Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dziedziniec pogan” to książka uderzająca dyscypliną, skromnością, kondensacją. Jej ramy stanowi dziennikowy zapis kilkunastu dni spędzonych przez autora (męża, ojca, nauczyciela) na medytacji w klasztorze klauzurowym. Zapis oderwany od wartościowania, przezroczysty, szczery, a przy tym nieprzekraczający granicy intymności, najdalszy od duchowego ekshibicjonizmu. Wypełniają je – niczym kolejne witrażowe tafle szkła - mini-eseje, portrety, „śledztwa literackie”, impresje dotyczące pisarskiego żywota, wadzenie się z przeczytanymi książkami. Mówiąc głosem czystym, na granicy szeptu, Marcin Cielecki otwiera przed nami przestrzeń swojego doświadczenia duchowego i intelektualnego - gościnną i zachwycającą rozległością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W trakcie pracy nad książką autor korzystał ze Stypendium Artystycznego Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego oraz stypendium z Funduszu Popierania Twórczości ZAiKS-u.
Redaktor prowadząca: Elżbieta Brzozowska
Projekt okładki, obwoluty i stron tytułowych: Mimi Wasilewska
Redakcja: Małgorzata Pilecka
Korekta: Anna Witek
© Copyright by Marcin Cielecki
© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-588-0
W tym pokoju jeszcze nie byłem.
Spakował mnie plecak. Ta sama prawidłowość od kilku lat: pomimo tego, że przygotowuję się do przyjazdu do klasztoru przez kilkanaście dni, w głowie sporządzam listę książek, które zabiorę ze sobą, listę tematów, nad którymi chcę popracować literacko, i wreszcie listę spraw duchowych, ostatecznie pakuję się w ostatniej chwili. Wrzucam pospiesznie książki, laptop, brewiarz, z trudem domykam plecak i staram się wyjść jak najszybciej. Jeszcze tylko niemal na progu domu kucam przed Michałem i mówię: „Daj błogosławieństwo dla taty”. Ciepłe ręce trzyletniego dziecka na głowie — wiem, że to wspomnienie musi mi wystarczyć na kilka samotnych dni. Pożegnanie z Mirą jest zawsze trudne, słowa się nie kleją, niby patrzymy sobie w oczy, ale się nie widzimy. Oboje wiemy, że muszę tu przyjechać, co wcale nie sprawia, że jest łatwiej.
„Pokój numer trzy” — powiedziała siostra na furcie.
Siedzę przy biurku i zapisuję pospiesznie: jedno okno, jedna szafa, jedno krzesło, jedno łóżko. Jeden kaloryfer — nie martwi mnie to w maju, zimą byłoby trudno wytrzymać. Ostatnio byłem tu zimą dwa lata temu. Miałem pokój na parterze, ale to oznacza, że okno jest na wysokości powierzchni ziemi, a reszta jest wbudowana poniżej tego poziomu. Nazywam parter piwnicą i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Przyjechałem zimą i marzłem. Któregoś dnia zauważyłem, że jest bardziej zimno niż zwykle. Nie mogę pisać i modlić się, wszystkie moje myśli krążą wokół jednego zdania: „Jest mi zimno”. Nie było sensu pisać, czytać, ćwiczyć; wszystko kończyło się na mimowolnym kołysaniu się w fotelu. Dopiero gdy wyjeżdżałem, siostra furtianka zdradziła, że zepsuł się w klasztorze piec i siostry martwiły się, czy nie zamarzłem w pokoju. Nie pytały wcześniej, odgradza nas krata. Ja jestem gościem, one są u siebie. Pomiędzy nami jest granica wyraźnie podkreślona przez kratę: klauzura, żelazna kurtyna Ducha.
Dla moich potrzeb ten pokój jest idealny.
Na półce nad biurkiem znajduje się tylko kilka książek, same must have w klasztorze: Biblia, dzieła Jana od Krzyża, Teresy z Ávili. Nic więcej. Więcej nie potrzeba. Ale nie dla mnie. Dokładam szybko książki, które przywiozłem ze sobą. Jacob Taubes Zachodnia eschatologia, Adam Zamoyski ŚwięteSzaleństwo oraz Urojone widmo rewolucji, zbiór poezji Adama Zagajewskiego.
Czuję się jak mysz w klatce. Za głośno, za dużo mnie. Rozpakowywanie plecaka, przesuwanie krzesła, stukanie na klawiaturze — wszystko to odbija się od ścian i wraca do mnie. Produkuję wokół siebie hałas, to jeszcze porzucony świat stara się mówić przeze mnie. Co za ironia: uciekłem, aby odzyskać własną mowę, a jedynym mi znanym językiem, mową pierwotną jest gwar, zamęt, hałas. Przyjechałem tu, aby uciec od świata, a przywiozłem go ze sobą. Wyłazi ze mnie. Mówię, piszę, pocę się światem. Gorzki to smak, smak złośliwego chichotu. Dopiero teraz rozumiem te słowa z wiersza Tomasza Różyckiego:
Kula, pewnej czarnej niedzieli wystrzelona
w jego kierunku, wreszcie okrążywszy ziemię
właśnie teraz trafiła cię w sam środek czoła.
I znów dociera do mnie cała mądrość ukryta we współczesnym apokryfie o Franciszku z Asyżu. Zmierzając z miasta do miasta, Biedaczyna jest ponaglany przez jednego ze współbraci. Samochody mijają wędrujących — niewyraźne refleksy we wstecznym lusterku — pozostawiając tumany kurzu i to upokarzające poczucie wiecznego spóźnienia. Dzień się już chyli ku zachodowi. Szybciej, szybciej, przynagla współbrat. Franciszek zatrzymuje się i odpowiada, że to demon pośpiechu każe im pędzić przed siebie, śpieszyć się, żyć innym rytmem. Chodź, usiądziemy na kamieniu i poczekamy, aż demon pośpiechu nas minie.
Muszę się mocno trzymać swojego krzesła przy biurku, aby minęła mnie wystrzelona kula, aby demon pośpiechu zgubił mój trop.
Spoglądam na zapiski z pierwszego dnia i dostrzegam drzemiącą w nich nerwowość. Jakżeż ja się uspokoję?
Wróciłem z kaplicy. Pokój jest już bardziej mój. Ruszam się trochę inaczej, przede wszystkim wytwarzam wokół siebie mniej hałasu. Siadam jeszcze raz do biurka, zaciskam mocno ręce na siedzeniu krzesła. Nigdzie się nie ruszam. Czekam, aż mnie minie ekspres kończącego się dnia.
Cisza.
Milczenie.
Samotność.
Myślę, że się już zameldowałem. Teraz, w tym momencie. Zakon sióstr karmelitanek bosych, klasztor pod wezwaniem Trójcy Przenajświętszej i Bożej Rodzicielki Maryi, Spręcowo, pokój numer trzy.
Wściekłe walenie w ścianę. W budzącym się dniu ledwo dojrzałem wskazówki zegarka. Parę minut po godzinie piątej. Czyżby sygnał wzywający na jutrznię? Ale dźwięk dochodzi z zewnątrz. Wychylam się ostrożnie przez okno, by zobaczyć, co się dzieje. W gwałtownym trzepocie skrzydeł dostrzegam czerwony punkt. Dzięcioł.
Siostry spotykają się na jutrzni o godzinie piątej czterdzieści pięć. To nie dla mnie. Schodzę do kaplicy dopiero na mszę świętą o siódmej trzydzieści.
Pierwsze, co rzuca się w oczy po wejściu do kaplicy, to stojący pośrodku ołtarz. Zmienia to całkowicie perspektywę widzenia, siedzenia, myślenia. Przestrzeń prezbiterium jest podwyższona, dlatego wraz z ołtarzem zdaje się wyspą górującą nad topielą cementu. Nową arką osiadłą na lustrze posadzki. Lub miniaturową górą Karmel, wszak muszę pamiętać, gdzie jestem.
Dopiero za nim jest to, co będzie przykuwać wzrok bardziej niż to, czego świadkiem stanie się biały obrus ołtarza. Krata. Jasna granica pomiędzy my i wy, świeckie i sakralne, światowe i klauzurowe. W sam środek kraty wbudowane jest tabernakulum. Kapłan sprawujący mszę jest zwrócony twarzą do kraty, do tabernakulum, do sióstr. Siostry stoją naprzeciwko, po drugiej stronie kraty. Twarzą do kraty, do tabernakulum, do kapłana. My, goście w kaplicy, jesteśmy nieistotni, dosłownie marginalni. Stoimy, siedzimy w ławkach po bokach, nie wchodząc w powstałą linię spojrzeń. Ludzie prawdziwie bezdomni, zbyteczni.
Nie można się przyzwyczaić do kraty. Po tylu latach przyjeżdżania tutaj, podjętych prób życia zgodnie z regułą tego miejsca, porywania się na zrozumienie takiego powołania, wiem, że krata ogniskuje spojrzenia, skupia myśli. Gdziekolwiek się obejrzysz — zawsze widzisz kratę lub dostrzegasz jej cień. Nie przyciągałaby tak myśli, gdyby nie to, że za nią są one. Nowych w kaplicy można rozpoznać po nieustannym patrzeniu na kratę, po próbach ukradkowego zajrzenia za Granicę. Za Kotarę Rzeczywistości Istotnie Istniejącej. Za Zasłonę Rozdartego Przybytku. Nie jestem już nowy, stwierdzam nie bez satysfakcji. Rzucam jedynie jedno lub dwa zerknięcia w stronę kraty, więcej nie. Moje spojrzenie jest zdawkowym przywitaniem się w miejscu, gdzie obowiązuje milczenie. W realiach życia codziennego powiedziałbym: „Co słychać?”. Tutaj moje spojrzenie mówi: „Jesteście tam jeszcze?”. Są. I nigdy nie wiem, ile ich jest. Krata pozwala na zajrzenie jedynie kilka metrów w głąb. Poza tym kobiety ubrane w identyczne habity zlewają się ze sobą. Można próbować zaglądać, uparcie oczekiwać ruchów sióstr, wspomagać się własnym słuchem, gdy zawodzi wzrok. To nie dla mnie. Poprawiam okulary, dłubię w uchu — powtarzam sobie, że jestem tu dla siebie, że muszę wejść głębiej w siebie, aby chwycić nadwątloną nić prowadzącą do siebie samego. Ostatnie spojrzenie. „Jesteście tam jeszcze? Znów tu przyjechałem”.
Dopiero przy posiłku można rozpoznać, kto przyjechał jedynie na poranną mszę, a kto zostaje w klasztorze na kilka dni. Zatem nie jestem sam. Razem ze mną pozostają tu Beata i Jerzy. Standardowe życiorysy i motywacje. Ona jest studentką, trzeci rok, licencjat, przygotowanie się do sesji i odpowiedzi na tlące się pytanie, co dalej. Jerzy kończy studia, ciągnie go do zakonu, ale jeszcze nie wie, do którego. Musi rozeznać. Patrzą na mnie z zaciekawieniem, ale nie pasuję do ich historii. Jestem od nich starszy niemal o połowę życia, wszystkie najważniejsze decyzje mam już podjęte. W ich spojrzeniu odczytuję Pytania, Na Które Nie Mam Odpowiedzi. Nie, nie wiem, jak się dokonuje rozeznania. Nie, nie umiem interpretować tego, w czym specjalistami byli Teresa z Ávili i Ignacy Loyola: pocieszeń i strapień duchowych. I nie, nie czytałem Drogi na górę Karmel Jana od Krzyża. Pytają o przynależność do duchowej szkoły, tak jak się pyta o przynależność do plemienia. Karmelitańska, benedyktyńska, franciszkańska? Pod jaką regułą żyjesz, bracie Marcinie? Patrzą z zaciekawieniem na moją obrączkę. Powtarzam swoje wyznanie wiary: żyję pod Regułą Obrączki, jestem mężem, jestem ojcem. Pytanie: „To po co przyjechałeś?” — brzmi w moich uszach jak wyrzut: „Zabierasz nam powietrze”.
Przyjechałem tu, aby pisać.
Zrobiło się niezręcznie i teraz nikt nie wie, co powiedzieć.
Naczynia zmywam w milczeniu.
Przyjechałem tu, aby pisać.
Bez Internetu. Bez oznak życia moich synów, które dobiegają zza ściany: upadających łyżek, potwornych kolizji resoraków, kosmicznych bitew dinozaury kontra roboty, lokalnych trzęsień ziemi powalających mozolnie stawiane budowle z klocków, wszystkich tych potknięć, zranień, kuksańców, gonitw…
Mam tylko biurko, którego trzymam się jak rozbitek tratwy. Wokół mnie cisza, samotność. Zasiadam do biurka jak do pracy, wyznaczam sobie godziny pisania i godziny odpoczynku. Kiedy będę jadł i kiedy będę spacerował. Wspaniałomyślnie wyznaczam sobie czas także na drzemkę. Narzucam sobie dzienny limit stron, które napiszę. Oczami wyobraźni widzę spadające z biurka gotowe frazy, lecą strona za stroną. W klasztornej celi uzyskuję niespotykaną dotąd klarowność myśli, czernię papier aż do opuchnięcia palców, w rytm oddechu wyprowadzam miarowe uderzanie w klawiaturę. Wdech: jestem pisarzem, wydech: jestem pisaniem. Wrócę do domu i powiem Żonie, wskazując na pokaźny plik kartek: widzisz, było warto.
Przyjechałem tu, aby pisać.
Wszystkie kwestie życiowe mam rozstrzygnięte. Wciąż aktualna jest wzajemna Umowa. Żyję pod Regułą Obrączki. Na trzy śluby zakonne odpowiadam trzema ślubami małżeńskimi: wierność, miłość, uczciwość. Na monastyczne stabilitas loci odpowiadam stałością wyboru osoby: „…i że cię nie opuszczę aż do śmierci”.
Jestem pisarczykiem, jestem piórem, mam pisać.
Pieką mnie oczy od wpatrywania się w monitor, boli kręgosłup od trwania na posterunku. Wszystkie zdania, które napisałem, brzmią źle. Na koniec dnia zostaję z pulsującym bielmem ekranu.
Druga noc zgodnie ze sprawdzonym schematem. W nocy sny, te, o których Mira mówi wprost: „sucze”. Po przebudzeniu długo nie mogę dojść do siebie. Celibat nigdy nie był dla mnie. Jednak takie sny, w takim miejscu, pozbawiają mnie spokoju. Upokorzony? To trochę trwa, zanim dotrze do mnie powtarzany w chłodzie poranka argument: nie masz wpływu na swoje sny.
Pozostaje dla mnie całkowitą zagadką, jak zakonnicy przeżywają sferę seksualności. Może doprawdy określenie ich stanu jako „osoby duchowne” rzeczywiście jest już całą odpowiedzią? Siostry zakonne nigdy nie były zainteresowane mną jako mężczyzną. Przypadkowe i krótkie rozmowy przy kracie zawsze były inicjowane przez nie. Zdawkowe pytania, czy nie jest mi za zimno, czy mi czegoś brakuje, i proste informacje, o której jest zamykany klasztor i żebym uważał na bezpańskie psy, które czasami wchodzą do klasztornego ogrodu. Nie wyczułem od nich żywszego, kobiecego zainteresowania. Raczej dziecięcą ciekawość, pojawiam się jako gatunek nieco nieznany, ale ostatecznie mało zajmujący. Ja sam odbierałem ich kobiecość jak „babciną”: ciepłą, bezpieczną, całkowicie aseksualną, niewinną. Może dlatego często łapię się na tym, że w tych zdawkowych rozmowach z którąś z sióstr czuję się jak dziecko. Bezpieczny, czysty, wolny. Poza snami.
Pani z Warszawy:
— Przyjechałam odwiedzić swoją siostrę. Jestem tu po raz pierwszy.
— Długo pani siostra jest w karmelu?
— Dwadzieścia lat.
Pani z Bydgoszczy:
— Wciąż nie mogę pogodzić się z tym, że ona wstąpiła. Tyle zmarnowanej energii, tyle zmarnowanego życia, tyle młodości. I jest ten jej jeden argument, na który nie umiem znaleźć kontry. „Tak, ale ktoś się musi modlić”, odpowiada mi raz za razem.
Pani z Legnicy:
— Żeby chociaż wstąpiła do klasztoru jedna. Ale wstąpiły dwie, jedna po drugiej. I co ja teraz sama zrobię?
Pan ze Śląska (nie chce podać nazwy miasta):
— Przyjeżdżam raz na jakiś czas…
— A kiedy był pan ostatnio?
— Pierwszy raz byłem na przełomie 1997 i 1998, później w 2008 i teraz jestem. Tak raz na dziesięć lat. Nie mam siły przyjeżdżać tu częściej…
Pani z Gorzowa Wielopolskiego:
— Przyjeżdżam raz w roku. Wie pan, to nie odległość jest problemem.
Pani z okolic Grudziądza:
— Nie mam siły tu przyjeżdżać, nie chcę… Ale przyjeżdżam. Co roku.
Pani z Kwidzyna (towarzyszący jej mąż nie odezwał się ani razu):
— Przyjeżdżam w każde jej urodziny, imieniny. Czasem mylą mi się jej imiona, to, które ja jej nadałam, i to, które przyjęła w zakonie. Dlatego mam pretekst, aby pojawiać się dwa razy częściej (puszcza do mnie oko).
Mam tu, w tych zdaniach, ze dwa, trzy niezłe pomysły na książkę. Ponoć literatura rodzi się ze słuchania, no, to mam. Oni mówią, ja słucham. Powieść albo jeden świetny reportaż. Miałby tytuł Przyjeżdżam… Koniecznie w stylu tych nowoczesnych reportaży pisanych obecnie w Polsce. Z dramatem, niedopowiedzeniem, z konkretnymi, pełnokrwistymi postaciami. Niby o innych, ale tak naprawdę o sobie samym odmienianym przez inne osoby. Temat: życie rodzin po odejściu dzieci do klasztoru klauzurowego. Etapy straty, etapy żałoby, radzenie sobie z gniewem, odrzucanie i przyjmowanie, zgoda częściowa, warunkowa, udawana…
Nie wolno mi. Co zostało tu powiedziane, musi tu zostać.
Gdy siostry udają się na pierwsze poranne modlitwy, ja jeszcze przekręcam się w łóżku. Gdy one się modlą, ja piszę.
Niedziela w klasztorze jest zawsze inna od pozostałych dni.
Zakonnice rozpoczynają dzień zwyczajnie, o świcie, śpiewając jutrznię. W pozostałe dni, zaraz po pierwszych psalmach, udają się na mszę. W niedzielę msza jest jednak dwie godziny później. Co zrobić z darowanym czasem? W klasztorze — dla mnie — odpowiedź wydaje się oczywista.
Pisze mi się powoli, ale równo. Słowa w ciszy brzmią mocno. Piszę przez dłuższą chwilę bez wytchnienia, pokój zapełnia się dźwiękiem stawianych liter. Dopiero później, gdy odchylam się do tyłu na krześle, dociera do mnie wibrujące w skromnym umeblowaniu echo uderzeń w klawiaturę. Czy nie obudziłem nikogo z tych, co śpią gdzieś tam za ścianą, w czeluściach tego wielkiego budynku?
W niedzielę wszystko jest inne. Śniadanie jedzone w dni powszednie około godziny ósmej, teraz jest jedzone około dziesiątej. Jestem głodny, jestem zły. Zagłuszam burczenie w brzuchu kolejnymi kromkami chleba. Z Beatą i Jerzym wymieniam zdawkowe uprzejmości. Różnimy się. Pozostaję dla nich przeciwnym brzegiem niż ten, do którego chcą zmierzać. Wyruszają w inną stronę, ale sama moja obecność, konkurencyjność mojej Reguły Obrączki wobec ich domniemanej Reguły Habitu, podważa dotychczasową pewność. Mówiąc inaczej, stałem się dla nich pytaniem: „A może jednak ten sposób?”. Są zawieszeni pomiędzy dwoma brzegami, jeszcze nieodrodzeni, a być może już umarli. Pozostają Charonami własnych żywotów…
W pokoju czytam to, co napisałem rano. Jest tu jakaś klarowność myśli. Nie jestem w stanie pociągnąć tego dalej, rozwinąć. Może rzeczywiście powinienem pisać tylko rano? Uderzam jeszcze palcami w klawiaturę, ale to już nie to. Rzeźbię kolejne zdania, jednak czuję, że są puste, że pozostają tylko formą bez życia. Jakby odcięto mnie od prądu. Nie zapłaciłem duchowego abonamentu?
Niedziela burzy klasztorną regułę, dlatego jej nie lubię. Schroniłem się w tych murach, aby poddać pokornie głowę pod jarzmo jednakowych dni. Mam dosyć chaosu wokół siebie, zbyt wyraźnie czuję na karku oddech pstrokatej bestii. Uciekłem od przypadkowych spotkań, nadmiaru ludzi, e-maili i telefonów. Nie na długo. W niedzielę najczęściej przyjeżdża rodzina którejś z sióstr albo pojawiają się jakieś grupy modlitewne z Olsztyna. W porze obiadu jest nas więcej. Obok Beaty i Jerzego siedzą już dwie panie w średnim wieku. Wymieniłem jakieś zdawkowe uprzejmości, siląc się, aby zagłuszyły próbujący się ze mnie wydostać skowyt: „Przyjechałem tu pisać”.
A pisanie nie idzie. Zamiast tego, co zaplanowałem — ból kręgosłupa od kilkugodzinnego siedzenia przy biurku. Moja straż dzienna, straż nocna. Albo lepiej bez metafory, tak jak powiedział to Filip: dupogodziny. Znęcam się nad sobą i zapytuję raz po raz: „Wysiedziałeś już swoje dupogodziny? Możesz zejść z posterunku?”. Nie piszę tego, co sobie założyłem, dlatego — żeby w ogóle pisać, psiamać — piszę dziennik.
Gdy ból kręgosłupa staje się już nie do zniesienia, kładę się na podłodze. Twarda powierzchnia przynosi ulgę plecom. Czytam Jacoba Taubesa Zachodnią eschatologię. Na stronie dziewiątej pomiędzy wierszami znajduję ukrytą myśl, że pierwszym słowem człowieka wobec Boga jest słowo „nie”. Jestem sparaliżowany. Od chłodu podłogi. Od bólu pleców. Od trafności tej myśli. Moje życie znalazło swoje wyjaśnienie.
Nie chce mi się już pisać. Nie dziś.
Początek tygodnia, zacznijmy od początku.
Topografia miejsca:
Spręcowo, dawniej Spiegelberg, znane też jako Spręcewo. I ta ostatnia nazwa jest bardziej melodyjna. Ale na miejsce, w którym się znajduję, mówi się skrótowo: karmel.
Topografia duszy:
Zakon karmelitów, dziwny twór. Nie wiadomo nawet, kiedy dokładnie powstał. Karmel to góra w Palestynie, nad Morzem Śródziemnym. Przyjęło się mówić góra Karmel, choć to bardziej pasmo górskie, dość długie, bo ma aż dwadzieścia pięć kilometrów. To dużo. Jak się potem okaże, tyle miejsca szybko się przyda. Karmel oznacza ‘ogród’. Dziwna nazwa, zarówno dla samej góry, jak i dla zakonu. Góra jak to góra — kamienie, pieczary, uskoki skalne — żadna tam roślinność kojarząca się nam z ogrodem. Chodziło zatem o inny ogród, ogród obecności Boga. Oaza. Raj. Dla późniejszego zakonu to nie lada problem. Podczas gdy inni bracia wskazują w swych nazwach na konkretne miejsca powstania, jak Cîteaux, Jerozolima czy Camaldoli, oni wskazują na miejsce, które odsyła do innego miejsca. To tak, jakby na pytanie: „Skąd jesteś” odpowiedzieć: „Stamtąd”. Ani to konkretne, ani znowu ładne. Ale była też inna kwestia. Zakonne nazwy wywodzą się albo od miejsca, albo od założyciela. Z karmelitami jest znowu problem. Inni mają swoich Franciszków, Benedyktów, Dominików, a oni nie mają nikogo. Jako swojego założyciela wskazują postać z samego wnętrza Biblii, proroka Eliasza.
Kroniki podają, że zakon karmelitański bierze swój początek w czasach krucjat. Z głównego nurtu krzyżowców co i rusz ktoś się odłącza i przybywa na górę Karmel. Wiele jaskiń umożliwia ukrycie się. Zrzucają stare ciuchy i dawne imiona i zaczynają być pustelnikami. Niewiele wiemy o ich regule, zresztą jeszcze niespisanej. Na pewno żyją w odosobnieniu, w milczeniu i w ciszy, spotykając się co jakiś czas na Eucharystii. Proszą Boga o przebaczenie. Może o cofnięcie czasu. O to, by dosięgła ich sprawiedliwość. Albo zapomnienie. Albo miłosierdzie. Można to ująć jednym zdaniem: dzień i noc rozmyślali o prawie Pana. Czy znaleźli to, czego szukali? Na pewno zostawiono ich w spokoju. Zwierzchnik Jerozolimy zaczął nazywać ich świętymi mężami. Zdziczali ludzie na dzikiej górze, z której podobno było bliżej do Boga.
Upada Jerozolima, upada Edessa i Akka także. Królestwo Jerozolimskie zwija manatki. Krzyżowcy wracają do domu, a wraz z nimi ludzie z góry Karmel. Europa nie wita ich z otwartymi ramionami. Jest już dosyć zakonów, więcej nie potrzeba. Ci, którzy mogą, odnajdują się w istniejących już zgromadzeniach, inni mają zbyt duże poczucie odrębności. Walczą o uznanie ich istnienia. „Kto was założył?” — pytano wszędzie. Co mieli odpowiedzieć? Wstyd? Wskazują na Eliasza, krwawego, ognistego Eliasza.
W Europie nie ma już góry Karmel, są za to miasta, zamki feudałów, wsie i parafie. Papież zgadza się niechętnie, bo już się zaczyna monastyczny tłok, na zatwierdzenie nowego zakonu. Karmelici, bo taką nazwę przyjmują, rozpoczynają mozolne określanie własnej tożsamości. Na razie są rozdarci: to pustelnicy z jaskiń, a mają opiekować się parafiami, wolą samotność, ale tworzą wspólnotę, wreszcie muszą rywalizować o jałmużnę z innymi zakonami żebraczymi. Młodsi zakonnicy nie czują balastu góry proroka, chcą być nowoczesnym zgromadzeniem. Starsi chcieliby żyć dalej w cieniu swej góry. Zakon jest targany sprzecznymi dążeniami, wobec czego następują skrajne decyzje: młodsi przenoszą się do franciszkanów i dominikanów, starsi uciekają do cystersów, reszta czeka sama nie wie na co. Żeby stać się zakonem, muszą ustalić swoją tożsamość. Decydują się na trzy wyznaczniki: góra Karmel, prorok Eliasz, Matka Boża. Zaangażowanie apostolskie zostaje wygaszone, być może energiczni młodzi dojrzeli i nieco się zestarzeli. Zakon obrał kurs na pielęgnowanie modlitwy kontemplacyjnej, na przebywanie w duchowym ogrodzie Boga.
Topografia miejsca, jeszcze raz:
Za klasztorem znajduje się pas ziemi niczyjej. Teren nierówny, podmokły. Tu i tam rowy, zagłębienia, w nich puszczające do mnie oko kałuże brudnej wody. W oddali jest las. Początkowo niski, karłowaty, który potężnieje, im dalej jest od poświęconej ziemi.
Topografia duszy, jeszcze raz:
Klasztor w Spręcowie powstał w 1985 roku. Jest filią (córką) klasztoru w Elblągu. W połowie lat osiemdziesiątych przekazano ten teren karmelitankom. Oficjalne rozpoczęcie życia zakonnego to rok 1994.
Ale mnie interesuje historia schowana za uroczystymi datami. Teren pod klasztor przekazał Mikołaj Suszyński wraz z żoną Czesławą. Mikołaj brał udział w kampanii wrześniowej, trafił do niewoli sowieckiej. Wywieziony na Syberię, cudem uniknął śmierci przez zatopienie barek z jeńcami na Morzu Północnym. Swoje ocalenie zawsze przypisywał Matce Bożej. Teren pod klasztor jest więc wotum. Ale też wezwaniem do mieszkańców za klauzurą: pierwotną intencją tego miejsca nie jest wasze zbawienie, ale wieczny spokój tych, nad którymi zamknęły się lodowate wody.
Legenda do mapy:
Spręcowo (Spręcewo) jak Karmel, Łyna jak Jordan. Olsztyn — Atlantyda Północy, Jerozolima Północy. W trzech rogach tej dziwnej mapy zmarli. W czwartym ja.
To najważniejsza podróż mojego życia. Nigdy nie będę dalej. Właśnie zostawiam ślady stóp tuż za granicą wiecznych śniegów, odciskam dłonie poza linią pustyni i schodzę niżej, by dotykać grzbietów morskich potworów. Nikt nie dotarł tak daleko — poza mapę, na ostrą krawędź duszy — ponieważ ta wyprawa jest przewidziana tylko dla samotnego wędrowca. Siedzę przy biurku, na oklep na krześle, a to znaczy, że podróżuję bez żadnych zabezpieczeń, najbardziej ekstremalnie.
Nie znam granic terytorium, na które wchodzę. Szybko okazuje się, że przewodnicy, których wynająłem, są niewiele warci. Noc ciemna, twierdza duszy, tygodnie oczyszczenia i zjednoczenia — to narzecza, które są mi obce. Teraz pluję sobie w brodę; zbyt dużo czasu spędziłem nad książkami, bojąc się zaufać własnemu głosowi, własnej mowie.
Wydawało się, że droga będzie prowadzić tylko w górę. Że przechadzać się będę między szczytami o zjawiskowych nazwach — Tabor, Synaj, Karmel. Zamiast tego rozbijam obóz, który miał być tymczasowy, a staje się ufortyfikowaną twierdzą. Buduję miasto, choć miałem być nomadą. Nie wiadomo, dokąd prowadzi droga, gdyż nawet metaforyczne określenia „ku górze”, „w dół”, „w stronę światłości” lub „poprzez noc ciemną” są tylko określeniami, niczym więcej. Nie mniejszą niespodziankę sprawia sposób wędrowania, w którym ten, kto czeka — na słowo, łaskę, przemienienie — zachodzi najdalej, dalej niż ten, kto wdziewa buty.
Przyjechałem tu, aby zamknąć za sobą drzwi, czyli wyruszyć.
Leżący w szufladzie Mesjasz musiał wezwać Brunona do siebie. Tylko tak mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego będąc w Paryżu w 1938 roku, aby stanąć naprzeciwko swojego marzenia o zaistnieniu jako artysta w stolicy sztuki, wraca jednak do prowincjonalnego Drohobycza. Jaki głos musiał mieć Mesjasz, że był w stanie przebić się przez urzeczywistnione fantazje Schulza? Oto na wyciągnięcie ręki i portfela spacerują bez lęku rysunki z Xsięgi bałwochwalczej, jakby mówiły przekornie: Tolle lege, ale zamiast ‘czytaj’, brzmiałoby to ‘dotykaj’.
Musiał go wezwać Mesjasz i być może uratował mu tym życie. Leżał w szufladzie od 1934 roku i powoli przybywało mu kartek. Rósł, nabierał kształtów, pióro ważyło słowa — to wszystko trwa nazbyt długo dla samego Schulza. W liście do przyjaciół pisał:
Diabelnie to trudna sprawa coś z siebie wydobyć. Czasami zdaje się człowiekowi, że ma ogromny materiał i ugina się aż pod ciężarem nałożonej sobie misji — to znowu ze zdziwieniem konstatuje pustkę u siebie. Są to perypetie zwykłe — przypływy i odpływy, z którymi trzeba sobie jakoś radzić.
Czy Mesjasz go popędzał — nie wiadomo. Wiadomo jednak, że gdy Schulz podjął z nim kilkutygodniowy paryski rozbrat, wezwał artystę do siebie. A on usłuchał.
„Ojciec był księdzem, któremu przytrafiła się rodzina” — mówi syn, Andrzej Tadeusz. „Kompletnie nie umiał sobie z nią poradzić. Nie nauczył mnie strzelać z łuku ani reperować samochodu”. Mocne słowa. Zamiast syna — wybrać literaturę?
Z rozproszonych wspomnień o Andrzeju Kijowskim nie wyłania się spójny obraz. Pisarz, uznany przez środowisko literackie, we własnych oczach wciąż nie był spełniony, żadna bowiem książka go nie satysfakcjonowała. Uważny czytelnik współczesnej literatury i jednocześnie jej bezwzględny krytyk. Felietonista, który kreował się na błazna, bo tylko takiemu wolno igrać z okrutnym królem i mówić mu prawdę. Przez całe życie chciał napisać powieść, a udało mu się pozostawić po sobie Dziennik — pisany mimochodem, przerywany, nierówny. Z wielu książek sygnowanych jego nazwiskiem właśnie diariusz zajmuje miejsce najważniejsze. Agnieszka Tomasik określiła go najcelniej: (nie)napisane arcydzieło.
Pisarz, który w tekstach publikowanych był głosem nieomylnym, druzgoczącym i rozstrzygającym, w prywatnych zapiskach wątpi w siebie, rozlicza się za brak realizacji marzeń. Życie Andrzeja Kijowskiego, zwielokrotnione, rozproszone, na wielu płaszczyznach także porysowane (wyzwalanie się z opresyjnego cienia matki, chłodne relacje z synem), przedziwnie połączyło się w jedno, gdy dostrzegł siebie w żywocie Świętego Augustyna. W najlepszym ze swoich tekstów, Dopiskach do „Wyznań” św. Augustyna, krzyknie: „Augustyn to ja!”. W kolejną rocznicę śmierci pisarza chce się krzyknąć: „Kijowski to ja!”.
W każdym diariuszu interesują mnie pierwsze zdania, a u Kijowskiego są dwa: to rozpoczynające oraz to prawdziwie pierwsze, które tłumaczy potrzebę zapisywania dni. Pomiędzy nimi rozpościera się zapis scenek rodzajowych, lektur, snów. Do momentu wybrzmienia tego naprawdę pierwszego zdania, ukrytego pomiędzy zapisem innych dni, dziennik szuka swojego charakteru, własnej tożsamości. Piąty września 1955 roku, pierwsza data i wpis: „Dzisiaj powrót z Zakopanego i Krakowa. Odwiozłem Kazię i Andrzejka do domu”. Później to już idzie: plotki, ploteczki, anegdotki, buchalteria mijającego dnia. Kijowski zaczyna pisać Dziennik, będąc u progu literackiej sławy. Właśnie ukazał się jego debiut literacki, który został ciepło przyjęty w środowisku pisarzy. Przeniósł się z Krakowa do Warszawy, otrzymał pracę w Państwowym Instytucie Wydawniczym, gdzie znalazł się pośród legend pióra. Można powiedzieć: życie należało do niego. Rzucony w wir wydarzeń środowiskowych, spisuje kronikę wypadków bieżących: ten powiedział to, a tamten jest zazdrosny, że nie klaszczą jemu. Kijowski przypatruje się literatom, kreując siebie jako uszczypliwego obserwatora. Nie oszukujmy się: jest dokładnie taki sam.
Naprawdę pierwsze zdanie znajduję pod datą 30 października 1956 roku. Kijowski zapisuje: „Rok temu zacząłem pisać dziennik z postanowieniem trzymania się faktów. Chciałem być kronikarzem. […] Wiedziałem, że mnie i nas nikt nie zapisuje, nic nie utrwala. Chciałem więc siebie i nas utrwalić, i zapisać wbrew historii, która kiedyś, kiedyś powie, że był to okres przejściowy”. Być kronikarzem własnego pokolenia — zuchwałe zadanie. Kijowski chce opisać generację „przejściową”, która zdążyła urodzić się jeszcze przed wojną i której dzieciństwo zostało naznaczone okupacją, a w lata świadome weszła w chwili, gdy w Polsce zapanował komunizm. To pokolenie pominięte przez „wielką historię” — za młodzi, aby walczyć, za starzy, aby podejmować decyzje. Mieli żyć w świecie podwójnych wartości, gdzie prawda i cenzura mieszkały obok siebie. W tym nowym, wspaniałym, powojennym świecie niczego od nich nie oczekiwano. Dziennik robi się jeszcze ciekawszy, gdy Kijowski porzuca obowiązki kronikarza pokolenia, a zaczyna opisywać własną geografię wewnętrzną.
Dziennik należy czytać jako całość, to oczywiste. Jednak spośród trzech tomów to ten ostatni jest najbardziej intrygujący. Rozpięty pomiędzy zapisem bieżących dni a próbą zamknięcia własnego życia, nieoczekiwanie przyjmuje postać rozległego dziennika duchowego. Żarliwego. Szorstkiego, nigdy bowiem, jak i całość diariusza, nieuporządkowanego ostatecznie przez autora.
Strach przed pisaniem, przed popełnieniem niewłaściwego słowa, to myśl przewodnia Dziennika. Kijowski wielokrotnie opisuje jałowe godziny spędzone przy biurku. Z tych pomysłów, które ma w głowie, z obrazów i fraz nic nie powstaje. Następuje bezlitosne rozliczanie się z godzin spędzonych przy biurku lub skrupulatne notowanie meczów i westernów obejrzanych w czasie przeznaczonym na pisanie. Kiedyś będzie mi to policzone, wspomina. Albo ostrzej: to prezent dla diabła. Pospieszne odczytanie tych zmagań może nasunąć wniosek, że Kijowski był biernym, użalającym się nad sobą frustratem. Rzeczywiście nieraz chciałoby się krzyknąć: chłopie, nie traktuj siebie aż tak poważnie! Kijowski tego nie słyszy, on chce napisać arcydzieło.
Literatura jest dla pisarza narzędziem bycia w świecie. Tylko pisząc, można poznać siebie. Zrozumieć zaś siebie samego to tyle, co opisać świat. Kijowski wymaga od siebie wiele, oczekuje bowiem od własnego pisania wszystkiego. Siedzenie przy biurku nie było aż tak bezowocne, jak mu się wydawało. Własną niemoc próbuje opisać, przerobić na warsztat literacki, czyli bierze się z nią za bary. Z tafli biurka niemal nieustannie spadają gotowe teksty. Nie jest to wciąż wymarzona książka, ale liczne eseje, felietony, recenzje, opowiadania, scenariusze… Nie może być inaczej, skoro dla niego pisać i czytać to żyć; wdech i wydech.
„Przyjemność pisania? Nie zaznałem” — notuje w diariuszu. „Przeczuwałem ją często, przeczuwam nadal, byłem jej bardzo blisko, ale jej nie zaznałem”. Dziennik pełen jest zapisów komentujących nieudane próby literackie. „Chciałem napisać…”, „jakieś eseje, jakieś szkice…”, „miałem pomysł…”, „chciałbym napisać…” — podsumowuje z bolesną regularnością. „Zacząłem pisać powieść. Po raz dziesiąty” (22 marca 1958). Dusza rozszarpana przez skrajności: jak napisać arcydzieło, gdy wciąż tkwi w pisarzu strach przed niewłaściwym słowem? W momentach sięgnięcia dna Kijowski odprawia swoje magiczne rytuały. Rozpoczyna wielką akcję sprzątania biurka, teatralnie drze rękopisy lub urządza im swoisty pogrzeb: „Wykonałem kolejne samobójstwo: wyrzuciłem wszystkie bruliony, prospekty, plany, pyszne przebłyski geniuszu, które od blisko trzech lat magazynowałem […]. Zaczynamy od początku […]. Po pogrzebie moich rękopisów: zagrzebałem je w dole, przysypałem gliną i igliwiem, jak Kalego [ukochany pies pisarza — M.C.], i udeptałem. I co dalej? Nic, to samo” (16 i 17 sierpnia 1978). To mi się w Kijowskim niezwykle podoba, że po melodramatycznych gestach zaczyna raz jeszcze. I jeszcze raz. Jest w stanie ciągle podnosić się z otaczającej frustracji, z tej przygniatającej nieumiejętności napisania tego, czego pragnie. Z popiołów własnych niezrealizowanych zamiarów wyprowadza kolejne zdania. To właśnie ja przeglądam się w Kijowskim, to właśnie współczesnych neurotycznych nas w nim widzę. Sprawę pisania stawia ostro, radykalnie. „Cała literatura, która wypowiada pełnię ludzkiego istnienia, oscyluje pomiędzy aktem wiary a aktem niewiary, pomiędzy wyzwaniem a wyznaniem, pomiędzy modlitwą a bluźnierstwem” (10 kwietnia 1980). Trzeba mieć nie lada odwagę i nie lada siłę, aby czernić papier. Aby ze słowem porywać się na Słowo.
Przez większą część życia będzie marzył o idealnym czytelniku, który przeczyta jego (wciąż nienapisane) opus magnum. Pod koniec życia stanie się jasne, że jest tylko jeden Czytelnik, a on sam był rękopisem schowanym na dnie szuflady.
Z religią był na bakier od samego początku. Dewocyjna, naznaczona chorobą psychiczną matka przekazała mu obraz Boga, z którego długo się wyzwalał. Przy całym sprzeciwie religia przyciągała niezrozumiałą, magnetyczną siłą. Jako dziecko był ministrantem, chciał nawet zostać księdzem, ale do tego przyznawał się dopiero pod koniec życia. Z zamiarem wstąpienia do seminarium poszedł do spowiedzi. Z konfesjonału wyszedł z decyzją podjęcia studiów polonistycznych. Co się stało — Dziennik milczy. Później nawrócił się na marksizm. Drażni go (bo fascynuje) jeden ksiądz od Floriana. Wojtyła. Na ulicy mija go ostentacyjnie. W kościele słucha go z rozpaloną głową. Gdy ten sam Wojtyła stanie na balkonie jako Jan Paweł II, historia się domknie.
Dziennik to zapis poszukiwań. Próżno jednak szukać w nim samego opisu nawrócenia. W pewnym momencie Kijowski pisze już jako człowiek Kościoła. Ale dla pisarza sam opis doświadczenia nagłego momentu łaski wiary jest przecież bezcenny. Tego nie da się pominąć. Nie zapisał? Pisarz?
W jednym z notesów z pierwszych miesięcy 1979 roku znajduje się notka, która nie została włączona do drukowanego wydania Dziennika. Zapis wymyka się pospiesznej interpretacji:
no.
To „no” nie znaczy „nie” po angielsku, ale wreszcie po polsku.
I zostawmy to bez komentarzy.
Jestem bardzo szczęśliwy.
To znaczy spokojny.
Wiem, że teraz już wszystko jest przede mną, a za mną nic poza doświadczeniem.
Trudno przejść obojętnie wobec tej notki. Instynktownie czujemy, że dotyczy czegoś bardzo istotnego dla Kijowskiego. I że jest bardzo chropowata literacko, jakby słowa nie mogły dosięgnąć zapisu doświadczenia. Ta krótka notka jest zaskakująco podobna do kartki, którą miał wszytą w ubranie Pascal. „Ogień. Bóg Abrahama, Bóg Izaaka, Bóg Jakuba, a nie filozofów i uczonych. Pewność. Pewność. Uczucie. Radość. Pokój. […]” — tak zaczyna się mistyczne sprawozdanie z „nocy ciemnej” uczonego.
W wyborze Karola Wojtyły na papieża zamknęło się doświadczenie pokolenia, którego Kijowski pragnął być kronikarzem. W zetknięciu z postacią Świętego Augustyna i jego Wyznaniami zamknęła się jego własna sprawa. Ja jestem retor, mówił o sobie. Sprzedawca słów, pióro do wynajęcia. W Dopiskach do „Wyznań” św. Augustyna, jednym z ostatnich i zarazem najwspanialszych utworów, Kijowski snuje refleksje o życiorysie Ojca Kościoła, własnym życiu oraz zauważalnych analogiach. Lektura tego niewielkiego tekstu nie straciła nic ze swojej siły. Zauważalne są swoiste odpowiedzi na pytania, które wielokrotnie pojawiały się na kartach diariusza. „Człowiek, opowiadając Bogu, sprawdza swą zdolność mówienia prawdy, którą Bóg zna lepiej od niego. […] Musi być prawdomówny i dokładny, aby Bóg się nie nudził, czytając powieść, której zakończenie już zna”.
Ostatnie lata Kijowskiego, a wraz z nimi trzeci tom Dziennika, coraz bardziej zbliżają się do zapisów mistycznych. Rozważania Ewangelii, odwołania do Naśladowania Chrystusa Tomasza à Kempis, tajemnicze rozmowy z Panem Bogiem. Gdy w wyniku czerniaka pisarz traci oko, zapisuje, że to nie on zachorował, ale sam Bóg. Modli się wtedy: „Dobry, biedny Boże, nie płacz z powodu mojego oka, na które zachorowałeś, nie płacz z powodu mojej śmierci; gdy będę już martwą komórką Twojego organizmu, nie będę Ci sprawiał bólu i pozostanę tylko w Twojej pamięci, a to mi sprawi nieskończoną radość” (15 marca 1983). Przedziwnie koresponduje ten fragment z Mistrzem Eckhartem, którego Kijowski nie czytał. Nadreńczyk w kazaniu dwunastym pisał: „Oko, którym widzę Boga, jest tym samym okiem, którym widzi mnie Bóg. Moje oko i oko Boga, to jedno i to samo oko. Jedno oblicze, jedno poznanie, jedna miłość”. Co widział Kijowski — tam w ciemnościach, bez oka?
Dzięcioł nie pojawił się już ani razu. Teraz budzi mnie rutyna. Ale nie mam nic przeciwko. Poddaję się jarzmu powtarzalności, dostrzegając, że ma to na mnie zbawienny wpływ. Potrzebuję teraz spokoju, muszę dojść do ładu ze swoim życiem, z pojawiającymi się emocjami, które mnie niepokoją. Powtarzalność sprawia, że czuję się bezpieczny, uspokojony. Codzienny rytm jest niezmienny: pobudka, msza, śniadanie, pisanie, obiad, spacer, drzemka, czytanie, pisanie, kolacja, pisanie… Leczenie duszy rutyną, o tak.
Nie przestaje zachwycać mnie krajobraz. Zawsze ten sam. Przyjeżdżam do klasztoru o tych samych porach roku: wiosną, latem, zimą. Albo zieleń traw, albo śnieg. Nigdy nie byłem tu w momencie złotej jesieni. Wciąż i wciąż lubię ten widok, który nie ma w sobie niczego atrakcyjnego. Ta sama odległa linia lasu, który skrywa w sobie jakąś tajemnicę. Mokradło, pas ziemi niczyjej, rozciągające się swoją nierównością od lasu do szosy. Wzgórze klasztorne, do którego prowadzi jedna ścieżka. Drzewa u podnóża klasztoru, wśród których czasem ćwiczę. Droga, którą codziennie schodzę z klasztoru i którą wspinam się, aby do niego wrócić. Patrzę na to dzień w dzień i czuję, jak nasiąkam rozpościerającym się przede mną obrazem. Nigdzie mnie nie gna. Nie pamiętam urzekających widoków z moich wędrówek, przynajmniej teraz nie znajduję ich w sobie. Natomiast chciałbym widzieć codziennie ten sam krajobraz z klasztornego wzgórza. W mieście nie mam tej rutyny, w mieście mam pstrokaciznę bestii. Męczy mnie ciągły atak na moje zmysły, irytuje bezustanna zmiana, której — zwłaszcza w kontekście Olsztyna — nie odbieram jako zmiany na lepsze. Zatem: leczenie krajobrazem, tym samym wciąż.
Przyjechała Mira z chłopcami. Mateusz i Michał biegają pomiędzy głazami, na których przytwierdzono wyobrażenia stacji drogi krzyżowej. Michał stanął przed Ukrzyżowaniem. Palcem trzyletniego dziecka pokazuje na siepacza z młotkiem. „O, pan majster”. Uwielbiam teologię uprawianą przez dzieci. Szatan jako Bob Budowniczy teatrum mundi?
Zastanawiam się, jaki ołtarzyk cierpienia teraz sam sobie zbuduję.
To zawsze jest piątek. Nawet jeśli przyjeżdżam w inne dni, to w umyśle mam piątek. Skończona praca, świat zostawiony za drzwiami, wejście w inną przestrzeń — wieczny piątek.
Stoję dłuższą chwilę w pokoju i nie mogę się ruszyć. Coś jest nie tak. Byłem już tu kiedyś. Pokój numer dwa, mały, ale z własną łazienką i blisko jadalni. Siedziałem tu, przy tym biurku, patrzyłem przez okno. Zgadza się jedno krzesło, jedna szafa, jedno okno, dwie krótkie półki na książki. Plecak ląduje na podłodze obok łóżka, na którym się wyciągam i nie mogę dojść, skąd to uczucie. Przypominam siebie sprzed kilku lat, gdy byłem w tym miejscu: była zima, siedziałem z nogami na kaloryferze, czytałem Adolphe’a Geschégo, za plecami miałem okno, aby wpadło na strony więcej światła. Mam! Poprzestawiały meble! Szafa stała w innym rogu, a w jej miejscu było łóżko. A jednak Panny Spręcowskie to stuprocentowe kobiety. Żadna niewiasta w swoim własnym domu nie oprze się pokusie, aby czegoś nie poprzestawiać. Kwiatek tu, poduszka tam. Nie wiem, skąd się bierze ta potrzeba ciągłego dopieszczania gniazda, tego wicia, udoskonalania, zmiany. Czekam przez chwilę, aż obrazy z przeszłości i teraźniejszości pogodzą się ze sobą.
Na razie jestem sam. Nie pytam sióstr, czy i kiedy ktoś jeszcze przyjedzie. Że przyjedzie — to pewne. Ale do tego czasu — do niewiadomej — jestem sam w tej części klasztoru. I chociaż mam klucz tylko do swojego pokoju, czuję się, jakbym był panem przestrzeni. Nie dobiegną mnie żadne dźwięki zza ściany. Nie spotkam nikogo przy kolacji. Moje odgłosy życia nie wywołają żadnego rezonansu. A co najważniejsze, mój krzywy uśmiech, spuszczony wzrok, pośpieszne jedzenie nie zostaną odebrane jako chęć rozmowy. Jestem cudownie sam.
A jednak niepokój został. Zmywanie naczyń, parzenie herbaty, spuszczanie wody w toalecie wywołuje odgłosy, które odbijają się echem po bryle klasztoru. Dźwięki tłuką się za ścianą, grzęzną w rurach, odbijają się jakąś nieprzyzwoitą czkawką. Nie znam odgłosów tego domu, jestem tu tylko gościem. Wieczorem zapada cisza. Gęsta. Taka, jakiej od dawna już nie słyszałem. Odruchowo, ja — dziecko hałasu i pośpiechu, zagłuszam ją. Coś tam wypsnie mi się i nagle okazuje się, że mówię do siebie. Myję zęby głośniej, niż powinienem, zaszuram krzesłem zupełnie niepotrzebnie. Tak, robię wokół siebie hałas. Dziurawię ciszę, tnę ją na plasterki, pakuję do woreczków i mogę sprzedawać na zewnątrz, jak diler. Mogę dilować ciszą z klasztoru kontemplacyjnego… Tylko kto będzie chciał kupić taką działę ode mnie, skoro wszyscy mijamy się ze słuchawkami na uszach, zapatrzeni w czarne lusterka telefonów? Leżę już w łóżku, jest cicho i spokojnie — nazbyt. I nagle przypominają mi się wszystkie horrory, od Egzorcysty po Coś za mną chodzi, ileś tam lat spędzonych na czytaniu i oglądaniu strachu. Nie uodporniłem się, przeciwnie: widzę, że jestem łatwy. W zasadzie wszystko tu pasuje, wedle najlepszych wzorców gotyckich. Jestem w oddalonym od siedzib ludzkich wielkim domu. W tym domu jest mnóstwo zamkniętych drzwi, a klucz mam tylko do swojego pokoju. Przynajmniej tak mi powiedzieli. Może za tymi drzwiami są… no, sami wiecie kto. Nie znam mowy rur kanalizacyjnych ani szeptu kurzu wędrującego po korytarzu w tym klasztorze. Za oknem błyszczy posąg Matki Boskiej, obok niej dumnie prężą się czarne pnie drzew. Mam wrażenie, że wszystko zagląda mi do okna. To przez światło księżyca, jasnego jak cholera. Czy to nie zaczynało się zawsze mniej więcej w ten sposób: jakieś podejrzane skrzypnięcie lekko uchylanych drzwi gdzieś tam, tronująca pełnia na ciemnym nieboskłonie?
Czy mogłoby mnie spotkać coś złego w klasztorze? Złego metafizycznie? Wiedział coś o tym Giotto, malując Wypędzenie demonów z Arezzo. A zło ludzkie? Jedyne niebezpieczeństwo grozi mi tu z mej własnej ręki. Tabun złych myśli, stado nerwic, hordy głupich błędów przeszłości tylko czekają na znak. Kreślę się więc krzyżem i idę spać.
Jeszcze tylko buty stawiam przy drzwiach, barykadując się — tak na wszelki wypadek.
Klasztor w Spręcowie jest fundacją Karmelu elbląskiego.
Jego budowę rozpoczęto w 1990 na gruncie ofiarowanym przez Czesławę i Mikołaja Suszyńskich. Historia tej darowizny i koncepcji budowy jest ściśle związana z losami synów naszego narodu. Darowizna terenu pod klasztor była wotum dziękczynnym za ocalenie życia ofiarodawcy, polskiego oficera kampanii wrześniowej 1939 roku, który był więźniem sowieckich łagrów. Więźniowie tych obozów zostali zatopieni w starych barkach w głębinach Morza Północnego. Mikołaj Suszyński nosił szkaplerz karmelitański i swoje ocalenie zawsze wiązał z cudowną opieką Matki Boskiej.
Klasztor powstał dzięki ofiarności wielu ludzi dobrej woli w kraju i na całym świecie.
19 grudnia 1993 siostry rozpoczęły regularne życie w tym domu.