29,93 zł
Takich dwóch jak te trzy, nie ma ani jednej.
Wampir Monika, była agentka Katarszyna i jej wielowiekowa kuzynka Stanisława Kruszewska "Dają radę". Konkretnie.
Dziedziczki, to kawał dobrej lektury, który czyta się z przyjemnością i od którego nie sposób się oderwać, choćby po to, by zrobić sobie kolację.
Krzysztof Majcher, Załoga G
Dziedziczki - Katarzyna, Stanisława i Monika - budują dwór w Kruszewicach. I oczywiście przyciągają kłopoty niczym magnes. A jedna z nich będzie musiała stanąć przeciwko przyjaciołom.
Laszlo i Arminus wyjeżdżają do Norwegii i tropią najstarszego architekta świata, którego "podpis" widnieje na najsłynniejszych zabytkach. Sędziwój planuje wyprawę na Tajwan, by sprawdzić czy żyją tam jeszcze jacyś chińscy alchemicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 308
Pierwsza fala czerwcowych upałów spaliła koniuszki traw. Elektrociepłownia w Łęgu puszczała z kominów dymy, z pobliskiego osiedla dobiegał warkot silnika autobusu. Cykały świerszcze. Łąka była pusta, tylko na skraju olszyny pasły się konie. Pachniało sianem, rozgrzanym asfaltem, nadchodzącym latem.
Katarzyna mocniej ujęła rękojeść bułatowej szabli wykutej przez mistrza Michała. Zerknęła na niego ukradkiem. Niestety, pogrążony w konwersacji z przyrodnikiem nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła. Stanisława dobyła swojej batorówki. Głownie zalśniły. Agentka stanęła bokiem do przeciwniczki. Śmiercionośne ostrza, to gładkie i to, na którym różne gatunki stali tworzyły wzór przywodzący na myśl słoje drzewa, zwarły się z chrzęstem. Dziewczyny wymieniły kilka szybkich ciosów i odskoczyły. Alchemik spojrzał na nie z leciutką pobłażliwością. Znowu się starły.
– Nieźle sobie radzi ta twoja wychowanka – ocenił Arminius.
– To nie ja ją szkoliłem – wyjaśnił Sędziwój, starannie dobierając na wpół zapomniane węgierskie słowa. – Jej ojciec był prawdziwym kresowym rębajłą. Odziedziczyła po nim duży talent. Może nawet większy niż mój.
Gestem odesłał agentkę na bok. Popatrzyła na niego z urazą. Stanął naprzeciw Stanisławy. Dobył z pochwy długi sumatrzański klewang. Doskoczyli do siebie, zrobił piękny zwód i uderzył tak, by wybić jej broń z ręki. A figę. Ułamek sekundy wcześniej przerzuciła batorówkę do lewej dłoni i wykonała krótkie, podstępne cięcie. Uchylił się w ostatniej chwili, uratowało go wyłącznie doświadczenie zdobyte przez stulecia machania szablą.
Monika w błękitnej jedwabnej bluzeczce weszła pomiędzy konie. Szkapy przerwały skubanie trawy i obserwowały ją zaniepokojone.
– Boją się – zauważył Laszlo, postępujący za nią krok w krok. – Wyczuwają cię. Konie, psy, koty, niektórzy ludzie.
– Owce i kozy – uzupełniła. – Tylko krowy i świnie jakoś nie zwracają na mnie uwagi. Wszyscy się mnie boją, przynajmniej na początku – westchnęła. – Albo i próbują zabić. – Dotknęła palcem jego piersi.
Wspomnienie pomyłki niełatwo mijało. Zaczerwienił się. I jej trudno było zapomnieć tamte chwile. Nieczęsto człowiek tak blisko ociera się o śmierć.
– Całe życie marzyła mi się taka dziewczyna jak ty – powiedział, obejmując ją delikatnie.
Fajny chłopak. Inteligentny, sympatyczny, ba, nawet przystojny. I chyba wpadła mu w oko. Pytania, które zadawała sobie przez ostatnie tygodnie, powróciły. Minęło wiele stuleci, od kiedy była z kimś związana. Może pora raz jeszcze poddać się uczuciom? Poczuć bicie serca tak silne, jakby pomiędzy żebrami trzepotał się mały ptaszek?
– Mhm... – mruknęła, odsuwając się kawałek. – I jak na złość zamiast normalnej, miłej i ładnej Węgierki znalazłeś sobie cudzoziemkę i wampirzycę, która do tego ma kompletnie rozregulowany zegar biologiczny. Wyglądam na piętnaście lat!
– Dla ciebie gotów jestem stać się zdeklarowanym pedofilem – zażartował. – A co do zegarów, jeśli Alchemik uzna, że jestem godzien... – Obejrzał się na mistrza Michała. – Nie będzie to dużym problemem. Czerwona tynktura umożliwia przedłużenie życia.
– Mhm... – powtórzyła. – Wyjeżdżacie? – zmieniła temat.
– Na kilka tygodni, może miesięcy – wyjaśnił. – Chciałbym... Pozwolisz, że będę do ciebie pisał listy?
– Tak. – Nie zawahała się nawet na ułamek sekundy.
– Dostanę całuska na pożegnanie?
Czasy się zmieniają, a ludzie dziczeją. A może wręcz przeciwnie, wracają do stanu naturalnego? Ale dla niej pocałunek, zwykłe muśnięcie policzka wargami, to obietnica i pewna deklaracja zarazem.
– Lepiej poczekajmy z tym do twojego powrotu. – Spojrzała na niego zalotnie i uśmiechnęła się.
Konie wróciły do skubania trawy. Ulicą przejechał autobus. Zmiana. Katarzyna osuszyła rękawem spocone czoło i ponownie natarła na kuzynkę. Ta cofała się małymi kroczkami, po mistrzowsku parując i blokując jej uderzenia.
– Macie jakiś ślad? – zagadnął Sędziwój.
– Coś tak jakby – przyznał Arminius. – Nie wiem. A ty też, zdaje się, planujesz dalszą wyprawę?
– Muszę zbadać pewien ciekawy trop. Chcę sprawdzić, czy na Tajwanie, w Makao i Hongkongu żyją jeszcze jacyś chińscy alchemicy.
Kuchnia jest do bólu nowoczesna. Stanisława, urządzając mieszkanie, nie odmówiła sobie nabycia lodówki, zmywarki i kuchenki z płytą indukcyjną. Szafki są zupełnie zwyczajne. Ale ich zawartość już nie. W szklanych i glinianych pojemnikach zgromadziła ogromną ilość własnoręcznie suszonych ziół. Doprawia potrawy zgodnie z wymogami kuchni kresowego ziemiaństwa. Sypie dużo „korzeni”, mięso maceruje octem, marynuje w jakichś skomplikowanych mieszankach oliwy, pieprzu, tymianku i innych tajemniczych ingrediencji. Z Etiopii przywiozła trochę tamtejszych przypraw. Stoją w słoikach opisanych kilkoma dziwnymi alfabetami. Katarzyna przeglądała je kiedyś, ale zdołała zidentyfikować tylko szafran i kurkumę. Alchemiczka jest też fanatyczką kiszenia. Ogórki, kapusta, czosnek, cebula – nie budzą niczyjego zdziwienia. Jednak w kamionkowych garnczkach wylądowały także pomidory oraz pokrojone w kostkę dynie i arbuzy. W kilku butelkach czerni się ocet balsamiczny. Zazwyczaj gospodyni używa tego najpospolitszego, kupowanego w supermarkecie, ale od święta wydobywa ze skrzynki flaszeczkę z tym specjalnym, który leżakował kolejno w beczkach z drewna dębowego, kasztanowego, wiśniowego, morwowego i z jałowca przez czterdzieści lat. Ma też ze dwadzieścia rodzajów oleju.
Jeśli zaś do robienia obiadu uda się zagonić Monikę, można przewidzieć, że nadużyje czosnku, a zapas suszonych pomidorów i śliwek ulegnie poważnemu uszczupleniu. W jej daniach aż brązowo od oliwek i papryki. Przyprawia po bałkańsku, na ostro. Laszlo i Arminius, gdy wpadli kiedyś na obiad, nie mogli wyjść z podziwu.
Wyposażenia dopełnia trochę sprzętów, które nieczęsto widuje się we współczesnej kuchni. Moździerze mosiężne i ceramiczne, miedziane rondle, prasa do sera, dzieżki do zaczyniania ciasta, małe żarna, maselnica... Do odmierzania składników służą dwie wagi, jedna szalkowa, druga to stary bezmian. Cały ten sprzęt jest sprawny i regularnie używany.
Stanisława mocniej dokręciła korbę praski. Ostatnie kilka kropli spłynęło rynienką do podstawionej szklanki. Alchemiczka uniosła zawartość i obejrzała ją pod światło. Płyn był mętny, ale kolor ją właściwie zadowolił.
– Olej orzechowy – powiedziała w zadumie jej kuzynka. – Nie prościej kupić w supermarkecie?
– Tamten jest rafinowany na gorąco, a nasz na zimno – Monika cierpliwie tłumaczyła różnicę.
– To znaczy?
– Oj, to inna technologia. Tamten się gniecie i podgrzewa, żeby wyciekł. A my tylko gnieciemy i ściskamy. To jak z oliwą z pierwszego i drugiego tłoczenia – wyjaśniła alchemiczka. – Poza tym kosztuje ździebko za drogo.
– Będziemy klarować? – zapytała księżniczka.
– E, po co? Zaraz i tak zużyjemy.
Rozgrzała tłuszcz na patelni. Rzuciła na to plastry mocno naczosnkowanej baraniny i krążki gruzińskiego sera. Niebiański zapach wypełnił mieszkanie.
– Ech, Gruzja... – Księżniczka wyjęła z lodówki dobrze schłodzoną butelkę wina Gurjaani. – Nie byłam tam... No, będzie z dziewięćdziesiąt lat. To piękny kraj. Klasztor Sziomgwime, Mccheta... A i kuchnia ciekawa.
– Tak – westchnęła Stanisława. – Ale czasem nie warto wracać w miejsca, które się ukochało. Pamiętam taki karawanseraj w Egipcie. Śliczny, mały hotelik opodal piramid, prowadzili go Koptowie. Dziś stoi tam ohydny, dziesięciopiętrowy i pięciogwiazdkowy klocek. Nawet Etiopia bardzo się zmieniła. A jak jesienią wpadłam do Kruszewic...
– Nasza rodzinna wieś? – zagadnęła agentka.
Alchemiczka spojrzała na nią półprzytomnie.
– Nigdy tam nie byłam. – Katarzyna zaczerwieniła się. – Dziadek wspominał tylko, że wygonili ich w czterdziestym ósmym, jak robili kolektywizację. Trochę wygrzebałam w książkach informacji, ale w sumie nic szczególnie ciekawego...
– Z dworu pozostał już tylko fundament – powiedziała kuzynka. – Ze wsi zgoła nic. Wygląda mi na to, że kochana władza starała się zetrzeć z powierzchni ziemi każdy ślad. Dziś to tylko ruiny i skupisko baraków. Ale wzgórza się nie zmieniły. I krzaki pigwy ciągle tam rosną... – Zamyśliła się. – Nawet krzyża na wzgórzu nie uszanowali. – Wstała i podeszła do okna.
Oparła czoło o szybę i popatrzyła w ciemność. Jej plecami wstrząsnął szloch.
– Nie zostało nic, tylko jedna szabla i to, co pamiętam, garść wspomnień zamknięta w mojej głowie... – łkała. – Wszystko, co budowaliśmy przez sześćset lat, poszło na marne.
Katarzyna podskoczyła i objęła Stasię. Monika odwróciła się i w milczeniu pilnowała kolacji.
– Uspokój się – poprosiła agentka. – Nic na to nie poradzimy. Przepadło...
Plecy kuzynki drgnęły i nagle szloch urwał się jak ucięty nożem. Oderwała dłonie od parapetu, podeszła do ściany i zdjęła z niej szablę. Obnażyła ostrze i przez długą chwilę patrzyła na poznaczoną szczerbami stal. Zbierała się w sobie.
Gdy się odwróciła, już nie płakała. Jej oczy lśniły ponurym, wewnętrznym ogniem.
– O nie – powiedziała z zacięciem. – Nas, Kruszewskich, tak łatwo się z ojcowizny nie wyrzuca! Odzyskamy majątek. A jak się komuś nie spodoba, to nahajami pokażemy mu, gdzie jego miejsce!
– Nie przesadzaj. Jeśli ktoś będzie nam bruździł, to go ustawimy, ale nie nastawiaj się od razu na konfrontację. I nie nahajką, dziś używa się subtelniejszych metod. Zresztą i wtedy chyba nieczęsto ją stosowałaś?
– Chyba ze dwa razy. Co do metod subtelnych, już zacznij się przygotowywać.
– Tak sądzisz?
– Po prostu znam życie. Prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani.
Księżniczka bezszelestnie rozstawiła talerze na stole. Cmoknął korek wyrwany z szyjki butelki. Zasiadły do kolacji.
– Poważnie chcesz tam wrócić? – zapytała Katarzyna. – Odniosłam wrażenie, że lubisz raczej włóczyć się po świecie. Kilka lat tu, kilka tam. Znasz ze dwadzieścia języków, wszędzie jesteś jakby trochę u siebie...
– Ale mam dość. Takie życie jest jałowe. Poza tym ciągnęło mnie do Polski. Myślałam, że Kraków, moje ulubione miasto...
– A teraz poczułaś, że jednak...
– Tam jest moje miejsce. Wiem, pewnie masz mnie za idiotkę, wpadłam na jakiś pomysł pięć minut temu i już chcę się brać za realizację.
– Mnie się podoba, ale pochopne działania to szaleństwo. Sama powiedziałaś, że prawowici właściciele nigdzie nie są mile widziani. Mam już nawet plan, jak powinnyśmy się przygotować.
– Jak?
– Po pierwsze, trzeba zrobić dokładną wizję lokalną. Po drugie, sprawdzić, w czyich rękach jest obecnie majątek, a jeśli jest własnością państwa, kto podejmuje decyzje o jego losie. Należy ustalić, kto jest kim na tym terenie, a potem poszukać na wszystkich potężnych haków.
– Haków? – zdziwiła się Stanisława.
– Jeśli spróbują nam bruździć, musimy być gotowe do kontrataku. Odwet powinien być straszliwy i natychmiastowy. Przydałaby się mała demonstracja siły na początek. Warto też w lokalnych strukturach władzy umieścić własną agenturę. Dzięki temu będziemy z wyprzedzeniem informowane o wszystkich posunięciach.
– Agenturę?
– Dwóch lub trzech ludzi, którzy będą działali niezależnie od siebie, ba, nawet nie wiedząc, że nie są jedynymi agentami.
Monika pokiwała głową z uznaniem.
– To co? – Stanisława puściła całą tę przemowę częściowo mimo uszu. – Może wybierzemy się w weekend rozejrzeć po okolicy? – Rozłożyła na wolnej części stołu mapę. – Niedaleko jest stadnina, pożyczymy sobie trzy koniki, bo z tego, co pamiętam, droga jest w tragicznym stanie. Zresztą, jadąc samochodem przez wieś, przedwcześnie spłoszymy mieszkańców. Konno możemy dotrzeć tam ścieżką przez las i przekraść się do Kruszewic jakby od kuchni...
– Dobry pomysł. – Katarzyna wolała się nie przyznawać, że po raz pierwszy będzie siedzieć w siodle.
Dotarły właśnie na skraj doliny, gdy ze wschodu dmuchnął zimny wiatr. Chłód przeniknął je natychmiast do kości.
Wysoko w lesie, pośród wzgórz, bije źródło. Wartki strumyk zasila nieduży staw otoczony kamieniami. Na brzegu widać jeszcze fundamenty starego młyna. Przez dawną młynówkę woda wpada do niewielkiej sadzawki i dalej, już jako wesoła rzeczka, spływa na dno doliny. Dwór stał na plateau prawie na wysokości ruin. Dziś został po nim tylko prostokąt podmurówki. Po zabudowaniach folwarku nie ma śladu. Wszystko zarastają krzaki dzikiego bzu. Na stoku, gdzie kiedyś był ogród, rozpleniły się pigwy. I jeszcze sad, dobre pół hektara kompletnie zdziczałych jabłonek i śliw.
Wieś leżała zawsze na dole, rozrzucona po obu stronach rzeczki, przecięta drogą wiodącą od przełęczy do dworu. Z dostatnich niegdyś gospodarstw nie pozostało nic. Wszystko zmiotły wojny i czerwona władza. Chaty, obórki i stodoły zburzono, a na ich miejscu wzniesiono dwa długie baraki po kilkanaście mieszkań. Przed nimi w czasach świetności PGR Kruszewice były ogródki, ale teraz straszą tylko zardzewiałe słupki – pamiątka po ogrodzeniach. Obok dostawiono budynek z pustaków mieszczący niegdyś biura, magazyn i salkę klubową. Kawałek dalej były kiedyś silosy na kukurydzę, zbiornik na gnojówkę i chlewnie. Silosy oczywiście skradli nieznani sprawcy, przypominają o nich tylko kruszejące betonowe podstawy. Dach chlewni zapadł się, a ściany popękały. Dróżki wyłożone perforowanymi betonowymi płytami dawno zarosły. Asfalt szosy biegnącej pomiędzy barakami przypomina powierzchnię Księżyca.
Tyle zdążyły zobaczyć, nim ciężkie, ołowiane chmury pokryły cały widnokrąg, a delikatna mżawka zamieniła się momentalnie w prawdziwą ulewę.
– Średnio nam się ta wycieczka udała – westchnęła Stanisława. – Zawracamy. Gdzie Monika?
– Gdzieś tam. – Katarzyna próbowała przebić wzrokiem wodny tuman. – Widzę ją, chyba już jedzie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Andrzej Pilipiuk, 2010 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2010
WYDANIE VII
ISBN 978-83-7574-316-6
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE Katarzyna Oleska
PROJEKT OKŁADKI Magdalena Zawadzka
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
REDAKCJA Katarzyna Pilipiuk, Karolina Wiśniewska
KOREKTA Magdalena Byrska, Mirosław Ruszkiewicz
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow