Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść historyczna była ulubionym gatunkiem Stanisława Rembeka. Jeśli wierzyć słowom pisarza, pierwszy taki utwór napisał w wieku sześciu (!) lat. „Przemoc i szabla. Powieść z XVIII wieku” to pierwsza opublikowana powieść historyczna autora „W polu” (wydrukowana w roku 1939w odcinkach na łamach „Kuriera Porannego”). Na formę książkową musiała jednak zaczekać do roku 2011. Zaważyła na tym problematyka powieści, a zwłaszcza sposób ukazania Rosjan. W „Przemocy i szabli” podbijają oni Polskę w imieniu rzekomo prześladowanych innowierców, jak jej działaniom patronują zachodni intelektualiści, walczący z polską nietolerancją. Rembek opisuje wydarzenia, które rozgrywały się w Polsce, głównie w Warszawie, po głośnym uwięzieniu i wywiezieniu posłów opozycji do Kaługi na rozkaz rosyjskiego posła w Warszawie, Repnina, co doprowadziło do zawiązania konfederacji barskiej w lutym roku 1768. Te dramatyczne i kluczowe dla dziejów Polski wypadki, rozgrywające się w ciągu kilku burzliwych miesięcy, oglądamy oczyma najmłodszego ówczesnego, bo ledwie dwudziestoletniego, posła na sejm, Józefa Wybickiego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący: Hubert Musiał
Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz
Korekta: Sylwia Majcher
Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk
© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-715-0
Z całego sejmu, zwołanego na dzień 5 października 1767 roku pod laską księcia Karola Radziwiłła, zwanego „Panie Kochanku”, marszałka konfederacji radomskiej2, na pewno nikt bardziej nie odczuł hańby, jaka dotknęła naród polski wskutek uwięzienia i wywiezienia przez Repnina do Rosji trzech senatorów3, od najmłodszego ze wszystkich posłów, bo zaledwie dwudziestoletniego Józefa Wybickiego, deputowanego z powiatu mirachowskiego na Pomorzu4.
Przez cały dzień w październiku, nazajutrz po katastrofie, błąkał się samotnie po zadeszczonym Ogrodzie Saskim i po pełnych błota alejach mirowskich. Chciał chociaż w ten sposób wyżyć w sobie odczuwaną gwałtownie potrzebę jakiegoś czynu. Przechadzka ta nie dawała mu jednak uspokojenia, ciągle bowiem spotykał po drodze patrole rosyjskich kozaków i huzarów w długich ociekających wodą opończach, którzy mierzyli go podejrzliwymi spojrzeniami. Wybicki gnał więc z rozpaczą przed siebie aż hen za wolskie rogatki. Na szczęście nie zaczepiono go i tylko dzięki temu młodziutki poseł uniknął uwięzienia lub nawet śmierci, zdecydowany był bowiem na bezwzględny opór i walkę.
Będąc najmłodszym w gronie poselskim5, Wybicki spotykał się często z tego powodu ze źle maskowanym lekceważeniem. Był na to niezmiernie czuły, jak każdy młody. Toteż teraz uważał, że powinien jakimś rozpaczliwym czynem dowieść, iż jego rodacy nie pobłądzili bynajmniej, czyniąc go swoim przedstawicielem, że godzien jest uosabiać godność i dobre imię narodu. Niestety wszystkie pomysły protestów i gwałtownych wystąpień nie zdawały się celowe. Nie był nawet pewny, czy licowałyby z godnością poselską.
Postanowił mimo odroczenia sejmu aż do 5 marca nie wracać do domu rodzicielskiego.
– Z jakimże czołem stanę przed tymi, którzy mnie wybrali, którzy w moje ręce złożyli dbałość o honor i szczęśliwość ojczyzny? – zapytywał siebie z rozpaczą.
Ale cóż miał właściwie czynić? Jak powinien obecnie postąpić? Miał za mało powagi, żeby zorganizować jakieś wystąpienie izby poselskiej lub choćby jakiej grupy posłów ambasadora. Zresztą trzeba by naprzód przekonać kolegów o konieczności jakiegoś działania, trzeba by poruszyć ich serca i wykrzesać z nich jakiś zapał do poświęceń. W jaki sposób? Jedyną reakcją, jaką dotychczas wśród kolegów zauważył, było przygnębienie i zwyczajny strach przed narażeniem się na prześladowanie. A że strach jest podłym doradcą, znajdowali na poparcie swego nikczemnego stanowiska tysiące argumentów. W jaki sposób mógłby je obalić? Nie próbował dotychczas swoich sił jako mówca, nie wierzył więc w swoje pod tym względem zdolności.
– Jestem za głupi i za mało ukształcony na to, żeby służyć ojczyźnie jako poseł – przyznał się sobie z pokorą.
Z rodzajem mściwej zawziętości przypomniał sobie, że jezuici w gdańskim kolegium uczyli go tylko gramatycznych formuł łacińskich oraz układania bezsensownych panegirycznych mów na liczne uroczystości szkolne, nikt jednak nie wytłumaczył mu nigdy, na czym polegają jego obowiązki obywatelskie.
U rejenta Płacheckiego w Skarszewach6, gdzie praktykował w kancelarii grodzkiej, wyuczył się statutów Herburta7 i korektury pruskiej tudzież różnych „akcesoriów i aktykancji8”, tyczących się postępowania sądowego, znikąd jednak nie mógł się dowiedzieć, jaki jest właściwy sens i cel prawodawstwa. Nie umieli mu też tego wyjaśnić jego obecni koledzy posłowie, choć ich o to niejednokrotnie nagabywał. Większość z nich zdawała się traktować swą godność poselską jako całkiem słuszne i naturalne wynagrodzenie, ofiarowane im przez naród za zasługi ich przodków oraz za własną zdolność okazania powagi, czyli po prostu puszenia się przy każdej okazji. I teraz oto okazało się, że ci ludzie, z małymi wyjątkami, wyżej co prawda cenią własną dumę niż dobro ojczyzny, ale o wiele niżej niż własne bezpieczeństwo i sławę pośmiertną.
Słowem wszystko teraz objawiało się Wybickiemu w barwach niezmiernie ponurych. Pobudki działania wszystkich znanych mu osób wydały mu się sobkowskie i nikczemne.
Przypomniał sobie swych nauczycieli z gdańskiego kolegium jezuickiego, zwłaszcza księdza Działowskiego, okrutnika o niskim czole, mięsistych wargach i zaokrąglonych krótkich palcach. Chodził on zawsze z kańczugiem i za jedyne swoje powołanie zdawał się uważać katowanie młodzieży i tłumienie w niej wszelkich wznioślejszych porywów, a w szczególności jakichkolwiek objawów ludzkiej godności. Za odważne przeciwstawienie się mu został Wybicki wydalony z kolegium.
„Jakież skutki może wydawać edukacja, odprawiana w takowym powietrzu moralnym?” – rozmyślał z goryczą.
Nawet książę Radziwiłł „Panie Kochanku”, którego nauczył się czcić jako wygnańca i męczennika świętej sprawy, teraz przedstawił mu się jako tępy i pełen pychy magnat, dla którego jedyną podnietą działania była zawiść wobec Stanisława Poniatowskiego o to, że udało mu się przy poparciu wrogów ojczyzny zostać królem.
– Cóż jego wygnanie? – szydził. – Wszakże był to jeno pełen uciech i hulanek wojaż po różnych krajach. I jakże łatwo ten obrońca wolności poszedł sam w służbę moskiewską, gdy mu tylko zaświecono w oczy nadzieją detronizacji znienawidzonego „stolnika”!9
– Co mnie wśród takiej społeczności czeka innego w życiu oprócz hańby?! – zakrzyknęła w nim znowu rozpacz. – Chyba jeno zemsta na tych, co są mojego poniżenia przyczyną, którzy splugawili i zniszczyli moje młode życie, z którego mogłaby była jeszcze wynieść jaki pożytek ojczyzna.
Nienawiść i pogarda napełniły mu serce i zatruły mózg.
Na szczęście dalekie echo przyniosło odgłos dzwonów, bijących na Anioł Pański. Wybicki ocknął się i spostrzegł, że jest daleko za miastem na wysadzanej topolami drodze wolskiej i że, co gorsza, szatan wodzi go po pustkowiach pychy i złośliwości. Zawrócił więc ku miastu i zaczął po drodze modlitwę do Tej, dzięki której ludzkość zaczęła czcić niewyrozumowaną miłość, prostotę i pełną świętości pokorę.
Dopiero o zupełnym zmroku dobrnął Wybicki po nieoświetlonych ulicach do dworku wuja Michała Lnińskiego na Bielinie10, gdzie miał swoją kwaterę. Był zmęczony, zabłocony od stóp do głów, miał zeschłe od gorączki wargi i oczy mu pałały.
Mieszkanie jego składało się z jednego sporego pokoju o dwóch oknach, z ciemnego alkierza, gdzie stało jego składane łóżko, i z bokówki11, gdzie sypiał jego służący i poddany Franciszek Łukowicz.
Czekał on swego pana w głównym pomieszczeniu, stanowiącym pracownię tudzież bibliotekę, i czytał jakąś książkę. Wybicki nie tylko mu pozwalał na korzystanie ze swego księgozbioru, ale go nawet do tego zachęcał. W ogóle traktował go raczej jak przyjaciela, nie jako sługę, chowali się bowiem razem od lat dziecięcych.
Łukowicz był to Kaszub z okolic Gdańska o twarzy pucułowatej i rumianej, o nader kędzierzawych i żółtych jak misia sierść włosach, co wszystko razem dawało mu wygląd cherubinka czy amorka z licznych tego rodzaju w Warszawie rzeźb i malowideł. Był on wiecznie wesoły i zadowolony, jak gdyby cały świat stworzony był jako ucieszne widowisko na wyłączny jego użytek. Nosił się, jak i jego pan, po niemiecku, w krótkim zielonym surducie, w niebieskich spodenkach oraz w białych pończochach. Mówił z kaszubska.
Teraz też jego malutkie oczka, rumiane policzki i miękki zadarty nosek świeciły od uciechy, spowodowanej powrotem Wybickiego.
– Gdzieżeś to pan tak długo przebywał? – zapytał poufale. – Tu już jegomość pan Lniński dopytywał się o pana, jako że u jaśnie wielmożnego wojewody malborskiego odprawuje się jakowaś sesja.
– A niechże – apatycznie odrzekł Wybicki, siadając w drewnianym fotelu z wysokimi poręczami przy gdańskim sekretarzyku. – Najpierw zapal światło.
Łukowicz wyszukał w szufladzie stołu pudełko z nożyczkami do objaśniania12 świec i zaczął za ich pomocą skracać knotki wielkiego świecznika. Odwrócony był tyłem do swego pana, nie przestał jednak z nim rozmawiać.
– Jak pan mówisz, co teraz będzie z sejmem i z naszą Rzeczpospolitą? – pytał.
– Nie wiem i to suponuję13, jako nikt chyba tego nie wie.
– Bo ja tak sobie kalkulowałem, że jakbym tak był na miejscu króla jegomości, tobym tego hycla Rzepnika czy Repnika, czy jak się tam ten świński portret zowie… bo powiadają, jako on ma świński ryj w herbie… kazał gwardiakom orżnąć jak kota i zamknąć w wieży, a potem napisałbym do onej moskiewskiej czarownicy czy carycy: albo mi aśćka zaraz oddasz moich senatorów, albo ci twojego sługusa na najwyższej szubienicy powieszę.
– Nie uchodzi. Osoba ambasadora u wszystkich chrześcijańskich nacji jest święta.
– Co też pan wygadujesz? A osoba pana hetmana, osoby księży biskupów zali nie są jeszcze bardziej święte?
– Tak, ale najpierw, że inni gwałcą prawo narodów, to nie jest jeszcze powód, abyśmy i my jęli czynić to samo, a po wtóre byłaby wtedy wojna, w której cały świat mielibyśmy przeciwko sobie.
– Co nam znaczą jakoweś prawa, kiedy my mamy swoje, polskie i katolickie. A jeśli się one komu nie podobają, tedy niech do nas nie przyjeżdża.
– Kiedy na tym właśnie polega sekret polityki, żeby wszystkich ku sobie jak najlepiej usposobić i jak trzeba już prowadzić wojnę, to z najsłabszym adwersarzem.
Wybicki odpowiadał z trudem. Był wyczerpany fizycznie i duchowo. Wysunął na pokój swoje przemoczone nogi w czarnych półbutach z metalowymi klamrami i tarł zimne czoło oburącz. Łukowicz natomiast był pełen życia i zadowolony z siebie jak zwykle.
– Czego i kogo my się mamy bać? – dowodził. – Dyć w samej Warszawie więcej jest Polaków niż wszystkiego moskiewskiego wojska w całej Rzeczypospolitej. A cóż dopiero we wszystkich miastach i wsiach! Jakbym był hetmanem wielkim, tobym wydał takie prawo, że każdy – czy to szlachcic, czy mieszczanin, czy nawet najpodlejszy chłop – musiałby za młodu iść na kilka czy kilkanaście niedziel do wojska, gdzie by go nauczyli wszelakich obrotów, a potem puszczałbym ich do domu, z tym, że jak nastanie wojna, tedy wszyscy muszą wracać do szeregów. Wszelaki potrzebny oręż można by trzymać w magazynach, żeby przez czas spokojny nie niszczał. Wtedy Polska stałaby się taką potencją, jakiej nie masz w całym świecie, i wszystkie ambasadory plackiem by leżeli przed naszym królem jegomością.
Wybicki przyzwyczajony był do mędrkowania wiernego sługi i bawiło go ono zazwyczaj. Teraz jednak był zanadto znużony, toteż ziewnął tylko boleśnie i zauważył:
– Primo14 nie jesteś hetmanem, secundo15 hetman nie stanowi żadnych praw, bo od tego jest sejm i senat, a tertio16 to daj mi się czego napić, bo mi w gardle zaschło z kretesem.
Łukowicz, który zapalił już świecznik i niósł łojówkę do swego pokoiku, zawrócił na to z pośpiechem.
– Rety! – zawołał. – Przecież to pan nie jadłeś dzisiaj obiadu! Toć nawet jejmość pani Lnińska alterowała się17 z tego powodu i kazała mi się natychmiast zawiadomić, jak pan tylko przyjdziesz.
– Nie będę nic jadł – oświadczył Wybicki stanowczo. – Przynieś mi tylko z apteczki lampkę wina pół na pół z wodą.
Łukowicz spełnił polecenie, ale podając wino, wykrzyknął zdumiony:
– Jezus, Maria, Józefie! A przecież to się pan tak utytłał niczym, uczciwszy uszy, prosię! Musisz pan zaraz zzuć meszty18 i ściągnąć pończochy.
Tu skoczył do skrzyni po świeże obuwie. Wybicki popił wina i zapytał:
– Cóż to za zebranie urządza imć pan wojewoda? Nie wiesz?
– Tak miarkuję, że tu chodzi o powrót na nasze Pomorze, że to sejm został zalimitowany19 aż do marca. Wuj pański już kazał pakować swoje rzeczy. Ja też zapakowałem, co się dało.
– To niepotrzebnie, bo zostajemy w Warszawie.
Łukowicz zerwał się od skrzyni i popatrzył na swego pana z otwartymi ustami, jakby chcąc sprawdzić, czy ten nie żartuje. Zaraz jednak twarz jego przybrała zwykły wyraz i zaczął w milczeniu zmieniać swemu panu przemoczone obuwie.
Pan Michał Lniński, sędzia grodzki skarszewski i wuj Wybickiego, niechętnie przyjął jego postanowienie o pozostaniu w Warszawie. Był to mąż poważny, po pięćdziesiątce, że jednak ubierał się i golił według francuskiej mody, wyglądał nierównie młodziej. Nosił się, jak i Wybicki, na czarno, ale bardziej dbał o wykwint ubioru. Miał zawsze ufryzowane i upudrowane loki na skroniach oraz koronkowe mankiety i żabot. Tak jak i Wybicki nie używał pomady. Mówiąc, zwykł był chodzić po izbie i co chwila zażywał tabakę.
– Chwalę ci twój zapał do nauki – wyjaśniał z namysłem. – Bo nikt więcej ode mnie nie mógłby cię do tego zachęcić, ile że wiem, jak niewielką edukację udało ci się zdobyć u tych ciemnych jezuitów gdańskich oraz w tej twojej kancelarii skarszewskiej. Wszelako ciarki mnie przechodzą na myśl, jak tam mnie przyjmie twoja matka, jeśli jej synalka nie przywiozę. Jest też także i ten skrupuł, żeby moskiewscy szpiedzy nie powzięli jakowego względem ciebie podejrzenia, że to nie wyjeżdżasz z innymi posłami. W ten sposób mógłbyś i nas wszystkich narazić. W każdym jednak wypadku masz zapewnioną kwaterę w moim domu, ile że twoja ciotka również chce zimę spędzić w stolicy. Musisz takoż zawiadomić o swojej decyzji imć pana wojewodę malborskiego.
Wojewoda malborski Michał Czapski dzięki swemu znaczeniu i powadze uważany był za przewodniczącego wszystkich posłów pomorskich. Zajmował on całe piętro ozdobnej kamienicy Mejerhofera przy ulicy Senatorskiej. Wybicki wybrał się tam nazajutrz w towarzystwie wuja i krewnego tudzież przyjaciela, Fabiana Gordona, kadeta o ognistych czarnych oczach i szybkich żołnierskich ruchach.
Zastali u wojewody całe zebranie. Ze dwadzieścia osób, przeważnie w strojach zagranicznych, zgromadziło się w dużej sali ozdobionej na sposób francuski sztukateriami, żyrandolami tudzież całym szeregiem zwierciadeł w złoconych ramach. Goście zasiadali na lekkich wyściełanych mebelkach o dziwacznie powyginanych nogach. Sam wojewoda w watowanym szlafroku siedział w fotelu za misternie rzeźbionym biurkiem. Służba w granatowych, biało szamerowanych surdutach, z serwetami pod pachami roznosiła na tacach napoje, pierniki i sucharki.
W pewnej chwili wojewoda, wyprawiwszy służbę i poleciwszy sprawdzić, czy kto nie podsłuchuje, skinął na obecnych, żeby się zbliżyli, i powiedział tajemniczo:
– Największa szkoda księcia biskupa krakowskiego, ale wiele się sam do swojego nieszczęścia i kraju straty przyłożył. Przestrzegany był bowiem przez Krasińskiego20, biskupa kamienieckiego, aby żadnym gwałtom moskiewskim nie oponować, gdyż te opozycje są próżne. A i owszem, im więcej gwałtowności dopuści się Moskwa, tym prędzej na nie obruszy się Francja i pobudzi Turka do wydania wojny. Już te rzeczy ułożył ponoć biskup kamieniecki we Francji i w Konstantynopolu.
– Jakże to? – oburzył się Michał Lniński, wuj Wybickiego. – Turek będzie za nas wojował, jeśli my nawet palcem nie kiwniemy? Toć musi ktoś dać poznać innym narodom, że nam się gwałt i krzywda dzieje.
– Otóż to – przyświadczył wojewoda. – Właśnie biskup kamieniecki żądał też wyraźnie, żeby nie szukać palmy męczennika, ale lauru obrony ojczyzny. Należy – mówił – aby poseł który śmiały i rozsądny koniecznie mimo zakazu Repnina domagał się głosu i gdy tego nie otrzyma, aby przeciw tym gwałtom w obliczu sejmu zaniósł protestację i tę w aktach zapisał. Na takowej protestacji biskup kamieniecki chce konfederację zawiązać.
Wszyscy pospuszczali głowy i nastało głuche milczenie.
– Dziś to jest niemożliwe – odezwał się wreszcie jakiś głos.
– Nie mówię ja – dodał pan Lniński – o zemście moskiewskiej, jaka po takim ewenemencie spadłaby bez ochyby nie tylko na głowę śmiałka, ale także na całą jego familię, jeśli nie na wszystkich posłów i senatorów, ale wątpliwe, czyby takową protestacją zdążył ów poseł wygłosić, a cóż dopiero w aktach ablatować21.
– I ja tak myślę – odrzekł sucho wojewoda.
Nikt już więcej nie zabrał głosu.
Wybicki słuchał wszystkiego z pałającymi oczyma.
– Ja tym posłem będę – powiedział sobie natychmiast.
W tej chwili odczuł we wszystkich żyłach żar rozbudzonej z nagła idei. W mięśniach łaskotała go żądza natychmiastowego czynu. Miał już cel w życiu, o którym niedawno mniemał, że zejdzie mu w hańbie. Natychmiast też po powrocie do domu kazał Łukowiczowi pakować rzeczy, postanowił bowiem zerwać z rodziną, aby nie narazić jej później na prześladowania.
Nowe mieszkanie znalazł mu ksiądz Wulfers, dyrektor biblioteki Załuskich, u karmelitów bosych na Krakowskim Przedmieściu. Składało się ono z dwóch cel, z których jedna, dość widna, była na pracownię.
Wuj Lniński, który do Wybickiego odnosił się z największą z całej rodziny życzliwością i wielkie zawsze pokładał zaufanie w jego rozwadze i szlachetności, tym razem poczuł się bardzo jego postanowieniem dotknięty.
– Czyń acan22, jak uważasz – powiedział chłodno. – Aleć to muszę rzec, iż nie wiem, jako to jest roztropne i poczciwe narażać nie tylko siebie, ale i nas wszystkich życzliwych ci krewnych na krzywdzące supozycje i obmowy ludzkie.
Jeszcze bardziej oburzyła się ciotka. Nie zważała ona na żadne tłumaczenia i przepraszania:
– Cóż tu, mon enfant23, mogą pomóc jakowe z twojej strony konsyderacje?24 Fakt pozostaje faktem, iż mając w Warszawie otwarty dom twojej familii, wolisz szukać sobie schroniska u obcych. C’est quelque chose d’inimaginable25 i wątpię, czy znajdzie się kto, co by cię zrozumiał.
