaczę­łam przy­sy­piać, kiedy roz­bu­dził mnie dzwo­nek mojej komórki. Dzwo­niła mama.

– Megan, kocha­nie, jak się czu­jesz? Kim o wszyst­kim nam powie­działa. – Prze­wró­ci­łam oczami. Znowu się zacznie.

Moi rodzice, mówiąc krótko, są prze­wraż­li­wieni na naszym punk­cie.

– Hej, mamo. Nic mi nie jest. Leżę w szpi­talu kli­nicz­nym i już zro­bili mi wszyst­kie bada­nia. Teraz odpo­czy­wam. Jutro pew­nie wyjdę do domu.

– Meg, skar­bie, dziś wie­czo­rem do cie­bie wpad­niemy. Teraz jedziemy z tatą do Kim na przy­miarki, a potem na obiad. Czego potrze­bu­jesz, co ci przy­wieźć?

– Oj, mamuś, nie chcę nic jeść, możesz mi przy­wieźć tylko jakiś dres i szla­frok. A, i szczo­teczkę do zębów, i łado­warkę do tele­fonu.

– Dobrze, kocha­nie, to będziemy u cie­bie koło dzie­więt­na­stej. Prze­śpij się teraz i się nie martw. Tę limu­zynę już tata zała­twi, a swoją sukienkę przy­mie­rzysz, kiedy wyj­dziesz ze szpi­tala.

– Okej, mamo, do zoba­cze­nia. Kocham cię. Pa.

– Do zoba­cze­nia, Meg.

Zapo­mnia­łam o przy­miarce sukienki. Mia­łam nadzieję, że Kim­berly nie wyko­rzy­sta mojej nie­obec­no­ści i nie zmieni koloru i fasonu, bo chyba ją udu­szę. Mówi­łam jej, że nie chcę wyglą­dać jak beza. Ona upie­rała się przy fal­ba­nia­stej różo­wej lub brzo­skwi­nio­wej sukni do ziemi, bez ple­ców, w dodatku wyszy­wa­nej krysz­tał­kami, ja wybra­łam jed­nak skromną kre­mową sukienkę kok­taj­lową bez ręka­wów. Chcia­łam być kom­for­towo ubrana, a nie prze­brana.

Po dłuż­szej chwili roz­my­ślań znowu przy­snę­łam.

Obu­dziła mnie pie­lę­gniarka, która zmie­niała mi kro­plówkę.

– Prze­pra­szam bar­dzo – ode­zwała się mło­dziutka dziew­czyna, pew­nie sta­żystka. Włosy miała spięte w nie­chlujny koczek, a ubrana była w biały far­tuch do kolan. Miała cie­kawą urodę: bar­dzo jasną cerę, duże, pełne usta i rysy, które zdra­dzały hin­du­skie pocho­dze­nie.

– Nic się nie stało – zapew­ni­łam, spo­glą­da­jąc na nią przy­jaź­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki