Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzieła zebrane to pierwsze wydanie wszystkich utworów Andrzeja Łuczeńczyka, łącznie z dwoma niepublikowanymi tekstami. Zapomniany dziś autor jest niewątpliwie jednym z najciekawszych polskich pisarzy drugiej połowy XX wieku. Surowość prozy Łuczeńczyka w połączeniu z jego biografią stworzyła legendę o niewykształconym naturszczyku obdarzonym wielkim talentem. Mnogość tropów intertekstualnych oraz wieloznaczność twórczości Łuczeńczyka nie pozostawiają wątpliwości, że jest to mylny trop. Autor mistrzowsko łączy ironiczny realizm obyczajowy i ascetyczny, reportażowy styl z kulturą popularną: kryminałem, westernem, książką przygodową, gotycką powieścią grozy. Zbiory Przez puste ulice i Kiedy otwierają się drzwi to na pozór realistyczne opowieści o zwyczajnych ludziach, ale nieoczekiwane wydarzenia nadają im egzystencjalny wymiar. Bohater Gwiezdnego księcia zabija konkurentów i osiąga pełnię władzy nad bliżej nieokreślonym krajem w niby-średniowiecznych realiach, po czym popełnia samobójstwo. Źródło jest opowieścią o płatnym zabójcy i jego sobowtórze-pomocniku. W Wyzwaniu obserwujemy nieudany zamach terrorystyczny, transmitowany w telewizji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 946
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący
Paweł Orzeł
Projekt okładki
Anna Sztwiertnia
Korekta
Kamil Kowalski, Aleksandra Zoń
Egzemplarze książek z dedykacjami Andrzeja Łuczeńczyka dla Henryka Berezy
zamieszczonymi w niniejszej książce pochodzą z archiwum redaktora tomu.
© Copyright by Estate of Andrzej Łuczeńczyk, 2018
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2018
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-06-03505-6
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Historia literatury polskiej XX stulecia jest — w gruncie rzeczy — opowieścią o zmaganiu się z nowoczesnością, która zmuszała do ciągłych poszukiwań problemowych czy koncepcyjnych, stale piętrząc trudności poznawcze i sprzeczności światopoglądowe zarówno przed pisarzami, jak też przed historykami literatury usilnie starającymi się nadać przemianom literackim postać względnie klarownej, ustrukturyzowanej narracji. Wielość wariantów, jakie wypracował polski modernizm (tak w swoim wcieleniu „wysokoartystycznym” czy mitograficznym, jak też w ramach poszukiwań eksperymentalnych bądź awangardowych), stawia czytelnika w komfortowej, ale także kłopotliwej sytuacji wyboru tekstów spośród szerokiej oferty propozycji literackich, nie wspominając o literaturze popularnej powstającej równolegle względem pisarstwa o ambicjach artystycznych.
Z jednej strony teksty literackie najpierw układają się (lub są porządkowane) według określonych kryteriów krytycznoliterackich, a następnie podlegają weryfikacjom historycznoliterackim, co sprawia, że funkcjonują jako określone całości, prądy, ruchy itp. Z drugiej zaś strony, literatura dwudziestowieczna, szczególnie proza, wytwarza pewien opór w zakresie możliwości wykreślania linii zależności i podobieństw, strukturyzowania i hierarchizowania, a to w konsekwencji skutkuje 1) trudnościami z opisaniem i uporządkowaniem pisarstwa poszczególnych twórców według pewnej całościowej opowieści scalającej; 2) uproszczeniem ich twórczości, uschematyzowaniem recepcji poprzez formuły nazywające dany ruch, grupę, tendencję, orientację pokoleniową, słowem nieco krzywdzącą homogenizacją; 3) zapomnieniem i zmarginalizowaniem ich obecności na mapie nowoczesności w kontekście „silniejszych” propozycji artystycznych wybranych autorów. Druga połowa XX wieku przyniosła wyjątkowo obfity plon w tym zakresie — proza nowoczesna jest albo domeną konkretnych pisarzy, albo zamyka się w zjawiskach o różnym stopniu wyrazistości i z tego względu status owych zjawisk wydaje się niekiedy wątpliwy lub dyskusyjny, a wręcz domaga się (przed wszystkim z punktu widzenia historyka literatury, ale także czytelnika prozy nowoczesnej) zastrzeżeń, które odpowiednio je doprecyzują.
Twórczość Andrzeja Łuczeńczyka jest doskonałym przykładem tego, jak nowoczesne pojmowanie literatury: jej definiowanie, rozumienie, konfrontowanie z tym, co nieliterackie, a wreszcie sfunkcjonalizowanie wobec innych języków i narracji, zaważyło na odbiorze tekstów, które często w finezyjny i nieoczywisty sposób grały z ideami literackiej nowoczesności, co generowało nieporozumienia, a w efekcie skazało autora w pewnej mierze na nieobecność lub marginalną obecność w świadomości czytelników, szczególnie na początku XXI wieku, a także przesunęło na obrzeża zainteresowania historyków literatury, śledzących bardziej wyraźne manifestacje porzucania (ale także utrwalania) modernistycznego dyskursu literackiego na przełomie dziewiątej i dziesiątej dekady XX wieku.
Proza Łuczeńczyka funkcjonowała w obrębie zjawiska, które przeszło do historii jako spór o „rewolucję artystyczną w prozie”, choć właściwie sam pisarz nie utożsamiał się z jakimkolwiek ruchem lub nurtem i nie czuł się kontynuatorem pisarstwa neoawangardowego. Krytycznoliteracka debata wokół „rewolucji artystycznej” trwała od połowy lat siedemdziesiątych do połowy lat osiemdziesiątych i dotyczyła tego, co bezpieczniej z dzisiejszej perspektywy byłoby nazwać „nową” prozą owych dekad. Dyskutowano na temat charakteru propozycji literackich (głównie debiutantów), które powstawały jako świadome reakcje na estetykę literacką i problematykę nowoczesności wkraczającej w fazę przesilenia, swoistego wyczerpywania się jej potencjału. Silnymi przejawami tych reakcji były dwie kwestie dostrzegane w utworach prozaików ówcześnie pojawiających się na arenie literackiej: niechęć do wyrazistego odróżnienia się względem poprzedników i skłonność do wykorzystywania dobrze znanych poetyk, języków i stylistyk literatury modernistycznej. W konsekwencji idee innowacji, nowości i nowatorstwa zyskiwały ambiwalentny status.
Prowadziło to krytyków (a potem także historyków) do swoistego impasu definicyjnego: czym mieliby się wyróżniać młodzi czy nowi pisarze, jeśli ich twórczość wyrasta z dostrzeżenia kłopotliwości rozmaitych kategorii nowoczesnej literatury, które dotychczas nadawały jej dynamikę?
Inicjator debaty — Henryk Bereza — zaproponował (kontrowersyjną i budzącą wątpliwości, jak szybko się okazało) siatkę porządkującą, której istotnym elementem uczynił „rewolucyjność”, to znaczy interesowało go to, w jaki sposób pisarze wykorzystują sytuację kryzysu wynikającego z nadmiaru estetyk modernistycznych i przełamują ich skostnienie, doprowadzając do ukonstytuowania się nowego, hybrydycznego dyskursu prozatorskiego — „prozy żywej”. Bereza — i w tym tkwi największa zaleta, a zarazem największa słabość całego konceptu — wykorzystał jedno z kluczowych pojęć ze słownika literatury nowoczesnej, nadając mu walor porządkującego, ale i wartościującego opisu, a przy okazji wykreował sztuczną wspólnotę grupową — prozaików rewolucjonistów, wśród których miałby znaleźć się także Andrzej Łuczeńczyk. Określenie „rewolucja” sugerowało radykalną zmianę, zerwanie ciągłości, neoawangardowe poszukiwanie nowego trybu uprawniania literatury, lecz same teksty zdawały się mówić o czymś innym — o zasadniczym kłopocie z paraliżującymi wzorcami modernizmu i o niemożliwości nowatorstwa zgodnego z tymi wzorcami. „Rewolucja artystyczna” była nazwą, która pozwoliła połączyć według niezbyt jasnych, a niekiedy dyskusyjnych kryteriów teksty autorów, którzy w różnych trybach, przy użyciu odmiennych poetyk i strategii kwestionowali dotychczasowe estetyki modernistyczne, wskazując istotne w ich perspektywie bolączki świata coraz wyraźniej nabierającego znamion późnej nowoczesności.
Pisarstwo Andrzeja Łuczeńczyka wyrasta z ówczesnych dylematów, ale —co ważniejsze — niejako przechodzi obok nich obojętnie, a w konsekwencji pisarz umieszcza się już w innym momencie refleksji nad „rewolucyjnością”. Proza Łuczeńczyka wynika wręcz ze stwierdzenia o niemożliwości rewolucji. Autor Gwiezdnego księcia zaproponował własne rozwiązania, dzięki którym uniknął zaplątania w nierozwiązywalne sprzeczności rozpięte na opozycyjnych kategoriach elitarne — popularne czy wysokie — niskie. Jego twórczość stanowi intrygujący przykład ścierania się poetyk i estetyk z odmiennych, wydawałoby się, obiegów literatury i kultury, a w konsekwencji ilustruje ciekawy proces uwalniania się spod obezwładniającego wpływu wysokomodernistycznych wyobrażeń o literaturze i literackości. Teksty Łuczeńczyka uderzają wieloznacznością, co tym bardziej zaskakujące, że stylistycznie i fabularnie wydają się pozornie przezroczyste, a nawet zaskakująco klarowne, choć równocześnie temu wrażeniu przejrzystości towarzyszy poczucie, że wyłaniająca się z tekstu realność pozostaje niedookreślona, dziwnie wieloznaczna, co jest szczególnie uderzające w utworach, które wydają się opowieściami realistyczno-obyczajowymi. Gdyby sięgnąć po metaforę Stanisława Lema odnoszącą się do potencjału semantycznego utworu literackiego, to należałoby powiedzieć, że tekst Łuczeńczyka funkcjonuje niczym czarna skrzynka, w której dokonuje się osobliwe przekształcenie pozornie jednoznacznego i prostego wydarzenia w wieloznaczną opowieść, zagospodarowaną przez konkurencyjne, lecz równorzędne możliwości interpretacji, spośród których żadna nie wydaje się trafniejsza lub bardziej prawdziwa od innych. Łuczeńczyk nie pyta o zasadniczy sens doświadczenia (i doświadczania) rzeczywistości. Odsłania praktyki sensotwórcze i pokazuje, jak determinują nasze postrzeganie realności, w tym pozornie klarownej i trywialnej codzienności. Z odsłonięcia tych mechanizmów wyłania się arbitralność całego procesu nadawania znaczenia naszemu otoczeniu, a tym samym wpisana weń nieusuwalna konieczność.
Henryk Bereza dostrzegł w tekstach Łuczeńczyka impuls ironicznego uruchamiania określonych oczekiwań czytelniczych, wywiedzionych z modernistycznych doświadczeń i przyzwyczajeń. Z punktu widzenia Berezy Łuczeńczykowe opowiadania i mikropowieści wpisywały się w szerszą perspektywę przeobrażeń literatury, stanowiły nieoczywistą kontynuację problematyki, którą widział w „życiopisaniu” Edwarda Stachury — osobliwej fascynacji śmiercią i ludzką śmiertelnością, rozumianymi jako fenomeny, którym w jakimś stopniu próbuje sprostać literatura.
Zainteresowanie pisarstwem Andrzeja Łuczeńczyka miało w przypadku Henryka Berezy kilka wymiarów — od lektury maszynopisów na potrzeby recenzji wydawniczych, przez omówienia na łamach czasopism literackich, po pomoc w publikacji tekstów, w tym w prestiżowej „Twórczości”. Wreszcie miało także charakter osobisty — krytyk przemawiał na pogrzebie przedwcześnie zmarłego pisarza, z którym regularnie korespondował przez niemal dekadę, którego widywał przy każdej wizycie Łuczeńczyka w Warszawie. Dla Berezy, jednego z pierwszych i najwnikliwszych czytelników prozy Łuczeńczyka, autor Źródła stanowił przypadek potwierdzający jego obserwacje, a poniekąd także utwierdzający jego sposób wartościowania przemian literatury polskiej drugiej połowy XX wieku, które sprowadzały się do — ujmując rzecz nader skrótowo — zmiany literackości, polegającej na otwarciu dyskursu literackiego na to, co nieliterackie, co sytuowało się aktualnie poza kanonem estetycznym, w tym narracje oralne, przekazy mówione, stylizacje ustnej odmiany polszczyzny, rozluźniające rygory stylistyczne i narracyjne. To właśnie Bereza wskazywał — przy wszelkich różnicach dzielących te teksty — w rozmaitych wariantach i chwytach w powieściach, które określił mianem „nurtu chłopskiego”, zaś wcześniej w pisaniu Hłaski, następnie w twórczości Stachury, w tekstach „nowej” prozy — prozy „rewolucji artystycznej” i jej ewentualnych kontynuatorów.
Można przypuszczać, że pewien rodzaj „naturalności” czy „surowości” uwidaczniający się w pisaniu Łuczeńczyka w kontekście jego biografii stanowił ten element, który przekształcał pisarza w samorodny talent pozbawiony naleciałości przeintelektualizowanego literata. Zresztą pokusa, aby zamykać Andrzeja Łuczeńczyka w figurze niewykształconego prowincjusza o nieoczekiwanym potencjale pisarskim jest złudna. Taka stereotypizacja wydaje się zbyt łatwa i naiwna w perspektywie aluzji i tropów intertekstualnych, które uwidaczniają się w obrębie poszczególnych książek bądź konkretnych utworów, okazuje się niemożliwa do utrzymania. Funkcjonowała jednak jako sprytny wybieg, który poprzez odwołanie do życiorysu kreuje fenomen, rodzaj biograficznej legendy i w ten sposób zwalnia z pogłębionej lektury. Stereotyp prostego robotnika, tworzącego mroczne opowieści pełne niejednoznaczności, wydaje się bardzo sugestywny, lecz w zasadzie służy jedynie uniknięciu wyjaśnienia zaskakującej dysproporcji, jaka pojawia się w chwili, gdy tekst rzekomo niewykształconego naturszczyka stawia opór w lekturze mimo swej pozornej przezroczystości. Wspomnianą surowość można rozumieć jako pewnego rodzaju odwrót od elitaryzmu prozy modernistycznej na rzecz intuicyjnie przeprowadzonego przejścia nad przesadnie zintelektualizowanymi autorefleksjami do snucia opowieści, które wymykają się prostym wykładniom, nie dają się zamknąć w gorsecie określonej tezy wyprowadzonej z ambiwalentnej fascynacji dyskursem literackim nowoczesności, a właściwie mogłyby zostać zagospodarowane przez odmienne interpretacje. Fascynacja, która wyraża się w przesadnie eksponowanej samoświadomości autora, niejako sprawia, że tekst przeistacza się w emanację kłopotów i bolączek pisarskich, ciąży ku zbytniemu nasyceniu elementami refleksji metaliterackich, ku wyeksponowaniu tezy o własnej trudnej pozycji na mapie literatury końca XX stulecia, a z tym borykało się wielu autorów „nowej” prozy lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Choć Łuczeńczyk pozostaje pisarzem ukształtowanym przez literaturę nowoczesną, to jego twórczość ilustruje subtelny proces przemieszczania się względem estetyki modernistycznej. W jego przypadku modernizm przestawał stanowić nieprzekraczalny horyzont, zaś wyczerpywanie się tej formacji kulturowej prowadziło do uwolnienia pisania z uścisku nowoczesnych idei. Przestawały go obchodzić kwestie istotne dla prozy nowoczesnej: poznawcza wartość tekstu (i wynikająca stąd koncepcja mimesis, a także problematyczna konwencja realistyczna), jego kulturotwórcza rola, walor aksjologiczny, szanse krytyki praktyk społecznych, odróżnienie się od literackich i nieliterackich języków ówczesnego kontekstu społeczno-kulturowego. Modernizacja pozostaje głęboko wrośnięta w otaczający świat, zaś rozwiązania literackie estetyki nowoczesności są czymś, co stanowi w prozie autora Ciemnej wody pewien naturalny kontekst, zespół zastanych, oczywistych uwarunkowań.
Podstawowym zabiegiem Łuczeńczyka jest tworzenie napięcia między poetyką, wzorcami i aluzjami stylistycznymi, tematyką a realizacją obietnic, które stoją za przywoływanym rezerwuarem literackim. Wiąże się z tym pewnego rodzaju dezynwoltura, przyjmująca formę obojętności wobec oczekiwań wysokoartystycznych, która nadaje pisarstwu Łuczeńczyka niejednoznaczną tonację: wpływy kultury popularnej — ślady narracji filmowych, komiksowych, wyraźne sygnały inspiracji prozą gatunkową, przede wszystkim kryminałem (w tym kryminałem noir) — przełamują schematy modernistycznego realizmu, tkwiącego w narracjach Łuczeńczyka w formie rezydualnych śladów.
Czytelnik śledzi lakonicznie przygotowane „scenki rodzajowe” wyjęte z codzienności, lecz opowiadana w oszczędny sposób historia — choć na pozór oczywista — podsuwa wydarzenia w dziwnym porządku, zaskakującym ze względu na dysonans między konkretem wyłaniającym się z narracji a dziwnym sensem, który nie może się ukonstytuować. W swoich ironicznych narracjach obyczajowych Łuczeńczyk pyta o możliwość spełnienia sensotwórczych oczekiwań czytelnika, formułuje wątpliwości, które dotyczą tego, czy proza jako „notatki z rzeczywistości” faktycznie jest w stanie przeistoczyć się w opowieść o uniwersalnym charakterze, nadającym jednoznaczność doświadczeniu.
Realistyczne „stopklatki” fotograficzno-filmowe, epifanie modernistyczne, przypowieści o codzienności, o ukrytym porządku relacji międzyludzkich stanowią zaplecze intertekstualne, do którego odwołuje się autor Wyzwania, aby zasygnalizować kłopotliwość: kategorii prawdy, pragnienia dotarcia do tajemniczego, niewyrażalnego sedna, poszukiwania niezmiennych uniwersaliów. Gra taką wysokomodernistyczną perspektywą, co pozwala wybrzmieć etyczno-poznawczym konceptualizacjom literatury — proza tropi rzeczywistość lub sprawnie symuluje owo tropienie. Jednakże w tekstach obyczajowych zaskakująca i niejako obca (choć zakorzeniona we wspólnym rezerwuarze doświadczeń codziennych) dziwność miejsc, wydarzeń, bohaterów i ich perypetii pokazuje, że układ realiów świata w poszczególnych opowieściach został świadomie zaaranżowany jako otwarty porządek znaczeniowy, zaś iluzja efektu rzeczywistości pośrednio ulega w tym dziwnym kontekście łagodnemu rozproszeniu. Dodatkowo Łuczeńczyk krzyżuje ironiczny realizm obyczajowy z kulturą popularną: z kryminałem, westernem, powieścią przygodową czy gotycką (bądź powieścią grozy) w ramach plastycznej w sensie filmowym narracji, co ciekawie koresponduje z reportażową, lakoniczną stylistyką.
Twórczość Andrzeja Łuczeńczyka rzuca wyzwanie czytelnikowi, aby ten spojrzał z pewnego metapoziomu na swoje kompetencje lekturowe, nawyki i przyzwyczajenia, aby dostrzegł w nich wpływ określonych, nowoczesnych idei. Wówczas z wrażenia rozczarowania, niezrozumienia wynikającego z prestidigitatorstwa Łuczeńczyka wyłania się widmo ideologicznych oddziaływań modernizmu niedającego się w żaden sposób unieważnić. Zresztą spolaryzowane opinie krytyków i recenzentów — od zachwytu po całkowitą negację (w recenzjach wydawniczych, skutkujących odmową publikacji) — podkreślały właśnie umiejętność intrygującego operowania problematyką nowoczesności lub też odmawiały Łuczeńczykowi tych umiejętności, podkreślając ułomność, niedoskonałość i trywialność skonstruowanych historii czy bohaterów.
Andrzej Łuczeńczyk pozostaje autorem kilkunastu opowiadań, trzech mikropowieści i dramatu (a także kilku juwenilnych wierszy). Ta buchalteria pokazuje, że skromny ilościowo dorobek pisarski określa ciekawą prawidłowość pisania autora Wyzwania. Między lakonicznością tekstów a ich potencjałem znaczeniowym istnieje relacja odwrotnie proporcjonalna: autor Ciemnej wody podsyca napięcie między lapidarnością i zwięzłością a wieloznacznością, nieustannie w stylistycznie oszczędny sposób sugeruje, że opowieść krąży wokół czegoś istotnego, co nie daje się precyzyjnie wyrazić, umyka przed adekwatnym wysłowieniem, a równocześnie ten ukryty pierwiastek (tajemnica czy nawet Tajemnica) dotyczący prawidłowości ludzkiej egzystencji, mechanizmów rzeczywistości czy, na przykład, charakteru relacji międzyludzkich być może nie istnieje lub istnieje wyłącznie jako symulacja, efekt gry między rozmaitymi konwencjami narracyjnymi, schematami fabularnymi i oczekiwaniami czytelniczymi. Nadaje w ten sposób otwarty charakter zamkniętej strukturze opowieści, przerzuciwszy na czytelnika odpowiedzialność za ustanowienie satysfakcjonujących znaczeń.
Mikropowieści Gwiezdny książę (1986), Źródło (1986) i Wyzwanie (1990) — fantastyczno-awanturnicze narracje — stanowią kwintesencję pisarstwa Andrzeja Łuczeńczyka — właśnie w tych tekstach doskonale widać najważniejsze cechy stylistyczne, które krążą wokół ironicznej gry z nowoczesnością. Opowiadania, publikowane od końca lat sześćdziesiątych w prasie literackiej do końca lat osiemdziesiątych oraz ogłoszone w dwóch tomach z roku 1982 i 1985, pełnią funkcję wprowadzenia, swoistego stadium przygotowawczego, w którym pisarz sprawdza możliwości w zakresie poetyki — jeszcze nieśmiało łączy przeciwne obiegi kultury: popularny i elitarny. W opowiadaniach mówi, często w formie czytelnych aluzji literackich, poprzez odwołania do tekstów kształtujących modernizm. Z łatwością dałoby się przygotować katalog nazwisk i utworów, które przewijają się w opowiadaniach (a także w mikropowieściach) jako znajome echa, na przykład: Kafka, Sartre i Camus, Joyce, Gide, Hemingway, Chesterton, Beckett, Hłasko i Nowakowski, Konwicki, Schulz i Gombrowicz, Herling-Grudziński, Buczkowski, Stachura. Równolegle tropom tym towarzyszą nawiązania gatunkowe do kryminału, ghost story, thrillera, baśni, fantastyki, dystopii, powieści przygodowej i łotrzykowskiej.