Nawet kadet Fabian Gordon, który bywał stałym gościem u pani sędziny, bardzo sztywno i chłodno rozstał się z Wybickim. Ten przyjął to z ciężkim sercem, choć rozum mu mówił, że tak jest najlepiej, bo zrywając z rodziną, tym bardziej zabezpiecza ją przed wszelkiego rodzaju podejrzeniami. Niemniej znalazłszy się w nowym mieszkaniu, poczuł się samotny i opuszczony.
Z nastroju tego wyrwał go jednak zaraz Łukowicz, dla którego ta zmiana zdawała się być jeszcze jedną sposobnością do uciechy. Tak przynajmniej można było sądzić z jego błyszczących oczek i rumianych policzków. Rozwiązywał on ochoczo toboły z pościelą i bielizną oraz rozbijał skrzynie z książkami i papierami. Ani na chwilę nie przestawał przy tym paplać.
– Czy pan przyuważyłeś tego furfanta26 w czarnym kontuszu, któren przedwczoraj wieczerzał koło nas u Łapkiewiczowej na Kapucyńskiej?
– Nie. Albo co?
– Bo on, przeciwnie, bardzo się panem interesuje.
– Któż to zacz i skąd ci o tym wiadomo?
– Zowie się Tymoteusz Mytko i powiada się szlachcicem podlaskim, a poznałem go u jego stryjecznego Walentego Mytki, któren trzyma wynajem wszelkich kolasek na Lesznie. Więc jakem dla pana brał konie po rzeczy, tom go tam spotkał, i zaraz gadu-gadu: „Skąd waszeć rodem?”, „Z Gdańska”; „A jak ci tam u twojego pana?”, „A niczego”. Wreszcie jął mnie tentować27, bym z nim poszedł do traktierni28 na szklankę piwa, że tam niby na Lesznie mają prawdziwe czarne piwo eleborskie29 z naszej Warmii. Więcem się zgodził. A on dalej mnie indagować, dlaczegoś to pan razem z innymi posłami nie wyjechał.
– I coś mu powiedział?
Łukowicz bardziej jeszcze nadął policzki w dumnym uśmiechu.
– Oni tu w Warszawie – tłumaczył – trzymają za mądrych jeno takich, którzy mają hultajski kunszt, jak poczciwego człeka oszwabić albo zgoła na hak przywieść, a nas Pomorzanów nie mają w tym względzie za hetkę-pętelkę. Jam to od razu zmiarkował i jąłem mu ćmić prawdę, jako to pan jesteś chory na kwartanę30 i że doktory waszmości zakazali wyjeżdżać z Warszawy. On też rad był, żem to się tak dał pociągnąć za język, i dolewał mi piwa, żem chyba ze dwa garnce31 wytrąbił.
– Ale cóż go to obchodziło?
– Otóż to, proszę waszmości. Takem wymiarkował, iż nie może inaczej być, jedno to jest pies moskiewski tej czarownicy czy carycy i jej Rzepnika, któren ma ponoć świński ryj w herbie. Bo w tej Warszawie teraz to więcej jest szpiegów niż ludzi, ile że każden warszawiak ogląda się za łatwym chlebem, a za ruble to nie tylko rodzonego ojca, ale jak on Judasz i Pana Jezusa by sprzedał. Z nas się wyśmiewają, że jako kaczki po wodzie pływamy i że miast po gorzałce, to po śmierdzącej wodzie morskiej wemitujemy32, ale ja nie wiem, co lepsze…
Wybicki przerwał zniecierpliwiony te wywody:
– Dobrze, ale z czego wnosisz, że Mytko jest szpiegiem?
– Naprzód proszę pana, w ogóle wygląda na łapserdaka i obiboka. Chudy, że gdyby to nie o takiego szubrawca chodziło, żal by było patrzeć. Wszystko na nim wisi jak na psie chomąto i jakby nie jego. Jakoż ma kontusz z pięknej czarnej materii, ale niedopasowany i taki wyplamiony, żebyś pan na nim rosół ugotował. Żupan też ma piękny, biały w czerwone pasy, ale tej białości już dziś nie znać, bo od urodzenia nikt go nie prał. Buty żółte, radomskiej roboty, ale łata na łacie i pić wołają. O portkach (bom widział jedną jego portkę, jak mu się żupan odwinął) to już lepiej nie mówić. Tak też myślę, że to jedno, czego nie wycyganił albo i nie zdarł z pijanego szlachcica, jak się w Warszawie często zdarza…
– Ale z tego jeszcze nie wynika, by był szpiegiem.
– Czekaj pan, zaraz będzie wynikało. Bo gdy przyszło do płacenia, to ów mizerak, co mu z mizerii żywot do krzyża przysechł, wydobył ci spod swego zafolowanego33 kontusza pełną rubli ruskich sakiewkę. Powiesz pan i teraz, że to nie szpieg?
Wybicki zamyślił się.
– O nic więcej nie pytał?
– Owszem, pytał jeszcze, czemuś to pan zerwał z familią.
– I coś mu rzekł?
– Ano, żem to już zmiarkował, co to za ptaszek, tom mu powiedział, iż pan przeszedłeś na królewską wiarę i przez to zwadziłeś się z familią, która za księciem marszałkiem trzyma.
– Toś głupio gadał. W ogóle nie staraj się nigdy przejść szelmę w szelmostwie, bo to jest to samo, jakbyś chciał łowić ryby, goniąc za nimi nurkiem w ich żywiole. Na drugi raz, gdy cię kto o takowe rzeczy zagadnie, powiadaj: nie wiem. A tak i Pana Boga kłamstwem nie obrazisz, i głupstwa nie palniesz.
Łukowicza stropiła ta wymówka, o ile mogło go cokolwiek zmartwić. Wybickiego zaś zastanowiło, że widocznie każdy krok posłów był śledzony. Utwierdziło go to w przekonaniu, iż musi bezwzględnie pozrywać wszelkie związki z rodziną i przyjaciółmi.
Zaczęło się więc dlań odtąd życie samotne, wypełnione czytaniem poważnych dzieł oraz lekcjami geografii, historii i języka francuskiego, jakie pobierał u nauczycieli pijarów. Dopiero w końcu lutego 1768 roku, na kilka dni przed otwarciem odroczonego sejmu, po raz pierwszy wyruszył ze swej samotni do Piotrkowa. Sejmowa komisja pełnomocna do rozpoznania pretensji między Radziwiłłami a Czartoryskimi i innymi Korony Polskiej obywatelami na gwałt kończyła swe prace. W związku z tym wchodzący w jej skład Wybicki musiał udać się do rejenta Kazimierza Bogatki po odpis pewnego aktu.
Gdy przyjechał do trybunalskiego grodu, okazało się, że imć pan rejent Bogatko właśnie wybierał się w tejże sprawie do Warszawy wraz ze swym dependentem34 Zygmuntem Ludomskim. Wybicki wyjechał więc z nim razem w powrotną drogę, ledwo przenocowawszy.
Nie ujechali zresztą daleko. Zaledwie bowiem obie kolaski minęły bramę wolberską, przebrnęły pełną niezgłębionych oraz cuchnących kałuż zamieszkałą przez Żydów jurydykę35 i dotarły do przedmieścia zwanego Wielką Wsią, gdy od strony Byków zajechał im pędem drogę czterokonny skarbniczek36 i zatrzymał się w poprzek w ten sposób, że zagrodził oba rozwidlające się w tym miejscu trakty: od Wolborza i na Wierzeje.
