Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 120 rocznicę urodzin Stanisława Rembeka Państwowy Instytut Wydawniczy inauguruje pierwszą edycję Dzieł zebranych jednego z najwybitniejszych polskich prozaików pierwszej połowy XX wieku, przez peerelowską cenzurę skazanego na zapomnienie i literacki niebyt. A wszystko przez powieść W polu, w której po mistrzowsku opisał niszczycielski żywioł wojny polsko-bolszewickiej. Książka, choć po 1946 roku trafiła na indeks i została wznowiona dopiero w drugim obiegu, zapewniła mu trwałe miejsce w literaturze polskiej. Maria Dąbrowska twierdziła, że W polu pod wieloma względami przewyższa Na zachodzie bez zmian Ericha Marii Remarque’a…
W ramach dziewięciotomowej edycji Dzieł zebranych PIW przypomni nie tylko twórczość Rembeka poświęconą konfliktowi 1920–1921, ale też jego prozę o II wojnie światowej oraz powieści historyczne z niepublikowanym dotąd Wiankiem Malwiny. Teksty do druku opracował, eliminując wcześniejsze pomyłki edytorskie oraz ingerencje cenzorskie, profesor Maciej Urbanowski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 586
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący: Hubert Musiał
Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz
Korekta: Joanna Morawska, Sylwia Majcher
Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk
© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-265-0
13 GRUDNIA
Gdy wracałem, ujrzałem niespodzianie przed magistratem na Kaliskiej1 pruskich Huzarów Śmierci2. Jakiś oficer w obcisłych spodniach oraz w żółtych butach wyszedł właśnie z budynku i wsiadał do dorożki. Zatrzymałem się. Wtem huknął mi nad uchem jakiś głos. Obejrzałem się i zobaczyłem wielkiego huzara, który krzyczał coś do mnie i wygrażał mi karabinem. Zrozumiawszy, że tu stać nie wolno, poszedłem dalej. Na rynku zobaczyłem tegoż oficera wydającego rozkazy przed Hotelem Litewskim3. Po drugiej stronie przy murze kamienicy stała gromada ludzi. Zbliżyłem się tam i przeczytałem następujące obwieszczenie:
W imieniu Najjaśniejszego Cesarza Niemiec Wilhelma II zajmuję miasto i ogłaszam w takowym stan oblężenia.
Ersatzkavallerieregimentsoberleutnant Graf zu Stolberg4
W mieście, pomimo że wszyscy przedtem bardzo obawiali się przybycia Niemców, na ulicach były tłumy. Stolberg okazał się względnie łaskawy. Ustanowił, że z powodu braku nafty można będzie palić przez noc tylko jedną lampkę w całym mieszkaniu. Nazajutrz przyjechały pociągiem piechota i tabory, a Stolberg wyjechał z huzarami. Przez cały czas przygotowań stałem na rynku, a gdy oddział 35 konnych wyruszył wreszcie, odprowadziłem go aż na wolborską szosę5. Stolberg przed wyjazdem kupił sobie konia od Bronikowskiego. Niedługo przyszła wiadomość, że pod Skierniewicami natknął się na oddział dragonów rosyjskich i zginął w potyczce. Podobno wołano do niego, żeby się poddał, ale on podniósł czapkę w górę i zawołał: „Nie poddam się!”. Zaraz potem miał zostać cięty w szyję przez oficera rosyjskiego. Jego huzarów wyrąbali Rosjanie w pościgu, tak że tylko kilku powróciło do Piotrkowa.
14 GRUDNIA
Niedługo potem przybył do Piotrkowa Poznański Pułk Piechoty6. Biegłem za nim aż do koszar franciszkańskich7. Szli ze śpiewem przy towarzyszeniu bębnów i fletów. Chodząc po mieście nazajutrz, często słyszałem, jak ci żołnierze śpiewali polskie piosenki. Przed naszym domem dwóch poznaniaków śpiewało, idąc w nogę: „Jak to na wojence ładnie…”8. Wielu z nich opowiadało, że im ojciec lub dziadek zabronił strzelać do braci służących w wojsku rosyjskim. Z miasta ciągle wychodziły podjazdy. Wracały zabłocone i w zmniejszonej liczbie, prowadząc konie bez jeźdźców. Wszędzie było słychać o Kozakach. Mieli się nawet pokazywać w Milejowie i w przygłowskim lesie9. Tymczasem Niemcy rozpoczęli gospodarkę na wsiach. Rąbali wszędzie płoty, zabijali kury i gęsi, tak że chłopi chowali się z bydłem po lasach. W Nowym Mieście nad Pilicą była bitwa. O jej okropnościach opowiadali chłopi, wzięci na podwody10. Strzelano tam do siebie przez rzekę. Potem trwały walki koło Inowłodza i Drzewicy. U nas Niemcy zachowywali się coraz niespokojniej. Parę razy robili nocne alarmy, aż razu jednego, w piątek, po paru zaledwie dniach ich panowania, podniosły się krzyki: „Kozacy idą!”. Część ich piechoty stanęła w ulicach z karabinami gotowymi do strzału, reszta zaś ładowała sprzęt na wagony. Tak szybko uciekli, że parę ich patroli wróciło już do pustki.
16 GRUDNIA
Wczoraj nie mogłem pisać notatek, gdyż siedzieliśmy w piwnicy, podczas gdy na mieście pękały szrapnele i granaty. Dziś znowu mamy Austriaków i Niemców, już po raz trzeci. Ale piszę dalej od początku wojny.
Nazajutrz po ucieczce Niemców przyjechał podjazd kozacki, a za nim cały pułk witany radośnie przez mieszkańców. Rzucano na nich kwiaty, rozdawano im bochenki chleba, papierosy, a nawet srebrne ruble. Lecz oni pędzili kłusem w stronę Sulejowa, w pogoni za wrogiem. Potem przyjechał do miasta gubernator i trochę dragonów. Wszystko wróciło do normalnego trybu. Ja poszedłem do polskiej szkoły. Tam bawiłem się z kolegami i chodziłem do dragonów, którzy stali w stajniach wyścigowych koło gazowni. Pewnego razu dragoni powiedzieli nam, że przyleci niemiecki samolot. Niedługo ukazał się rzeczywiście. Wtedy żołnierze pokładli się na ziemi, a tylko kilku strzelało do niego z karabinów.
Wszyscy byliśmy pewni, że Niemcy już nie wrócą. Przestałem się nawet interesować wojną i tylko coś niecoś słyszałem o obronie Leodium11, o zatopieniu Malines12 i o pochodzie na Paryż13… Na stacji jednak stał specjalny pociąg dla gubernatora. Niedługo tam czekał, gdyż wszyscy Rosjanie uciekli. Mimo to nie wątpiliśmy, że zaraz wrócą, aż pewnego ranka obudził nas silny huk. Nie wiedziałem, co to znaczy, i poszedłem do szkoły. Tam nie uczyliśmy się jednak, tylko wyglądaliśmy oknem na tor kolejowy. W pewnej chwili jeden z kolegów krzyknął, wskazując palcem:
– O, patrzcie!
Zobaczyliśmy ogromny słup dymu z podkładkami i kawałkami szyn, zawieszonymi w powietrzu. Zaraz potem doszedł do nas głuchy huk. Potem ujrzeliśmy jeszcze uciekających saperów oraz dym odchodzącego pociągu pancernego. O godzinie pierwszej wyjechał ostatni pojazd rosyjski, a wpół do drugiej ukazało się już pierwszych dwóch kawalerzystów niemieckich.
Dwudziestego dziewiątego września rozpoczął się pochód na Warszawę. Piechota, kawaleria, artyleria, tabory, pontony szły przez Piotrków przez kilka dni bez przerwy. Nie chodziliśmy do szkoły, więc przez całe dnie siedziałem w oknie i przyglądałem się temu. Przyszło do nas na kwaterę trzech Niemców. Rozmawialiśmy z nimi. Jeden z nich był technikiem z Berlina, a dwaj pozostali mieli tam sklepy. Opowiadali nam o swych żonach i dzieciach, a gdy nazajutrz wyruszyli na Warszawę, kiwali nam z szeregów rękami. Tabory ciągnęły cały dzień paru nieprzerwanymi szeregami, tak że niepodobna było przejść do szkoły. Zresztą wielokrotnie kwaterowało tam wojsko. Niemcy urządzili u nas lotnisko, mogliśmy więc codziennie obserwować ich loty. Jeden zwłaszcza lotnik pokazywał różne sztuczki. Latał do góry kołami, udawał, że spada.
Niedługo przyszły do nas legiony galicyjskie, tak zwani strzelcy14. Mieliśmy wtedy lekcję polskiego. Wtem usłyszeliśmy muzykę. Wejrzeliśmy oknami i zobaczyliśmy oddział strzelców z orkiestrą. Właśnie zadzwoniono na dużą pauzę, więc wszyscy pobiegliśmy za nimi aż do budynku rosyjskiego gimnazjum żeńskiego. Tam strzelcy zatrzymali się. Muzyka zagrała Mazurka Dąbrowskiego i cały oddział zaczął plutonami wchodzić na górę.
17 GRUDNIA
Dziś mogę pisać, bo znowu nie poszedłem do szkoły. Komendant miasta zabronił wychodzić na ulicę po siódmej15. Mówią, że po tej godzinie przywożą samochodami rannych. Trzydziestu kilku takich, którzy nie zastosowali się do tego zarządzenia, dostało po dwadzieścia pięć batów. Nie wolno też w czasie nocy podchodzić do okien. Na torze kolejowym porobili Niemcy doły, z których żołnierze strzelają do przechodzących przez szyny. Podobno zabili już w ten sposób kilku ludzi. Wysadzony przez Rosjan tunel na Rokszyckiej16 naprawili i zaraz jeździli po nim pociągami. Do strzelców zapisało się paru piotrkowian. Przyjechał do nas oddział Beliny. Zrobił na mnie imponujące wrażenie. Niedługo pozostawali, bo wysłano ich na linię bojową. Tymczasem koło Warszawy zaczęło się Niemcom powodzić. Wszystko, co było w mieście niemieckiego, cieszyło się z tego powodu. Komendant miasta, podobno porządny człowiek, urządził popis strażacki i zaofiarował na straż pewną kwotę. Ale niedługo zaczęły się jakieś niepowodzenia. Komendant był zły, oficerowie chodzili jak osowiali, a strzelcy zaczęli dezerterować. Gazetom nic nie wolno było pisać, całe szpalty były pokonfiskowane. Aż pewnego dnia zaczął się widocznie odwrót. Znowu bez przerwy ciągnęły tabory, tak że nie można było chodzić do szkoły.
Jednego wieczora świstał okropny wicher. Naraz na niebie ukazała się ogromna łuna. Żołnierze powychodzili z kwater na ulicę, rozmawiali głośno między sobą i przygotowywali się, aby oświetlić sobie drogę odwrotu. Nazajutrz obudziły nas straszliwe grzmoty. To Niemcy wysadzali trzy mosty kolejowe oraz wszystkie zwrotnice. Zginął od tego, nie licząc żołnierzy, jeden milicjant-szewc, którego kawał szyny uderzył w twarz. Od rana Niemcy rozpoczęli odwrót. Obawiając się, by ludność nie rzuciła się na nich, wzięli z miasta czterech zakładników. Zabronili też zupełnie wychodzenia na ulicę. Ja przez cały czas siedziałem w oknie. Naprzód szły cztery kompanie ze sztandarem, potem szesnastu żołnierzy również ze sztandarem, później parę pułków liczących po kilkuset żołnierzy i artyleria. Szedł też oddział żołnierzy odbitych od swoich pułków. Mieli oni pozdzierane naramienniki. Na końcu jechała artyleria, osłaniając ten odwrót. I tak po pięciu miesiącach panowania opuścili nas nasi opiekunowie. Pocieszali nas jednak, że wrócą za dwa tygodnie, a komendant, który nazywał się Kreller, prosił członków komitetu obywatelskiego, żeby o ile który będzie w Saksonii – wstąpił go odwiedzić.
24 GRUDNIA
Tej samej nocy przyszli Rosjanie: piechota i karabiny maszynowe. Pędzili co sił za uciekającymi Niemcami bezładnymi gromadami. Niektórzy żołnierze wstępowali do sklepów. Jechały za nimi tabory. Wozy były jednokonne. Niemcy mieli sześciokonne. Nie wiem, w jaki sposób przeprowadzili armaty, bo Niemcy poniszczyli wszystkie mosty, a mimo to szło parę baterii. Przeszło tego wszystkiego wiele pułków, przeważnie syberyjskie w wielkich czarnych papachach. My nie mieliśmy co jeść, gdyż piekarnie piekły tylko dla wojska. Zaraz nazajutrz przyleciał aeroplan niemiecki. Zrzucił butelkę, w której było ostrzeżenie, że będą rzucać bomby. Na potwierdzenie tego spuścił zaraz jedną na ogród Braulińskiego17. Na szczęście nie wybuchła, zaczepiwszy się o drzewo. Rosjanie walili do niego z karabinów po całym mieście. Przyjechała do nas z Rawy pani Pisserowa z panną Kazimierą. Opowiadały o swoich przygodach. Rosjanie doścignęli w tym miasteczku Niemców i zaczęła się na ulicach ręczna bitwa. Potem Niemcy się wycofali i zaczęli bombardować miasto. Wszyscy siedzieli po piwnicach, lecz pociski wpadały tam niekiedy i nazabijały dużo ludzi.
Niemcy uciekają, a Rosjanie gonią ich pieszo, bo nie mają pociągów. Już doszli w ten sposób do Częstochowy. Tymczasem jakimś cudem pod Moszczenicą pojawiło się osiem korpusów niemieckich. Trzy z nich udało się Rosjanom odciąć. Teraz słychać huk armat i trwa tam zacięta bitwa. Co dzień przywożą rannych. Choć oswoiłem się już z tym widokiem, ciągle mam przed oczyma ich bladość, pokrwawione ciała i wywrócone białka. Baliśmy się, żeby Niemcy znowu do nas nie przyszli. Ich aeroplany ciągle przelatywały, rzucając bomby, ale za miastem. Przyjmowane zawsze były silnym ogniem karabinów i kulomiotów18. W końcu Rosjanie odepchnęli Niemców. Wyrwałem się zaraz z kilku kolegami na pobojowisko. Nie widzieliśmy już jednak trupów, bo je chłopi zdążyli pochować, obdarłszy przedtem doszczętnie. Widziałem za to plac boju. Zaraz za lasem rozpoczynały się okopy. Pola były zryte granatami. Niemieckie okopy znajdowały się w Moszczenicy i po wsiach okolicznych. Mieszkańcy chowali się przed pociskami do dołów. Jeszcze teraz byli w strachu przed Niemcami. Ci zaś, pomimo że byli otoczeni, przebili się jednak na Brzeźnicę. Tymczasem ukazało się nowe niebezpieczeństwo: w Kamińsku pojawili się Węgrzy. Przyjechał do nas stamtąd wujek Marchewczyński i opowiadał straszne rzeczy o ich okrucieństwach. Przez jakiś czas chodziliśmy spokojnie do szkoły, ale niedługo Niemcy pojawili się od strony Łasku i znowu ciągle było słychać bezustanny grzmot armat. Tym razem był on o wiele bliższy, bo jedna bateria rosyjska stała w Rokszycach o trzy wiorsty od Piotrkowa. Wybrałem się tam z kolegami. Udało nam się zobaczyć baterię stojącą w kotlinie i pędzący do wsi przez pola pułk Kozaków. Słychać było wyraźnie wystrzały armat, kulomiotów i salwy karabinowe. Gdyśmy wracali, odezwała się ta bateria. Żałowałem, że nie mogłem być przy tym. Rosjanie wysłali do okopów swoją gwardię, która stała w Piotrkowie.
25 GRUDNIA
Boże Narodzenie pod panowaniem niemieckim. Nigdy nie myślałem, żeby mogło tak być. Ale po porządku.
W mieście zostało jeszcze pięciuset pospolitaków w cywilnych ubraniach i uzbrojonych w berdanki19, lecz i ci musieli iść w bój. Aeroplany ciągle rzucały bomby. Gdy byłem w szkole, jeden rzucił bombę w gazownię. Przeraziliśmy się, bo w razie wybuchu zmiotłoby nas chyba z całym budynkiem. Ale pocisk na szczęście eksplodował w powietrzu. Podobno żołnierz trafił go kulką karabinową. Ten sam samolot zrzucił drugą bombę na gimnazjum rosyjskie, gdzie mieściła się komendantura. Wybuchła ona jednak w ogrodzie, łamiąc płot, drzewa oraz raniąc chłopa i obrywając nogi kobiecie idącej ulicą. Kobieta umarła w szpitalu. Byłem w tym ogrodzie i dokładnie obejrzałem skutki wybuchu. Trzecia bomba upadła na hotel Comfort, gdzie uszkodziła dach20. Od tego czasu Niemcy codziennie bombardowali w ten sposób miasto. Dużo rannych cywilnych leżało z tego powodu po szpitalach. Rosjanie strzelali w górę z karabinów i kulomiotów po całych dniach, ale nic to jakoś nie pomagało. Strzelali zresztą również i do swoich samolotów. Za miastem słychać było ciągle huk armat. Biły bez przerwy. Mieszkańcy wsi okolicznych opowiadali, że po nocach słychać było krzyki Rosjan i Niemców idących na bagnety. Rosjanie w walkach na bagnety mają podobno zawsze przewagę, przyciśnięci jednak przewagą liczebną opuszczają okopy i cofają się ku miastu. Bitwa trwała przez dwa tygodnie. W szkole oglądaliśmy przez okna błyski strzelających baterii oraz wybuchających szrapneli. Przez całe lekcje patrzyliśmy na bitwę razem z profesorami. Jednego dnia po lekcjach poszedłem znowu z Witkiem Żarskim na plac boju21. Przypatrzyliśmy się wtedy z bliska. Między drzewami stała bateria rosyjska, a z lasku opodal strzelała do niej niemiecka. Ukazywało się sześć błysków, rozlegał się huk i niedługo sześć granatów wybuchało w postaci krzaczków koło armat rosyjskich. Ukryci za tarczami żołnierze patrzyli przez specjalne otwory. Jeden siedział na ziemi i trzymał słuchawkę telefoniczną. Drut od niej szedł po ściernisku aż do dachu odległej o paręset metrów kamienicy. Stał tam oficer z lornetą. W pewnej chwili podał jakiś rozkaz przez telefon. Drugi, stojący przy armatach, podniósł rękę. Kanonierzy odpełzali i pootwierali usta. Nam kazano odejść. Usunęliśmy się na jakieś trzydzieści metrów i przystanęliśmy znowu. Dwóch żołnierzy pociągnęło coś przy zamkach. Rozległy się dwa przeraźliwe grzmoty. Ogień i kurz zasłonił wszystko. A lufy poszły w tył i wolno powróciły na swoje miejsca.
Wróciliśmy do domu. Po obiedzie tatuś wyszedł. Wtem rozległ się okropny huk, potem drugi, trzeci, dziesiąty… Ludzie uciekali w popłochu. Jakieś błyskawice oświetlały plac przed domem. To Niemcy bombardowali miasto. Mama22 zaczęła się szykować do piwnicy. Przybiegła do nas wystraszona pani Wilanowska i pytała, co robić. A granaty huczały ciągle. Nareszcie przyszedł tatuś23. Z jego pomocą poznosiliśmy do piwnicy wszystkie potrzebne rzeczy. Ja podczas tego ciągle wychodziłem do bramy i patrzyłem na miasto. Przez rynek przeciągało rozbite wojsko rosyjskie. Wszystko było z sobą pomieszane, poszarpane, spragnione i głodne. Zdrowi prowadzili rannych. Gdy wróciłem wreszcie do piwnicy, już ostatnie oddziałki rosyjskie ostrzeliwały nacierających Austriaków. Kilka trupów padło na ulicach. Dużo wzięli Austriacy do niewoli. Gdy nazajutrz, 26 grudnia, jeszcze przed świtem wyszedłem na rynek, zobaczyłem, jak stał na nim dwuszereg Austriaków i Rosjan obok siebie. Wszyscy mieli karabiny i całe oporządzenie. Dowodził tym wszystkim oficer austriacki. Potem prowadzono jeńców, przy czym zwykle czterech Austriaków prowadziło po dwudziestu uzbrojonych Rosjan. Dowiedziałem się o skutkach bombardowania. Były bardzo małe, gdyż Niemcy rzucili podobno tylko dwadzieścia pięć granatów. Jeden z pierwszych pocisków pękł na podwórzu domu państwa Balcerskich i zabił koleżankę Kazi24, Zofię Balcerską. Jeden odłamek, przebiwszy framugę okienną, uderzył ją w piersi, rozszarpując je aż po brodę. Drugi uderzył ją w skroń. Byłem zaraz w tym domu, ale zobaczyłem ją już w trumnie. Widziałem za to spustoszenie, jakie ten granat zrobił. Na podwórzu był wielki dół, wokół którego leżały porozrzucane kamienie brukowe. W domu, dość zresztą oddalonym, nie było ani jednej szyby, a cała ściana podziurawiona była głęboko odłamkami. Drugi granat uszkodził dach kamienicy na Pocztowej25. Zresztą padały one przeważnie na ulice i ogrody, tak że o innych śmiertelnych wypadkach nie słyszałem.
30 GRUDNIA
Niewiele mi pozostało do pisania. Nazajutrz poszedłem do Zbyszka Żarskiego. Wyglądaliśmy tam oknem na pościg za Rosjanami. Naprzód szedł pułk piechoty austriackiej, za nim siedem baterii artylerii lekkiej, w czym dwie niemieckie, później znowu sześć pułków piechoty, z czego jeden austriacki, i na końcu osiem ciężkich dział. Niedługo całe miasto zaroiło się od szpiczastych hełmów niemieckich oraz czerwonych czapek Węgrów. Tymczasem Rosjanie okopali się pod Sulejowem. Zaraz też znowu słychać było strzały armatnie. Podobno Rosjanie przepuścili Austriaków przez most, a potem zniszczyli go granatami. Austriacy musieli się więc cofać przez rzekę w Podklasztorzu26 w bród, przy czym mieli stracić niemało ludzi…
21 CZERWCA, PIĄTEK
Wstałem już po ósmej. Pada deszcz i jest mi nudno. Przedwczoraj wróciłem z wycieczki do Modrzewka27, gdzie byłem z Januszem Strzeleckim, Antkiem Nakoniecznym oraz siedmiu malcami z drugiego plutonu. Bogu dzięki, przestały mnie już boleć podeszwy. Bo poszedłem bez butów. Chciałbym znowu iść na jaką wycieczkę, choćby sam, bo nic mi się w mieście nie chce robić, choć tyle sobie przed wakacjami obiecywałem. Postanowiłem sobie przede wszystkim poznać literaturę powszechną, zwłaszcza najgenialniejszych pisarzy, oraz wyćwiczyć się w pisaniu. Przed wycieczką zacząłem tłumaczyć Heinego. Z pisarzy najbardziej zainteresował mnie Byron. Wziąłem się do niego według mojego zwyczaju dość gorąco. Kupiłem trzy jego poematy i dwie charakterystyki krytyczne. Prawie wszystko to już połknąłem, oprócz Manfreda28. Jeszcze wczoraj wziąłem z Biblioteki Dobroczynności29Wszechpoemat i jego dzieje Cezarego Jellenty30. Czytałem tam o Byronie nawet w Czarach31, gdzie poszedłem dla wywołania w sobie nastroju do pisania. Dziś od rana znowu zabrałem się do czytania tego dzieła, ale mi jakoś nie szło. Wyszedłem więc na miasto pomimo deszczu, zaraz jednak wróciłem. Dopiero gdy się trochę rozpogodziło, poszedłem do Nakoniecznego. Właśnie tam podjąłem zamiar nawrotu do pisania dziennika, rozmawialiśmy bowiem na ten temat. Prócz tego obiecaliśmy sobie wzajemnie dokładnie opowiedzieć swoje życie. Miałem potem iść na imieniny do Lali Namysłowskiej, ale nie poszedłem. O czwartej był u mnie Wróblewski. Łamaliśmy sobie głowę nad wierszem albumowym dla Hali Wagnerówny, ale nic nie wymyśliliśmy. Dał mi też Wróblewski książkę Kazania piastowe32. Jest to pierwsza bezbożna książka, którą przeczytałem. Wieczorem przyjechała z Łodzi ciotka Stępińska i przywiozła mi radosną niespodziankę: list od Stachy Blizińskiej z jej fotografią. Bardzo się z tego ucieszyłem i myślę o odpisaniu albo o pójściu do Łodzi. Nie wiem tylko, czy uda mi się przedostać przez granicę okupacyjną.
22 CZERWCA, SOBOTA
Wstałem dziś znów późno i nie zdążyłem do parku, gdzie o ósmej miałem się spotkać z Wróblewskim. Dzień pochmurny. Czasem kapie deszcz. Byłem w szkole, gdzie miało się odbyć zebranie skautów, jadących na kolonie. Spotkałem się tam z Nakoniecznym, bośmy się tak umówili. Poszliśmy na Wierzeje33. Rozmawialiśmy o położeniu politycznym, o tajnych organizacjach i roiliśmy sobie różne walki skautowe w razie powstania. Wróciłem strasznie głodny, bo postanowiłem sobie nic dzisiaj nie jeść, byłem więc przez cały czas na czczo. Czytałem trochę Wszechpoemat.
23 CZERWCA, NIEDZIELA
Nastawiłem sobie budzik na czwartą, ale obudziłem się dopiero o ósmej. Ranek był bardzo zimny. Poszedłem do szkoły na zbiórkę skautową. Miało się odbyć zebranie całej drużyny, ale była tylko odprawa szarż z Kozielewskim34. Popiel zapomniał mnie na nią zaprosić. Zepsuło mi to trochę humor, ale na krótko. Pogoda była jak zwykle od dłuższego czasu: chłodno, czasami deszczyk, to znów słońce. Przeczytałem Jutro Struga35. Jest to powieść całkiem w moim guście. Nastroiła mnie też melancholijnie i obudziła mi wyobraźnię. Poszedłem do parku, gdzie obmyśliłem poemacik pod tytułem Egzekucja. Jestem dość zadowolony z siebie, bo nareszcie zdobyłem się na list do Stachy, co prawda bardzo głupi. Byłem też u ciotki Marchewczyńskiej, gdzie bawiłem się z chłopakami jak za dawnych czasów. Miałem iść na operetkę, ale nie poszedłem. Rozmawiałem także z Antkiem Nakoniecznym, żeby iść do Mokrych i zapalić na Pilicy sobótkę, ale nic z tego nie wyszło z powodu niepogody.
24 CZERWCA, PONIEDZIAŁEK
Wstałem o szóstej. Przez cały dzień było dość ładnie, choć chłodno. Od rana wziąłem się do uczenia się na pamięć Byrona. Poza tym przez cały dzień czytałem. Przeczytałem Gość z zaświatów Wellsa36. Powieść ta, pisana dowcipnie, bardzo miłe na mnie wywarła wrażenie, ale nic mi poza tym nie dała nowego. Byłem u Antka i nie zastałem go. Pewnie już wyjechał. Wieczorem, o dziewiątej, wybrałem się na Budki37. Wieczór był śliczny, choć chłodny. Zachodnia połowa nieba była różowa, a na wschodniej na błękitnym tle wschodził księżyc. Gdy szedłem, wykwitał wśród zarośli i drzew jak olbrzymia róża. To znów wyłaniał się z kominów chałup na kształt bańki mydlanej, wydmuchiwanej ze słomki. A przez cały czas patrzał mi prosto w twarz i odcinał się tak ostro od nieba, że zdawał się być tuż-tuż, że go mój wzrok przyciąga. Odeszła nareszcie ode mnie nuda i zacząłem marzyć. Postanowiłem jednak odrzucić wszelkie melancholijne mrzonki i starałem się myśleć tylko o czynie. Nic jakoś jednak realnego nie udało mi się wymyślić.
25 CZERWCA, WTOREK
Wstałem o dziewiątej. Na dworze chłodno i mży. Do szóstej wieczorem czytałem Pracowników morza Wiktora Hugo38. Śliczna rzecz. Koniecznie chciałem się dziś wybrać do Wróblewskiego, który jest na letnisku w Mokrych39, ale nie udało mi się namówić do tego Choynowskiego. Pod wieczór poszedłem na spacer mimo deszczu. Przeczytałem ogłoszenie o zabawie austriackiej. Tak bym chciał, żeby nikt na nią nie poszedł. Żeby chociaż pozdzierać te ogłoszenia… Zaczęły mi się tłoczyć do głowy jakieś obrazy i pomysły wielkich czynów. Wzburzony poszedłem na Budki. Panowały tam deszcz, wiatr i pustka. Rozkołysane brzozy kropiły mnie zimną wodą. Pola, rzadkie chaty i cały Piotrków przesłaniała lekka mgła, czyniąc wszystkie widoki bardzo podobne do obrazów Rapackiego40. Patrząc na to wszystko, przyszło mi na myśl, że być może świat pomyślany jest przez Boga jako wielki utwór, na kształt dramatu Wyspiańskiego, którego to utworu jestem jedynym widzem.
Myślałem zresztą o tym już dawno. Prócz tego zacząłem marzyć na spacerze, żeby się dostać na członka ekspedycji naukowej, która wyrusza na trzy lata do bieguna północnego. Jakież bym zmiany zastał w kraju po powrocie.
26 CZERWCA, ŚRODA
Obudziłem się o piątej rano, ale nie chciało mi się wstać i spałem aż do dziewiątej prawie. Zresztą i tak nie miałem nic do roboty. Od rana koniecznie chciałem się wybrać nareszcie do Wróblewskiego, do Barkowic Mokrych. Poszedłem więc do Choynowskiego i z rozpaczą prawie nastawałem na niego, żeby poszedł ze mną. Nie chciał jednak, bo ma jakiś interes w Piotrkowie. Poszedłem go odprowadzić, nie przerywając namów. Tymczasem na Kaliskiej zobaczyłem właśnie Wróblewskiego, jak przyglądał się fotosom kinematograficznym. Wziąłem go zaraz do siebie i gadaliśmy długo o polityce oraz o sprawach miejskich. O piątej znowu do mnie przyszedł i zaczęliśmy omawiać projekt parodniowej wycieczki do Wojtaszewskiego do Popław41 oraz do Popowskich do Trojanowic42. Mamy iść we trzech z Choynowskim. Były przeszkody co do mnie, gdyż cała moja rodzina wybiera się właśnie na wycieczkę krajoznawczą, ale już wszystko pomyślnie załatwiłem. Chodzi jedynie tylko o Zygmusia. Wróblewski ma dziś jeszcze do mnie przyjść.
28 CZERWCA, PIĄTEK
Dotychczas jeszcze nie wybraliśmy się na tę wycieczkę. Wprawdzie Wróblewski był przedwczoraj, jak to zapowiedział, wprawdzie udało się nam w końcu namówić Zygmusia, ale wczoraj mama mu nie pozwoliła, a dziś – pada deszcz. Przez całe te dwa dni nic prawie nie robiłem i niczego nie czytałem. Tylko wczoraj byłem w Milejowie, bo ojciec nie znał pewnych szczegółów odnoszących się do dworu. Naszkicowałem je na miejscu. Jutro wszyscy moi wybierają się na wycieczkę krajoznawczą. Nie wiem jeszcze, co mam robić przez te dwa dni. Może by w końcu iść do Wróblewskiego?
2 LIPCA, WTOREK
W sobotę rano wszyscy moi wyjechali. Zostałem z Marynią43. Nie chciałem się wybrać z nimi pomimo namów, bo koniecznie chcę iść albo do Trojanowic, albo do Mokrych. Zaraz też poszedłem do Choynowskiego, żeby go znowu namawiać. Leżał jeszcze w łóżku, pomimo że było już po dziewiątej. Z początku nie chciał iść, wreszcie jednak zgodził się, bo mu powiedziałem, że idziemy tylko na parę godzin do Wróbla. Wystaraliśmy się u Witka Żarskiego o mapę sztabową obwodu opoczeńskiego i wyruszyliśmy. Drogę mieliśmy dość pogodną, choć rano było pochmurno.
27 PAŹDZIERNIKA, NIEDZIELA
Wstałem o wpół do siódmej. Dla nauki przeczytałem przed śniadaniem rozdział książki niemieckiej. Po śniadaniu poszedłem do kościoła. Po drodze wziąłem gazetę. Cieszyłem się z Antkiem Nakoniecznym, bo były wiadomości o wojnie z Ukrainą44. Myślimy iść na nią. Ja do kawalerii. Po nabożeństwie było zebranie szarż wszystkich drużyn szkolnych. Kozielewski mówił nam o konieczności pisania dziennika i dlatego wracam do niego. Zresztą już dawniej Strumiłło45, który wizytował nasz okręg, skłonił mnie swoim przemówieniem na posiedzeniu do regularnego spisywania swoich wrażeń, uczuć, postanowień itp. Oprócz tego na dzisiejszym zebraniu omawiana była przyszła praca w zastępach. Tak mi się już szczerze znudził ten skauting. Mam zastęp z jedenastu drugo- i trzecioklasistów, zapalonych do ruchu, a ja nie wiem, o czym z nimi gadać i co robić. Podałbym się do dymisji, ale nie wiem, jak się to robi. Zaraz po zebraniu poszedłem do domu z Antkiem, który pożyczył ode mnie Historię Polski. Po jego odejściu czytałem po raz już drugi w życiu pożyczoną od Zenona Wyrzykowskiego Urodę życia46. Po obiedzie goniłem się z Mańką po pokoju. O trzeciej przyszedł po mnie Antek i poszliśmy na spacer. Było bardzo pochmurno i nim doszliśmy do lasu, zaczął padać deszcz. Wróciliśmy więc do miasta. Po drodze snuliśmy wspomnienia skautowe. Jak to raz idący w przedniej straży zastęp instruktorski – siedmiu ludzi uzbrojonych w laski dębowe – zrobił w pochodzie na poświęcenie chorągwi w tył zwrot i rozwinąwszy się, zastawił przejście przez mostek naszej drużynie. Szczególnie znamienny był wtedy atak na nas na laski drugiego plutonu pod Popielem. Brał w nim udział także Antek, jako zastępowy. Innym razem znowu zaatakowaliśmy w lesie drużynę zaciszańską47. W powrotnej drodze naśmiewaliśmy się z Wacka Krajewskiego, zwanego Don Kichotem, oraz z jego przygód na koloniach skautowych. Dla rozmaitości wpychaliśmy go do rowu, przeciwko czemu gwałtownie protestował. Po przejściu się po Kaliskiej wróciliśmy do domu. Zabrałem się do czytania Narzeczonej z Abydos Byrona48. Bardzo mi się Byron podoba i postanowiłem sobie nauczyć się angielskiego, żeby móc go czytać w oryginale. Poemat ten zwrócił moje myśli do Jana Ortha49, o którym chciałbym napisać poemat.
28 PAŹDZIERNIKA, PONIEDZIAŁEK
Wstałem o wpół do siódmej. W szkole czekała nas niemiła niespodzianka. Przyszli Fabiani i Słowikowski, o których myśleliśmy, że są chorzy. Szczególnie baliśmy się chemii z Fiołem, ale nie pytał, tylko objaśniał. Poza tym nic się szczególnego nie wydarzyło, prócz tego chyba, że Krupa uderzył mnie dość silnie kijem w oko, od czego mam znak na białku.
Wracałem do domu z Nakoniecznym. Rozmawialiśmy o Nocy Listopadowej, Ostrołęce i o 4 Pułku50. Po obiedzie wysłała mnie mama do pana Ładnowskiego po wiadomość o ojcu, bo zbyt długo nie wracał z Łodzi. Gdy wróciłem, ojciec już był w domu. O czwartej przyszedł do mnie Wróblewski. Długo siedzieliśmy w ciemnym salonie i przekomarzaliśmy się z Manią lub śmieliśmy się ze wspomnień o „Kaziu” Kozielewskim i o Franiu Skrzyńskim. Po jego odejściu rozmawiałem z rodzicami i z ciotkami. Dokończyłem dzisiaj Hermana i Dorotę Goethego51. Nawet nie wiem, dlaczego mi się ten poemat tak podoba.
29 PAŹDZIERNIKA, WTOREK
Spałem bardzo dobrze, bo według zaleceń w skautingu obmyłem sobie na noc nogi zimną wodą. Wstałem przed siódmą. Jestem niezadowolony, że tak długo sypiam. Chciałbym jutro wstać wcześniej. W szkole dość mi się powiodło. Kozielewski przez całą lekcję opowiadał o Żydach. Bardzo ich nienawidzi i uważa za najgorszych wrogów Polski. Trochę mnie przekonał, ale nie całkiem. Uważam, że żaden człowiek, a cóż dopiero cały naród, nie może być bezwzględnie zły. Mieliśmy jedną wolną lekcję. Czytałem na niej Hermana i Dorotę po niemiecku. Chciałem dziś zrobić zebranie skautowe, ale moi druhowie nie mieli czasu, wobec tego wybrałem się do lasu. Mimo dość ożywionego nastroju nic nie tworzyłem, tylko roiłem sobie, jak to będę w wojsku i w Anglii. Był u mnie Zenon Wyrzykowski, a potem Zygmunt Choynowski.
30 PAŹDZIERNIKA, ŚRODA
Wstałem o wpół do siódmej, bo budzik jest zepsuty. Lekcje trwały tylko do południa. Nie było polskiego, gdyż Kozielewski pokłócił się z Fabianim. W szkole było dość wesoło, tylko Fabiani był zły i wyrzucił do domu Cześka Wyrzykowskiego za to, że był zapisany. Słowikowskiemu na chemii opowiadaliśmy, jakiego nosa dostał Kozielewski od dyrektora. Śmiał się trochę, ale nie dowcipkował. Może dlatego, że było zimno i że mu się reakcje nie udawały. W domu czytałem urywkami Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. O szóstej przyszli do mnie Nakonieczny i Czesław Wyrzykowski, żebym poszedł na szermierkę. Na dworze było ciemno i kropił deszcz. Na szermierce rozruszałem się trochę. Nie wiem, dlaczego Hertzig jest taki dla mnie łaskawy. Po przyjściu do domu uczyłem się trochę niemieckiego.
1 LISTOPADA, PIĄTEK
Nie pisałem wczoraj dziennika, bo poszedłem spać dopiero po północy, gdyż musiałem rozlepiać rozkaz Polskiej Organizacji Wojskowej52. Wstałem wczoraj o siódmej. W szkole były tylko dwie lekcje, bo na jednej godzinie było badanie lekarskie, a drugą mieliśmy wolną. Na badaniu okazało się, że mam 165 centymetrów wzrostu, 61,9 kilogramów wagi oraz 79,8 centymetrów obwodu klatki piersiowej. Prócz tego siedem zepsutych zębów i chorobę skórną. W domu zastałem Kazię, która przyjechała z Warszawy. Niedługo potem przyjechał wujek Boniński. Byłem u Wróblewskiego. Rozmawialiśmy trochę o szkole i o wojsku, a zresztą jak zwykle śmieliśmy się z „Kazia”. Wieczorem chciałem iść do kina, ale przyszedł do mnie obywatel Wichura (pseudonim) z zawiadomieniem o zebraniu POW. Musiałem jeszcze dwóch zawiadomić. Biegałem wśród nocy po deszczu i po takich wertepach jak Szydłowska oraz Kaliska za przejazdem. O dziewiątej wieczorem przyszedłem do małej komórki za tunelem, gdzie nam rozdano wydrukowane rozkazy i garnuszki z klejem. Ja rozlepiałem z Wichurą (Janusz Strzelecki) na Kaliskiej, Bykowskiej, Poprzecznych oraz na cmentarzach. Pobłociłem się, powalałem klajstrem, spociłem i ledwie o północy powróciłem do domu.
Dzisiaj wstałem mimo to o szóstej, gdyż chciałem oczyścić nieco palto i obejrzeć odezwy. Z wielką radością stwierdziłem, że odezwy jeszcze wisiały i że są czytane. Spotkałem się po lekcjach ze Strzeleckim i poszedłem z nim porządkować bibliotekę samopomocy. Potem poszedłem do ciotki Marchewczyńskiej. Rozmawiałem z nią trochę o POW i o walce, jaka wczoraj miała miejsce na towarowej stacji między żandarmami a milicją i robotnikami o zarekwirowane bydło. Cały dzień tłukłem się po kominkach53. Byłem jeszcze u ciotki Stępińskiej, a w końcu poszedłem do pani Choynowskiej, gdzie pani Rożanowicz ślicznie grała na pianinie. Rozmawiałem z nią o powstaniach polskich i o rewolucji rosyjskiej. Zamiast Jana Ortha mam teraz nowy pomysł o Spartakusie.
2 LISTOPADA, SOBOTA
Wstałem o ósmej, bo chciałem się wyspać. Było mi nudno, więc poszedłem do ciotki Stępińskiej. Ode drzwi zawrócił mnie Franek wiadomością, że na placu Bernardyńskim 100 Pułk54 przysięga na wierność Polsce. Poszedłem tam. Po drodze spotkałem Witolda Kacperskiego, który właśnie przybył z Łodzi. Spotkaliśmy jeszcze ciotkę Stępińską i Jankę Kacperską z narzeczonym. Niedługo jednak odłączyłem się od tego towarzystwa, bo pan Wróblewski prosił mnie, bym zawiadomił Tadka o przysiędze. Poszedłem z Balcerskim. Tadka Wróblewskiego także spotkaliśmy już w alei. Poszliśmy więc na plac. Tam okazało się jednak, że przysięga tylko trochę legionistów. 100 Pułk ma dopiero jutro przysięgać. Tymczasem wielu urzędników, oficerów i żołnierzy austriackich pozrzucało już bączki55 z czapek, a na ich miejsce przyczepiało bądź orzełki, bądź kokardki narodowe. Ludność i milicja strącała szyldy niemieckie. Z więzienia wypuszczano więźniów politycznych. Straż tam objęła milicja, ale już z karabinami. Wszędzie panowała wrzawa, i tłumy kotłowały się po ulicach. Byłem u ciotki Marchewczyńskiej. Mówiło się o okupacji niemieckiej i o bolszewizmie. Potem poszedłem z Witkiem odprowadzić wujka. Na placu Bernardyńskim56 stała kompania Węgrów. Dowiedziałem się o nakazanej zbiórce peowiaków. Mieliśmy na niej otrzymać karabiny i jakoby zaatakować wojska okupacyjne. Miałem jeszcze godzinę czasu, więc poszedłem do ciotki Marchewczyńskiej. Powiedziałem tam Witkowi o spodziewanym ataku. Nie bardzo się tym wzruszył, natomiast tyle dowcipkował i deklamował, że musiałem się śmiać, chociaż byłem bardzo podniecony. Niedługo całe towarzystwo od ciotki poszło do kina, a ja na zbiórkę. Odbyła się za miastem. Było nas obecnych z pięćdziesięciu. Wielu poprzynosiło rewolwery, ale jak się okazało, niepotrzebnie. Podobno karabiny zawiodły. Podzielono więc tylko cały pluton, złożony z samych uczniów, na cztery sekcje, naznaczono komendantów i wprowadzono całą organizację w stan pogotowia. Komendant wygłosił mowę, w której zaznaczył, że wolność nie jest jeszcze pewna, gdyż możemy się spodziewać inwazji niemieckiej. Wyznaczono jeszcze na jutro ćwiczenia. Zresztą namarzliśmy się tylko po nocy i w błocie. Po wieczerzy wybuchnął pożar. Widać było łunę za dworcem. Pobiegłem kawał za przejazd, ale zawróciłem w końcu, bo okazało się, że paliły się tylko stodoły, i to bardzo daleko. Martwię się trochę, bo jutro ma być zebranie wszystkich drużyn, a ja nie zawiadomiłem swojego zastępu. Jutro także nie będę miał czasu.
5 LISTOPADA, WTOREK
Już trzy dni nie pisałem dziennika, ale przez ten czas wiele przeżyłem. W niedzielę byłem na musztrze mojego plutonu peowiackiego. Potem poszedłem na przysięgę żołnierzy – Polaków z 100 Cieszyńskiego Pułku. Odbyła się bardzo uroczyście. Widziałem ją doskonale, bo chociaż nie byłem na zbiórce skautów, przecisnąłem się jednak do nich przez tłum. Stali niedaleko ołtarza polowego, przy którym odprawiała się msza. Zwłaszcza entuzjastycznie witano Czechów z tegoż Cieszyńskiego Pułku, którzy, aczkolwiek rozbrojeni przez władze polskie, przybyli jednak na uroczystość swych kolegów polskich. Po przysiędze łaziłem po mieście, żeby widzieć wszystko, co się działo w tym historycznym dniu. Wieczorem przyszedł do mnie Nakonieczny z Cześkiem Wyrzykowskim. Przynieśli wiadomość, że POW ma już karabiny i że oni także się tam już zapisali. Pobiegłem więc do naszej komendy placu, która się mieściła w magistracie, i tam rzeczywiście zobaczyłem stosy karabinów, bagnetów, ładownic, skrzynki z amunicją itp. Otrzymałem rozkaz iść ze zmianą warty do koszar franciszkańskich na dwudziestą. Ustawiliśmy się w podwórzu i złożyliśmy raport. Potem ruszyliśmy uzbrojeni przez miasto. W koszarach peowiacy trzymali wartę razem z żołnierzami batalionu węgierskiego, który tam stał. Przyszło nas coś ośmiu. Karabinów w komendzie nie otrzymaliśmy, bo miano nam je wydać na miejscu. Poszedłem na pierwszą zmianę od wpół do dziewiątej do jedenastej. Dostałem włoski karabin i nie umiałem go załadować. Wojdelski, z którym stałem, również nie umiał. Wsunęliśmy więc tylko po jednym naboju w lufę. Po zmianie nie spaliśmy, bo przez cały czas ekwipowaliśmy się. Znalazłem sobie pas, ale tylko parciany, bagnet bez pochwy, cztery skórzane ładownice, pochwę do rewolweru i skórzane rękawice, bo w nocy było zimno. Drugą zmianę miałem od pierwszej do trzeciej. Po niej pomyszkowałem jeszcze trochę i położyłem się wreszcie spać. Spałem tylko godzinę, bo o piątej obudzono mnie na śniadanie. Wydali nam je węgierscy kucharze. Po śniadaniu zostałem wysłany do komendy placu po rozkaz pisemny, kto ma u nas zostać komendantem. Po drodze zaczepił mnie skaut z karabinem, stojący na posterunku. Gdy wróciłem, było jeszcze zupełnie szaro. Wyprowadzono nas na musztrę. Grzembo obznajmiał nas z karabinem. Potem nagle powiedział, że spodziewane jest starcie z legionistami, którzy chcą nam odebrać koszary, więc kto nie chce walczyć, ten niech się teraz wycofa, bo potem będzie za późno. Wystąpili prawie wszyscy. Grzembo zapytał Janusza Strzeleckiego, dlaczego wystąpił.
– Chcę mieć czas do namysłu.
Odpowiedział na to:
– Przysięgałeś. Do szeregu.
Na to wszyscy wstąpili z powrotem z wyjątkiem mnie i jednego zaciszaka.
– Co chcesz powiedzieć? – zapytał go Grzembo.
– Nie przysięgałem.
– Ale nosisz karabin. Do szeregu.
Na to przyszedł komendant okręgu. Wystąpiłem przed nim powtórnie.
– Zaraz. Wstąp. – Powstrzymał mnie.
Zaczął chodzić przed szeregiem, nie patrząc na nas. Mówił przez ten czas, iż niektóre rzeczy wymagają wyjaśnienia, że komendantem POW w zastępstwie Piłsudskiego został pułkownik Śmigły57, że wszystkie miasta zostały opanowane przez peowiaków z wyjątkiem Piotrkowa i że na nas spoczywa obowiązek dokonać tego, żeby miasto nie przepadło dla organizacji. Gdy skończył, wystąpiłem z szeregu i powiedziałem:
– Ponieważ jeszcze nie przysięgałem, więc chciałbym się zwolnić.
Spytał o powód.
– W ogóle o ile możności chciałbym uniknąć konieczności strzelania do ludzi, a już stanowczo nie będę strzelał do Polaków. Uważam poza tym naszą organizację jedynie za środek do zdobycia wolności, gdy więc ta została odzyskana, straciła ona w moim rozumieniu rację bytu.
Ogromnie go to rozzłościło. Wrzeszczał, że jeszcze Niemcy są na kolei, że on lepiej ode mnie wie, co ma robić, że mnie każe rozstrzelać. W końcu kazał mnie aresztować i wziąć pod straż. Długo się jeszcze namyślał, co ma ze mną uczynić, wreszcie zapytał mnie, ile mam lat, i kazał mnie puścić. Ale Bielawski, stojący w bramie na posterunku, zatrzymał mnie. Wobec tego wyprowadził mnie jeden wartownik z karabinem. Gdy wróciłem do domu, była dopiero szósta. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć o zajściu rodzicom. Dzień mi schodził ponuro, tym bardziej że byłem niewyspany. Przed obiadem zasnąłem jednak trochę. Po obiedzie wyszedłem na miasto. Na ulicy zatrzymałem Nakoniecznego oraz Cześka Wyrzykowskiego, którzy szli do koszar z rozkazem. Powiedziałem im o wszystkim, a oni zaraz się wypisali… Do szkoły wszyscy przyszli niewyspani, bo przeważnie pełnili w nocy wartę. Była tylko jedna lekcja Kozielewskiego. Mówił na niej, że uczniom nie wolno nosić karabinów. Potem mieliśmy iść na spacer, ale tymczasem przyszedł oficer legionista i zabrał nas wszystkich do milicji. Nie staliśmy jednak nigdzie na warcie. Przez cały dzień poza tym włóczyłem się po mieście. Widziałem, jak przyszła kompania peowiaków ze wsi. Było w niej osiemdziesięciu ludzi podzielonych na dwa plutony i porządnie wyekwipowanych. Trzech jechało na koniach. W szeregach dostrzegłem narzeczonego Janki Kacperskiej.
29 PAŹDZIERNIKA, ŚRODA
Jutro jadę na front. Jestem prawie zupełnie spokojny, tylko mi trochę smutno. Wczoraj rano robił przegląd naszego dywizjonu jakiś generał francuski. Objechaliśmy wokół całą Zelinówkę58. Pochód był tak długi, że gdy nasza bateria skończyła już objazd, wracając na miejsce, stały tam jeszcze wozy szóstej baterii. Przedtem ćwiczyła pokazowo nasza bateria. Zajechaliśmy na stanowisko kłusem w rozwiniętym szyku. Podporucznik Tarasewicz zakomenderował:
– Wprzód odczep!
Zeskoczyliśmy z przodków, ustawiliśmy karabiny, które nam bardzo zawadzają, i wykręciliśmy armaty. Podporucznik podbiegł do naszego działa.
– Pierwsze działo wziąć kierunek komina na wprost!
– Gotów!
– Utrwalić prawy brzeg komina!
Wołam o podłużnicę59, utrwalam i podaję krąg oraz bęben. Podporucznik powtarza to reszcie baterii w zaokrąglonych liczbach, a potem:
– Pierwsze i czwarte wizowanie60 wzajemne!
Wizuję i zaraz wyjmuję podłużnicę, aby wziąć cel pomocniczy. Czwarte działo woła:
– Podłużnicę! Podłużnicę!
Zakładam więc ją znowu. Wtem podporucznik Tarasewicz przybiega do nas od generała i woła:
– Wyjąć zamek!
Zaczynamy wyjmować, ale idzie nam niesporo, bo za dużo ludzi wzięło się do tego: aż pięciu. Wreszcie składamy na powrót, zaczepiamy i odjeżdżamy na swoje miejsce.
Po przeglądzie obsługa wyrównała wozy i wróciliśmy do koszar.
Gdyśmy brali broń na ramię, ja za mało przyciągnąłem kolbę do siebie. Plutonowy Kossobudzki podskoczył do mnie i pchnął mnie w karabin, aż się cofnąłem z szeregu. Podporucznik Tarasewicz zawołał:
– Ostrożnie, Kossobudzki! Żebyście mi się tak z ludźmi nie obchodzili!
Kossobudzki zaczął się tłumaczyć, a do mnie wszyscy mówili, dlaczego go nie palnąłem karabinem. Tego dnia miałem już z Kossobudzkim nieprzyjemności z powodu źle złożonego koca.
Po południu skończyłem Bez dogmatu61. Resztę dnia pozostawałem pod wrażeniem tej powieści. Od trzynastej zostałem zastępcą inspekcyjnego baterii. W nocy wstawałem tylko dwa razy, choć na mojej głowie była także warta przy działach. Ciągle wypytywałem wszystkich, czy nie wiedzą, kiedy wyjedziemy. Gdy się dowiedziałem, że we czwartek, poszedłem dziś rano do dentysty, bo miał mi założyć plombę. Zwolnił mnie inspekcyjny Pietras. Przed i po wizycie wstąpiłem do domu. Rodzice wyjechali do Bolesławca, do księdza Wojciechowskiego. W domu była tylko Mania, bo Kazia przy mnie poszła do biura. Spisuję to w stołowym pokoju. Do koszar myślę wrócić o piętnastej. Byłem dziś też na mszy, co mnie bardzo uspokoiło.
30 PAŹDZIERNIKA, CZWARTEK
Nie wyjechaliśmy jeszcze na front. Dopiero jutro rano ma się odbyć pożegnanie z dowódcą brygady, pułkownikiem Jastrzębskim62. Przez cały dzień musiałem robić pałąki na wozy i pokrywać je płótnem. Przy tej sposobności miałem przykre zajście z bombardierem Pietrasem, z którym się pobiłem. On zaczął. Stawałem z tego powodu do raportu przed dowódcą baterii, porucznikiem Świnarskim, ale bezskutecznie. Wieczorem dostałem przepustkę do domu. Gdy wróciłem, zawołał mnie w sali telefonista, Lewicki, żeby mi pokazać siodła, jakie właśnie jemu i Szałwińskiemu wydano. Potem rozmawiałem trochę z wywiadowcami o końcu świata, czy też o jakimś przewrocie, jaki ma właśnie 17 grudnia nastąpić. Teraz leżę na sienniku i piszę to przy lampce elektrycznej, wkręconej w sufit tuż nade mną. Za mną ciągle kaszle mój ładowniczy Mituta. Pode mną kilku kolegów rozmawia oczywiście o froncie.
31 PAŹDZIERNIKA, PIĄTEK
Nie było dziś tego zapowiedzianego pożegnania, bo dowódca brygady nie przybył. Wyprowadzono baterię na plac w pełnym oporządzeniu. Czekaliśmy na śniegu, który już pokrył ziemię. Z początku skakaliśmy dla rozgrzewki w miejscu, potem biegaliśmy po placu, aż wreszcie powróciliśmy zmarznięci do koszar. Potem była jeszcze tylko zbiórka po obiedzie na ćwiczenia z karabinami. Ćwiczył nas oficer zaprzęgowy, podporucznik Link. Wymyślał nam przy tym w straszny sposób. Z początku okropnie zmarzłem, ale gdyśmy trochę pobiegali, było mi już ciepło, chociaż ćwiczyliśmy bez rękawiczek. Przed samym apelem poszedłem do domu bez przepustki. Obawiam się teraz trochę, bo na apelu plutonowy Kossobudzki zaznaczył moją nieobecność. Wprawdzie bombardier Sobczak, z którym dobrze żyję, powiedział, że mam przepustkę na miasto. W domu otrzymaliśmy depeszę od mamy. Pytała się o zdrowie sióstr i czy już wyjeżdżam na front. Tymczasem u nas coraz mniej o tym słychać. Piszę to już rozebrany na swoim sienniku.
2 LISTOPADA, NIEDZIELA
Wczoraj był w Łodzi Wróblewski. Widziałem się z nim, bo wyszedłem z wartowni do domu. Wyszliśmy razem na miasto. Wypytywałem go bezładnie o szkołę, pensjonarki, nauczycieli, wycieczkę do Zakopanego, na którą miałem jechać na początku wakacji. Opowiadał o wszystkim z właściwym sobie humorem. Mimo to zrobiło mi się smutno, bo przekonałem się, że nie myślą już o mnie w Piotrkowie i że gdybym tam przyjechał, nie zastałbym wszystkiego tak, jak zostawiłem. Miałem nawet trochę żalu do Wróblewskiego, bo mi się wydał zbyt samolubny, ale potem uprzytomniłem sobie, że sam jego przyjazd do Łodzi świadczy, że mnie lubi i że myśli o mnie. Miałem przyjść dziś do niego o trzynastej, ale podporucznik Tarasewicz nie chciał mi dać przepustki, bo działa niewyczyszczone. Wyczyściłem więc działo i o szesnastej poszedłem do domu. Wróblewski już wyjechał. Byłem tak rozdrażniony wskutek niepowodzenia, niewyspania i zimna, że wlazłem pod pierzynę. W drugim pokoju Maryśka grała na pianinie z bliźniętami Kacperskimi. Dźwięk muzyki dochodził tak przygłuszony, że zdawało mi się, iż jestem na dnie jakiejś otchłani i prawie rozpacz mnie ogarniała. Powoli jednak uczucie to przeszło. Obudzono mnie, bo czas było do koszar. Zdziwiłem się, że jest tak ciemno; bo zapomniałem, gdzie jestem, a u nas w sali lampy się palą przez całą noc. Wreszcie wstałem, zjadłem wieczerzę rozespany i poszedłem do koszar. Na dworze były mróz i zawieja. Otrzeźwiło mnie to tak, że teraz mogę pisać, leżąc na sienniku. Znowu mówią, że jutro pojedziemy.
3 LISTOPADA, PONIEDZIAŁEK
Nie pojechaliśmy dzisiaj, ale mówią, że jutro to już na pewno pojedziemy. Dziś rano byliśmy na jakiejś mszy żałobnej. Idąc do kościoła, nie mogliśmy nawet trzymać kroku, tak było ślisko. Obiad dostaliśmy po raz pierwszy z własnej kuchni polowej. Wprawiło to nas w dobry humor. Po obiedzie wyszedłem na miasto. Była taka zadymka, że tramwaje stawały. Poszedłem do ciotki Kacperskiej. Spóźniłem się na apel, bo tramwaj nie mógł jechać wskutek zawiei. Ale nikt nie zauważył mojej nieobecności. Poszedłem więc znowu do domu. Wróciłem dopiero teraz, o dwudziestej drugiej.
4 LISTOPADA, WTOREK
Jutro rano wyjeżdżamy, tym razem zdaje się na pewno. W południe miała objąć służbę nasza bateria. Już wyszliśmy na zmianę warty, gdy nas cofnięto, że wyjeżdżamy. Wieczorem dostałem przepustkę aż do północy. Byłem w Grand Kinie na Dziejach grzechu wraz z Kazią63. Potem wróciłem do koszar. Teraz, kiedy to piszę, powinienem może postawić już datę 5 listopada.
6 LISTOPADA, CZWARTEK
Jedziemy na front. Piszę to na posterunku przy wozach na ostatnim wagonie. Ziemia ucieka mi spod nóg daleko w tył. Jest mi bardzo zimno i wagon okropnie trzęsie. W Warszawie miałem czas wstąpić do ciotki Oszmanowiczowej. Wyjechaliśmy wczoraj wieczorem. Wagonowaliśmy64 się od rana.
10 LISTOPADA, PONIEDZIAŁEK
Nie dojechaliśmy jeszcze na front. Stoimy obecnie w jakiejś wsi – nie wiem nawet, jak się nazywa – położonej o 10 kilometrów od Wilna. Piszę to na wartowni. Mieści się ona w izbie jakiegoś chłopa. No, przynajmniej mamy ciepło.
W środę, 5 listopada, odbyło się rano na placu przed naszymi koszarami pożegnanie naszej baterii przez generała Olszewskiego65, dowódcę łódzkiego okręgu generalnego. Miał do nas przemówienie, może nie bardzo składne, ale, przynajmniej dla mnie, bardzo wzruszające przez prostotę i pacyfistyczność poglądów. Prosto z placu pojechaliśmy na stację towarową, gdzie ładowaliśmy się do późnego wieczora. Przed samym odjazdem przybył dowódca brygady, pułkownik Jastrzębski. Żegnał nas i życzył szczęśliwego powrotu. W wagonie spałem razem z drużyną rzemieślniczą. Kiedy w nocy poczułem ruch pociągu, to mimo chłodu, zmarzniętych nóg i twardości legowiska doznałem takiego spokoju, jak chyba nigdy w życiu. Rano zatrzymaliśmy się w Warszawie. Mieliśmy dwie godziny czasu, więc pojechałem tramwajem z dworca Wileńskiego do ciotki Oszmanowiczowej na Śniadeckich. Zastałem ją samą, bo Zocha siedziała u męża w Białej Podlaskiej. Bardzo za nią tęskni. Dała mi do niej adres, żebym wstąpił albo napisał list. Ugościła mnie i błogosławiła przy pożegnaniu ze łzami w oczach. To mi się w tej całej podróży na front najbardziej podoba, że wszyscy spoglądają na nas z rozrzewnieniem i podziwem. Spotykani żołnierze z innych oddziałów wołają, że niedługo i oni za nami pojadą.
W czwartek, 6 listopada, poszedłem od południa na wartę na wagonach. O mało przy tym nie zamarzłem na śmierć, bo pociąg nie zatrzymywał się przez półpiątej66 godziny. Uratował mnie brekowy67, który wciągnął mnie do swojej budki i tam napoił herbatą.
W piątek, 7 listopada, rano zatrzymaliśmy się w Białymstoku. Byłem tak zmarznięty, że nawet nie poszedłem obejrzeć miasta. Tego samego dnia dojechaliśmy do Grodna. I tego miasta nie oglądałem.
W sobotę, 8 listopada, stanęliśmy w Wilnie. Od południa miałem wartę, miasto zwiedziłem więc dopiero nazajutrz.
W niedzielę, 9 listopada, w południe zaczęliśmy się wyładowywać, a w nocy przyjechaliśmy tutaj. Pomimo zimna drogę miałem dość miłą. Jechałem na koniu telefonisty Lewickiego. Z tego powodu miałem parę awantur z plutonowym Kossobudzkim, który naznaczył mnie przez zemstę, jak tylko przyjechaliśmy na miejsce, na pierwszą zmianę warty przy armatach. Na szczęście już swoje odstałem.
11 LISTOPADA, WTOREK
Dzisiejszej nocy miałem dobre spanie na wartowni, pod kocem i na słomie. Nawet się rozebrałem. Niestety, w południe po zmianie służby musiałem się wynosić, bo i przedtem nie powinienem był tam nocować. Poszedłem więc do drugiej chałupy, by poszukać sobie nowej kwatery. We drzwiach spotkałem jakiegoś chłopa w łapciach litewskich68. Zapytał mnie:
– Czego pan szuka?
– Dużo u pana stoi żołnierzy?
– Nikt u mnie nie stoi.
– To może ja bym się wprowadził?
– Jak tylko pan chcesz.
Uśmiechał się przy tym, czym mnie od razu ujął. Zaraz też zabrałem z wartowni swoje rzeczy. Ze mną zakwaterował się również Olczak. Właśnie gadaliśmy sobie z gospodarzem i jego żoną, gdy zagrała trąbka na zbiórkę. Oglądali karabiny. Plutonowy Kossobudzki, który mnie z dawna nienawidzi, zapisał mnie, że to niby miałem bagnet źle wyczyszczony. Potem poszedłem pod karabin za to, jak przypuszczam, że w drodze z Wilna nie jechałem na armacie, tylko na koniu. Nie wiem zresztą. Ale stanie na mrozie i wietrze nie dało mi się bardzo we znaki, bo mój gospodarz dał mi pod płaszcz „poddziubkę”69, czy jak tam się to nazywa. Teraz siedzimy na kwaterze: Olczak, Kępa, dwóch jezdnych70 i ja, czyścimy karabiny i rozmawiamy.
12 LISTOPADA, ŚRODA
Dziś upływa trzy miesiące, jak jestem w czwartej baterii. Ciągle jeszcze siedzimy w szarych niskich chatach białoruskich. Noc miałem nieszczególną, bo przy dotkliwym zimnie spałem na gołej prawie ławce. Za to dziś nic nie robimy, tylko czyścimy karabiny. Niektórzy grają w karty, palą papierosy, śpiewają. Ja nie mam co robić, bo przeczytałem już Króla-Ducha Słowackiego71.
13 LISTOPADA, CZWARTEK
Dzisiejszej nocy miałem już słomę, ale mimo to zmarzłem potężnie. Mieszkam u wdowy, która już zdążyła obmówić przed nami połowę wsi. Przed południem była zbiórka i ćwiczenia przy armatach. Zeszły mi bardzo miło, bo podporucznik Tarasewicz rozmawiał ze mną łaskawie i pokazywał mi przez lornetę, jak się oblicza kąt terenowy. Po obiedzie zostałem komendantem warty. Musiałem przed objęciem służby chodzić po chałupach i wyszukiwać sobie wartowników. Nakłóciłem się przy tym porządnie. Teraz siedzę na wartowni. Wartownicy i jeden aresztowany wyśpiewują bardzo fałszywie. Bombardier Sobczak romansuje z panną Rózią. Dostaliśmy dzisiaj żołd: po dziewiętnaście marek72 i dziewięćdziesiąt dziewięć fenigów.
14 LISTOPADA, PIĄTEK
Moja wieś nazywa się Chazbiejewicze i leży nad rzeką Waką73. Zapisuję to sobie, bo nigdy nie mogę spamiętać tej nazwy. Dzisiejszej nocy nic prawie nie spałem, bo po pierwsze na wartowni nie było gdzie, a po drugie ciągle sobie coś pitrasiliśmy: a to kartofle w łupinach, a to krupnik. Gdy trochę zasnąłem, kilku moich wartowników wybrało się na polowanie. Jeden z nich, Grober, wielka oferma, położył trupem zająca. Rózia zrobiła nam z niego rosół z ziemniakami. Z samego zająca jadłem tylko wątróbkę. Potem czytałem sobie Króla-Ducha. Widząc to, Grober prosił mnie, bym przeczytał coś na głos. Wybrałem ustęp o Popielu i zacząłem czytać, czekając, kiedy mu się to znudzi. Ku mojemu zdziwieniu, był tym zachwycony. Inni również się przysunęli i przysłuchiwali się tak zachłannie, że musiałem przeczytać cały pierwszy rapsod. Miałem z tego powodu nawet kłopoty ze zmianą posterunków. Wartownicy bowiem nie chcieli wyjść, dopóki im nie przyrzekłem, że nie będę czytał bez nich. O trzynastej skończyłem służbę i znowu jestem na swojej kwaterze. Kończę, bo muszę się trochę pogrzać przy piecu.
15 LISTOPADA, SOBOTA
Dzisiaj miałem noc bardzo dobrą. Spałem na słomie z Olczakiem i Ławniczakiem. Rano nie chciało mi się wstawać, tylko chodziło mi o kawę. Po śniadaniu zaraz zaczęli grać na zbiórkę. Kazano wychodzić w pełnym oporządzeniu. Myśleliśmy, że już wyjeżdżamy, ale na dworze powiedziano nam, że ma przyjechać Naczelnik Państwa74. Potem dowiedziałem się, że to ma być inspektor artylerii. Wyprowadzono nas, obsługę dział, przed wieś i ustawiono obok koni. Stanęły wszystkie trzy baterie. Wysłano naprzód wywiadowców. Zmarzliśmy straszliwie, ale ten jakiś pułkownik nie przyjechał. Po obiedzie Olczak i Ławniczak poszli na wartę, natomiast powrócił z niej Kępa. Przyszli jeszcze Bąk i Sakowski i narzekaliśmy wspólnie na głód. W dodatku mnie za to, że kiedy byłem komendantem warty, zginęło z magazynu siedemnaście porcji chleba, mają dziś go wcale nie wydać. Nie podobało mi się, że moi towarzysze ciągle wychwalali Prusy, gdzie byli na robotach, i że ciągle mówili o dezercji tam. Tymczasem zagrali na zbiórkę. Nie byłem na niej, bo musiałem iść do krawca, żeby mi naprawił spodnie. Dowiedziałem się później, że przeglądali karabiny.
16 LISTOPADA, NIEDZIELA
Spałem dobrze z Kępą i Olczakiem. Wstałem wcześnie, bo oni pojechali z wachmistrzem po siano. Chciałem dziś wziąć przepustkę do Wilna, ale przyszedł plutonowy Kossobudzki i wyznaczył mi służbę komendanta warty. Zebrałem siedmiu ludzi. Z początku wesoło flirtowaliśmy z dziewczętami, a zwłaszcza z panną Rózią, ale potem nastąpiło wielkie wzburzenie, bo wydano nam tylko po pół porcji chleba. Podobno dlatego, że podczas naszej poprzedniej warty zginęły dwadzieścia trzy porcje. Moi podkomendni poszli do dowódcy baterii, ale nic nie wskórali. Teraz wzięliśmy się do roboty. Narżnęliśmy drzewa, naobierali ziemniaków i właśnie Pospieszył idzie po śledzie do sklepiku.
18 LISTOPADA, WTOREK
Wczoraj zapomniałem pisać, ale i tak nie mam wiele do pisania. Po skończonej warcie siedziałem przeważnie w kancelarii z Brawermanem i czytałem Portret Doriana Greya75. Nie podobała mi się ta książka przez swój amoralny i próżniacki nastrój. Wieczorem odbył się pierwszy apel. Śpiewaliśmy Rotę przed kwaterą dowódcy. Wyszło bardzo marnie. Potem poszedłem spać z Ławniczakiem. Dziś zaraz po śniadaniu była zbiórka do ustawiania stogu. Teraz siedzę w chałupie. Ławniczak zszywa sobie spodnie. Wdowa także coś naprawia za piecem. Dopiero co wyszedł jeden gospodarz, który mówił, że nasi żołnierze wykradli z kopca kartofle. Mojej wdowie skradli w nocy brukiew, czyli, jak tu mówią, „bruczkę”. Muszę też dodać, że ten zając, którego jedliśmy na wartowni, nie był wcale zającem, tylko królicą od młodych, i Grober zabił ją kolbą, a nie wystrzałem.
19 LISTOPADA, ŚRODA
Wczoraj po południu pojechałem z magazynierem Tomalą, Klaklikiem oraz jezdnym Kopczyńskim po prowiant do folwarku Biała Waka, gdzie stoi sztab dywizjonu. Po drodze spotkaliśmy jadącego saniami pisarza dywizjonowego Wassermana. Ponieważ jest to Żyd bardzo płochliwy, więc wystrzeliliśmy parę razy w górę, żeby go nastraszyć. Wracaliśmy przez las późnym wieczorem. Baliśmy się trochę, żeby nas nie napadły wilki. Zmarzłem też porządnie. Nim się zdążyłem rozebrać, zawezwano mnie do dowódcy baterii. Okazało się, że Wasserman poskarżył się na nas telefonicznie z piątej baterii. Porucznik Świnarski zapytał mnie, ile razy wystrzeliłem. Powiedziałem, że dwa. Wtedy spytał mnie, kto jeszcze strzelał. Powiedziałem:
– Nie wiem.
Wtedy zawołał surowo:
– Mieliście dostać za dwa strzały po dwie godziny pod karabin, ale za kłamstwo dostaniecie jeszcze sześć.
Nie myślałem wcale kłamać. Nie chciałem tylko nikogo wydawać. Teraz jednak uświadomiłem sobie, że Wasserman widział głównie strzelającego Klaklika, którego znał doskonale, i że na niego musiał głównie donosić. Powiedziałem więc:
– Nie chcę kłamać. Strzelał jeszcze Klaklik trzy razy.
– Zawołać kanoniera Klaklika.
Poszedłem spać. Obudził mnie dzisiaj plutonowy Kossobudzki. Podczas zbiórki przyszedł kapral Ambroziak i zabrał nas pod karabin. Staliśmy przed mieszkaniem dowódcy. Po jakich dwudziestu minutach wyszedł do nas.
– Czołem, zuchy!
– Czołem, panie poruczniku!
Odpowiedzieliśmy bardzo słabo, a Klaklik wcale nie odpowiedział. Porucznik podszedł do niego.
– No i jak, Klaklik, będziecie jeszcze strzelać z karabinu?
– Czemu nie, jeśli pan porucznik będzie kazał.
– Przecie było zapowiadane, że nie wolno strzelać. Nie słyszeliście?
– Nie, panie poruczniku!
Porucznik zwrócił się do mnie:
– A wy, Rembek, będziecie strzelać?
Potępiałem w duchu stanowczo postępek Klaklika, odpowiedziałem więc bez wahania:
– Nie będę, panie poruczniku.
Spytał mnie wtedy, czy mam jeszcze własne naboje, i posłał mnie po te trzy, które mi jeszcze zostały. Uwolnił też wszystkich odbywających karę, oprócz Klaklika, którego skazał na trzy dni aresztu. Siedzi on teraz u mnie na wartowni, bo ja na jego miejsce zostałem komendantem warty. Właśnie odbierałem dziewięcioro sań siana dla baterii. Strasznie przy tym zmarzłem. Grzejący się przy piecu chłopi wymyślają na rabunki, jakich się nasi żołnierze dopuszczają.
20 LISTOPADA, CZWARTEK
Dzisiejszej nocy nie spałem do trzeciej. Musiałem zmieniać sam wartę zamiast rozprowadzającego Kępińskiego i odbierałem sanie z sianem, którego było coś czterdzieści wozów. O czternastej skończyłem wreszcie służbę i wróciłem na swoją kwaterę. Bardzo mi tęskno do domu. Kępa, który wrócił z warty przy komisji kasowej, opowiada, że słyszał, iż mamy wyjechać na Górny Śląsk, gdzie się toczy wojna z Niemcami. Bardzo bym tego pragnął.
22 LISTOPADA, SOBOTA
Wczoraj rano pojechałem z dwunastoma wozami po siano do Wilna. Podporucznik Tarasewicz naznaczył mnie komendantem tej wyprawy. Z trudnością odnaleźliśmy nasze wagony, które stały przed stacją towarową. Podczas gdy pisałem pokwitowanie kapitanowi Połońskiemu z piątej baterii, naładowane już wozy odeszły beze mnie. Mogłem się zabrać z baterią szóstą, której wozy także przyjechały po siano, ale wołałem iść jeszcze do miasta. Kupiłem tam parę książek, zjadłem parę bułek i napiłem się kawy w gospodzie żołnierskiej. Wydałem na to 55 rubli i 50 kopiejek. Wreszcie ruszyłem do Chazbiejewicz. Było tak ciemno, że ledwie wydostałem się na trocki gościniec76. Na ulicach nie było żywego ducha, żeby się dowiedzieć o drogę. Do domów nie można się było dopukać, chociaż nie było jeszcze szóstej. Nareszcie w jakimś ogródku zobaczyłem paniusię ze światłem. Wyprowadziła mnie na drogę. Tam zaraz złapałem jakieś chłopskie sanie i zabrałem się nimi. Jechałem z jakimś Gudalewiczem ze Świętnik, który przywoził zboże do miasta. Nagadałem się z nim niemało. Przyjechałem, gdy trąbili na wieczerzę. Nie jadłem jej jednak, tylko poszedłem meldować się dowódcy baterii. Okazało się, że wysłał do mnie jeszcze siedem wozów, bo myślał, że zostałem przy wagonach. Mimo to, wszystko dobrze się stało. Porucznik był w dobrym humorze i dał mi zaraz żołd, który wynosi czterdzieści trzy marki trzydzieści fenigów. Dzisiaj rano była zbiórka do siana, a potem nauka regulaminu u plutonowego. Nakazał ją dowódca, żebyśmy się za bardzo – jak mówił – nie rozpuścili. Teraz czekamy na obiad.
25 LISTOPADA, WTOREK
W sobotę po południu poszedłem na posterunek do dywizjonu do Rojstel77. Komendantem warty był Stawikowski. Po drodze nie mogłem się powstrzymać i raz wystrzeliłem. Na wartowni Stawikowski przegrał ze sztabowcami w oko cały swój i mój żołd, mieliśmy bowiem nierozmieniony banknot stuzłotowy. W niedzielę wracaliśmy wozami od siana. Ja jechałem konno w zaprzęgu. Przybyliśmy do baterii pod wieczór. Szykowała się do wyjazdu do Białej Waki. W poniedziałek rano wyruszyliśmy. Nie wolno było siadać, więc grzązłem w śniegu, który już zaczął rozmiękać, trzymając się przedkary78. Ledwośmy we dworze zdążyli wyładować amunicję, gdy już wysłano nas po siano z podwodami. Śniadanie zjadłem dopiero u chłopa, z którym jechałem. Obróciliśmy po to siano dwa razy. Za trzecim chłopi nie chcieli już jechać i uprosili wachmistrza, żeby odłożył resztę na drugi dzień. Byłem tak zmęczony, że zaraz poszedłem spać bez wieczerzy w pustej sali na słomie. Dzisiaj plutonowy Kossobudzki obudził nas bardzo wcześnie. Do południa ustawialiśmy i czyściliśmy działa. Po obiedzie poszedłem do Rojstel jako komendant warty przy komisji kasowej. Wziąłem trzech wartowników. Po drodze znalazłem nabój i wystrzeliłem z niego w lesie.
26 LISTOPADA, ŚRODA
Niedawno wróciłem z Rojstel. W naszym pałacu zimno, ciemno i nie ma na czym siedzieć. Piszę to w kuczki przy zaimprowizowanym kaganku z oliwą. Obok mnie kulomiotacz79 Królikowski pali w piecu.
27 LISTOPADA, CZWARTEK
Jestem w chacie w Mereczulanach i tutaj mam nocować.
Przyjechałem konno z plutonowym i Wroteckim po słomę oraz kartofle. Wyjechaliśmy dzisiaj rano. Wybrałem sobie w stajni siwego konia, a siodło pożyczyłem od Szałwińskiego. Pojechało nas czterech, wraz z Jóźwiakiem. Najpierw zatrzymaliśmy się w Porudominie80. Kupiliśmy tam trzydzieści dwa pudy słomy i sześć pudów ziemniaków. Mnie wysłał plutonowy po furmankę do zaścianka, bo folwark, w którym stanęliśmy, nie miał koni pod swoją słomę. W zaścianku tym były tylko cztery domy i prawie wszyscy mieszkańcy byli chorzy na jakąś zaraźliwą chorobę, dającą silną gorączkę. Jeździłem jeszcze do leśnika, ale wróciłem z niczym, bo w zaścianku albo mieli konie bez wozu, albo wóz bez konia. Przyjechał do mnie jeszcze Kossobudzki, ale i on nic nie mógł na to poradzić. Wróciliśmy więc do folwarku. Od starego jego właściciela dostałem chleba i mleka. Jadłem z apetytem, bo była już godzina czternasta, a ja jeszcze nic w ustach nie miałem. Zaraz też pojechaliśmy dalej, tylko Jóźwiak wrócił ze słomą do baterii. Zajechaliśmy tu do Mereszlan81 o zmierzchu i rozkwaterowaliśmy się każdy osobno. Właśnie napoiłem swojego konia i zapisuję to w ciepłej izbie. Warczą kołowrotki, przy których siedzą niewiasty, a przy mnie stoi dwóch wyrostków i dziwią się, że mogę pisać tak szybko i przy tak słabym świetle.
1 GRUDNIA, PONIEDZIAŁEK
Jestem z powrotem w Białej Wace. W piątek 28 listopada chodziłem od rana z plutonowym po chałupach w poszukiwaniu ziemniaków. Wszędzie się wymawiano, ale plutonowy tak nastawał, że zebraliśmy dwadzieścia pudów. Odesłaliśmy z nimi Wroteckiego, a sami pojechaliśmy do Rakaniec, których właściciel Wańkowicz miał mieć ich więcej. W Porudominie plutonowy kazał mi się spytać o drogę. Gdy zsiadłem z konia przed samotnie stojącym domkiem, zauważyłem, że zgubiłem koc spod siodła. Wskoczyłem więc na nie z powrotem i puściłem się kłusem, chociaż było ogromnie ślisko. Miejscami nawet przechodziłem w galop. Znalazłem swoją zgubę o jakie ćwierć wiorsty za Porudominem. Po drodze jednak koc wypadł mi po raz drugi. Przesiodłałem więc konia na jakimś podwórzu i pojechaliśmy dalej. Droga była tak śliska, że koń Kossobudzkiego, który był gładko kuty, przewrócił się wraz z nim kilka razy. Przejeżdżaliśmy przez wieś Mariampol, w której mają mieszkać Litwini, i dojechaliśmy do jakiegoś folwarku, zdaje się, Zarzecza. Tam koń Kossobudzkiego obalił się i trzeba mu było odpiąć popręg, żeby wstał. Był tam właściciel z bratem, ułanem 13 Pułku. Bawił tu na urlopie. Mówili nam, że w Rakańcach niczego nie dostaniemy, bo tam stoją wywiadowcy 31 Pułku Strzelców Kaniowskich, którzy już wszystko wybrali. Zawróciliśmy tedy, prowadząc konie za uzdy. Tak doszliśmy do folwarku Rawdonka. Właściciela Gerlowskiego, byłego rosyjskiego oficera saperów, nie było w domu. Powitała nas jego żona, bardzo miła i ładna trzydziestoletnia kobieta. Zapytaliśmy, czy może nas przenocować.
– Z przyjemnością! – zawołała.
Zaprowadziła nas do pokoju i dała nam wieczerzę, przepraszając, że nie może nas ugościć, jak należy, bo niedawno wróciła z Bolszewii. Po czterech godzinach wiedzieliśmy o niej wszystko, bo jej się buzia nie zamykała. Mieszkała dawniej w Kaliszu, za którym ciągle tęskni. Miała tam narzeczonego, bardzo podobnego do Kościuszki, ale go zdradziła. Umarł potem we Wrocławiu. Sama jest Rosjanką, ale miała przyjąć katolicyzm przed ślubem z poprzednim narzeczonym. Podczas wojny była przez cały czas ze swym mężem na froncie. Przed czterema miesiącami uciekła od bolszewików do swojego domu, który zastała zrujnowany. Tego dnia, w którym przybyliśmy, ukradziono jej w Wilnie konia. Mąż z jej bratem pojechali go właśnie szukać. Po wieczerzy poszedłem z rozczochraną i głupkowatą służącą napoić i schronić na noc uwiązane przy płocie konie. Towarzyszył nam pan Franciszek, o którym nie wiem, jaką w tym domu odgrywał rolę. O dwudziestej drugiej przyjechał pan Gerlowski ze szwagrem. Przekonałem się, że państwo ci rozmawiają w domu po polsku, nawet ze swoją siostrzenicą, która zresztą nie zna jeszcze tego języka. Mają także biedę ze szwagrem, bo ten zupełnie nie umie po polsku, ale mimo to jest polskim patriotą. Spałem w jednym łóżku z panem Franciszkiem. Rano poszliśmy do stodoły, gdzie zostawiliśmy nasze konie. Ujrzeliśmy mojego siwka, jak siedział w dziurze wykopanej w klepisku i mu tylko wystawał łeb oraz przednie nogi. Musieliśmy go wykopywać, a potem wyciągać za pomocą liny. Pomagali nam przy tym dzielnie państwo Gerlowscy. Po dziesiątej pojechaliśmy dalej szukać ziemniaków ze spisem folwarków i ich właścicieli otrzymanym od pana Gerlowskiego. W Czernicach zakładano szkołę. Nic tam nie dostaliśmy. Pojechaliśmy więc do Rakaniec. Po drodze wstąpiliśmy do kowala, bo mój koń zgubił podkowę, a koniowi Kossobudzkiego trzeba było podkowy zaostrzyć. W Rakańcach od razu dostaliśmy pięćdziesiąt pudów. Poszedłem do pobliskich folwarków po podwody. Dostałem zaledwie jedną od Sosnowskiego z Dąbrowy. Właściciel drugiego folwarku miał cztery kobyły źrebne i nieokute. Przyjechałem tą podwodą do Rakaniec. Właściciel ich, były pułkownik rosyjski, nie dał mi nic jeść ani noclegu. Nakarmili mnie i przenocowali zwiadowcy. Wieczorem przyszedł Kossobudzki i wysłał mnie po cztery podwody, które stały przy kuźni o wiorstę od dworu. Kuto tam konie na ostro, bo było ogromnie ślisko. Panowały takie ciemności, że podwody zostały tam do rana. W niedzielę rano wezwał nas podporucznik, dowódca plutonu wywiadowców. Okazało się, że chłopak dworski wprowadził mu w siano nasze konie. Chciał nas zaaresztować, bo nie mieliśmy legitymacji. Moją wykradziono mi z płaszcza wraz z portfelem i dwudziestoma markami. Po tej awanturze wyjechaliśmy. Był taki mróz, że albo jechałem bez strzemion, albo biegiem na piechotę. Do Białej Waki przybyliśmy o jakiej dwunastej. Jeszcze do późnego wieczora czytałem sobie u sanitariuszy powieść Jacka Londona Czerwone słońce82.
2 GRUDNIA, WTOREK
Od wczoraj od obiadu do dzisiaj do czternastej miałem wartę. Komendantem był Szałwiński. Przez cały czas gotowaliśmy i piekliśmy ziemniaki. Przeczytałem komedię Brandona Ciotka Karola83. Uśmiałem się przy niej serdecznie. Mówią w baterii, że mają puszczać roczniki: 1896 i 1897, bo wojna się już skończyła.
4 GRUDNIA, CZWARTEK
Wczoraj odbyły się rano pierwsze ćwiczenia. Mamy program zajęć i wstajemy o szóstej. Byłem tylko na gimnastyce, bo potem poszedłem do strugania ziemniaków. Od wczorajszego do dzisiejszego obiadu byłem inspekcyjnym w kuchni. Po służbie zamiatałem schody, a potem czytałem Uranię Flammariona84. Wczoraj uciekł z aresztu wywiadowca Czerniakowski. Siedział tam za sprzedaż butów. Roztelegrafowano to po stacjach i pewnie go złapią. W związku z tym aresztowano komendanta warty Kępę, rozprowadzającego Pospieszyła i Klaklika za pomoc w ucieczce. Dzisiaj w nocy wartownik Kępiński, stojąc przy areszcie, zobaczył jakąś tajemniczą damę. Podobno w pałacu straszy. Dopiero co opuścił baterię pułkownik, inspektor artylerii. Wypytywał on troskliwie żołnierzy o życie.
5 GRUDNIA, PIĄTEK
Przez cały dzień nie miałem służby. Rano po gimnastyce ćwiczył nas z karabinami podporucznik Link. Podczas tego dowódca baterii wezwał Kępińskiego, który ma jechać do Łodzi z aresztowanym. Poszedłem prosić, żeby mnie wysłał. Obiecał mnie wysłać niedługo z innym aresztowanym. Bardzo się z tego cieszę. Po południu napisałem list do domu, który zawiezie Kępiński.
7 GRUDNIA, NIEDZIELA