Ze względu na trudności w publikacji teksty Andrzeja Łuczeńczyka pisane od przełomu siódmej i ósmej dekady nieco odbiegają od projektów zrealizowanych w mikropowieściach. Co ciekawe, nowelki i opowiadania wydrukowane między ukazaniem się Źródła i Wyzwania (Córeczka, Dzieci areny, Okno, Powrót) są bliższe tekstom z tomów Kiedy otwierają się drzwi i Przez puste ulice, jeśli chodzi o rozwiązania poetologiczne, przede wszystkim fabularność i ciągłość narracji. Z tego względu ścieżka ewolucji pisania autora Nocnego tramwaju musi mieć postać nieprecyzyjnego przybliżenia, w pewnym stopniu hipotetycznej konstrukcji. Opowiadania jako teren wypróbowywania rozmaitych możliwości ciążą zasadniczo ku dyskursowi modernistycznemu, zaś triada fantastyczno-awanturniczych opowieści wyraźnie dystansuje się od niego.
Zbiory Przez puste ulice i Kiedy otwierają się drzwi wydają się w pierwszej chwili realistycznymi opowieściami o codzienności zwyczajnych ludzi. Jednocześnie w rytmie zwykłości zdarzają się nieoczekiwane, choć możliwe i prawdopodobne zdarzenia, które zaburzają rytm i przekierowują uwagę na problematykę egzystencjalną. Historie krążą wokół relacji międzyludzkich, sposobów postrzegania śmierci, pojmowania ludzkiej kondycji, kwestii odpowiedzialności moralno-etycznej za własne postępowanie. W tle zostaje naszkicowany portret nowych uwarunkowań społecznych, jakie wytwarza modernizacja. W obu tomach opowiadań Łuczeńczyk odwołuje się do znanych konwencji, motywów i tropów odnoszących się do szeroko pojętego realizmu. Wprowadza takie elementy, które — jak w Ciemnej wodzie (opowieści „egzystencjalistycznej”) czy w Nocnym tramwaju (narracji psychologicznej i kryminalnej) — odsyłają do dobrze znanego wątku lub schematu fabularnego i równocześnie go przełamują. Rzeczywistość nie tylko odsłania swe zaskakujące oblicze, ale objawia — z różną intensywnością w poszczególnych tekstach — swoją wieloznaczność.
Gwiezdny książę opowiada o tajemniczym władcy, który zdobywa kontrolę nad bliżej nieokreślonym krajem w niby-średniowiecznych realiach. Pozbywszy się konkurentów, osiąga pełnię władzy, lecz ostatecznie z niewyjaśnionych przyczyn odbiera sobie życie. Przekreśla wszystkie działania: strategiczne posunięcia, przemyślne intrygi i agresywne rozstrzygnięcia, które doprowadziły go na szczyt. Źródło jest opowieścią o enigmatycznym płatnym zabójcy i jego sobowtórze-pomocniku. Poznajemy kolejne zlecenia, śledząc osobliwą relację między bohaterami, którzy być może stanowią jedną, schizofrenicznie rozszczepioną osobę. Finalnie morderca nabiera podejrzanie diabelskich cech, dokonawszy wszystkich opłaconych zabójstw. W Wyzwaniu obserwujemy nieudany zamach terrorystyczny w motelu Glob, transmitowany przez ekipę telewizyjną. Zamachowcy — polityczni rewolucjoniści walczący o powszechny dobrobyt i równość — zostają spacyfikowani przez zbrojne ramię władzy, przeciw której wystąpili, lecz — co ciekawe — okazują się zaskakująco podobni do tych, z którymi walczą. Nieudany bunt staje się ostatecznie częścią maszyny propagandowej.
Andrzej Łuczeńczyk wypracowywał taką formułę pisarstwa, która intuicyjnie omijała mielizny fascynacji kulturą modernizmu w jej elitarnym wariancie. Pisarz nie był sparaliżowany współczesnymi mu dyskursami okołoliterackimi, które wikłałyby go w sprzeczne, nużące i w szerszej perspektywie jałowe poszukiwania w obrębie innowacji narracyjnych, własnej wersji opowieści realistycznej, społecznie użytecznego mimesis, ale również trudnego eksperymentatorstwa.
Prozę Andrzeja Łuczeńczyka napędza „rezygnacyjny potencjał”: porzucanie nowoczesnych konceptów przy ich jednoczesnej aktywizacji. Dzięki temu tekst sygnalizuje świadomość swego usytuowania, ale równocześnie konstruuje dystans wobec kontekstu tradycji, uruchomionych nawiązań i intertekstualnej maszynerii. Pisarz, jak można sądzić, rozumiał, że nie jest w stanie uwolnić się od bagażu poprzedników, więc zamiast miotać się w nadziei przeprowadzenia innowacyjnej szarży, wybrał skromną fabułotwórczość osadzoną na fundamencie lekturowych kompetencji czytelnika i wynikających stąd oczekiwaniach.
Pisarstwo Łuczeńczyka opiera się zarówno na przenikliwej obserwacji, jak też na pomysłowych konceptach, które nie mają jednakże charakteru przesadzonej i udziwnionej konstrukcji. Sprawnie prowadzona narracja, niekiedy zbliżająca się łagodnie do form eksperymentalnych, pozwala zanurzyć się w opowieści nasyconej odwołaniami i aluzjami do tradycji literackiej. Subtelna i nieoczywista ironia, która wprawia w ruch historie Łuczeńczyka, poszerza proste wykładnie o dodatkowe sensy i znaczenia, podsycając potencjał refleksyjny wpisany w tekst. Andrzej Łuczeńczyk zaoferował szeroką paletę możliwości: czytelnik może śledzić realistyczno-obyczajowe opowiadania, dając uwodzić się sugestywnemu, reportażowemu stylowi, rozważać zasadność prawd o relacjach międzyludzkich, uchwyconych w poszczególnych opowiadaniach, uczestniczyć w intertekstualnych grach czy też podążać za perypetiami fabularnymi. Pisarz przygotował prekursorski projekt — wyprzedził intuicyjnie te praktyki prozy późnej nowoczesności (lub też prozy postmodernistycznej), które łączyły skłonność do snucia fabuły z uruchamianiem rozmaitych konwencji gatunkowych, szczególnie tych, którymi zwykła operować kultura popularna.
Twórczość Łuczeńczyka stanowi nie tylko ciekawy przykład przejściowej fazy polskiej nowoczesności, który może zainteresować specjalistów, ale — co może ważniejsze — pozwala obcować ze sobą na różnych poziomach lektury, dostarczając przyjemności płynącej ze śledzenia intrygujących historii, samodzielnego konstruowania i ustanawiania sensów, a także poszukiwania wątków refleksji filozoficzno-egzystencjalnej. Największa siła prozy Andrzeja Łuczeńczyka tkwi w tym, że nie stanowi antykwarycznego dokumentu epoki, lecz intryguje, uwodzi, drażni; słowem — rzuca wyzwanie, nie obiecując specjalnej nagrody poza delektowaniem się lekturą. Zdaje się mówić dobrze znanym językiem, lecz zarazem zmusza do skonfrontowania się z tym wszystkim, co wydaje się znane, oswojone i oczywiste.
Autorowi Gwiezdnego księcia udało się niezauważenie przejść obok sprzeczności dyskursów modernistycznych ku nowym, jeszcze niewyraźnym możliwościom. I to sprawia, że jego proza wciąż pozostaje aktualna, choć nie rości sobie pretensji do komunikowania uniwersalnych prawd.
I
Odrzuciłem kołdrę całkiem. Było dobrze, coraz przyjemniej. Zacząłem już odczuwać ten skądś przychodzący, przyjemny chłód, który nie ziębi. Nigdy po obudzeniu się nie ucinam sobie drzemki. Nigdy. Wydaje mi się, że nie mógłbym tego zrobić. Tak samo, jak nie mógłbym spać w piżamie. Nie zasnąłbym chyba. Lubię, kiedy czuję na skórze kołdrę, prześcieradło, poduszkę… Śpię zawsze tylko w spodenkach. Jeżeli śpię sam, bo jeśli mam dziewczynę, to śpimy wtedy oboje nago. Kiedyś, nie wiadomo dlaczego, zacząłem myśleć, jakby to wyglądało, gdybym szedł do łóżka z dziewczyną i oboje mielibyśmy na sobie piżamy czy coś tam innego. Nie dokończyłem myślenia; choć byłem w pokoju sam, roześmiałem się na cały głos.
Spojrzałem na budzik, który stawiam na krześle, tuż przy tapczanie, obok zegarka, który zawsze na noc odpinam. Nie obawiam się, że mogę zaspać, nie zdarzyło mi się to jeszcze nigdy, ale po obudzeniu się lubię spojrzeć, która godzina, a nie chce mi się tak od razu wyciągać ręki i sięgać po zegarek. Wystarczy tylko spojrzeć.
Tak jak nie lubię drzemki, tak za to bardzo lubię po obudzeniu się poleżeć sobie jeszcze chwilę. Najpierw odkryć się tylko trochę, do pasa, a później odrzucić kołdrę całkiem i leżeć tak, i czuć, jak przychodzi skądś jakiś taki przyjemny, orzeźwiający chłód, który nie ziębi. Dobrze jest wtedy, bardzo dobrze. Po jakimś czasie chłód ten mija i jest już wtedy całkiem zwyczajnie, ale ja zawsze wstaję podczas tego chłodu. Wtedy kiedy czuję, że zaraz minie.
Usiadłem i zacząłem się ubierać. Ubranie trzymam blisko, lubię się ubierać, siedząc na tapczanie. Najpierw spodnie. Zawsze nakładam najpierw spodnie. Albo skarpetki. Najpierw spodnie, a później skarpetki albo najpierw skarpetki, a później spodnie. Ale nigdy nie zaczynam ubierania się od koszuli. Mógłbym chodzić po mieszkaniu bez koszuli, czasami bardzo to nawet lubię i sprawia mi to przyjemność, ale na przykład nie mógłbym chodzić bez spodni, tylko w koszuli i w skarpetkach. Kiedyś, pamiętam, obudziłem się jakiś taki, że chciało mi się odrzucić kołdrę i nie chciało, to chciałem ją z siebie zedrzeć, to znów cały jakby tężałem i było mi pod nią bardzo dobrze. Wtedy to, nie wiem, co się stało, po nałożeniu skarpetek nałożyłem koszulę. Zobaczyłem to dopiero wtedy, kiedy chciałem wstać. Nie wstałem. Nie mogłem. Siedziałem i nie mogłem wstać. Nie chciałem mieć na sobie tej koszuli, ale jednocześnie nie mogłem zacząć jej zrzucać. Ruszałem jakoś tak ramionami, plecami i chciałem, aby ta koszula po prostu ze mnie zniknęła. Nie przypominam sobie, jak to się stało, że nagle złapałem materiał po obu stronach rozcięcia i szarpnąłem tak, że guziki prysnęły w różne strony. Potem zerwałem ją z siebie i odrzuciłem. Posprzątałem wszystko dopiero wtedy, gdy wróciłem z pracy.
Kiedy umyłem się i ogoliłem, dopiero nałożyłem koszulę i buty. Nie lubię przyrządzać sobie i jeść śniadania, jeśli nie jestem ubrany. Woda już się zagotowała, zacząłem więc smażyć jajecznicę. Zjadłem ją, zagryzając chlebem i popijając herbatą – wprost z patelni. Niektóre rzeczy smakują mi lepiej, gdy jem z patelni czy z rondla, niż gdybym jadł je z talerza.
I od razu wszystko pozmywać, powycierać i posprzątać. Kiedyś nie zrobiłem tego od razu, a chciałem pozmywać po kilku śniadaniach i kilku kolacjach, ale nie mogłem się do tego zabrać. Po prostu nie mogłem. Skończyło się na tym, że wszystkie brudne naczynia musiałem powyrzucać.
Teraz dopiero wróciłem do pokoju, wygodnie się rozsiadłem i zapaliłem papierosa. Był to mój drugi papieros tego dnia. Pierwszego palę zawsze przy goleniu. Paliłem więc tego pierwszego niby na czczo, ale nie całkiem; kiedyś gdzieś bowiem przeczytałem, że jogowie, jak tylko się obudzą i wstaną, wypijają zawsze szklankę zimnej wody. Zaciekawiło mnie to i kilka razy spróbowałem. Później, sam nie wiem kiedy, przyzwyczaiłem się do tego i tak już zostało.
Przypiąłem zegarek, nałożyłem sweter i lekką wiatrówkę i wyszedłem. Nigdy nie noszę ze sobą teczki czy też jakiejś innej rzeczy w tym rodzaju. Nie umiem, po prostu nie umiem. Jeśli czasem tak wypadnie, że już koniecznie muszę zabierać jakieś papiery z biura do domu lub na odwrót, zawsze zwijam je w rulon i okręcam gazetą. Jak rulonik jest mały, wsadzam go do wewnętrznej kieszeni wiatrówki, a jak większy, niosę go w ręku lub pod pachą. Ale teczki czy czegoś innego w tym rodzaju nie używam nigdy. Trochę to dziwne, bo nic sobie nie robię na przykład z tego, jak idę z siatką kupić coś do jedzenia albo niosę pełną siatkę butelek z piwem. Lubię piwo i zawsze trzymam w domu kilkanaście butelek. Dobrze jest mieć je tak pod ręką. Nie musi się wtedy wychodzić, gdy ma się ochotę napić, a nie ma się ochoty przynieść.
Przyszedłem do biura tak jak zawsze; kilka osób w naszym pokoju już było, a kilka miało przyjść po mnie. Zobaczyłem, że wszyscy stoją przy stole obok mojego, przy stole Marka, a Leon, który przyszedł chyba tuż przede mną, składa mu życzenia. Wtedy dopiero przypomniałem sobie, że to właśnie dzisiaj Marek obchodzi imieniny. Podszedłem też od razu i złożyłem mu życzenia, a z resztą, że stali blisko, przywitałem się. Zawsze witam się tylko z Markiem, który pracuje przy sąsiednim stole, a jeśli jest jeszcze w pobliżu ktoś, to i z nim. Nigdy nie obchodzę wszystkich tylko po to, aby podać im rękę; mówię im wszystkim „cześć”.
Wiedziałem już, że dzisiejszy wieczór spędzę u Marka. Zawsze tak było. Zawsze z Markiem, jako że pracujemy obok siebie, zapraszamy się na imieniny. On zaprosił mnie pierwszy. Spotkałem tam jeszcze dwóch kumpli i cztery dziewczyny, wszyscy z naszego biura. To i ja, kiedy były moje imieniny, zaprosiłem do siebie Marka i dwóch kumpli, i cztery dziewczyny. Potem ci kumple i te dziewczyny zapraszali mnie do siebie. U Marka byli przeważnie zawsze ci sami kumple (dziewczyny zmieniały się częściej), ale u mnie stałym był tylko Marek. Nie pamiętam już nawet, kogo przez tych parę lat dobierałem do czwórek i ósemek.
I tak, zaraz później, Marek powiedział mi, abym przyszedł do niego wieczorem, o siódmej. Zapytał mnie też, z kim przyjdę. Odpowiedziałem, że sam. Zdziwił się i wyglądało, że nawet bardzo. Powiedziałem wtedy, że nie mam takiej dziewczyny, z którą chodziłbym na imieniny, a skoro są to imieniny jego i gości zaprasza on, więc niech zaprosi jakąś dziewczynę, która byłaby do pary. Dla mnie, ściśle mówiąc, jeżeli on i tamci dwaj (powiedziałem — „wy”) mają już dziewczyny, z którymi przyjdą.
Ale Marek dziwił się nadal. Zapytał mnie, dlaczego na przykład nie wezmę ze sobą Marty. „Poszłaby z tobą — powiedział. — Poszłaby na pewno! Kocha się w tobie, wiesz?” Odpowiedziałem, że wiem. Nie wiem, czy spodziewał się takiej odpowiedzi, czy innej, ale kiedy to usłyszał, popatrzył na mnie i chciał coś powiedzieć, ale urwał, zanim jeszcze zaczął. Po chwili pokręcił tylko głową i roześmiał się. Zapytałem go wtedy, co i w czym widzi takiego śmiesznego. Odpowiedział, że nie może zrozumieć, dlaczego nie chcę wziąć ze sobą dziewczyny, która się we mnie kocha i która poszłaby ze mną „nie tylko na imieniny…”, jak powiedział.
Marta pracowała w tym samym biurze co i ja. Kochała się we mnie, tak. Wiedziałem o tym. Wiedzieli o tym zresztą i inni, których nic to przecież nie obchodziło, a którzy z racji posiadania tej wiadomości próbowali ze mną o tym rozmawiać. Próbowali, bo takie rozmowy zawsze z miejsca ucinałem. Albo nie odzywałem się, i ten ktoś zaraz odchodził, albo gdy widziałem, że nie ma zamiaru odejść tak szybko, wtedy przerywałem mu i spokojnie zaczynałem mówić o czymś innym. Przerywałem naprawdę spokojnie i grzecznie, bez stanowczości nawet, ale nie zdarzyło się jeszcze nigdy, aby po tym moim wtręcie ten ktoś znowu powracał w rozmowie do Marty.
Pracowaliśmy razem już długo, ale zawsze spotykałem się z Martą tylko przypadkowo i niby to przypadkowo. Wiedziałem, że nie wszystkie te nasze spotkania są przypadkowe tak zupełnie. Tak, kochała się we mnie, wystarczyło tylko na nią popatrzeć, kiedy rozmawialiśmy. I wiedziałem, że jest to widoczne nie tylko dla mnie, ale dla każdego, kto trochę w naszym biurze pracował i cokolwiek o różnych sprawach uczuciowych wiedział.
Byłem dla niej miły. Nie udawałem też, że o niczym niby to nie wiem. Ale nie rozmawialiśmy o tym nigdy. Marta była naprawdę miłą i ładną dziewczyną i kiedy czasem o niej myślałem, to czułem nawet żal, że dlaczego niby ja jej też nie kocham. Na pewno nie szedłbym wtedy na imieniny do Marka sam. Ale nie powiedziałem mu tego. Jego to bowiem nie dotyczyło, a dla mnie wszystko było jasne.
Oprócz mnie Marek zaprosił jeszcze Leona i Jula, którzy pracowali razem z nami (Leon nawet w tym samym pokoju), i cztery dziewczyny, też z tego samego biura. Z dziewczyną, z którą miałem być ja, znaliśmy się trochę, i Marek wydawał się z tego powodu zadowolony. Domyśliłem się, że mogłoby mu być trochę przykro, gdybym był niezadowolony z dziewczyny, którą dla mnie zaprosił. Uśmiechnąłem się. Przecież nie wybierał mi dziewczyny do łóżka, lecz na imieniny. I te jego niepokoje wydały mi się naprawdę bardzo śmieszne. To fakt, że na tę, którą dla mnie zaprosił, nie miałem wcale ochoty (ładna była, nie powiem), ale nie miało to przecież najmniejszego znaczenia.
Już któryś raz z rzędu tańczyłem z Ewą. Zaczynało być mi z nią coraz lepiej, o wiele lepiej niż z każdą z tamtych, z którymi tańczyłem do tej pory. Zobaczyłem też, że jej również jest ze mną dobrze i że już nie tylko nie chce się jej odchodzić, ale nawet chciałaby ze mną zostać. Kiedy płyta się skończyła i usiedliśmy, mocno poczułem swoim udem jej udo, a pod ręką plecy, po których im dłużej przesuwałem dłonią, tym bardziej zdawały się czegoś nasłuchiwać i oczekiwać.
Jul był jakiś bardziej ożywiony niż zwykle. Opowiadał cały czas dowcipy, jeden za drugim, i zawsze pierwszy zaczynał się z nich śmiać. A kiedy zwracał się do mnie, wydawał się ożywiony jeszcze bardziej, w sposób jakiś jakby nawet nadskakujący.
Tańczyliśmy znowu. W pewnej chwili przyciągnąłem Ewę do siebie tak, że na moment zatrzymaliśmy się, stanęliśmy w miejscu i przylegaliśmy do siebie coraz bardziej i bardziej. Ale raptem Ewa mruknęła coś i biodrami i udami odsunęła mnie od siebie. Przez tę krótką chwilę poczułem ją jeszcze bardziej, poczułem ją prawie całą i prawie całym sobą.
Kiedy melodia się skończyła, usiedliśmy na chwilę znowu. Jak przedtem, siedzieliśmy tak bardzo blisko i mocno obok siebie i wtedy usłyszałem taki jakby metaliczny, suchy chrzęst, jaki wydawały pończochy Ewy gdzieś tam na jej udach. Nagle uspokoiła się. Nie odeszła ode mnie ani się nie oddaliła, ale stała się nagle jakaś bardzo spokojna. Ściskała mnie tylko mocno za rękę.
Uniosła się chyba pierwsza, ale wstaliśmy razem. Przeszliśmy przez pokój i wyszliśmy do korytarza. Pomogłem jej włożyć płaszcz, który zdjęła z wieszaka spod czyjegoś męskiego. Kiedy się ubierała, ja cofnąłem się, podszedłem do drzwi pokoju i powiedziałem wszystkim „cześć”. Odpowiedzieli mi wszyscy, z wyjątkiem Jula. Siedział zwrócony bokiem do mnie i widział mnie, jak stałem w drzwiach, ale nie zwrócił się w moją stronę tak jak wszyscy, tylko z wielkim przejęciem opowiadał coś Markowi. Dobiegło mnie kilka zdań z tego, co mówił, i zdziwiłem się, co go w tym jego opowiadaniu mogło tak podniecać.
Pojechaliśmy do Ewy. Powiedziała, że nie chce później nigdzie wracać, a musiałaby, gdybyśmy pojechali do mnie. Nie zapalaliśmy światła. Ani wtedy, kiedy przyszliśmy, ani wtedy, kiedy wychodziłem. Było mi dobrze, kiedy wracałem. Tak dobrze, że nie chciało mi się nawet zatrzymywać przejeżdżających taksówek, wolałem iść pieszo.
Kiedy drugiego dnia po przyjściu do pracy jak zwykle przywitałem się z Markiem, ten uśmiechnął się, potem roześmiał, a potem odwrócił się i zaczął się śmiać bez przerwy. Kilka razy zapytywałem go, o co chodzi, ale on nic nie odpowiedział, tylko śmiał się bez przerwy dalej. W końcu klepnął mnie w ramię i nadal nie przestając się śmiać, poszedł do swojego stołu.
Tak samo było z Leonem. Roześmiał się, kiedy tylko mnie zobaczył, a kiedy spojrzał na Marka, który oparł się o stół i wprost zanosił się od śmiechu, też nie mógł się powstrzymać i zaczął się śmiać. Czasami widać było, że chce coś powiedzieć, ale śmiech mu nie dawał. Jednak jakoś opanował się trochę i zapytał, czy widziałem się z Julem. Odpowiedziałem, że nie. Powiedziałem, że wyszedłem przecież wcześniej od niego, razem z Ewą, więc w jaki sposób mógłbym się z nim spotkać? Dodałem też, że dzisiaj również jeszcze się z nim nie widziałem. Zdziwiło mnie to pytanie, bo choć z Julem znamy się i pracujemy razem już od dawna, to nie pamiętam, abym kiedykolwiek do tej pory miał do niego jakąś sprawę. On czasem zwracał się z czymś do mnie, ale ja do niego nigdy. Powiedziałem im to i zapytałem, o co chodzi. Zobaczyłem, że przestali się nagle śmiać i tylko patrzą na mnie jakby w zaciekawieniu. Wtedy przypomniałem sobie coś; to, co mówiono o Julu i Ewie. Niby już teraz rozumiałem wszystko, ale nie rozumiałem nic. Zapytałem ich więc, czy wszystko to ma może jakiś związek z Ewą, z tym, że Ewa poszła wczoraj ze mną. A jeśli tak, to dlaczego nie mówią o mnie i o Ewie, lecz o mnie i o Julu.
Wydawali się nie rozumieć z mojego pytania nic. Leon bąknął coś, zakręcił się i zaraz odszedł, a Marek schylił głowę i zaczął przeglądać przybory. Nie śmiał się już. Ale za to mnie zachciało się nagle śmiać. Z tego wszystkiego, z tego, co niby rozumiałem, a czego w rzeczywistości zrozumieć nie mogłem. Roześmiałem się. Marek spojrzał na mnie jakby czegoś zdziwiony, uśmiechnął się też bezwiednie do mojego uśmiechu, ale sam już się nie roześmiał.
Ledwie zaczęliśmy pracę, kiedy powiedziano mi, że woła mnie szef. Zapytałem, po co. Nie wiedzieli, więc upewniłem się, czy aby rzeczywiście mnie, a nie kogo innego. Byłem tym zdziwiony; nie wiedziałem, czego szef może ode mnie chcieć. Projekt miałem oddać dopiero za kilka dni, zaległości żadnych nie miałem, o co więc mogło chodzić?
Z początku rozmawialiśmy o niczym. Szef miał dziwny sposób zwracania się do mnie: mówiąc poważnie, rzeczowo — zwracał się do mnie „panie Tomku”, a kiedy rozmowa stawała się już mniej zasadnicza — mówił mi „panie Tomaszu”. Zupełnie na odwrót, niż uważałem.
W pewnym momencie szef przysunął się z fotelem do biurka, nachylił się w moją stronę i oglądając sobie ręce, zaczął mówić głosem bardziej poufałym: „panie Tomaszu”. Mówił, że ma o mnie jak najlepsze zdanie (chciałem się wtrącić i powiedzieć, że oceniając moją pracę, nie mógłby chyba mieć innego zdania, ale milczałem), że ceni sobie moją rozwagę, moje to, tamto i tak dalej, i tak dalej. Słuchałem i nie przerywałem, ale nadal nie wiedziałem, do czego zmierza. To, co mówił, było mi doskonale wiadome, wiedziałem o tym i bez niego. Z tą tylko różnicą, że ja o tym po prostu wiedziałem, a szef uważał to wszystko za coś strasznie wyróżniającego.
W końcu zapytał mnie, jeszcze bardziej poufnie, co sądzę o JK. Dodał, że powinienem znać go dobrze, jako że kiedyś dłuższy czas pracowaliśmy razem.
Zastanowiłem się. To prawda, że kiedyś dłuższy czas pracowaliśmy z JK razem. Jaki był? Nie wiem. Wiedziałem tylko, że czasami postępował jak świnia. Ze mną też parę razy tak postąpił. Dlatego nie chciałem pracować z nim dłużej. Później też dochodziły mnie słuchy o niektórych jego wyczynach.
Cóż miałem odpowiedzieć szefowi… Odpowiedziałem, że nie wiem, jaki jest JK. Po prostu: JK nie odpowiadał mi, więc unikałem z nim kontaktów. Szefowi tego nie powiedziałem, ale tak sobie właśnie pomyślałem. Pomyślałem też, że jaki jest JK, jest wyłącznie sprawą jego, JK, a jeśli taki, jaki jest, mi nie odpowiada, to nie chcę mieć z nim żadnych wspólnych spraw. Szef zastanowił się nad czymś, a potem powiedział, że skoro nie wiem, jaki JK jest, to abym powiedział, co o nim myślę. Odpowiedziałem, że nie myślę o nim nic, po prostu nie mam z nim nic wspólnego. Po milczeniu, które teraz na krótko zapadło, szef znów zaczął mówić do mnie „panie Tomku”. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę to o tym, to o owym, po czym szef powiedział „dziękuję” i „to byłoby wszystko, o czym chciałem z panem porozmawiać, panie Tomku”.
Kreśliłem dalej, kiedy nagle przerwałem, odłożyłem ołówek, zapaliłem papierosa i zacząłem uważnie przypatrywać się rysunkowi. Skończyłem palić jednego papierosa i zaraz zapaliłem drugiego. Tak, chyba się nie myliłem. Zrobiłem z boku kilkanaście obliczeń, a później przyłożyłem kilka razy linię do rysunku, ale inaczej niż to należało zrobić według obliczeń tych, które miałem przedtem. Zgadzało się, ale dla pewności sprawdziłem jeszcze raz. Wyszło tak samo. Teraz już wiedziałem, że się nie mylę.
Właśnie zbierałem się iść po raz drugi tego dnia do szefa, kiedy szef wszedł niespodziewanie do naszego pokoju sam. Pozostałem więc w miejscu. Szef lubił czasem chodzić tak po pokojach i patrzeć, jak pracujemy. Zatrzymywał się przy każdym stole, czasem coś powiedział, czasem o coś zapytał. Doszedł wreszcie do mnie i jak już przystanął i spojrzał na rysunek, a potem na mnie, bo stałem z założonymi rękami i paliłem papierosa i widziałem, że chce o coś zapytać, wtedy odezwałem się ja. Najpierw zapoznałem go z całością, a potem pokazałem obliczenia, które zrobiłem, i pokazałem wszystko linią na rysunku. Wyjaśniłem, że kreśląc według moich obliczeń, będzie tego kreślenia o wiele mniej, a rysunek stanie się do wykonania prostszy i łatwiejszy.
Szef zmarszczył czoło, a potem szybko sięgnął do leżącej paczki moich papierosów. Chciałem podać mu ogień, ale nie zdążyłem, tak szybko złapał zapałki. Zapalił dopiero drugą, pierwszą złamał. Stał chwilę, bezdźwięcznie ruszając wargami, kiedy sprawdzał obliczenia i kiedy przykładał kilkakrotnie linię do rysunku.
Wtem rozjaśnił się i przygryzł dolną wargę. „No tak — powiedział cicho z przygryzioną dolną wargą. — No tak!” — wykrzyknął i mocno stuknął ołówkiem w rysunek. Wydawał się niezmiernie szczęśliwy, jeszcze kilka razy powtarzając to „no tak!”, tak samo głośno, omal nie wykrzykując.
Podszedł do nas Marek i jeszcze kilku, a po chwili przy moim stole zebrali się wszyscy. Byli bardzo zaciekawieni. Szef, z błyszczącymi oczami i ogromnie podniecony, objaśniał, stukając ołówkiem w wyliczenia, a potem pokazując im to na rysunku. Zrozumieli chyba dobrze za pierwszym razem, ale szef tłumaczył im znowu od początku. Nie zwracał nawet uwagi na to, czy ktoś słucha jego objaśnienia. Nagle przerwał i szybko prawie biegiem opuścił pokój.
Nie pracował nikt. Wszyscy zebrali się przy moim stole i niezmiernie ożywieni jeszcze raz wszystko sprawdzali. Gratulowali mi i kiedy na nich patrzyłem, wydawali mi się wprost rozradowani. Nie wiem, w jaki sposób, ale musieli się o tym dowiedzieć i w innych pokojach, bo raptem zobaczyłem, że osób jest o wiele więcej, niż nas tutaj pracowało. Ci, co wiedzieli już, o co chodzi, tłumaczyli innym. Ja stałem z boku, bowiem dla mnie nie było w tym już nic ciekawego. Wtem zobaczyłem Martę: wspinała się na palce i zaglądała komuś przez ramię, i wyglądała na taką szczęśliwą, a widok ten był tak rozbrajający, że aż się roześmiałem. Nie zobaczyła tego, i dobrze. Potem, nie wiadomo skąd, znalazła się przy mnie i też złożyła mi gratulacje. Nadal bardzo się cieszyła i na koniec, sama nie zdając sobie z tego sprawy, ścisnęła mi palce tak silnie, że aż zabolało. Zaraz wróciła z powrotem do rysunku, sama jedna rozradowana tak, jak tamci wszyscy razem. A ja pomyślałem, że to dobrze, że nie dostrzegła tego swojego silnego uścisku, mogłoby to bowiem zepsuć jej całą radość.
Zaczynałem się już niecierpliwić. Najgorzej, że nic na ten rozgardiasz nie mogłem poradzić. Kreślić dalej, czyli kończyć ten sam projekt, nie było przecież sensu, a zaczynać nowego nie mogłem, dopóki wszystko nie zostanie dokładnie omówione z szefem, a może i z kimś tam jeszcze. Stałem więc i nie robiłem nic, tylko coraz bardziej się niecierpliwiłem. Wtedy zjawił się znowu szef.
Przyszedł razem z dyrektorem. Wszyscy odsunęli się z szacunkiem, a szef rozejrzawszy się i zobaczywszy mnie stojącego z boku, na moment jakby się zdziwił, ale zaraz skinął ręką, abym do nich podszedł. „Oto właśnie pan Tomasz Bur” — powiedział bardzo ożywiony i rozradowany. Dyrektor podał mi rękę i spojrzał na mnie ciekawie, a szef złapał od razu za ołówek i zaczął pokazywać na rysunku, co i jak. Naraz przerwał, zająknął się, spojrzał na mnie, zaczął przepraszająco się uśmiechać, i oddając mi ołówek i nadal się jąkając, z jakimś zażenowaniem powiedział, abym ja sam… Zacząłem więc objaśniać jeszcze raz. Kiedy skończyłem, dyrektor był tak samo ożywiony i rozradowany jak szef i reszta. Też złożył mi gratulacje, przez dość dłuższą chwilę trzymając moją dłoń w swojej i dość mocno nią potrząsając. Zaraz też polecił szefowi zdjąć rysunek i zanieść do siebie do gabinetu, a mnie powiedział, abym przyszedł tam za godzinę.
Po zabraniu rysunku i odejściu szefa i dyrektora zaczęto się rozchodzić, każdy do swojej roboty, a ja nie wiedziałem, co mam robić. Przede mną była tylko pusta deska i do roboty nie miałem dosłownie nic. Brałem do ręki i odkładałem z powrotem różne przybory. Czułem się jakoś dziwnie, kiedy tak po prostu musiałem tylko stać, a dookoła wszyscy pracowali i nadal rozmawiali o moim rysunku. Nie wiedziałem, co mam ze sobą robić. W końcu wyszedłem na korytarz.
Ale i tutaj czułem się tak samo. Za każdymi drzwiami pracowali, i ja o tej porze też zawsze pracowałem. Usiadłem na parapecie, wypaliłem dwa papierosy, a potem jeszcze jednego. Kiedy tylko minęła godzina, poszedłem do gabinetu dyrektora.
Był tam również szef. Jeszcze raz złożyli mi gratulacje, a potem zaczęliśmy już rozmawiać bardziej rzeczowo i szczegółowo. Trwało to długo. Kiedy wreszcie wszystko zostało dokładnie omówione, w biurze nie było już nikogo, porozchodzili się do domów jakieś pół godziny temu. Wszedłem jeszcze na chwilę do sali, gdzie pracowałem, podszedłem do swojego stołu, rozejrzałem się, coś tam poprawiłem i wyszedłem z biura i ja.
Myślałem o tej premii, o której kilka razy wspomniał mi dyrektor. Miało to być nawet sporo. Zastanawiałem się teraz, co mam zrobić z tymi pieniędzmi. Kupować sobie niczego nie potrzebowałem, a na urlop też miałem odłożone tyle, ile potrzeba. Wiedziałem już też, gdzie pojadę, a tam nie potrzeba było mi aż tyle. Gdybym wiedział o tej premii jakoś wcześniej, wtedy zaplanowałbym sobie urlop gdzie indziej, a teraz? W końcu pomyślałem, że najwyżej kupię za te pieniądze coś, czego mi wcale nie potrzeba, ale co nie będzie mi też przeszkadzało. Uznałem, że będzie to najlepsze wyjście w tej sytuacji.
Pracowałem uważnie zawsze, ale teraz kreśliłem prawie w napięciu. A praca, którą wykonywałem, wcale nie wymagała, aby skupiać się aż tak bardzo. Nie wiem, co to było. Przed nakreśleniem jakiegoś najmniejszego choćby detalu przymierzałem się po kilkanaście, a czasem i więcej nawet razy. A kiedy już nakreśliłem, to też nie odrywałem od razu linii od papieru, tylko wpatrywałem się w to, co narysowałem, i chwilami przyciskałem linię tak mocno, że aż zaczynały pocić mi się czubki palców. Później, sam nie wiem dlaczego, przerwałem robotę i nacisnąłem ołówkiem o krawędź stołu. Grafit prysnął gdzieś w bok. Wziąłem drugi i zacząłem jak rylcem sunąć nim wolno po desce. Też się złamał. Zacząłem przebierać w pozostałych, ale tylko przebierałem, nie łamałem ich już. W końcu wziąłem scyzoryk i zacząłem temperować tamte dwa. Temperuję zawsze scyzorykiem, tak jest najlepiej. Temperowałem i temperowałem. Jeden ołówek ściąłem do połowy i odłożyłem go, a drugi zaostrzyłem dobrze i trzeba go było tylko trochę poprawić, ale ja dotykałem tylko ostrzem grafitu. Nie poprawiałem.
Nie poszedłem na obiad. Zjadłbym coś, to prawda, ale nie chciało mi się jeść. Szedłem do domu i czasami wydawało mi się, że idą tylko moje nogi, a reszty mnie nie ma, a czasami, że poruszam się nad ziemią bez pomocy nóg. Nie czułem ich wtedy, nie czułem stawianych kroków.
Było pochmurno. Zaciągnąłem zasłonki i w pokoju zrobiło się jeszcze ciemniej. Dobrze tak. Siedziałem w fotelu i jakbym nie usiadł, zawsze mi było jakoś niewygodnie. Zachciało mi się piwa. Ale nie chciało mi się iść do szafki do kuchni. Wreszcie jednak wstałem i poszedłem. Ale w połowie drogi usiadłem na podłodze i nie chciało mi się ani iść dalej, ani wrócić. Siedziałem, aż w końcu, naprężając wszystkie mięśnie — choć wcale nie musiałem tego robić, aby się unieść — wstałem. Poszedłem dalej po to piwo.
Przedtem chciałem się go napić, miałem na nie ochotę, ale teraz, gdy piłem, to czułem, że to nie jest to, czego chciałem. Ani mi smakowało, ani nie smakowało. Wypiłem całą butelkę i znów usiadłem na podłodze. Ale teraz wstało mi się trochę lepiej.
Chodziłem po pokoju i chciałem usiąść, ale nie wiedziałem gdzie. Wreszcie przysiadłem na brzegu stołu, naprzeciwko okna. Było pochmurno, a teraz zaczął padać deszcz. Usiadłem wygodniej, nogi też podciągnąłem na stół i objąłem je rękami, a brodę wsparłem na kolanach. Obejmowałem rękami nogi coraz silniej, silniej. Kuliłem się, wbijałem brodę w kolana.
Nie wiem, jak zsunąłem się ze stołu. Nie upadłem ani się nie stoczyłem, ale nagle znalazłem się znów na nogach. Przeszedłem parę kroków i zawróciłem, znów przeszedłem parę kroków i znów zawróciłem. Zwroty te robiłem w miejscu. Naraz podszedłem do szafy, otworzyłem ją i wyjąłem gruby sweter. Miałem na sobie koszulę i cienki sweterek, nie było mi zimno, ale nałożyłem jeszcze i ten gruby i obszerny.
Położyłem się na tapczanie. Zwinąłem się w kłębek i sweter, ten gruby i obszerny, naciągnąłem na głowę i skryłem się w nim. To naprężałem mięśnie, aż prawie do skurczu, to rozluźniałem je. Skulony byłem mocno, ale chciałem skulić się jeszcze mocniej. Tak zasnąłem.
Kiedy się przebudziłem, było już ciemno. Usiadłem, podwinąłem pod siebie nogi i zsunąłem z głowy sweter. Deszcz padał dalej. Było już ciemno, ale ciemność ta nie była czarna, lecz szara. Zlazłem z tapczanu i zacząłem chodzić po pokoju. Chodziłem wolno, ręce miałem skrzyżowane na piersi i dłońmi trzymałem sweter na ramionach, z obu stron szyi. Chodziłem wolno, nie słyszałem swoich kroków.
Przystanąłem przed otwartą szafą. Zawsze, ile razy coś z niej wyjmowałem, zamykałem drzwi, ale dzisiaj, kiedy wyjąłem z niej ten sweter, zostawiłem otwarte. Zatrzasnąłem je i otworzyłem znowu. Wyjąłem krótką kurtkę. Nie lubię chodzić w długich rzeczach, nigdy w nich nie chodzę. Nie mógłbym się czuć w nich swobodnie. Nie miałem jeszcze żadnej długiej rzeczy, ale wiem, że nie mógłbym w nich chodzić.
Deszcz padał mi prosto w twarz. Nie był ostry, ale gęsty. Nie zapiąłem kurtki. Podniosłem tylko kołnierz, a ręce włożyłem do kieszeni. Przed skrzyżowaniem paliło się czerwone światło. Nie czekałem na zmianę, tylko poszedłem przed siebie drugą ulicą.
Znów doszedłem do skrzyżowania i znów paliło się czerwone światło. Też nie czekałem na zmianę, a skręciłem i poszedłem dalej. Tak było jeszcze kilka razy. Ale przed którymś skrzyżowaniem zatrzymałem się i poczekałem na światło zielone. Odtąd już, jeśli natrafiłem na światło czerwone, a chciałem przejść, nie skręcałem i nie szedłem dalej, tylko czekałem na zmianę.
Na dworcu było tłoczno i gwarno. Szedłem takim samym równym krokiem jak na ulicy i torowałem sobie drogę między ludźmi. Przy bufecie z piwem zobaczyłem Leona i Witka. Witek miał w ręku walizkę, a na ramieniu torbę. Przypomniałem sobie, jak kilka dni temu mówiono, że Witek ma gdzieś tam jechać. Teraz chyba właśnie odjeżdżał, a Leon przyszedł razem z nim. Leon zobaczył mnie; podniósł rękę i zaczął dość głośno przywoływać mnie do siebie. Był podpity. Patrzyłem na niego, bo akurat szedłem w tym kierunku, ale nie odezwałem się i nie podszedłem. Zaraz skręciłem, bo przede mną zrobiło się bardziej tłoczno, a po boku było luźniej. I jak skręciłem, to wtedy zobaczyłem tę kobietę.
Szedłem wprost za nią. Stała oparta o ścianę. Gdyby siedziała, wtedy na pewno wparłbym swoje kolano między jej nogi i wcisnął głęboko w uda. Ale ona stała. Zobaczyła mnie. Podchodziłem do niej, byłem już blisko i patrzyliśmy na siebie. Podniosła rękę do szyi, jakby chciała tam coś poprawić, ale zaraz ręka ta osunęła się po bluzce i po brzegu płaszcza. Zatrzymałem się tuż przed nią, chciałem ją przyprzeć jeszcze bardziej do ściany, ale nie przyparłem, a ona chciała cofnąć się, ale też się nie cofnęła. Stałem nieruchomo, ale moja noga zaczęła nagle być między jej nogami. Napierałem udem coraz silniej. Ona też stała nieruchomo i z początku zwierała mocno uda, ale potem nagle rozluźniła się i uległa. Staliśmy tak nieruchomo naprzeciwko siebie, oddaleni o jakieś pół kroku. Przestałem czuć swoją nogę pomiędzy jej nogami i ona też przestała. Raptem usta jej ściągnęły się, nie poruszając głową, rozejrzała się i chciała się usunąć. Ale tylko chciała. Nie wykonała najmniejszego ruchu. Ja swoim ruchem, którego też nie wykonałem, zastąpiłem jej drogę. Potem wyciągnąłem rękę i wziąłem ją za ramię. Wydawało mi się, że coś w niej chciało zadrżeć. Poszliśmy do wyjścia.
Znów zobaczył mnie Leon. Zobaczył nas teraz oboje. Zaczął machać ręką i krzyczeć, a potem, przeciskając się, ruszył w naszą stronę. Nie oglądałem się, ale gdyby chciał mnie zatrzymać, kopnąłbym go z całej siły, gdzie by popadło. Jakiś czas słyszałem jeszcze z tyłu jego głos, ale później wszystko ucichło. Skręciliśmy w jakąś boczną ulicę, ale i tu było jasno. Z boku zobaczyłem plac zastawiony budkami. Stragany. Weszliśmy pomiędzy nie. Tutaj było ciemno. Zatrzymałem ją pod ścianą jednego z tych straganów. Przyparłem. Płaszcz miała rozpięty, już na dworcu miała rozpięty. Przez bluzkę poczułem jej piersi i zacisnąłem na nich palce tak, że choć nie miała się już gdzie cofnąć, to wydawało się, że się cofnęła. Jakby wparła się w tę ścianę. Ściskałem jej piersi, zgniatałem. Gdyby nie deszcz, mógłbym być z nią na ziemi, szarpnąć bluzkę i na tych jej piersiach zaciskać swoje zęby. Chciałbym tego, och, jak bym tego chciał. Gdyby nie deszcz. Gdyby nie ten deszcz. A tak tylko czułem na twarzy włosy, szczęki miałem zaciśnięte tak, że chwilami chwytał je skurcz, a pod palcami miałem piersi, które zgniatałem, jak mogłem najsilniej.
Nie zmniejszając nacisku rąk, zacząłem przesuwać je w dół, na uda. Była w spódnicy. Podciągnąłem ją wysoko, aż do bioder. Znów opuściłem ręce i tak jak przed chwilą mocno ściskałem piersi, tak samo zacząłem teraz robić z udami. Szedłem do góry, rozchylałem je. Miałem teraz po bokach swoich nóg jej nogi. Nie można już było przycisnąć jej do ściany jeszcze mocniej, ale ja przycisnąłem. Szarpnąłem za bieliznę i rozdarłem. Wtedy rozszerzyłem jej uda jeszcze bardziej.
Wspierała się o ziemię palcami, więc czasami nogi jej zaczynały drżeć. A wtedy ja, kiedy tylko zaczynałem czuć to drżenie, zaczynałem brać ją jeszcze silniej i jeszcze mocniej, i wtedy drżenie to ustępowało. Kiedy w końcu odsunąłem się, a później cofnąłem, ona stała tak samo. Tylko że nie wspierała się już na palcach, ale stała na całych stopach. Ale tak samo miała rozchylone uda, a spódnica z bioder zaczęła się powoli obsuwać. I wtedy usłyszałem śmiech. Dochodził od budki stojącej niedaleko ulicy. Ona jakby chciała cofnąć się, ale została tak jak stała, a ja odwróciłem się i zacząłem iść w kierunku tego śmiechu. Kiedy byłem już blisko, ktoś wyszedł z cienia — dochodziło już tutaj światło z ulicy — i nadal śmiejąc się, zaczął się do mnie przybliżać. Poznałem Leona.
Pchnąłem go. A kiedy podniósł się i przestał się już śmiać — chciał coś powiedzieć — uderzyłem go pięścią w twarz. Upadł już na całkiem widocznym miejscu. Zbierał się dość długo, chciał coś mówić. Wstał wreszcie i zatoczył się. Podszedłem do niego i znowu uderzyłem go pięścią w twarz. Upadł na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękami. Widziałem, jak przekręca głowę to w jedną stronę, to w drugą (oczy miał zamknięte) i usiłuje ją podnieść. Poszedłem dalej.
Kiedyś sobie pomyślałem, że gdybym po przebudzeniu się zapomniał, jaki to jest dzień, to niedzielę poznałbym zawsze na pewno. Ciekawe, że tego dnia budziłem się zawsze wcześniej niż zwykle. Tak było i teraz. Tylko kiedy obudziłem się i odrzuciłem kołdrę i oczekiwałem na ten przyjemny chłód, który nie ziębi, to zdziwiłem się, że choć na dworze świeci słońce, to w pokoju jest jakoś ciemnawo. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że okna zaciągnięte są zasłonami. Odczekałem jeszcze chwilę, aby wstać tak samo jak zawsze — nie za wcześnie i nie za późno, a potem podszedłem do okna i odsłoniłem je. Postałem tak jeszcze chwilę, po czym zacząłem szykować się do wyjścia.
Zawsze, w każdą niedzielę, jeśli tylko jest pogoda, jeżdżę nad jezioro. Lubię tam jeździć, coś mnie tam ciągnie. I zawsze więcej czasu spędzam w wodzie niż na plaży. Ale nawet kiedy leżę i odpoczywam, to kładę się na brzuchu i patrzę na jezioro.
Woda w tym jeziorze jest ciemna. Nie brudna czy mętna, ale po prostu ciemna. Jest mi tak jakoś bardzo dobrze, kiedy płynę albo przekręcam się na wznak i leżę, ruszając tylko jakby od niechcenia nogami. Tak, jakby od niechcenia. Wydaje mi się wtedy, że mógłbym nigdy nie wychodzić z wody. Dużo ludzi przyjeżdża nad to jezioro, ale nie przeszkadzają mi oni. Więcej nawet: gdybym przyjeżdżał tutaj tylko sam, to na pewno nie byłoby tak dobrze. Nie wiem dlaczego, ale czułbym się wtedy jakoś inaczej. A tak na brzegu pełno ludzi, trochę się kąpią, nie odpływając nigdy za daleko, i czasem też pływają kajakami. Tam gdzie pływam ja, nie pływa nigdy nikt. Bo ja wypływam zawsze na środek, a później skręcam w bok. Z trzech stron otaczają jezioro lasy, a od strony plaży, z obu jej stron, rosną wysokie trzciny. Tak że kiedy wypływam na środek, a później skręcam w bok, to nikt nikogo nie widzi, ani ja ich, ani oni mnie. Oni by mnie, co prawda, i tak nie widzieli, ale ja widziałbym ich i to byłoby tak, jakbyśmy się widzieli nawzajem. A tak mogę tylko słyszeć gwar na brzegu. Czasami, kiedy chcę słyszeć, przysłuchuję się chwilę temu gwarowi. Płynę wtedy wolno, ale nie leniwie, i słucham tych głosów skądś tam, których niepodobna zrozumieć. Ale już po chwili przestaję słyszeć.
Szedłem już do wody, kiedy raptem zacząłem zwalniać, aż zatrzymałem się całkiem. Patrzyłem na nią z coraz większym zainteresowaniem. Była niewysoka i szczupła. Stała w małym rozkroku, nogi miała jakby trochę usztywnione, trzymała się pod boki i spoglądając na bawiące się dużą piłką dzieci, uśmiechała się. Patrzyłem na nią cały czas i uśmiechałem się i ja. Prawie że roześmiałem się. Ładna była! Nagle spojrzała w bok, na mnie. Jak zawsze w takich wypadkach bywa, tak i teraz musiała w jakiś sposób wyczuć, że ktoś ją obserwuje. Ale zaraz odwróciła wzrok i patrzyła dalej na dzieci. Wiedziałem jednak, że nie patrzy już tak jak przedtem; niby to mnie nie widząc, obserwowała mnie.
A ja patrzyłem na nią. Usiadłem sobie w tym miejscu, gdzie stałem, i patrzyłem na nią bez przerwy. Zobaczyłem, że kilka razy zerkała w moją stronę. I raptem rzuciła jakoś tak niedostrzegalnie głową, tak że miałem ochotę głośno i wesoło się roześmiać, odwróciła się i odeszła. Ale niedaleko. Przeszła tak kilkanaście, a może trochę więcej kroków i usiadła. Siedziała zwrócona bokiem do mnie i popatrywała na jezioro. Na mnie nie, ale widziała i mnie, i to, że na nią patrzę i uśmiecham się.
Ukradkiem zaczęła spoglądać w moją stronę. A potem popatrzyła już dłuższą chwilę. I nie odwróciła głowy, tylko opuściła ją trochę i zaczęła przesypywać w dłoni piasek. Kiedy popatrzyła znowu — lekko, bardzo lekko uśmiechnęła się. I zaraz znów, ale już pewniej.
Wstałem wtedy. Przeszedłem zaledwie parę kroków, gdy ktoś złapał mnie z tyłu za ramię i szarpnął. Odwrócił mnie prawie tym szarpnięciem. Zobaczyłem Roberta, a parę kroków za nim Nika. Robert i Nik pracowali w tym samym biurze co ja. Robert w jednej pracowni ze mną, a Nik gdzie indziej. Nigdy ich tutaj przedtem nie widziałem, ale prawda też, że nigdy też tutaj nikogo nie szukałem. Zapytałem teraz Roberta, o co chodzi.
Ale on nie słyszał tego pytania, Nik też był już przy mnie i obaj zaczęli klepać mnie po ramieniu i po plecach, tak jakbyśmy się nie widzieli przynajmniej od roku i w dodatku jakby bardzo za mną tęsknili. Byli podpici. Trochę, ale byli. Robert złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć za sobą, a Nik wyglądał na bardzo zadowolonego.
Obejrzałem się. Siedziała i przyglądała się temu wszystkiemu. Przyglądała się z uwagą. Dłoń, która przesypywała piasek, zatrzymała się nieruchomo kilka centymetrów nad ziemią. Próbowałem się do niej uśmiechnąć, prawie mi się to udało, i jej też drgnęły usta jakby w uśmiechu, i dłoń znowu wolno zaczerpnęła piasku. Chciałem odepchnąć Roberta i Nika i zawrócić, ale pomyślałem sobie, że i tak nie mógłbym teraz do niej podejść, więc nie wiedząc, o co chodzi, poszedłem za nimi, postanawiając wrócić zaraz, kiedy tylko będę mógł od nich odejść.
Zaprowadzili mnie prawie na skraj lasu. Tutaj, w cieniu drzewa, leżały ubrania i siedział jakiś blondyn o bardzo jasnych włosach, którego nie znałem. Nik poznał nas z sobą, a Robert wyciągnął spod ubrania butelkę wina i odkorkował. Nie miałem ochoty pić, ale pomyślałem sobie, że znacznie dłużej by to trwało, gdybym nie pił i oni ciągle dopytywaliby się dlaczego, niż gdy posiedzę trochę i wypiję.
Wypiliśmy więc tę butelkę wina i chciałem już wstać, kiedy Robert powiedział Nikowi, żeby przyniósł jeszcze jedną, i Nik zaczął zakładać spodnie. Zapytałem wtedy, czy wino to przynieśli ze sobą, czy kupili gdzieś tutaj. Powiedzieli, że tutaj. Zapytałem gdzie. Pokazali mi taki mały domek, odległy o jakieś kilkadziesiąt metrów i stojący tuż na skraju lasu i dodali, że mieszka tam taki facet, u którego można dostać wino. Dodali jeszcze, że oni kupują tam zawsze, kiedy tylko tutaj przyjadą.
Wstałem wtedy i powiedziałem, że skoro można kupić na miejscu, to po drugą butelkę pójdę ja. Nik zaczął protestować, ale powtórzyłem to stanowczo, więc zamilkł i usiadł. Pobiegłem szybko po spodnie, gdzie miałem pieniądze. Dziewczyny w tamtym miejscu nie było. Postanowiłem, że jak tylko wypijemy tę butelkę, zaraz wrócę i poszukam jej. Nic mnie już bowiem nie będzie trzymało przy Robercie, Niku i tamtym blondynie.
Wypiliśmy wino, które przyniosłem. Wstałem i chciałem odejść, ale wtedy Robert i Nik podnieśli się też. Oświadczyli, że idą razem ze mną. Namawiali i blondyna, ale ten powiedział, że musi iść gdzie indziej, bo ktoś tam na niego czeka. Szliśmy więc we trójkę. Nie wiedziałem, co teraz robić, jak pozbyć się Nika i Roberta. Nie chciałem szukać tej dziewczyny i podchodzić do niej razem z nimi. Próbowałem jakoś odłączyć się od nich, ale oni szli za mną wszędzie tak, jakby mnie pilnowali. Nik przez cały czas głośno się zastanawiał, co będziemy robić. Zaczął mówić coś o dziewczynach. Robert też się na to zgodził, a ja byłem już prawie ucieszony, że nareszcie sobie pójdą. Ale zrezygnowali, kiedy dowiedzieli się, że nie idę razem z nimi. Zapytali wtedy, co mam zamiar robić. Odpowiedziałem, że idę pływać. Na to oni, że idą też.
Wolałem już razem z nimi pływać, niż gdybym miał z nimi podejść do tamtej dziewczyny. Wiedziałem, że nie będzie mi się płynęło tak dobrze, jak gdybym był sam. Ale wolałem wybrać pływanie niż dziewczynę. Wszyscy trzej płynęliśmy bowiem w takiej samej wodzie, a o tym, jak ja tę wodę czułem, oni nie wiedzieli nic. Przy dziewczynie natomiast byłoby inaczej.
Płynęliśmy dość szybko. Myślałem, że po kilkudziesięciu metrach zmęczą się i zawrócą, ale oni trzymali się dobrze. Szliśmy w jednej linii. Robert po prawej stronie, Nik po lewej. Nikt nie zostawał z tyłu ani nie wysuwał się do przodu. Byliśmy już na środku jeziora.
I wtedy, kiedy zagarniałem wodę prawą ręką, zobaczyłem, jak Nik rzuca się jakoś tak gwałtownie w bok. Płynęliśmy kraulem, dość szybko, i zaraz moja lewa ręka była w przodzie. Tam, gdzie był Robert, woda kotłowała się. Rzuciłem się w tył. Fale zalały mnie, ale kiedy zaraz wychynąłem na powierzchnię, chciałem ruszyć do któregoś z nich. Robert to zanurzał się, to wynurzał, a tam, gdzie był Nik, widać było tylko ręce, miotające się po powierzchni wody i usiłujące coś złapać.
Stałem w miejscu. Nie ruszałem się. Spoglądałem to tam, gdzie był Nik, to tam, gdzie był Robert. Spoglądałem to w jedną stronę, to w drugą. Później, kiedy sobie to wszystko przypominałem, zastanawiałem się, w jaki sposób utrzymywałem się wtedy na powierzchni. Nie pamiętałem, abym przebierał wtedy rękami czy nogami. Tych kilka metrów, do Nika czy do Roberta, mogłem przebyć paroma rzutami, ale nie ruszałem się. Stałem w miejscu…
Woda przestała się kotłować. I tu, i tam jednocześnie. Nie wiem, jak długo jeszcze nie ruszałem się z miejsca. Nie wiem, długo czy krótko, bardzo długo czy bardzo krótko. A potem zawróciłem i zacząłem płynąć z powrotem.
Nigdy jeszcze nie płynąłem tak jak teraz. Płynąłem to szybciej, to wolniej. Czasami przyśpieszałem, przyśpieszałem coraz bardziej, tak szybko, że z kraula przechodziłem w delfina, chociaż jest on od kraula wolniejszy i bardziej męczący. A czasami znów zwalniałem tak, że prawie zatrzymywałem się w miejscu. Prawie, bo całkiem się nie zatrzymywałem.
I podpłynąłem tak blisko brzegu jak nigdy. Znów zaczynałem wtedy przyśpieszać i nagle poczułem pod rękami dno. Dopiero teraz zobaczyłem, jak blisko jest brzeg. Poderwałem się i potknąłem. Nie utrzymałem równowagi; upadłem na bok i zanurzyłem się z głową. Ale zaraz wyprostowałem się. Napiłem się trochę wody i szumiało mi w lewym uchu. Wyszedłem na brzeg.
Rozejrzałem się, jakbym chciał gdzieś biec. Nie ruszyłem się jednak, a tylko rozglądałem. Też nie wiem, jak długo to trwało. Nagle zobaczyłem, że kilka osób jakoś dziwnie mi się przygląda. Wtedy poszedłem tam, gdzie piliśmy wino.
W cieniu drzewa leżały ubrania. Trzy pary spodni i trzy koszule. Jedne spodnie podobne były do tych, które chciał nakładać Nik. Wziąłem je i namacawszy w tylnej kieszeni portfel, wyjąłem go. Wyciągnąłem dowód. Tak, to był Nik. Wziąłem drugie spodnie, te należały do Roberta. Rozejrzałem się. Zobaczyłem, że z boku, parę metrów, siedzi na kocu ten blondyn, który pił z nami wino, i jakieś trzy dziewczyny. Podszedłem do nich. Powiedziałem, że Nik i Robert utonęli, i zapytałem, co teraz trzeba robić.
Nie odpowiedzieli. Wpatrywali się tylko we mnie i siedzieli nieporuszeni. Zapytałem blondyna znowu, co teraz robić. I wtedy poderwali się. Wszyscy czworo. Blondyn, jak tylko mógł najgłośniej, krzyknął „co?”, a jedna z dziewczyn złapała się za głowę i osunęła z powrotem na koc.
Blondyn złapał mnie za ramię i zaczął mną potrząsać. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Strąciłem jego rękę i powtórzyłem jeszcze raz, że Nik i Robert utonęli i czy on wie, co teraz trzeba zrobić. Ale nie odpowiedział mi. Otaczało nas już kilkanaście osób, które były zaniepokojone i wypytywały, co się stało. Wtedy zostawiłem blondyna i im powiedziałem, że Nik i Robert utonęli i czy oni wiedzą, co teraz trzeba robić.
Nie odpowiedział mi nikt, tylko wszyscy zaczęli krzyczeć, gdzie to się stało i jak to się stało. Dwóch z tej grupy pobiegło w kierunku brzegu, ale zaraz zawrócili i krzyczeli „gdzie?”. Pokazałem ręką na jezioro. Ludzi wokół nas było już bardzo dużo, chciałem więc znów zapytać ich o to samo, może teraz ktoś wiedziałby już, co trzeba robić, ale nie dopuścili mnie do głosu. Każdy pytał, jak to się stało.
Zacząłem opowiadać. Niektórzy przerywali mi, ale inni natychmiast uciszali tych przerywających. Krótko mówiłem; przy końcu tego opowiadania wszyscy byli jakoś cicho. Tylko kilku, co stali dalej, z tyłu, zapytali, dlaczego nie krzyczałem. Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, dlaczego nie krzyczałem. Naraz zastanowiłem się. Tak, już wiedziałem! Krzyczeć mógłbym dopiero wtedy, kiedy od razu zawróciłbym i szybko płynąłbym do brzegu. Tak, wtedy mógłbym krzyczeć. Ale tam… Nie, nie mogłem. Gdybym zaczął, to krzyczałbym bez przerwy, coraz głośniej, i w końcu mogłoby się stać tak, że rzuciłbym się ku Nikowi i Robertowi. Nie mogłem więc krzyczeć.
Już im to chciałem powiedzieć, kiedy zobaczyłem, że wszyscy, co mnie otaczają, jakby odsuwają się ode mnie. Tak, odsuwali się. Powoli, bardzo powoli, niedostrzegalnie chyba nawet dla nich samych. Stałem pośrodku koła, które stawało się coraz większe. Rozejrzałem się, a potem wolno obróciłem się w miejscu. Patrzyłem na nich. Patrzyliśmy na siebie. Cisza, słychać było tylko szelest piasku pod wieloma stopami. I wtedy, kiedy tak na nich patrzyłem, spostrzegłem nagle, że oni nie chcieli się cofać, że coś ich jakby odsuwa. Oni — widziałem to teraz wyraźnie — gdyby tylko mogli, rzuciliby się na mnie. Naraz, wszyscy naraz. Ale nie mogli. Coś ich odsuwało.
Ruszyłem się z miejsca i zacząłem iść przed siebie. Koło rozstąpiło się, a kiedy obejrzałem się, to zobaczyłem, że ci z tyłu posuwają się za mną. Przystanęli jednak, jak zobaczyli, że zatrzymałem się i obejrzałem.
Szedłem sam po plaży, a ludzie rozstępowali się przede mną. Czasem zatrzymywałem się i odwracałem i wtedy widziałem, jak zatrzymują się ci idący z tyłu. Szedłem wolno, czasem skręcałem w bok, i wszędzie wszyscy się przede mną rozstępowali.
Kiedy tak szedłem, wolno, patrząc na tych, co się przede mną rozstępowali, zobaczyłem ją, tamtą dziewczynę. Zacząłem iść jeszcze wolniej, aż wreszcie zatrzymałem się. Patrzyłem na nią. Stałem w miejscu i patrzyłem, i widziałem, jak ona pomimo to, że nie ruszam się, chce się cofnąć, ale czegoś nie może. Nie wiem, kiedy osunąłem się i przyklęknąłem na jedno kolano. Patrzyłem na nią ciągle. Teraz mógłbym podejść do niej i wziąć ją! Tutaj, na plaży, przy wszystkich! Wiedziałem, mógłbym to zrobić i ona nie zaprotestowałaby przeciwko temu żadnym gestem, a ci wszyscy, co mnie otaczali, nie ruszyliby się z miejsc. Kto wie, czy nie zaczęliby się wówczas bić pomiędzy sobą.
Usiadłem. Po jakimś czasie ktoś dotknął mojego ramienia. Był to milicjant. Patrzył na mnie uważnie i wydawało mi się, że współczująco. Powiedział, żebym się ubrał i poszedł z nim. Zrobiłem to, co mówił. Kiedy wkładałem spodnie, zachwiałem się i zatoczyłem, i milicjant podtrzymał mnie wtedy pod ramię, i znów popatrzył na mnie tak samo jak przedtem, uważnie i jakby współczująco.
Radiowóz stał dalej. Szliśmy właśnie tam. Milicjant przez cały czas podtrzymywał mnie lekko pod ramię. Ludzie szli obok nas, wydawali się teraz wyżsi niż niedawno. Milicjant powiedział mi, że pojedziemy do komendy i tam opowiem, jak się to wszystko stało. Kiedy siedziałem już w radiowozie, ludzie na plaży ożywili się jeszcze bardziej. Niektórzy krzyczeli, dwóch czy trzech doskoczyło do drzwiczek i jednego z nich milicjant musiał aż odepchnąć. Krzyczało coraz więcej. Tu i ówdzie podnosiły się zaciśnięte pięści. Siedziałem na tylnym siedzeniu i przyglądałem się temu. A jak radiowóz ruszył z miejsca, to część zaczęła iść za nami, a kilkunastu z tej grupy puściło się biegiem i biegli tak jakiś czas, krzycząc i podnosząc do góry zaciśnięte pięści.
II