– Hej tam, dajcie drogę! – wrzasnął zapalczywie rejent, wychylając się z pojazdu.
Mimo pięćdziesiątki odznaczał się żywością ruchów i wielką skłonnością do gniewu, jak zwykle ludzie niscy, otyli i o krótkim karku.
– Oto droga, mospanie! – odkrzyknięto mu ze skarbniczka, przy czym ręka uzbrojona w nadziak37 wskazała stojącą po lewej stronie wielką białą, choć mocno obdrapaną karczmę, wspartą potężnymi skarpami.
– Komu droga do karczmy, a komu gdzie indziej! – zaperzył się rejent. – A na zawalidrogów sposób znajdziemy!
Na te słowa ze skarbniczka wyskoczył w błoto wysoki mężczyzna w karmazynowej kierei38 i w wysokiej czapce futrzanej z tej samej barwy wierzchem.
– Proszę, mospanie, i jak też to wygląda taki palestrancki sposób?
Rejent, któremu już apoplektyczna siność zaczęła powlekać lica, zawołał naraz radośnie:
– Przebóg! Toć to podczaszyc39 kochany! Cóż to, zacząłeś, widzę, po drogach rozbijać?
– Tak jest, mospanie. I wróg mój, kto nie napije się dziś ze mną.
– Zmiłuj się, panie Szczepanie, toć dopiero z domu wyruszyliśmy, a jedziemy do samej Warszawy.
– To pojedziemy razem. A półkwaterek krambambuli40 na taką psią pogodę to najlepsza prezerwatywa przeciwko influencji41.
Cóż było robić? Rejent kazał skręcić pod karczmę i zaczął po wystających z błota kamieniach, podnosząc swój niebieski kontusz, przedostawać się do wejścia. Podczaszyc już tam był i witał go jak gospodarz. Wybicki został w kolasce, nie mając bynajmniej ochoty na jedzenie ani picie, ale rejent zawołał doń:
– Nie ma rady, mości pośle, bierz zadek w garść i chodź tu do nas!
Rzeczywiście padał śnieg wielkimi ciężkimi płatami, które topniały powoli w czarnych kałużach, wyglądających, jakby były pełne świeżo rozrobionego cementu z piaskiem.
Wybicki niechętnie wszedł do karczmy, pełnej zaduchu śledzi, smażonych ryb i kawy z palonego grochu. W pierwszej izbie przed ladą kłaniała się młoda Żydówka w dość czystym czepku42 rurkowatym i białym fartuchu, którego czepiał się nieprawdopodobnie brudny bachor. Pod ścianą, na której wisiały jakieś ogłoszenia czy rozporządzenia, przy prostym stole na krzyżakach siedzieli trzej chłopi w granatowych sieradzkich sukmanach. Na widok wchodzących zerwali się z szacunkiem i skłonili się pokornie, zdejmując z głów baranice. Podczaszyc minął ich, nie rzuciwszy okiem, ale rejent zwrócił ku nim łysą głowę ozdobioną wielką brodawką i powiedział groźnie:
– Dzień powszedni i w dodatku Wielki Post, to jak już ci się, nicponiu, jeden z drugim, pracować nie chce, chociażbyś wolał iść do kościoła się pomodlić, a nie w karczmie Pana Boga obrażać.
Chłopi wysłuchali tego napomnienia w pełnym szacunku milczeniu.
Przyjezdni weszli do bokówki, gdzie stał stół podobnie prosty jak w pierwszej izbie, jeno nieco mniejszych rozmiarów. Podczaszyc kazał podać kwartę krambambuli, czyli nalewki na korzeniach i cytrynach, oraz ryb różnego gatunku.
– Chajka – ostrzegł rejent karczmarkę – jeno żeby ryby nie były czasem z Bugaja43.
– Będą aż z Pilicy – uspokoiła Żydówka. – Czy to ja nie wiem, co jaśnie wielmożny pan rejent lubi?
– Tu w stawie bugajskim – wyjaśniał rejent – nie ma roku, żeby się kto nie utopił. Przez to i ryby pasą się ludzkim mięsem, nie mówiąc, że błotem trącą.
– Powiadają nawet, że tam jest całe miasto cum omnibus incolis44 zatopione – dodał podczaszyc.
Wybicki kazał sobie podać czarnej kawy z cukrowanymi sucharkami na znak, że pić nie będzie.
– To z waszmości, panie pośle, moderat45, widzę – z pewnym przekąsem powiedział doń podczaszyc.
Na pierwszy rzut oka widać w nim było zabijakę. Jego wysoka i wąska czaszka wygolona była całkowicie, najwidoczniej z racji licznych blizn, z których jedna nad prawym uchem była wielkości dłoni. Jasne było, że ścięto mu w jakiejś bijatyce cały płat skóry. Spod jasnych aż do białości, nastroszonych brwi patrzyły groźnie przekrwione oczy o tęczówkach bladych jak u ryby. Rozczapierzone wąsy sterczały do przodu niby różki chrabąszcza. Na jego zaczepne usposobienie wskazywał również fakt, że przy aksamitnym kontuszu podbitym pupkami46 tudzież atłasowym żółtym żupanie nosił zamiast karabeli szablę w zwykłej czarnej pochwie z węgorzowej skóry, z mocno odrutowaną rękojeścią.
Dowiedziawszy się o poselskiej godności Wybickiego, tym bardziej nabrał do niego niechęci.
– By sejm okazał dbałość o godność narodu, który reprezentuje, wszyscy byśmy dobyli kordów47 w jego obronie – zawołał zapalczywie. – Ale waszmościowie wolicie podobno wysługiwać się stolnikowiczowi, a ów zasię Repninowi.
Wybicki zarumienił się, a rejent chwycił podczaszyca za rękę.
– Daj spokój, panie Szczepanie – powiedział stanowczo. – Imć pan Wybicki jest ze mną i nie pozwolę na żadne wobec niego insulty48.
Podczaszyc uspokoił się natychmiast.
– Jaż mu czci nie ujmuję – zaczął się tłumaczyć. – Alem przecie ze dwa razy starszy od niego, to mogę chyba choćby i jaśnie wielmożnemu posłowi z prawdą do oczu stanąć.
Zaczęli pić we czwórkę, bo razem z Łukowiczem, któremu najwidoczniej zarówno towarzystwo, jak i pomysł zatrzymania się w karczmie najzupełniej przypadły do smaku, oraz z młodym dependentem Ludomskim. Rozmawiano w dalszym ciągu o polityce. Dependent przysłuchiwał się wywodom z otwartymi ustami i z czołem zmarszczonym w sposób nie świadczący o zbytniej lotności umysłu. Rejent, któremu pod wpływem nalewki najwidoczniej się język rozwiązywał coraz bardziej, grzmiał jak z ambony:
– Do spodziewania było to pohańbienie, w jakim znalazła się nasza ukochana ojczyzna. Upadek narodu zaczyna się od upadku w nim obyczajów i posłuchu dla praw Boskich, że są one bowiem fundamenty rzeczypospolitych. Tymczasem cóż się u nas dzieje? Upada wiara i wolność polska, a kalwińska i luterska górę bierze. I jakże nie ma upadać, jeśli nawet w wyższym duchowieństwie oziębłość panuje? Ba! Nie tylko nasz litewski ciołek49, który podobno na wołu nam wyrósł, szerzy bezwstyd i zgorszenie, bo nawet prymas znalazł sobie jakowąś Emkinię50. Doszło do tego, że warszawscy mędrkowie śmią głosić, jako dusza z ciałem w jednym grobie gniją!
Podczaszyc, którego wypita wódka widocznie nastrajała coraz bardziej wojowniczo, na te słowa wytrzeszczył groźnie oczy.
– Chciałbym takiego spotkać! – zawołał. – Powiedziałbym mu tylko: jeśli twierdzisz, że nie masz duszy, zatem sam chyba tchniesz psią parą.
Tu chuchnął, aby lekkim obłoczkiem pary zilustrować swój dowcip.
Rejent prawił kazanie w dalszym ciągu. Zaczerwienił się od wódki i gniewu, aż mu zdawała się pęcznieć od krwi wielka brodawka na łysinie i druga na prawym policzku:
– W dawnych czasach każdy Polak gotów był dać gardło za wiarę, a dziś są tacy, co wstydzą się dobywać szabel, gdy kapłan czyta ewangelię. Nie ma poszanowania dla Kościoła, nie ma poszanowania dla wieku, nie ma poszanowania dla urodzenia i urzędu. Poddani nie słuchają swoich panów, dzieci swoich rodziców…
Tu znowu przerwał mu podczaszyc:
– Co tu gadać, mospanie. I dawniej zdarzały się podobne ewenementy. Zali nie uczono nas w szkołach o onym Chamie, któremu było sześćset lat z okładem?
Rejent podchwycił ten przykład:
– Toteż Pan Bóg pokarał Chama w jego potomstwie. I ja wam toż prorokuję, że za ten bezwstyd intruza Poniatowskiego i niegodnego pasterza Podoskiego, za oziębłość w wierze duchowieństwa, za bezwstydną bojaźń w obywatelach – Pan jeszcze pokarze nasz naród, jako karał naród izraelski, i poda go w ręce nieprzyjaciół, pod których jarzmem stękać będzie. Ja, stary, może już tego nie doczekam, ale wy doczekacie.
Tu powiódł palcem po Wybickim, Ludomskim i Łukowiczu. Wszyscy zamilkli wstrząśnięci do głębi. Nawet Łukowicz stracił swoją zwykłą beztroską minę i z wyraźną trwogą wpił swe małe oczka w rejenta.
Jeden Wybicki nie przejął się tą pijacką wieszczbą. W ogóle czuł się nieswojo w tym towarzystwie. Przygnębiło go też trochę zajście z podczaszycem.
W czasie podróży do Piotrkowa miał możność poznać rozmiary niedoli i hańby, jakie spadły na nieszczęśliwą ojczyznę. We wszystkich większych miastach stały wojska rosyjskie, które rządziły się jak w kraju pokonanym. Kozacy patrolowali po drogach, zatrzymywali przejezdnych i ćwiczyli ich nahajami przy najsłabszym oporze, bez względu na stan, urodzenie czy urząd. Wybicki nieraz ściskał pod burką51 kolbę pistoletu i tylko rozsądek oraz pamięć o powziętym postanowieniu wstrzymywały mściwą dłoń.
Dziwiło go, że nie tylko szlachta i księża, ale nawet mieszczanie, pospólstwo i chłopi nie kryli się ze swą nienawiścią do Moskali, króla i Familii52 – przywykł bowiem do tego w Warszawie, że w obawie przed szpiegami ukrywano właściwe uczucia. Bolało go jednak, że w tej nienawiści nie szczędzono także sejmu. Wychwalano jedynie wywiezionych przez Repnina senatorów. Zwłaszcza wielbiono kanclerza Andrzeja Zamoyskiego za jego szlachetny i odważny protest53. Nie czyniono przy tym wielkich różnic między stronnikami królewskimi i znienawidzonej Familii Czartoryskich a partią uwielbianego do niedawna księcia Radziwiłła „Panie Kochanku”. Wybicki musiał się po prostu kryć ze swą godnością poselską, co mu się z racji jego młodocianego wieku zazwyczaj łatwo udawało. Niemniej zdarzały mu się przykrości, jak ostatnia.
Bolał nad nimi, równocześnie jednak radowały go one, dowodziły bowiem, że naród w swej olbrzymiej większości zupełnie prawidłowo i głęboko odczuwał poniżenie, jakie stało się jego udziałem; głębiej nawet niż jego przewodnicy i wybrańcy. Trzeba więc było tylko zorganizować ten gniew i dać mu odpowiedni kierunek.
Tu jednak dopiero leżała cała trudność. Wybicki znał od urodzenia stosunki panujące w jego ojczyźnie, ale dopiero teraz, po paru miesiącach samotnych rozmyślań i jak gdyby przy świetle swojego postanowienia, zobaczył jasno, że cały kraj pogrążony był w anarchii. Anarchia ta zresztą posiadała pewne cechy organizacji, ale cechy te znikały przy baczniejszym spojrzeniu.
Tak więc był co prawda król, ale niewątpliwie znienawidzony przez olbrzymią większość narodu. Nie mogło być dwóch zdań, że utrzymywał się on na tronie jedynie dzięki poparciu wrogów swojego narodu. Z drugiej jednak strony prawie nikt z tych, którzy chcieli króla obalić, nie dążył do tego ze względu na dobro państwa. Nikt też nie wiedział na pewno, kto by miał obalonego zastąpić. Panowała wprawdzie tęsknota do dynastii saskiej, za której „się jadło, piło i popuszczało pasa”, przebąkiwano o „królewiczu Karolu”54, ale zarazem było najzupełniej jasne, że magnaci tak zasmakowali w samowoli, że nie pójdą dobrowolnie pod niczyją komendę. A magnaci stanowili Rzeczpospolitą, gdyż znikczemniała w służalstwie szlachta była po większej części na ich utrzymaniu.
Poza tym istniało najzupełniejsze bezprawie, bo istniejące ustawy nie miały na celu, jak być powinno, ochrony słabszych, lecz służyły silniejszym jako narzędzie ucisku. Zresztą mimo to były na każdym kroku gwałcone. Zdać by się mogło, że główną troską większości obywateli, odpowiedzialnych za losy narodu i państwa, było jak największe upodlenie tego narodu oraz poderwanie wszelkiego zaufania i szacunku dla władz państwowych tudzież prawa. Zgoła nie wiadomo było, o co ręce zaczepić i od czego rozpocząć dzieło odrodzenia. W każdym bądź razie na fundament gmachu odrodzonej Polski nie nadawała się w chwili obecnej, w przeciwieństwie do pierwszego najazdu szwedzkiego, nawet wiara, którą ciemnota skaziła zabobonami, krzykliwością tudzież niesmacznym komedianctwem, a z której buta szlachecka wyłączyła dwa najważniejsze filary: miłość bliźniego oraz pokorę.
Pozostał tylko święty gniew wielkiego narodu, który ocknąwszy się z gnuśności, spostrzegł, że w jego dziedzictwie gospodarują wrogowie. To był jedyny twardy grunt, na którym mógł się zatrzymać Wybicki w swoich pełnych goryczy rozmyślaniach. To go też utrwaliło w jego postanowieniu, zrozumiał bowiem, że jego poświęcenie nie minie bez echa. Toteż weselszym spojrzeniem objął mroczną izbę, zamglone i nigdy chyba nie myte szyby niewielkiego okna, brudne, pozaciekane ściany, ozdobione wyskrobanymi przez podpitych gości rysunkami, sentencjami tudzież wierszykami łacińskimi i polskimi o nie zawsze przyzwoitej treści, zabłoconą i zaśmieconą resztkami potraw podłogę, zalany trunkami prosty i niczym nie nakryty stół ze sterczącymi na nim wyszczerbionymi talerzami, miskami, szklankami, kubkami tudzież karafkami i z czerwieniejącymi nad nimi od wypitych trunków twarzami biesiadników: rejenta z obwisłym czarnym i cienkim wąsem, z wielką brodawką na policzku i z drugą na łysinie, podczaszyca z poszczerbioną nagą czaszką oraz ze sterczącymi pod garbatym nosem dwoma konopnymi wiechciami, dependenta z okropnie pomarszczonym czołem tudzież z gapiowato otwartymi ustami, i wreszcie rozanielonego Łukowicza z zadartym noskiem i z maleńkimi maślanymi oczkami.
Tymczasem pijackie towarzystwo milczało przez pewien czas, pogrążone w rozpamiętywaniu groźnego proroctwa podchmielonego rejenta, aż wreszcie podczaszyc otrząsnął się i wznosząc szklankę, powiedział uroczyście:
– Napijmy się na intencję, żeby Maryja Panna, co bez boleści porodziła nam Boga wcielonego, raczyła nas uchronić od tak… terminów.
– Chwała Maryi! – zawołał rejent i wypili we czwórkę, zerwawszy się z szacunkiem.
Zaraz potem rejent sięgnął po kiszony ogórek, ale podczaszyc wytrzeszczył nań ze zgrozą swoje rybie oczy.
– Mości rejencie – oburzył się – tak nie uchodzi, mospanie!
Tu zamachnął się szklanką i z całej siły wyrżnął nią w swój wygolony łeb, aż szkło bryznęło z głośnym dźwiękiem i kilka kropel krwi wystąpiło na skaleczonej czaszce.
– Racja! – przyświadczył rejent z zapałem i niby jajem na twardo zaczął stukać się w resztki czupryny swoją szklanicą, póki nie pękła.
Łukowicz i Ludomski poszli za ich przykładem. Okruchy szkła zabrzęczały po podłodze.
Po tym wzniosłym przejawie uczuć religijnych wszyscy siedzieli czas jakiś w milczeniu, wodząc po sobie osowiałymi oczami. Widocznie byli cokolwiek ogłuszeni i zarazem otrzeźwieni. Wreszcie rejent spojrzał zezem na Wybickiego, który usiłował zachować na twarzy wobec tej sceny wyraz obojętnej powagi, i zapytał go urażony:
– Cóż to, mości pośle, to nawet na cześć naszej najsłodszej Matuchny nie raczysz, waszmość, wypić? Toś chyba nie sodalis55, jeśli zgoła nie luter, o co tam u was na waszej pruskiej Ukrainie podobno nietrudno.
Na te słowa podczaszyc zerwał się na równe nogi i z trzaskiem uderzył się pięścią po szabli.
– Bij, kto w Boga wierzy! – zakrzyknął. – Zawszem gotów uczcić urząd i urodzenie, ale nie pokaże się to po mnie, bym choćby jaśnie wielmożnemu zezwolił w swojej przytomności okazać jakowy despekt56 naszej Panience, która nam wszystkim w Rzeczpospolitej od wieków króluje!
Łukowicz spojrzał na swego pana z pewnym przestrachem i nieznacznie sięgnął za pazuchę niebieskiego surducika, gdzie miał ukryty pistolet, ale Wybicki nie drgnął nawet na tę zaczepkę, tylko zaczął wyjaśniać spokojnie i łagodnie.
– Owszem, mości panowie, jestem i ja sodalisem już od samej infimy57 począwszy, a że nie jestem heretykiem, o tym wiesz, mości rejencie, równie dobrze jako ja sam. Nie wiem jeno, primo, czyli godzi się wznosić toasty tak podłym napitkiem, a secundo – pozwólcie mi też waszmościowie chwalić Najświętszą Pannę jako rozumiem i jako potrafię.
Było to zręcznie powiedziane, bo rejent zmieszał się na chwilę. Zaraz jednak wróciła mu pewność siebie i zaczął wywodzić dogmatycznym tonem:
– Nie chcę ja się sumitować przed waszmością z naszych pobożnych afektów i z naszej ochoty, toć tylko rzekę, iż Pan Jezus i jego święta Rodzicielka nie zaglądają ludziom w szklanice, jeno w intencję, jeżeli są poczciwe. Nasi dziadowie i ojcowie prostym afektem Pana Boga chwalili, a przecie źle na tym nie wychodzili. Wy młodzi zasię w swoim pysznym rozumie nadto podobno śmiele staracie się odgadywać Jego najświętsze wyroki. Ze wzgardą odrzucacie narodowy strój i prostaczą pobożność waszych rodziców, a tak wraz z szacunkiem dla nich wyzbywacie się zarówno chwały bożej.
Podczaszyc, który był już ochłonął i usiadł, tępo zapatrzony w zalany i pokryty rozbitym szkliwem stół, rozczulił się widocznie tym kazaniem, bo jął tłumaczyć się żałośliwie:
– Mnie to w żadnym ewencie58 nie tyczy, bo ja Boga chwalę, ile mi sił starczy, a teraz z miłości ku swemu rodzicowi, który mnie raczył spłodzić, rzuciłem właśnie obowiązki u mojej dobrodziejki pani Szydłowieckiej, aby go w Warszawie nawiedzić i to święto Zmartwychwstania razem z nim zbożnie spędzić.
Tu rozczulił się tak, że zaczął wycierać palcami oczy i nos napęczniały od łez. Ale rejent nie podzielił jego rozrzewnienia.
– Panie Szczepanie – rzekł – rodzic rodzicem, ale już czas by ci było pomyśleć o własnym potomstwie. Czemu to się nie żenisz?
Podczaszyc spojrzał nań pełnymi łez oczyma.
– Nie masz dla mnie szczęścia. Zostanę już sierotą do końca swego żywota. Jakiś człek zawistny rzucił na mnie urok w tym względzie. W ostatnie zapusty wyswatali mnie przyjaciele z jedną urodziwą i cnotliwą panienką z Opoczyńskiego. Nie miała jeszcze szesnastu lat, ale nad wiek była rozsądna i mądra. Rodziców miała zacnych i dobrze urodzonych. Macierz ponoć była spowinowacona przez cioteczną babkę z Szydłowieckimi. Przyjęli moje afekty z wdzięcznym sercem i urządzili zaręczyny. Ale cóż! Diabeł nie śpi. Przy kielichu zwadziłem się z moim przyszłym teściem dobrodziejem. Już nawet nie pomnę, o co nam poszło. Dość żem naznaczył go na gębie tym oto Żądełkiem.
Tu uniósł ponad stół odrutowany kosz rękojeści.
– Panie Szczepanie, bójże się ran Boskich! – zakrzyknął rejent. – Trzeba to było przecież jakoś załagodzić!
– Ba! Wytrzeźwiawszy małom pół godziny leżał u jego nóg, zalewając się łzami. Całowałem go w kolana i w brzuch ze sto razy. Przebaczył mi też łatwo, jako że między szlachtą poszczerbić się rzecz zwyczajna, chociaż krew z niego buchała jak, uczciwszy uszy, ze świni. Aż mu musieli puszczać z ręki, żeby od głowy odciągnąć. Cóż, kiedy ani matka dobrodziejka, ani panna nawet już słuchać o mnie niebożątku nie chciały. Obie dostały jakowychś waporów59, że upadły na ziemię i aż piętami o dyle60 podłogi biły z alteracji61. Wiadomo – niewiasty, krwi niezwyczajne. Więcem pojechał precz, jakem przyjechał. Ale już w Rokszycach pachołek znalazł pod siedzeniem jakowąś kość ptaka czy żaby. Stądem wymiarkował, żem padł niewinną ofiarą czyjejś złości. Dobrze, że mi jeszcze kołtuna nie zadali.
Rejent wytrzeszczył nań oczy w zdumieniu.
– Przecież nie masz włosów.
– Tak, to prawda – oprzytomniał podczaszyc. – Ale i to prawda, mospanie – dodał z mocą – iż jakkolwiek zejdę z tego świata bez potomka, to jednak non omnis moriar62.
W tej chwili izbę napełniło przeraźliwe chrapanie.
– Ki diabeł! – wrzasnął rejent i skoczył na równe nogi.
Okazało się, że Łukowicz złożył obie ręce na stole, na dłoniach zaś swą różową buzię i zasnął jak dziecko, uśmiechając się anielsko przez sen. Ale w tej właśnie chwili skłonił na jego ramię podgoloną głowę dependent Ludomski. On to właśnie zachrapał tak straszliwie.
– Ach, ty trutniu! – oburzył się jego patron i palnął go w kark pięścią z taką siłą, że obaj z Łukowiczem spadli na zabłoconą podłogę.
– Dla Boga! O reta! – wrzasnęli, gramoląc się z ziemi.
Podczaszyc nie raczył nawet zwrócić na ten wypadek uwagi.
– Zważcie, mospanie – mówił, zwracając się do sapiącego rejenta i do Wybickiego, w którym komizm walczył o lepsze z odrazą do pijackiej kompanii – że zwyczajnie przy szermach63 daje się gdzie indziej fintę64, a indziej znów idzie cięcie właściwe. Stąd adwersarz, otrzymawszy fintę, już może zmiarkować, gdzie przyjdzie cios prawdziwy. Otóż ja wykoncypowałem cięcie, które idzie tu, gdzie i finta. Powiem waćpanom jego sekret. Otóż daję fintę w prawy pysk, potem cofam ostrze, omijam szablę tudzież łokieć adwersarza, tylcem odbijam jego szablę i znowu biję w prawy pysk.
– Chodźże tu waćpan – zwrócił się naraz do dependenta Ludomskiego, który przysłuchiwał się temu wykładowi z nieprawdopodobnie zmarszczonym czołem i szeroko otwartą gębą. – Dobądź no swej szabelki i zastaw się.
Tu ze świstem wyciągnął z szerokiej pochwy nadspodziewanie cienką i lekką szabelkę. Ale dependent zaczął się wymawiać:
– Mości podczaszycu, gdzie mnie tam mierzyć się z jaśnie wielmożnym panem?
Ale podczaszyc najwidoczniej miał już mocno w czubie. Chwiał się na nogach i wywijał szablą, aż powietrze warczało.
– Stawaj, mówię! – wołał. – Nauczęć takiego ciosu, że przy najbliższej sesji zostaniesz marszałkiem koła palestranckiego.
Młody palestrant dobył szabli, a podczaszyc natarł nań z taką furią, że trzask napełnił izbę. Na ten hałas otworzyły się drzwi od głównej izby i ukazał się w nich rurkowany czepek karczmarki, która na widok walczących chwyciła się za głowę i wrzasnęła:
– Aj waj, gewałt! Co waście panowie robią?
Zawtórował jej przeraźliwy wrzask, jak się okazało, licznej rodziny żydowskiej.
– Zamknij pysk i drzwi! – krzyknął rozzłoszczony podczaszyc.
Tymczasem dependent wycofał się z walki i ukrył za stołem.
– Ostaw mnie już waćpan – prosił pokornie.
– Zaniechaj go, panie Szczepanie – wstawił się rejent za swym uczniem.
– Zaraz – warknął pijany. – Zastaw się teraz acan. Uważaj. Dajęć fintę, omijam zastawę i – chlast!
Zadał lekki cios i odskoczył. Dependent opuścił szablę i stał pobladły z otwartą gębą. Na prawym policzku zarysowała mu się cienka kreska, na której wystąpiły ciemne krople krwi.
Rejent skoczył na pomoc swemu wychowankowi.
– Co mi tu waść będzie krzywdził mego dependenta! – oburzał się na podczaszyca. – Chajka! – krzyknął na karczmarkę. – Daj mi acani chleba z solą i jaki czysty gałgan.
Tymczasem podczaszyc zajął się Wybickim. Kiwał się nad nim, zionąc mu w twarz wyziewami alkoholu.
– Widziałeś, mospanie, jakie to zmyślne cięcie? Jeno nazwy dla niego nie wymyśliłem. Swoją szabelkę, co jeszcze wiedeńską pamięta, bom ją odziedziczył po swoim dziadku, synu podczaszego z Podola, nazwałem Żądełkiem. A do nazwy tej doszedłem w takowy sposób: gdym chodził tu do kolegium jezuitów, bo ojciec mój siedział w Rokszycach na dzierżawie, póki nie dorobił się w Warszawie kamieniczki, to mnie przezywano Szerszeniem, że to nazywam się Szerszeniewski. Więc jakem dostał od ojca tę szablę, pomyślałem sobie: „Jak już jestem Szerszeń, to niech to będzie moje Żądełko”.
Wybicki przytakiwał, uśmiechając się grzecznie, gdy nagle drzwi się otworzyły i z brzękiem ostróg wkroczył do izby rotmistrz ułanów królewskich w długich żółtych spodniach z białymi lampasami, w białym fraku ze srebrnymi guzikami i wyłogami oraz w żółtej czapce ozdobionej czarnym barankiem i białą kokardą z piórkiem. Stanąwszy we drzwiach, popatrzył groźnym wzrokiem po izbie i zapytał:
– Mości panowie, co tu się dzieje?
Za nim zaglądała przez drzwi gromada ciekawych.
Na jego widok rejent podskoczył jak piłka.
– Kochany rotmistrzu, prosimy do kompanii.
– Ach, to kochany mecenas i pan podczaszyc! – zdziwił się oficer i odwróciwszy się do gawiedzi, krzyknął, zamykając z trzaskiem drzwi: – Precz!
– Bo mnie zaczepił na Podzamczu jakiś Żydek, że się u Chajki szlachta rąbie szablami. Więcem przyszedł zobaczyć – tłumaczył zebranym.
– Wina! – zawołał podczaszyc.
– Jeno przypilnuj, by dali węgierskiego – ostrzegł rejent. – Jak nie mają, to niech poślą do miasta. Non est vinum nisi Hungariae natum et Petricoviae educatum65.
Tymczasem rotmistrz, brzękając ostrogami, przedstawił się Wybickiemu:
– Michał Izdebski herbu Pomian z Izdebek, rotmistrz ułanów szefostwa jego królewskiej mości, do usług.
Wybicki powstał i przedstawił się również. Rotmistrz podobał mu się. Był to mężczyzna w sile wieku, o twarzy czerstwej, suchej, ozdobionej długimi wąsami, wyszwarcowanymi według mody wojskowej. Przypatrzył się Wybickiemu bystro i uścisnął mu dłoń silnie i stanowczo.
Rejent spostrzegł, że podczaszyc wyszedł; powiedział przyciszonym głosem: