Dzieła zebrane. Tom VIII - Stanisław Rembek - ebook

Dzieła zebrane. Tom VIII ebook

Rembek Stanisław

0,0

Opis

„Powstanie Styczniowe to mój ulubiony temat – pisał Stanisław Rembek do przyjaciela. – Zainteresowanie powstaniami wynika u mnie nie tylko ze studiów historycznych. Również z rodzinnych tradycji. Obaj pradziadowie walczyli w Postaniu Listopadowym a dziadek walczył w Powstaniu Styczniowym w partii Taczanowskiego”. W praktyce zwrot pisarza do tematyki Powstania Styczniowego wymusił na pisarzu „ograniczony repertuar tematów, tolerowanych przez wymogi ówczesnej polityki kulturalnej”, a dowodem na to ukazanie się drukiem tomu Ballada o wzgardliwym wisielcu oraz dwie gawędy styczniowe (1956) oraz jego dwa wznowienia. Na tym jednak skończyła się oficjalna pisarska Stanisława Rembeka w PRL-u.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 587

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dzieła zebrane. Tom VIII

Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Projekt okładki i opracowanie typograficzne: Jan Pietkiewicz

Korekta: Sylwia Majcher, Joanna Morawska

Na okładce wykorzystano rysunek Anny L. Szewczyk

© Copyright by The Estate of Stanisław Rembek

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy

Wydanie pierwsze w tym kształcie, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-716-7

Ballada o wzgardliwym wisielcuZdarzenie prawdziwe

I

Właśnie w przeddzień dwudziestej rocznicy ślubu o godzinie dziewiątej rano do mieszkania zastępcy prokuratora wojennego pułkownika Aleksandra Kamińskiego przybył adiutant z zamku królewskiego i oddał mu własnoręczne pismo jego ekscelencji namiestnika Królestwa Polskiego, generała Teodora hrabiego Berga2. Było to zdumiewające. W tego rodzaju wypadkach Berg posługiwał się zazwyczaj prostymi kozakami kubańskimi ze swojej gwardii, zwanymi powszechnie Czerkiesami, ponieważ nosili wielkie papachy3 i naboje na piersiach. List był zaopatrzony w pięć lakowych pieczęci i zawierał nader uprzejme zaproszenie w języku francuskim, by pan pułkownik zechciał się pofatygować koniecznie dziś jeszcze o godzinie dwunastej w południe do kancelarii namiestnikowskiej wraz z aktami sprawy Chodakowskiego.

Pułkownik po przeczytaniu odczuł nagły przypływ mocy i stanowczości. Doświadczał tego zazwyczaj na wojnach w chwilach szczególnie niebezpiecznych, gdy został odcięty od swoich lub gdy spodziewał się gwałtownego ataku nieprzyjacielskiego. Szybkim ruchem zerwał okulary i ostro spojrzał na młodego oficera siedzącego skromnie po drugiej stronie biurka. Ten uśmiechał się uprzejmie, ale zarazem widać było w tym uśmiechu całkowite zadowolenie z siebie, z zajmowanego stanowiska i z odgrywanej obecnie roli.

– Czy kapitan nie masz jakich ustnych poleceń? – zapytał po francusku.

– Nie otrzymałem żadnych rozkazów poza rozkazem doręczenia panu pułkownikowi tego listu – odpowiedział najczystszą polszczyzną.

– Dobrze. Zamelduj, hrabia, zatem, że przybędę punktualnie.

Kapitan zerwał się, aż mu się majtnęły sznury adiutanckie.

– Będę miał zatem honor pożegnać pana pułkownika…

Pułkownik odprowadził go do drzwi i skinął na kamerdynera.

– Skoczysz na dół po stróża, a potem wyczyścisz wielki mundur, wiesz? Ten z orderami, przygotujesz świeżą bieliznę i pamiątkową szablę z Kaukazu.

Stróż zjawił się istotnie już za parę minut. Kamerdyner wpuścił go do gabinetu i zamknął za nim drzwi. Pułkownik oderwał oczy od akt i spojrzał nań z widoczną niechęcią.

– Bliżej, bliżej!

Stróż posuwał się posłusznie, ale strasznie niezdarnie, ślizgając się na wywoskowanej posadzce w swych drewnianych trepach. Pułkownik podniósł rozpieczętowany list i trzepnął weń z lekka palcami.

– Obywatelu dozorco – powiedział cicho, ale zarazem jakby szyderczo – czy wiesz, gdzie się mieści najbliższa komenda policji narodowej?4

Stróż nie odpowiedział. Otworzył tylko usta zakryte dotychczas zwisającymi rudawymi wąsikami, wyprostował się po wojskowemu i opuścił do lewego kolana trzymaną dotychczas oburącz przed sobą nieokreślonej barwy rogatywkę. Pułkownik znowu trzepnął w papier, a potem złożył go starannie.

– Otrzymałem właśnie list własnoręczny od generała Berga. Jest rozkaz, żeby wszelkie tego rodzaju pisma doręczać natychmiast władzom narodowym. Masz tu więc pół rubla na dorożkę, zawieziesz ten papier, a potem zamówisz dla mnie jaki przyzwoity powóz na wpół do dwunastej. Tylko nie później. Zrozumiałeś?

– Wedle rozkazu, obywatelu pułkowniku.

Ostrożnie ułożył list w czapce, potem zrobił zwrot w tył i ruszył tak raźnym krokiem żołnierskim, że omal się nie przewrócił i nie zwalił złocistego gerydonu5 z palmą. Nie zdążył zamknąć drzwi, gdy już się przez nie wciskał kamerdyner z mundurem i bielizną. Zaraz też zaczął ubierać swego pana. Ten był zły i rozdrażniony.

– Podsłuchiwałeś, gapiu!

– Jaśnie panie, ja…

– Wiem, że podsłuchiwałeś! Czy pani już wstała?

– Właśnie z pół godziny temu kazała jaśnie pani podać sobie czekolady i ciastek.

– Więc nic jej nie mów, gdzie wyjeżdżam i po co! Rozumiesz?

– Jak jaśnie pan każe.

– I nie nazywaj mnie, bałwanie, jaśnie panem, bo to już wyszło z mody! Wszyscy jesteśmy równi obywatele. Rozumiesz?

– Jak jaśnie oby…

– A za godzinę, półtorej, gdyby stróż nie wrócił, pójdziesz mi do bramy i będziesz uważał na dorożkę, która ma po mnie przyjechać.

II

Po wyjściu sługi pułkownik zaczął się przechadzać po dywanie, trzymając się lewą dłonią za podbródek, jakby go zęby bolały. Czynił to zawsze, gdy musiał przemyśleć sprawę niezmiernej wagi. Tak go zastała żona, która wpadła do gabinetu w szlafroczku i w białej koronkowej dezabilce6, ale już uczesana, przypudrowana, w ciemnych pończochach i z kolczykami w uszach.

– Oleś, co ja słyszę? Podobno był u ciebie jakiś Moch?7

– Już wiesz zatem? Nie żaden Moch, tylko Polak, ale adiutant Berga, hrabia Władysław Potworowski. Pewnie ci zdążył powiedzieć ten cymbał Ludwik? – Pocałował ją w rękę i w policzek, który mu zręcznie nadstawiła.

– Nie, nie Ludwik. Dominikowa. A tej znowu powiedziała Zuzia, która dowiedziała się od stróżki. Czego on chciał od ciebie?

– Za jaką godzinę mam jechać do zamku.

– Do zamku? Do Berga? Czy w tym kryje się coś złego?

– Nic dobrego, to pewna.

– I nie domyślasz się, o co chodzi?

– Owszem.

– To opowiedz mi, mój złociutki, bo inaczej będę umierała z niepokoju, jak pojedziesz.

Lekko pociągnęła męża na fotel i usadowiła mu się na kolanach.

– Uważasz, kochanie, rozchodzi się tu o sprawę zabójstwa doktora Matuszewskiego, którą mam w ręku…

– Jakiego doktora Matuszewskiego? Czy tego od Dzieciątka Jezus?

– Nie, całkiem innego. Nawet to jest jedynie pewne, że nie nazywał się on Matuszewski i że zapewne nigdy nie był doktorem.

– Kim więc był naprawdę?

– Diabli… O, przepraszam cię, aniołku! Widzisz, jestem trochę poirytowany. Hm, kim on był naprawdę? Tego chyba nikt nie wie na pewno. Początkowo mieszkał w Dreźnie czy w Lipsku i tam tytułował sam siebie doktorem Bertoldem Hermanim. Potem oddał się na usługi policji carskiej i pojechał jako Benedetti do Krakowa, żeby szpiegować organizację powstańczą. Potem znów zmienił nazwisko na Matuszewski, ale wykryli go ajenci warszawskiego Rządu Narodowego i nawet zranili sztyletem podczas jakiegoś zamachu.

– Dobrze, ale skąd ty to wszystko wiesz?

– Kochanie, na moim stanowisku muszę wiedzieć wiele rzeczy, nawet takich, o których wołałbym nic nie słyszeć.

Można było wyczuć w jego głosie ton zniechęcenia i goryczy. Toteż żona objęła go za szyję i przycisnęła swój policzek do jego bokobrodów.

– To opowiedz. Mój najdroższy, jedyny! Nigdy nie przypuszczałam, że ty się w tym swoim sądzie tak ciekawymi sprawami zajmujesz.

– Właśnie, że wcale nie ciekawymi, tylko raczej przykrymi, a nawet odrażającymi. Szczęśliwa jesteś, że się nawet nie domyślasz, jak okropne i ohydne rzeczy dzieją się na świecie.

– No, chyba mieliśmy w tym roku dość czasu, żeby się przyzwyczaić do wszelkich okropności. Nigdy nie zapomnę tej nocy, kiedy Moskale zapalili pałac Zamoyskich8. Albo jak przy mnie na Chłodnej zasztyletowali tego policjanta, Magdalińskiego. Boże, jak on jęczał!…

– Tak, nie przeczę, wszystko to są rzeczy straszne, ale jeszcze nie okropne i nie odrażające.

Chwyciła go oburącz za szyję, przechyliła się w tył przez poręcz fotela i zaczęła wymachiwać w górze nóżkami w przejrzystych czarnych pończoszkach niby paryska szansonistka w modnym kankanie z operetki Offenbacha9.

– Opowiedz, opowiedz, koteczku! Wszystko od początku. To jest bardziej zajmujące od wszystkich romansów Paula de Kocka, a nawet od Les misérables Wiktora Hugo10.

– Niech będzie. Otóż ów Hermani czy Matuszewski, uszedłszy z życiem po zamachu, uciekł do Berlina, ale i tam dosięgli go ajenci Rządu Narodowego i ostrzegli, żeby się nie ważył pokazywać w Polsce. Mimo to z początkiem października przybył potajemnie do Warszawy i zamieszkał w Hotelu Europejskim w apartamencie pod numerem czterdziestym drugim. Zaraz jednak zjawił się u niego przedstawiciel policji narodowej i rozkazał mu opuścić kraj…

– Ale skąd nasza policja tak wszystko o tym doktorze wiedziała?

– Widzisz, aniołku, nasi Izraelici, jak ci wiadomo, stoją wszyscy na usługach Rządu Narodowego, który im dał całkowite równouprawnienie, oni zaś mają krewnych i znajomych na całym świecie. Wskutek tego policja narodowa otrzymuje zawsze najdokładniejsze informacje o wszystkim, co tylko ważniejszego się zdarzy czy to w Paryżu, czy to Wiedniu, czy to w Berlinie, czy nawet w Dreźnie i Lipsku. W dodatku ów doktór Hermani, Benedetti czy Matuszewski sam był podobno żydowskiego pochodzenia.

– No i co on zrobił?… Usłuchał?… Opowiadaj dalej!

– Przecie wiesz, że nie. Udał, że się zgadza, ale tymczasem zamieszkał w Szpitalu Ujazdowskim, gdzie miał znajomego felczera. Następnie wystarał się jakoś o paszport narodowy do Wilna. Chciał tam prawdopodobnie pogadać z Murawjowem „Wieszatielem”11. Wtedy naczelnik policji nakazał go sprzątnąć.

– Sprzątnąć? Jak to „sprzątnąć”?

– To się tak mówi, a znaczy: zabić.

– Zabić? No i co? No i co?

– No i w dniu, kiedy czekał na omnibus hotelowy, mający go zawieźć na banhof12 kolei petersburskiej, i pił kawę w swoim numerze, został zasztyletowany.

– Zasztyletowany! W jaki sposób? Musisz to wszystko opowiedzieć.

– Nie wiem. Obdukcja wykazała tylko, że otrzymał cztery pchnięcia i jeszcze cios w głowę tępym narzędziem.

– To umarł od razu?

– Wyobraź sobie, że nie. Jeszcze wypadł ze strasznym krzykiem na korytarz i biegł kilkadziesiąt kroków, zanim upadł na posadzkę przed numerem pięćdziesiątym ósmym, gdzie długo konał, jęcząc przeraźliwie… Ale po co ja ci takie rzeczy opowiadam?

– Opowiadaj, opowiadaj, mój złociutki! No i zeznał co przed śmiercią? Co zeznał?

– Otóż to, że nic nie zeznał, a wszyscy lokatorzy pozamykali się ze strachu w swoich numerach, służba zaś pochowała się po kątach. Niczego więc od nikogo dowiedzieć się nie było można.

– A co się stało z zabójcami? Uciekli?

– Wybili szklane drzwi służbowe i wydostali się tyłem na Karową.

– To nie złapali ich.

– Dwaj policjanci, oczywiście moskiewscy, zwerbowani przez Berga z sołdatów, rzucili się za nimi w pogoń z Krakowskiego Przedmieścia, ale jakiś przechodzień strzelił do nich, więc się cofnęli. Dopiero nadbiegło wojsko, obozujące na Saskim placu, otoczyło hotel oraz domy sąsiednie i dokonało aresztowań.

– Dużo złapali?

– Otóż to właśnie, że za dużo, bo przeszło sto osób. Większość udało mi się już uwolnić. Przeciw tym, którzy jeszcze siedzą w cytadeli, też właściwie nie ma żadnych dowodów, ale Berg żąda stanowczo, żeby znaleźć i ukarać choć jednego winnego, bo władze nie mogą wiecznie kompromitować się bezradnością.

– Więc winowajcy się nie znaleźli?

– Właściwie to jest tylko jeden podejrzany, jakiś czeladnik cukierniczy. Nazywa się Julian Chodakowski. Zastano go siedzącego w kawiarni, co już się wydało niezwykłe, bo przecież ludzie jego stanu zazwyczaj do kawiarni nie chodzą, a w dodatku jeszcze udawał, że czyta gazetę, którą, jak się okazało, trzymał podobno do góry nogami.

– I jak się tłumaczył?

– W sposób bardzo przekonywający. Szukał pracy, bo właśnie utracił dotychczasowe zajęcie, co zresztą zostało udowodnione. W tym też celu zaszedł do kawiarni hotelowej, gdzie miał kolegę po fachu. Wtem powstał gwałt, rwetes, ukazało się wojsko. Ze strachu, żeby nie popaść w podejrzenie, zaczął udawać zwykłego gościa kawiarnianego, mając nadzieję przeczekać w ten sposób rozruch. No i wpadł.

– To nie przyznał się do niczego?

– Owszem, później podczas badania przyznał się do wszystkiego.

– I jeszcze go nie skazali? Dlaczego?

– Nie mogli go skazać, bo nie został oskarżony.

– A kto go ma oskarżyć?

– Właśnie ja.

– Rozumiem. Chcesz go ratować.

– Chcę go ratować, ale nie dlatego, żebym miał przypuszczać, jakoby działał na rozkaz Rządu Narodowego, ale dlatego właśnie, że nie wierzę, by miał coś wspólnego z zamachem.

– Jak to? Sam przecie mówiłeś, że się przyznał do wszystkiego.

– Przyznanie się do winy nie stanowi jeszcze dowodu. Wszelkie przestępstwo musi być stwierdzone przez zeznania świadków, przez tak zwane corpora delicti13 i tym podobne okoliczności.

– Wszak nikt się chyba nigdy nie przyzna do winy niepopełnionej?

– Owszem, ludzie bardzo często przyznają się do win niepopełnionych i to z najrozmaitszych powodów: żeby wytworzyć sobie alibi w cięższych zbrodniach, żeby ratować swoich bliskich albo konfidentów ideowych, w ogóle dla dobra sprawy, o którą walczą, a najczęściej, gdy nie mogą wytrzymać tortur stosowanych w śledztwie. Taki właśnie wypadek zachodzi według mnie w sprawie Chodakowskiego.

Pani Kamińska szarpnęła się i wyprostowała na kolanach męża.

– Torturowali go? – Ogromne jej oczy płonęły.

– Jeszcze by nie.

– A w jaki sposób? Mów! Mów!

– Na co ci to wiedzieć? Stracisz humor, nie będziesz spała.

– Nie będę spała, jeśli mi nie powiesz.

– No… bili go, przypiekali, trzymali w zimnej celi, nie dawali spać, karmili samymi śledziami i nie dawali pić…

– I do czego się przyznał?

W tej chwili zapukano nieśmiało do drzwi. Pułkownik wziął żonę na ręce, postawił ją ostrożnie na dywanie, pocałował w czoło i wyszedł do przedpokoju, gdzie kamerdyner czekał już nań z płaszczem, czapką i szablą kaukaską.

III

W kancelarii namiestnika przyjął prokuratora Kamińskiego ten sam adiutant, który niedawno wręczył mu był wezwanie. Zerwał się na jego widok i przyskoczył doń uprzejmie.

– Jego ekscelencja kazał pana pułkownika przeprosić, ale właśnie się strzyże. W jego zastępstwie przyjmie pana pułkownika pan pułkownik Gryszyn.

(Obrzęd strzyżenia namiestnika znany był i szczególnie czczony przez wszystkich, którzy przebywali w dawnym zamku królewskim. Trwał długo i o przerwaniu go nie mogło być mowy. Może właśnie dlatego, iż Berg jakoby nie posiadał już ani jednego własnego włoska na głowie. Wszelkie więc wysiłki fryzjera miały na celu zamaskować ten brak, a zapewne i inne).

Mówiąc to, hrabia Potworowski uśmiechał się ni to uprzejmie, ni to ironicznie a porozumiewawczo. Pułkownik nastroszył się i lekko poczerwieniał z gniewu. „Teraz rozumiem. To intryga tego durnia”. Pułkownik Gryszyn był znanym okrutnikiem. Jako wiceprezes komisji śledczej dopuszczał się tak nieludzkich nadużyć przy badaniu aresztowanych po zamachu na Berga, że policja narodowa wydała nań wyrok śmierci. Ale wyznaczony sztyletnik przez pomyłkę zadźgał innego pułkownika, Lubuszyna. I znowu Gryszyn zabrał się do śledztwa, co oburzyło nawet wszystkich członków komisji sądu wojennego i w ogóle wyższych oficerów, ile że w tym wypadku prowadził je wyraźnie we własnej już sprawie. W związku z tym szef tajnej policji, margrabia Pauluzzi, powiedział kiedyś do pułkownika Kamińskiego, kalecząc polszczyznę swoim włoskim akcentem: „Na całym świecie są chyba dwie tylko istoty, co same wymierzają sobie sprawiedliwość za występki przeciwko nim popełnione: Bóg i Gryszyn”. A będący przy tej rozmowie pułkownik Petersen, Szwed z pochodzenia, który jawnie występował przeciwko powołaniu oficerów do służby policyjnej, dodał: „Dotychczas oficer, który by pragnął uzyskać satysfakcję, musiał posługiwać się sekundantami. Pierwszy Gryszyn pokazał, że można w tym celu użyć śledzi”.

Oczywiście wymuszone przy pomocy mąk zeznania gmatwały tylko śledztwo i nigdy nie doprowadzały do istotnych wyników. Mimo to Gryszyn nie stracił łask namiestnika, który za jego radą zarządził publiczne egzekucje przez rozstrzelanie pięciu najbardziej podejrzanych. Wybrał ich tenże sam Gryszyn. Po zabójstwie zaś Matuszewskiego mianowany został w dodatku przewodniczącym specjalnej komisji śledczej, z pominięciem urzędowej, działającej pod przewodnictwem generała Tuchołki, którego Gryszyn oskarżał o liberalizm i stosowanie zbyt łagodnych metod. Wtedy to popadł z nim w zatarg i pułkownik Kamiński. Jako doświadczony i zasłużony w czasie walk na Kaukazie prokurator wojenny i audytor generalny nie chciał sporządzić aktu oskarżenia na podstawie dostarczanych mu przez amatorską komisję niesprawdzonych danych i wielokrotnie domagał się uzupełniania śledztwa, które ciągnęło się przez dwa miesiące bez mała. Teraz więc wchodząc do gabinetu swego wroga, uzbroił się we właściwą sobie zaciętość.

Gryszyn na jego widok zerwał się zza biurka, przywitał się uprzejmie, podsunął fotel i zaraz potem pudło z cygarami.

– Trabucos14 – oznajmił. – Pan pułkownik pali?

Pułkownik Kamiński wziął machinalnie jedną sztukę i obracał ją w palcach bezmyślnie. Gryszyn dobył z kieszeni tużurka15 zwitek banknotów pięciorublowych, skręcił jeden w fidybus16, zapalił od świecy i uprzejmie nachylony podał ogień. Potem rzucił tlący się papierek w płonący kominek. Dopiero teraz rozsiadł się wygodnie, patrząc w przybyłego z niezmiernie przyjaznym uśmiechem.

– Oczywiście pan pułkownik domyśla się, dlaczego ośmieliliśmy się go fatygować? Chodzi nam, rzecz jasna, o tę nieszczęsną sprawę morderstwa dokonanego w Hotelu Europejskim na osobie doktora Matuszewskiego.

Pułkownik Kamiński obojętnie wydmuchiwał dym pod sam sufit.

– Niezmiernie mi przykro, że nie mogłem dotychczas przekazać wymienionej sprawy sądowi, ale dostarczone mi przez komisję dane ciągle jeszcze przedstawiają się całkowicie beznadziejnie. Nie zawierają one, jak to już niejednokrotnie miałem honor zaznaczyć, ani jednego właściwie dowodu czy to rzeczowego, czy w postaci zeznań świadków.

– No, a zeznania tego… no… Juliana Chodakowskiego, to mało? Przecie przyznał się do wszystkiego.

– Cóż z tego, że się przyznał, kiedy niczego nie udowodnił. Powtarzam: wina musi być udowodniona przez zeznania świadków. Toć to nonsens, żeby jedynym świadkiem w jakiejś sprawie był sam oskarżony, i ja nie mogę się ośmieszać, opierając na takiej podstawie akt oskarżenia i przedstawiając go sądowi złożonemu przecież z doświadczonych prawników. W dodatku jego zeznania mają charakter czystych bredni obłąkańca. Wymienia w nich dziesiątki osób, z których żadnej nie udało się dotychczas policji utożsamić i sprowadzić do konfrontacji z oskarżonym. Zresztą przypuśćmy nawet, że udałoby mi się sporządzić to oskarżenie, to czymże i w jaki sposób będę je popierał na przewodzie sądowym?…

Pułkownik Gryszyn zdawał się nie słuchać zupełnie. Coraz to nowym banknotem zapalał cygara, rzucając wszystko za każdym razem w ogień kominka. Wreszcie znalazł odpowiednie, zaciągnął się nim z widoczną ulgą i zwinąwszy wargi w trąbkę, jął wypuszczać przed siebie faliste kółka dymu. Naraz dmuchnął z siłą w stronę pułkownika i szarpnął się w przód na fotelu.

– Wiecie – powiedział twardo, umyślnie najwidoczniej opuszczając tytuły – przystąpmy od razu do rzeczy! Po co się mamy kłócić o głupstwa? Chodzi przecie o rzecz jedynie w tej chwili ważną: o to mianowicie, że w tym kraju rząd prawowity musi zdobyć większy posłuch i postrach niż jakiś samozwańczy Rząd Narodowy. A można to osiągnąć tylko w jeden sposób: każde przestępstwo musi być wykryte i ukarane dla przykładu. I jest to zdanie nie tylko moje, ale i jego ekscelencji namiestnika. Rozumiecie, pułkowniku?

– Rozumiem, ale nie wiem, co to może mieć wspólnego z moją osobą jako oficera i prokuratora wojennego. Oba te stanowiska zawdzięczam łasce mojego monarchy, króla polskiego i cesarza Wszechrosji, który zaszczycił mnie zaufaniem, że będę stał na straży wydanych przez niego ustaw, że będę ścigał przestępców, ale zarazem, że nie pozwolę skrzywdzić bezprawnie żadnego z jego poddanych.

Gładką, śniadą, niemal młodzieńczą twarz pułkownika Gryszyna rozjaśnił uśmiech iście dziecinny, jeśli zgoła nie anielski. Oczywiście, jeśliby można było wyobrazić sobie anioła z czarnymi wąsikami i z niewielkimi baczkami. Ostrożnie ułożył na krawędzi stołu dymiące wąską strużką cygaro, postawił łokcie na czerwonym suknie i z radosnym rozmachem zetknął rozstawione palce obu dłoni.

– Drogi panie pułkowniku, wiesz pan bez wątpienia, że jego cesarska i królewska mość – tu uniósł się nieco nad fotelem i pochylił gęstą czuprynę – raczył miłościwie zlecić reprezentowanie własnej dostojnej osoby i władzy w tym kraju jego ekscelencji hrabiemu Bergowi, jako swemu namiestnikowi. A wie pan, co mi powiedział hrabia Berg, gdy po zamordowaniu Lubuszyna okazało się, że zamachowcy mnie właściwie mieli na celu? „Wiesz, Gryszyn – rzekł – jestem z tego poniekąd zadowolony, bo się przekonałem, że w tym kraju przynajmniej dwóch ludzi nie stoi na usługach Rządu Narodowego: ja i ty. Poza tym nie ręczę za nikogo. Ale to się musi zmienić. Ja w tym!”

Pułkownik Kamiński poczuł, że coś mu w piersi gwałtownie zapadło, jakby serce zatrzasnęło się spiżowym wiekiem. Twarz jego stężała, a zęby zacisnęły się w niezłomnym postanowieniu.

– Czy mam przez to rozumieć, że i ja pozostaję w liczbie podejrzanych?

Gryszyn znowu trzepnął palcami z niewymownie szczerym i rozbrajającym śmiechem.

– Zaraz! Nie tak prędko! Co nagle, to po diable – dodał po polsku. – To nie ja mówię, tylko hrabia Berg. Co do mnie osobiście, to jestem przekonany i przekonanie to miałem zaszczyt wyjawić jego ekscelencji, że pan, panie pułkowniku, najdalej w przeciągu dwóch tygodni wytoczy sprawę temu… no… Chodakowskiemu.

– Bez dowodów i bez świadków nie potrafię tego uczynić w żadnym razie. Jego ekscelencja może go przecie skazać w trybie administracyjnym.

Gryszynowi znowu rozbłysły w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.

– Przypuszczam, że sam on wie o tym najlepiej. Nie nam sądzić o jego postępowaniu i posunięciach politycznych. Nie wiesz pan zresztą, czy nie działa on na podstawie wskazań najwyższych?

– Tego nie wiem istotnie, wiem jednak, że jako prokurator muszę stać na straży każdej litery obowiązujących ustaw i przepisów.

Gryszyn spoważniał.

– Słusznie. Będzie pan miał zatem dowody i świadków. Tylko reszta niech już pana nie obchodzi. Resztę niech już pan zostawi sądowi. Nie skompromituje się pan z pewnością. Wierz mi pan tak, jak ja panu wierzę. Na pana był już przecie niejeden donos. Miałem nawet w ręku dowód przeciw panu w postaci kartki pisanej pańską ręką, a która dziwnym zbiegiem okoliczności znalazła się w kieszeni sztyletnika, jednego z tych pięciu rozstrzelanych 10 września po zamordowaniu nieboszczyka pułkownika Lubuszyna. Poza tym policja narodowa za wiele zna rozmaitych szczegółów z aktów dochodzeń, dostarczonych panu przez komisję. Jeszcze poza tym… za prędko pan wypuścił całą gromadę aresztowanych po zamachu na Matuszewskiego… À propos, czy pan ma przy sobie list hrabiego Berga?

– Nie, spaliłem go na wszelki wypadek.

Twarz Gryszyna znowu rozjaśniła się szczerą radością.

– Ach, to dobrze! Widać, że jest pan człowiekiem rozsądnym. Bo czytał pan pewnie rozporządzenie Rządu Narodowego, żeby wszelką korespondencję z naszymi władzami odsyłać do przejrzenia odpowiednim komendom policji narodowej? Powiada więc pan, że pan spalił?

Jeden błysk myśli: „Wie, czy nie wie?”.

– To jest, oczywiście, spaliłem nie sam, tylko kazałem spalić wraz z innymi papierami.

– Wraz z innymi… A wie pan, co zgubiło margrabiego Pauluzziego, który uchodził przecie za genialnego szefa tajnej policji?

– Skądże mogę wiedzieć?

– No tak, oczywiście, skąd pan może wiedzieć? Otóż zgubiła go jego wieloletnia gospodyni, sędziwa staruszka, pani Buciłowska, która jedna jedyna miała dostęp do gabinetu sprytnego markiza. I cóż pan powiesz? Oto cała jego tajna korespondencja za pośrednictwem tej czcigodnej matrony polskiej dostawała się w dokładnych odpisach do władz powstańczych. Przez nią to stracił życie Matuszewski, a sam Pauluzzi świetne stanowisko. I jeszcze szczęście, że tylko stanowisko, bo kto inny, mniej ustosunkowany w Petersburgu, mógłby to ciężej przypłacić. Przecie hrabia Berg był tak wściekły, że powiedział mu przy wszystkich: „Jak długo pozostanę namiestnikiem, nie pozwolę, by noga takiego zdrajcy, jak pan, postała w Królestwie Polskim!”. Sam słyszałem. I to wszystko dlatego, że zaufał Polce. A wszak pan również posiada służbę wyłącznie polską. Dlaczego nie korzysta pan z usług rosyjskich deńszczyków?17

– Cały zarząd swojego domu, a więc i dobór sług, pozostawiłem żonie. Zresztą mogę ręczyć za wszystkich swoich domowników.

– Tak jak ja ręczę za pana, pomimo wszystko. Bo wiem o panu wiele. Dlatego też wierzę, że za trzy dni, to jest we wtorek o godzinie ósmej rano, da pan ostateczną odpowiedź jego ekscelencji, który mi to polecił panu oznajmić, a najdalej za dwa tygodnie wytoczy pan proces Chodakowskiemu.

Pułkownik Kamiński zdecydował się w jednej chwili: „Ucieknę za granicę albo strzelę sobie w łeb!”. Mimo to zapytał jeszcze z rzekomo naiwnym uporem:

– Bez dowodów?

Pułkownik Gryszyn schylił się do bocznej szuflady i rzucił na biurko sześciostrzałowy rewolwer. Nozdrza miał rozszerzone, oczy wytrzeszczone, wargi wydęte. W ogóle wyglądał jak dzielny żołnierz, którego przedstawiono naczelnemu wodzowi do najwyższego odznaczenia. Widać było, że jest pewien potężnego wrażenia, jakie wywoła tak długo przezeń odwlekany efekt.

– Oto jest dowód! Z tej broni Chodakowski strzelał po wyjściu z Hotelu Europejskiego do policji. Potem wszedł z nią do kawiarni i tam ukrył w zakładowym potrzebniku pod słomianką.

– Czy jest na to świadek?

– Nawet trzech. Dwóch policjantów i kancelista z cytadeli, który przypadkiem znajdował się w tejże kawiarni.

– Wszyscy podwładni pana pułkownika?

– Czyżby z tego powodu nie mogli świadczyć?

– Świadczyć w sądzie ma prawo, a nawet obowiązek, każdy człowiek pełnoletni i przy zdrowych zmysłach, który ma coś do powiedzenia w danej sprawie.

– To dobrze! – ucieszył się Gryszyn. – A tutaj są jeszcze protokoły zeznań świadków. Czy mam to wszystko panu pułkownikowi kazać odesłać do domu?

– Nie, sam zabiorę do teki.

– Ale rewolwer tam się nie zmieści. – Rozejrzał się po biurku. – Mam! – Podniósł olbrzymią bombonierkę z czekoladkami. – Czy pan pułkownik lubi słodycze?

– Nie.

– Co do mnie, to bardzo. – Wrzucił sobie do ust sporą czekoladkę i żując ją smakowicie, wysypał resztę na papiery. Następnie umieścił w bombonierce rewolwer i zaczął wszystko zawijać w różowy papier ozdobiony deseniami z niebieskich napisów „Conti”. Wreszcie obwiązał paczkę bardzo zręcznie czerwoną wstążeczką i z wdzięcznym uśmiechem podał ją pułkownikowi Kamińskiemu.

– A więc skończone, panie pułkowniku?

– Tego oczywiście jeszcze powiedzieć nie mogę. Muszę wpierw sprawdzić dowody. Chciałbym też raz jeszcze osobiście przesłuchać owego Chodakowskiego. W każdym razie za trzy dni zawiadomię pana pułkownika o swojej decyzji.

– Już nie mnie! Już nie mnie! Pojutrze mam nadzieję dostać urlop, a potem jadę do Karlsbadu18. Dokucza mi trochę wątroba. Wie pan pułkownik, pobyt w tym kraju, ostatnie przejścia… usiłowanie zamachu na mnie… Ale Chodakowski będzie już jutro rano do pańskiej dyspozycji w lokalu sądu.

IV

Błazen, idiota, a w dodatku zwyczajny tchórz! – myślał pułkownik Kamiński, siedząc już w dorożce, której kazał był czekać na siebie przed zamkiem. – I to na takiego półgłówka i kabotyna czerwoni smarkacze zorganizowali zamach, co pociągnęło za sobą tyle następstw. Ale prawda. Wszystko się przecie zaczęło od zamachu na Berga, a ten chyba nie góruje zbytnio umysłem nad Gryszynem. Najlepszy dowód, że się na tym ośle nie poznał. Tego rodzaju ludzie mogą się stać niebezpieczni tak jak konie, tylko wtedy, kiedy ich puścić na swobodę, a potem nastraszyć. I te właśnie warunki – co tu gadać – stworzył rząd powstańczy; najpierw przez wygnanie z kraju Wielopolskiego i wielkiego księcia Konstantego19, a potem przez organizowanie bezmyślnych zamachów. Zachciało im się terroru. Przecie pierwszy lepszy pastuch wiejski pomiarkowałby chyba, że na terror odpowiada się terrorem i że w tego rodzaju walce cała przewaga będzie zawsze po stronie władz carskich. Dlaczegóż to tak rzadko w dziejach władza dostaje się do rąk rozsądnych?…”.

– Ażeby to wszyscy diabli! – powiedział głośno.

– Słucham obywatela – odpowiedział mu głos dorożkarza. Był to młody chłopak o twarzy rumianej i bez zarostu. Nachylał się grzecznie z kozła w stronę pułkownika.

– Jedź, jedź!

„I co teraz robić? Oczywiście przez tych wszystkich durniów będę musiał zerwać całkowicie z dotychczasowym życiem i rozpocząć całkiem nowe za granicą, w swoim czterdziestym szóstym roku. Ale nie na to przecie przez tyle lat byłem znanym prawnikiem i znanym dżentelmenem, żebym na podstawie tego rodzaju dowodów, o których fałszywości ten moskiewski hultaj śmiał mnie w dodatku sam z góry uprzedzać, mógł wysłać na szubienicę niewinnego człowieka!”

– Psiakrew! – zaklął znowu na głos.

– Czy obywatel co mówi?

– Jedź i nie oglądaj się! – huknął zniecierpliwiony.

Ale nowa ta dygresja wyrwała go nieco z ponurej zadumy. Myśli zaczęły mu się układać wolniej i spokojniej jak morskie fale po minionej burzy. „Muszę przede wszystkim zawiadomić władze narodowe, w jakim położeniu się znalazłem; następnie zostawić u którego z przyjaciół wiadomość dla żony, że wyjeżdżam; potem postaram się wydostać poza Warszawę, gdyż mnie na pewno już szpiegują kundle tego krwawego matołka Gryszyna; jeszcze później wyrobię sobie jakiekolwiek papiery. Żebym tylko mógł się wymknąć jakoś za granicę!… A gdy już znajdę się w Paryżu, zacznę myśleć o sprowadzeniu Elżuni do siebie”.

Odetchnął wreszcie. Naraz spostrzegł, że dorożkarz wiezie go w złym kierunku. Mieszkał na Złotej, a jechał Senatorską.

– Gdzież ty mnie, diable, wieziesz?!

Chłopak wyszczerzył zęby w błogim zadowoleniu z siebie.

– Tam, gdzie trzeba, obywatelu. Do naczelnika.

Pułkownik wnet się pomiarkował.

– A gdzież on jest?

– Gdzież ma być? Czeka na pułkownika u Zakrzewskiego na Teatralnym.

– Jakże go poznać?

– Taki przystojny blondyn z jasnymi wąsikami i z „Tygodnikiem Ilustrowanym”20 w ręku. Zresztą on już sam pozna obywatela pułkownika.

Rzeczywiście, zaraz po wejściu do restauracji od stolika pod ścianą nakrytego białym obrusem zerwał się młodzian z malutkimi jasnymi wąsikami, w czamarce, w długich butach i z osadzonym na kiju pismem ozdobionym drzeworytami. Skoczył do wchodzącego prokuratora, chwytając go oburącz za prawicę.

– A skądże się tu wziął kochany stryjaszek?

Pułkownik czuł nieprzezwyciężony wstręt do wszelkich kłamstw i udawania, odruchowo więc cofnął się przed natarczywą serdecznością nieznajomego.

– Bardzo przepraszam, ale doprawdy…

Młodzieńca nie zmieszało to bynajmniej, tylko po twarzy przemknął mu jakiś surowy wyraz.

– Nie przypominasz mnie sobie? Przecież jestem Janek Kamiński. Oto mój paszport. – Tu wydobył z bocznej kieszeni czamarki i rozłożył dowód osobisty na imię Jana Kamińskiego. – Oczywiście zapraszam do swego stolika.

Pułkownik zajął krzesło, ale złość w nim wzrastała. „Z jednej strony Berg ze swoim Gryszynem chcą ze mnie zrobić nikczemnika i zbrodniarza, a z drugiej ta cała policja narodowa żąda ode mnie jakichś błazeństw”. Ponowił postanowienie ucieczki za granicę. To go uspokoiło.

– Wybaczy naczelnik moje zdenerwowanie, ale miałem właśnie niezmiernie przykrą konferencję.

– Wiem i rozumiem. Możesz, pułkownik, mówić swobodnie. Tutaj wokoło siedzą sami swoi. O cóż więc chodziło? Czy rozmawiałeś, obywatel, z Bergiem?

– Nie, tylko z Gryszynem. Żądał ode mnie w imieniu Berga, żebym na podstawie fałszywych dowodów wysłał na szubienicę Chodakowskiego.

– Chodakowskiego? Doprawdy? Ależ to się świetnie składa. W ten sposób cała sprawa weźmie nareszcie w łeb i będę mógł znowu używać zamieszanych w nią ludzi bardzo mi potrzebnych, a którzy dotychczas muszą się ukrywać.

– Nie rozumiem. Miałożby to oznaczać, że powinienem się zastosować do żądania Berga?

– Ależ tak, naturalnie, możesz obywatel śmiało sobie wieszać tego Chodakowskiego. Jest to jedyny sposób odwrócenia uwagi władz moskiewskich od ludzi bardzo wartościowych, a niestety zamieszanych w tę głupią historię. Poza tym im więcej tak zwanych „niewinnych” ginie z ręki najeźdźcy, tym lepiej dla sprawy. Niech nikt nie myśli, że może przez powstrzymanie się od działalności politycznej zapewnić sobie bezpieczeństwo pod rządami krwawego despoty.

Pułkownik Kamiński znowu poczuł, jak mu w piersiach zatrzaskuje się jakieś wieko, zamykające niezłomne postanowienie.

– Właśnie o to chodzi, że jestem prawnikiem i oficerem, wobec czego moje sumienie i mój honor nie pozwalają w żaden sposób oskarżać niewinnego.

– A kto obywatelowi powiedział, że on jest niewinny? Czy niczego nie zeznał?

– Nawet bardzo wiele, bo Gryszyn stosował do niego wszelkie najwymyślniejsze tortury, ale są to same brednie, które się zupełnie kupy nie trzymają.

– Czy nie wymieniał czasem takich nazwisk, jak Glixelli, Krasuski czy Wnętowski?… Albo czy nie wspominał o zezowatym Władku czy kulawym Dominiku?

– O ile wiem, to nie.

– Niech więc mu obywatel coś o tych ludziach napomknie. Oni są już i tak w bezpiecznym miejscu: Glixelli za granicą, a Krasuski i Wnętowski w polu. Ale jakież wobec tego macie przeciw Chodakowskiemu dowody?

– Właściwie to żadnych. Dopiero dziś Gryszyn wręczył mi rewolwer i zeznania trzech swoich podwładnych, którzy mieli rzekomo widzieć tę broń w ręku Chodakowskiego, o czym dziwnym zbiegiem okoliczności donieśli dopiero po kilku tygodniach śledztwa.

– To nic. Można obejrzeć to cacko? Jest zapewne w tej bombonierce?

– Tak, ale pokazać go nie mogę w żaden sposób. Jestem przecie niezawodnie śledzony. Gryszyn zdaje się wiedzieć już o mnie trochę, chociaż przeważnie zmyśla w sposób zabawnie naiwny. Powiedz, naczelnik, po kiego licha robiliście zamach na takiego durnia i tchórza? Rozumiem jeszcze na Matuszewskiego, bo to był osobnik niebezpieczny, chociaż dlatego właśnie trzeba go było albo nie dopuszczać do Warszawy, albo wykończyć dopiero w Wilnie. Ale Gryszynowi wystarczyłaby jedna tylko przyjacielska rada, żeby umykał, gdzie się pieprz rodzi. On i tak już pojutrze chce dać drapaka aż do Karlsbadu.

– Właśnie na skutek naszej przyjacielskiej rady. I wyobraź sobie, pułkownik, że ani na Gryszyna, ani nawet na Matuszewskiego nie my urządzaliśmy zamachy.

– Któż zatem?

– Jakieś szumowiny spod znaku Mierosławskiego21, które wprowadziły w błąd podwładne nam organa. Już znowu podobno kręci się nam i to pod samym nosem Kurzyna. Oby nie liczył zbytnio na naszą nieprzebraną cierpliwość! Więcej pułkownikowi powiem: nawet sam termin wybuchu powstania w odpowiedzi na brankę został nam narzucony przez niewykryte dotychczas elementy. Ale wykryjemy je, a wtedy…

– Wyście wszystko to jednak pokwitowali?

– Bo taki już los każdego tajnego rządu, że nigdy nie może się uchylać od odpowiedzialności i musi brać na swój karb wszystko, co się dzieje w kraju. Inaczej, któż by miał zaufanie do jego zarządzeń?

– Hm… No tak… Niech będzie. Więc czegóż teraz żądacie ode mnie?

– Przede wszystkim musimy obejrzeć tę bombonierkę. Od tego jesteśmy policją, żeby wszystko wiedzieć i widzieć.

Odwrócił się do kelnera, który strażował pod najbliższą ścianą.

– Garçon!22 A to nie widzisz, że pan pułkownik ma jeszcze przy sobie płaszcz i czapkę? Co tu u was za usługa? Zabierz też do garderoby tekę i bombonierkę. Tylko zapowiedz tam, żeby jej strzegli jak oka w głowie, bo będziesz odpowiadał. Raz zamieniliście mi kapelusz.

Pułkownik nie stawiał już oporu.

– A co dalej? – zapytał po odejściu kelnera.

– Dalej? Więc Chodakowski niczego nie zeznał, co by można było wziąć rozsądnie pod uwagę? Otóż mogę zapewnić pułkownika, że był on w pewien sposób związany z zamachem na Matuszewskiego, a nawet na Berga. Zwerbował go Glixelli. W pierwszym zamachu stał tylko na ulicy dla asekuracji, ale w drugim miał już sam strzelać do Matuszewskiego, gdy ten szedł do Szpitala Ujazdowskiego. Został do tego zwerbowany przez Krasuskiego i Wnętowskiego. Jeden z nich wręczył mu rewolwer. Tymczasem Chodakowski po pewnym czasie zwrócił broń pod pozorem, że ksiądz na spowiedzi zabronił mu strzelać znienacka do bezbronnego, i prosił, żeby go wysłać do partii powstańczej. Odesłano go do Glixellego, który kazał mu czekać na ostateczną decyzję. Zamach zorganizowano bez niego i naradzano się, czy nie należałoby go ukarać śmiercią za jawne nieposłuszeństwo, a pracodawca Chodakowskiego, który również należy do organizacji, wymówił mu pracę z miejsca.

– Więc jednak Chodakowski nie brał udziału w zamachu na Matuszewskiego?

– To już z pewnością.

– I nie miał przy sobie rewolweru?

– W każdym bądź razie ten, który mu powierzono, sześciostrzałowy, belgijskiej fabryki, zwrócił Glixellemu.

– Wobec tego nie mogę go oskarżać.

Naczelnik policji narodowej rzucił spojrzenie zimne i przenikliwe. Uśmiechał się zagadkowo, ale oczy w tym uśmiechu nie brały żadnego udziału.

– Przyznam się, że nie rozumiem. Może obywatel zechce to jakoś bliżej wyjaśnić.

– Tu nie ma nic do wyjaśnienia. Po prostu nie nadaję się do pewnych działań. Postanowiłem więc kraj opuścić. Wyjeżdżam.

– Gdzie i czym? Bo chyba nie koleją, a tym bardziej nie pocztą. Wszystkie te środki lokomocji są przez nas, pochlebiam sobie, dokładnie kontrolowane i bez naszego paszportu daleko obywatel nie zajedziesz. A za granicą też mamy wszędzie, nawet w Rosji, swoje placówki, które nie omieszkałyby pociągnąć obywatela do odpowiedzialności za nieposłuszeństwo i dezercję.

– A to czemu? Nie jestem przecie funkcjonariuszem Rządu Narodowego.

– Tylko jakiego? Może carskiego? Bo kto nie z nami, ten przeciw nam. Nikt nie może uchylać się od udziału w walce o wyzwolenie nie tylko naszego, ale wszystkich uciśnionych ludów. Bo chyba obywatel nie wątpisz, że klęska despotyzmu rosyjskiego musi pociągnąć za sobą klęskę reakcji w całej Europie, od Kamczatki do Gibraltaru. Dla wszystkich ludów wtedy nastąpią równe prawa do wolności, oświaty, szczęścia i dobrobytu. Zniknie podział na uciskających i uciskanych, na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych. Wszelkie dobra zarówno duchowe, jak i ekonomiczne zostaną podzielone w sposób racjonalny i sprawiedliwy. Czyż może istnieć cel bardziej wzniosły i szlachetny, cel bardziej godny wszelkich ofiar i poświęcenia?

– I dla tego wzniosłego i szlachetnego celu mam poświęcić swój honor i sumienie? Mam dlań, jak inny, tylko o wiele bardziej ode mnie znany prokurator o imieniu Piłat Poncki, wydać na śmierć niewinnego?

Naczelnik ściągnął na mgnienie oka wargi i rozszerzył nozdrza. Źrenice błysnęły mu gniewnie. Widać było, że zupełnie nie spodziewał się oporu, że nigdy dotychczas z nim się nie zetknął, że w ogóle nie potrafił go sobie wyobrazić.

– Jakiego niewinnego? O kim obywatel mówisz? Ja… My mamy żądać stracenia niewinnego? Chodakowski jest winien nieposłuszeństwa, a poza tym musi być oddany pod sąd dla dobra sprawy. Cóż z tego, że może być przez to skazany na śmierć? Toć nie ma dnia ani godziny, żeby nie ginęli w Polsce sto razy lepsi od niego. W jednym tylko miesiącu sierpniu stoczono według otrzymanych przez nas raportów przeszło sześćdziesiąt bitew i potyczek, czyli przeszło dwie na dzień. „Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”, jak powiedział Słowacki23. Czyż według obywatela Chodakowski dopiero by wtedy był winien, gdyby na rozkaz władz narodowych rzeczywiście zabił Matuszewskiego?…

– Ależ naczelnik sam mówiłeś, że ów Glixelli był mierosławczykiem i działał na własną rękę.

– To wszystko jedno. Chodakowski o tym nie wiedział, a my nie możemy puścić płazem nawet zamiaru nieposłuszeństwa. W tym zaś wypadku nie możemy się również zgodzić, żeby jego sprawa przeszła z twoich rąk w inne, być może dla nas niedogodne. Musisz ją więc obywatel doprowadzić do końca. Potem sami wyślemy obywatela za granicę, byś tam głosił to, com dziś mówił, że terroru w kraju nie uprawia rząd, tylko samozwańcze szajki mierosławczyków. Bo opinia Zachodu zaczyna się już burzyć przeciwko nam. Trzeba więc przeciwdziałać. Sądzę, że poparte wiarygodnymi dowodami świadectwo rosyjskiego prokuratora wojennego będzie miało w tym względzie odpowiednią wagę.

– To wszystko?

– Jeśli będą potrzebne jeszcze jakie dodatkowe wskazania, to się ich obywatelowi udzieli.

V

Podczas walk na Kaukazie pułkownik Kamiński, jeszcze jako porucznik, dostał się raz w ręce Lezgińców Szamila24. Położenie jego wyglądało wtedy na beznadziejne. Wszystko wskazywało, że nie ominie go śmierć męczeńska. Mimo to nie stracił dobrej myśli ani na chwilę. Ufał w swoją dzielność i obrotność umysłu. Rzeczywiście, udało mu się przesłać wiadomość o swym położeniu do najbliższego oddziału dragonów rosyjskich, którzy w porę zjawili się z pomocą. Teraz wydawało mu się, że popadł w podobną matnię, ale również nie brakło mu odwagi i stanowczości. „Jeśli nie uda mi się wymknąć za granicę – palnę sobie w łeb!” Nie dopuszczał nawet myśli, że mógłby się sprzeniewierzyć swoim zasadom honorowym i etycznym. Sprawę obecnie wikłało jeno posiadanie żony i trojga dzieci, bez których, jak sądził, żyć nie potrafi zupełnie. Opuszczał był co prawda tych swoich najbliższych już parę razy, a podczas wojny krymskiej nawet na rok z okładem, ale wtedy było co innego. Zostawiał ich w dobrobycie i w całkowitym bezpieczeństwie. A teraz… Czy nie narazi ich na prześladowanie ze strony władz carskich, a może i narodowych… W końcu ten cały naczelnik sam przyznał, że wyroki śmierci wykonywane bywają częstokroć samowolnie przez samozwańcze szajki. Bądź co bądź przy wykonywaniu tajnych wyroków nie szczędzono również kobiet. 8 sierpnia przy ulicy Świętokrzyskiej zabito w domu podejrzanego o zdradę Wichersa wraz z siostrą i służącą, a nie dalej jak 14 września podczas zabójstwa urzędnika Baranowskiego poraniono ciężko jego żonę i córkę…

Wrócił do domu tak zgryziony, że nie tknął nawet obiadu i z widocznym roztargnieniem odpowiadał na pytania syna, ucznia szóstej klasy gimnazjum, który już niezmiernie interesował się polityką, filozofią Comte’a i Spencera tudzież pomysłami przebudowy społecznej Saint-Simona i Fouriera25. Przygnębienie jego nie uszło czujnemu oku żony, która poleciwszy podać dla nich dwojga czarną kawę w gabinecie, natarła tam nań z miejsca:

– Teraz mów, jak ci poszło. Tylko niczego nie opuszczaj. – Opowiedział jej szczegółowo o wszystkim, co go spotkało. Po cóż było ukrywać? Słuchała niezmiernie podniecona, ale zarazem jakby rozpromieniona. Widać interesowało ją to, jak oglądany na scenie dramat. Dopiero gdy w końcu wyjawił swoje postanowienie ucieczki za granicę, uspokoiła się dziwnie i przyglądała mu się z nieodgadnionym uśmiechem Giocondy26.

– Zgadzasz się więc na mój plan? – zapytał.

– Nie.

– Nie? – Było to coś, czego się najmniej spodziewał. Owszem, oczekiwał łez, lamentu, nie brał tylko pod uwagę możliwości sprzeciwu. Przywykł, że jest dla żony najwyższą powagą, że niemal myśli ona przy pomocy jego mózgu. – Nie? Dlaczego?

– Jeśli uważasz, że koniecznie musisz uciekać z kraju, to jedź, ale ja za tobą nie podążę i dzieci także nie puszczę.

– Elżuniu, co ty mówisz?

– Po pierwsze, zgadzam się z tym twoim komisarzem Rządu Narodowego, że byłaby to dezercja. Nie opuszcza się ojczyzny w dobie śmiertelnej walki o wolność. A po drugie, muszę myśleć nie tylko o sobie, ale również, a nawet przede wszystkim, o dzieciach.

– Dzieci byłyby przy nas tak samo jak tu.

– A z czego je tam będziemy utrzymywali?

– No, zawsze ma się coś niecoś gotowizny. Będą nam też przysyłali z kraju czynsze dzierżawne z mojego i twojego majątku, no i z tej twojej kamienicy.

– Nie będą, bo majątki nasze z pewnością ulegną konfiskacie.

– Najwyżej mój.

– Ale i za mój według ostatnich ukazów nie będą mieli obowiązku wysyłać pieniędzy za granicę. Prócz tego – znasz moją rodzinę – mogą znowu w czasie mojej i twojej nieobecności wytoczyć mi proces o spadek po matce i wtedy już wygrają bez wątpienia. Dla przyszłości zatem naszych dzieci muszę zostać.

– Chcesz mnie więc opuścić?

– To chyba ty opuszczasz nie tylko mnie, nie tylko dzieci, ale i ojczyznę.

– Nie mogę dla szczęścia własnego, a nawet dla szczęścia was wszystkich poświęcić życia niewinnego człowieka.

– Z tego, co zrozumiałam z twojego opowiadania, to nie ty będziesz go sądził. Prócz tego otrzymałeś przecie w tym względzie również rozkaz od władz narodowych.

– Tak, ale wykonanie tego żądania przekracza moje możliwości. Nie potrafię się wyrzec zasad honoru i własnego sumienia.

– Dla ojczyzny trzeba umieć poświęcić wszystko.

Drgnął. Skąd w jej ustach ten wyświechtany frazes?

– A cóż to jest ojczyzna? Przecie to nie jest ziemia, lasy, kopalnie, miasta, rzeki… To jest tylko naród, czyli ludzie: wieśniacy, uprawiający rolę; górnicy, wydobywający węgiel i wszelkie kruszce; robotnicy, przetwarzający surowce na produkty; to są uczeni, politycy, wodzowie, artyści, wszyscy ludzie twórczej pracy, ale nade wszystko tacy, których się czci, jak Kopernik, Frycz-Modrzewski, Skarga, Kościuszko, Dąbrowski, Józef Poniatowski, Mickiewicz, Słowacki, Szopen… Nie należą do narodu osobniki bez czci i sumienia, przestępcy i nikczemnicy. Nie można zasługiwać się ojczyźnie przez podłe i zbrodnicze czyny…

Pułkownik zapalił się i przemawiał ze swadą, chodząc i gestykulując. Jego żona, wtulona w fotel, przyglądała mu się sponad filiżanki, którą trzymała w palcach przed nosem. We wzroku jej nie było jednak ani iskierki przejęcia się, ani nawet zrozumienia. Spostrzegł to. Umilkł nagle i usiadł ciężko. „Co jej się stało? Widocznie dawno już przestała mnie kochać, a ja teraz dopiero to spostrzegłem”. Zauważyła z pewnością tę jego przemianę, bo postawiła na stoliku niedopitą kawę i podeszła doń z nieśmiałym uśmiechem. Nie mogąc z powodu krynoliny27 usiąść mu na kolanach, objęła go za szyję i przechyliła się przez poręcz fotela, całując w oczy.

– Ale przecie władz narodowych nie uważasz chyba za zbiorowisko zbrodniarzy i nikczemników? – zapytała niespodzianie. Najwidoczniej długo się zastanawiała, zanim postawiła to pytanie. – A wszak to one nakazały ci postąpić tak, a nie inaczej?

– Wszystko jedno. Jeśli nie zgadzasz się na wyjazd za granicę, to może uważasz, że powinienem wstąpić do partii powstańczej?

– Nie umiem ci na to odpowiedzieć. Myślę wszelako, że na służbę w szeregach nie pozwoli ci już twoje serce i twój reumatyzm. Zresztą mogą cię tam również nie przyjąć, tak jak twojego Chodakowskiego.

– Widzisz więc, że nie pozostaje mi nic innego jak wyjazd za granicę. Tym bardziej że ze strony Moskali grozi mi jeszcze więcej niż ze strony policji narodowej.

– Uczynisz, jak zechcesz. Ja kraju nie opuszczę i dzieci na poniewierkę nie dam także.

– Więc istotnie chciałabyś rozstać się ze mną po dwudziestu latach pożycia?

– Pierwej nim twoją żoną byłam Polką.

Powiedziała to ze łkaniem, wciskając mu swoją twarz pod brodę. Poczuł na szyi jej gorące łzy. Doznał wrażenia, że wszystkie siły uciekają mu z członków, że fotel zapada się pod nim, a on tonie w jego miękkim wnętrzu niby w jakimś zdradliwym a beznadziejnym oparzelisku. Ciągle te obce mu i nienawistne frazesy. O, gdybyż mógł jeszcze wierzyć w jej miłość!

W tej chwili zadźwięczał dzwonek w przedpokoju. Pułkownik odsunął żonę ostrożnie. Wyprostowała się szybkim ruchem, wyrwała chusteczkę zza pasa i oburącz przytknęła do oczu.

Kamerdyner uchylił drzwi i powiedział cicho:

– Jaśnie wielmożny obywatel sędzia Konopacki.

Był to stary przyjaciel pułkownika. Poznali się podczas walk na Kaukazie. Sędzia służył tam od wielu lat zesłany „w sołdaty”28 za udział w powstaniu listopadowym. Pułkownikowi udało się wyciągnąć go z szeregów do audytoriatu29 dywizji jako prawnika. Dzięki temu sędzia wkrótce odzyskał zdobytą w powstaniu szarżę oficerską. Zachował za to dla swego protektora serdeczną wdzięczność i przyjaźń. Posiadał duży majątek w Kaliskiem i był zagorzałym działaczem w towarzystwie rolniczym, zwłaszcza na polu uwłaszczenia chłopów. Utrzymywał był nawet dość bliskie stosunki z hrabią Andrzejem Zamoyskim30. Owdowiawszy, przeniósł się całkowicie do Warszawy i poświęcił operacjom finansowym. W domu państwa Kamińskich bywał gościem nader częstym. Obecnie też wtoczył się do gabinetu śmiało, wielki, gruby, o zamaszystych ruchach, z płową czupryną i wąsami, rumiany, z olbrzymim nochalem zakończonym sinawej barwy kopułką. Ramiona otworzył szeroko, ale zaraz zamknął je z klaśnięciem.

– O, u Boga Ojca! A to co się dzieje?

Skoczył do pani Elżbiety i chwycił ją za dłonie. Podawała mu je kolejno do ucałowania, przyciskając zawsze chusteczkę do oczu szeroko rozstawionymi palcami wolnej ręki.

– Cóż to dobrodzika wyrabiasz, u Boga Ojca? W ostatnim dniu pierwszego dwudziestolecia po ślubie?… A cóż to za niecnota z mężusia, żeby wycisnąć łzy z ocząt tak pięknej i czarującej kobietce w wigilię takiej uroczystości! Panie Aleksandrze, u Boga Ojca!…

Pułkownik powstał i ucałował się z nim „z dubeltówki”31.

– Wybornie, żeś się zjawił, kochany panie Anzelmie. Rozsądzisz nas albo coś poradzisz.

– Oleś chce mnie zostawić z dziećmi i uciekać za granicę – śpiesznie wtrąciła spod chusteczki pani Elżbieta.

Pan Anzelm spojrzał na pana Aleksandra ze zdumieniem graniczącym ze strachem. Ten znowu obejrzał się na żonę z większą jeszcze bojaźnią.

– Kto z nas chce kogo porzucić, ocenisz sam.

Zwięźle, ale wyczerpująco, przedstawił sędziemu sprawę Chodakowskiego oraz swoje położenie, powstałe na skutek żądania namiestnika Berga i polecenia naczelnika okręgowego policji narodowej.

– Sam jesteś również prawnikiem i byłym oficerem, w dodatku polskim, czego ci zazdroszczę, więc powiedz teraz, czy mam inne wyjście? – zakończył.

Ale sędzia Konopacki wybałuszył nań zdumione oczy.

– Czego ty, u Boga Ojca, chcesz jeszcze, kochany panie Aleksandrze? Toć masz sprawę jasną jak słońce. Już samo należenie do organizacji i chodzenie po mieście z bronią bez pozwolenia, na podstawie wydanych ostatnio przepisów wystarcza ci chyba zupełnie, żeby postawić tego zucha pod sąd? A na to masz przecie i dowód rzeczowy, i zeznania świadków.

– Tak, ale w moim przekonaniu jest to człowiek niewinny. Nie wierzę w te wszystkie zeznania i dowody, tak jak i ty w nie pewnie nie wierzysz, drogi panie Anzelmie.

– Przekonanie, wiara w prawdziwość dowodów rzeczowych i zeznań świadków, wszystko to nie wchodzi w zakres obowiązków prokuratora. Ty masz tylko zebrać cały materiał dowodowy, a o resztę niech się już sąd martwi.

– Wiesz chyba, co mniemać o składzie sądu, jaki będzie wyrokował w sprawie tego nieboraka?

– Wiem, czy nie wiem, to do rzeczy nie należy. O co ci więc chodzi? O twój honor prawniczy? Nic mu się nie stanie. Wyjaśniłem ci chyba, że w żaden sposób skompromitować się nie możesz. Mogłoby się to stać tylko w tym wypadku, gdyby sąd Chodakowskiego całkiem uniewinnił. Ale tego nie będzie. W najgorszym razie – najgorszym oczywiście nie dla niego – zostanie zesłany na Sybir. Więc może ci idzie o twój honor oficerski? Tak? A czyś ty, służąc na Kaukazie, nigdy nie wysyłał ekspedycji karnych? Czyś nie puszczał z dymem aułów kabardyńskich?32 Czyś nie rozstrzeliwał szamilowych Czeczeńców, Lezgińców, Kumyków33 i innych pohańców34 za to tylko, że tak samo jak twój Chodakowski nie chcieli iść pod carskie jarzmo?…

– Jeżeli to czyniłem, to tylko na wyraźny rozkaz, a i wtedy zawsze dobrze uważałem, żeby czasem nie stała się krzywda niewinnemu.

– Niewinnemu, niewinnemu! Wiecznie z tą niewinnością! Kabardyńcy, walczący z Mikołajem35 o swoją wolność i niepodległość, nie byli winni ani ze swojego, ani chyba z naszego, polskiego punktu widzenia. To raczej współdziałający z najeźdźcami, a nawet uchylający się od walki za ojczyznę zasługują w takich wypadkach na potępienie. Powiadasz, żeś wtedy spełniał jedynie rozkazy. A czyś teraz nie otrzymał rozkazów i to nie tylko od Berga, który bądź co bądź jest twoim urzędowym zwierzchnikiem? Toć rozmawiałeś dziś z przedstawicielem Rządu Narodowego. I co? Kazał ci oddać tego nieszczęśnika pod sąd za krnąbrność. I słusznie. Bo cóż by to, u Boga Ojca, była za organizacja, gdyby każdy mógł sobie dobierać funkcję, jaka mu się najbardziej podoba?…

– Chodakowski nie myślał dobierać sobie funkcji. On tylko nie chciał mordować. I ja również nie wezmę udziału w mordzie.

– Poczekaj no, panie Aleksandrze! Dotychczas wszystko przedstawiałem z punktu widzenia czerwonych36. Ale dla nas, białych, sprawa ta ma inną jeszcze stronę…

– Nie przekonasz go pan, panie Anzelmie – przerwała naraz pani Elżbieta, która zapomniawszy o płaczu, słuchała wywodów sędziego z pałającymi oczyma i z wypiekami na policzkach. – On nigdy nikomu nie ustąpi. Jego matka była rodem z Litwy.

– Ustąpi, ustąpi! Mówisz więc, kochany panie Aleksandrze, że Chodakowski nie chciał mordować i że ty również jesteś wrogiem terroru. Wybornie! My też jesteśmy. I właśnie dlatego wyrok na Chodakowskiego byłby wodą na nasz młyn. Sprzymierzyliśmy się, co prawda, z czerwonymi w spodziewaniu interwencji ze strony Napoleona37, Anglii, Austrii i Turcji, ale przecie nie możemy cierpieć, żeby ster spoczywał ciągle w ręku jakichś anarchistów, terrorystów i komunistów. Wiesz, kto wchodzi w skład naszego rządu? Smarkacze! Jacyś początkujący literaci czy akademicy. Wiem o dwóch. Jeden to jakiś Adam Asnyk38, który przed powstaniem wydrukował parę wierszyków w lwowskim „Dzienniku Literackim”39, a więc zapewne sam jest Galilejczykiem40. Drugi to Józef Narzymski41. Ten znów wydał w Poznaniu dwie komedyjki, notabene, nigdzie niewystawiane42. Platon radził, żeby poetów w ogóle usuwać z państwa, a my w ich ręce oddaliśmy losy naszej ojczyzny. Otóż wszystkie te nieprawości i okrucieństwa, jakich się dopuszczają władze moskiewskie, muszą wreszcie skompromitować Rosję w oczach całego cywilizowanego świata. Ale z drugiej strony u nas, w kraju, muszą także wywołać reakcję zdrowo myślących rodaków przeciwko rządom czerwonych, którzy swoim terrorem wywołują represje i oddają władzę nad nami takim indywiduom, jak Berg czy Murawjow. I wtedy właśnie do władzy dojdziemy my. Czyż dla takiego celu nie warto zaiste nędznego żywota jednego warszawskiego ulicznika? Słusznie mówił ten twój czerwony naczelnik: „Iluż lepszych odeń ginie codziennie na pobojowiskach?”.

VI

Nazajutrz rano po bardzo źle przespanej nocy pułkownik Kamiński udał się do sądu. Na wstępie oznajmił mu jego sekretarz porucznik Szołowski:

– Chodakowski już czeka, panie pułkowniku.

– Zawołaj pan tu jakiego strażnika!

Za chwilę krępy policjant w czarnej kurtce z czerwonym kołnierzem, z białym pasem przez ramię i w długich białych spodniach, o rudych wąsiskach, spadających mu na usta, bełkotał meldunek z dłonią przy czapce.

– Jadłeś śniadanie? – zapytał podpułkownik.

– Tak toczno, wasze wysokobłagarodie!43

– Dawno?

– Tak toczno, wasze wysoko…

– To masz tu trzy ruble, skocz na miasto i przynieś coś porządnego do jedzenia oraz piwa dla was dwóch i dla aresztanta.

W tej chwili we drzwiach za plecami strażnika pułkownik ze zdziwieniem ujrzał rumiane oblicze i sumiaste wąsy sędziego Konopackiego.

– Panie Anzelmie, pan do mnie?

– Chciałem cię właśnie prosić, kochany panie Aleksandrze, żebyś mi pozwolił wziąć udział w przesłuchaniu Chodakowskiego – szepnął sędzia przy powitaniu.

– Z przyjemnością. Chodźmy tymczasem do gabinetu.

Szołowski wsunął się za nimi.

– Panie pułkowniku, pan pułkownik Gryszyn mówił, żeby poczekać na niego, bo także by chciał uczestniczyć w badaniu.

Pułkownik zmarszczył się. Rozłożył akta i zaczął je pilnie przeglądać. Wydobył jakiś arkusz i podał go Konopackiemu.

– Może to sobie przejrzysz, panie Anzelmie.

Dopiero teraz zwrócił się do czekającego sekretarza:

– Panie poruczniku, przypilnuj no z łaski swojej, żeby zaraz po skończonym posiłku wprowadzono Chodakowskiego. Będziesz protokołował.

– Jak to, panie Aleksandrze – zapytał sędzia Konopacki – to nie poczekasz na Gryszyna?

– A po co? Dam sobie radę bez niego.

Nie minęło dziesięć minut, jak dwóch żandarmów w złocistych pikielhaubach44 i wysokich butach oraz z obnażonymi szablami wprowadziło aresztowanego. Wyglądał strasznie. Wychudły, o żółtych, zapadłych i zarośniętych rudo policzkach, bez kropli krwi w wargach, rozglądał się wokół jak schwytany szakal. Oczy gorzały mu gorączkowo w głębokich czarnych zapadlinach. Pułkownik skinął nań, by się przybliżył. Przysunął się ostrożnie, jakby obawiał się jakiejś zasadzki. Na najprostsze pytania, dotyczące tożsamości jego osoby, odpowiadał po głębokim namyśle i zająkliwie. Zdawałoby się, że doszukuje się w nich jakiegoś ukrytego a groźnego dla siebie znaczenia.

– Więc przyznajesz się, żeś należał do tajnego stowarzyszenia, zwanego policją narodową, i że z jej polecenia zamordowałeś w dniu szóstym października tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku w Hotelu Europejskim doktora Matuszewskiego w jego pokoju pod numerem czterdziestym drugim?

– Tak jest, jaśnie wielmożny panie… Tam już jest to wszystko zapisane – dodał, wskazując zarośniętym podbródkiem rozłożone akta.

– Co tu jest napisane, to cię nic nie obchodzi. Ważne jest tylko dzisiejsze zeznanie. Ostrzegam, że przysługuje ci prawo nieodpowiadania na pytania, bo każde twoje słowo może być użyte na twoją własną niekorzyść.

Szołowski rzucił znad okularów zdumione spojrzenie. I bez tego zresztą miał on brwi umieszczone tak wysoko, że zawsze wyglądał, jakby się dziwił. Siedział przy wysokim pulpicie z pochyloną, bladą i nieogoloną twarzą. Czarne baczki zdawały się okalać mu nie tylko policzki, ale i łysinę sięgającą głęboko aż na tył czaszki. Za wielkimi odstającymi uszami sterczały mu dwa gęsie pióra. Oprócz tego cały ich bukiecik sterczał obok kałamarza w brązowym naczyniu w kształcie wazonika. Sędzia Konopacki wzruszył ramionami i odchrząknął sztucznie. Jakich wyników można było się spodziewać przy badaniu po takim wstępie? Chodakowski toczył dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Naraz zrozumiał widocznie, bo złożył ręce jak do modlitwy i podał się naprzód, jakby chciał paść plackiem do nóg prokuratora.

– Jaśnie wielmożny panie, ja od razu poznałem, że panowie nie chcecie mojej krzywdy! Ja będę mówił samą prawdę, jak na świętej spowiedzi… Ja…

– Dobrze. Odpowiadaj więc na pytania. Powtarzam, że możesz nie odpowiadać, jeśli to uznasz za niekorzystne dla siebie. Zamordowałeś doktora Matuszewskiego czy nie?

– Ja… To jest… chciałem powiedzieć… Tak… ja się przyznałem, ale… – Obejrzał się bojaźliwie na swoich dozorców.

– Dobrze. Możesz nie odpowiadać. A czy go znałeś? Widziałeś go kiedy? Wiesz, jak wyglądał?

– Tak jest, jaśnie wielmożny panie, wiem. Siedziałem z nim przez calutką noc.

– Gdzie?

– No, w hotelu… Bo mnie zamknęli razem z nieboszczykiem panem doktorem przy lodowni, żebym się przyznał.

Sędzia Konopacki nie mógł już wytrzymać.

– Co on bredzi? – zapytał półgłosem, chwytając pułkownika za łokieć. Ten odpowiedział po francusku, nie odwracając się:

– Komisja śledcza kazała go zamknąć na noc z trupem. Doskonały pomysł! Nazajutrz ten zuch przyznał się do wszystkiego. – Tu podniósł głos:

– Ale za życia widziałeś go czy nie?

– Za życia?… To chyba nie.

– A czy wiedziałeś, że się na niego szykuje zamach?

– Wiedzieć wiedziałem. Ale ksiądz na spowiedzi zakazał mi zabijać. Powiedział: „Jeżeli chcesz służyć ojczyźnie, to idź do partii45. Zabijać można tylko wrogów uzbrojonych i w otwartym polu. Ale napadać znienacka na spokojnie idącego przechodnia może tylko zbój. To jest – powiada – grzech, grzech śmiertelny wobec Boga i ojczyzny”.

– Jaki ksiądz?

– Bernardyn od świętej Anny. Taki postawny, tęgi. Ma bliznę przez lewy policzek i nawet kawałek ucha ucięty. Mówią, że był polskim oficerem od ułanów i że go tak ciachnął ruski kirasjer pod Grochowem46.

– Nie wiesz więc, jak się nazywa. A nie mógłbyś wymienić nazwisk tych, od których wiedziałeś o zamachu na Matuszewskiego? No, w ogóle jakichś znajomych, którzy należą do tajnej organizacji?

W tej chwili drzwi się uchyliły i wsunął się cichutko pułkownik Gryszyn. Skłonił się uprzejmie z szerokim uśmiechem, przemknął na palcach i usiadł nieco z tyłu za pułkownikiem Kamińskim, który zresztą nie spostrzegł go. Tak się przynajmniej mogło wydawać. Tylko Chodakowskiego przeraził jego widok. Nie mógł odeń oderwać oczu. Pułkownik znowu stuknął palcami w krawędź stołu.

– Słyszałeś pytanie?

– Jaśnie wielmożni panowie, ja już wszystko powiedziałem. Tam jest napisane.

– To cię nie obchodzi. Mów, czy znasz nazwiska?

– Nazwiska? Kiedy oni nie powiadali, jak się nazywają.

– To może słyszałeś jakieś przezwiska?

– Przezwiska?… To wszystko jest już tam napisane.

Gryszyn zakaszlał wymuszenie, ale podpułkownik Kamiński nie zwrócił na to uwagi.

– No, nie chcesz mówić, to nie mów. Nikt cię zmuszać nie będzie.

Tu już Gryszyn zerwał się na równe nogi. Pułkownik również się podniósł, podał mu skwapliwie rękę i ponownie zwrócił się do Chodakowskiego:

– Może tylko powiesz, czyś nie słyszał czasem o zezowatym Władku albo o kulawym Felku?

– O Kulawym Władku?…

– Właściwie to on się nazywał Wnętowski, a ten kulawy to Feliks Krasuski. Oni to mieli cię zetknąć z komisarzem Rządu Narodowego, obywatelem Glixellim. Poza tym mieli ci dawać rozmaite polecenia w związku z zamachem na namiestnika hrabiego Berga, a później na Matuszewskiego. Wreszcie dostarczyli ci broni.

– Broni?…

– Tak jest, broni. Najnowocześniejszego sześciostrzałowego rewolweru belgijskiej fabryki.

– Rewolweru?…

– Rewolweru. Oto tego właśnie. Możesz go sobie obejrzeć.

Tu nagłym ruchem wydobył spod papierów błyszczący stalowy przyrząd i podsunął go pod sam nos Chodakowskiego. Trzeba było widzieć wtedy osłupienie więźnia. Ale i Szołowski przerwał protokołowanie i wytrzeszczył oczy. Sędzia Konopacki szeroko otworzył usta. Obaj przerzucili się spojrzeniami, w których widniał podziw: „Oto jak należy prowadzić badanie! To mistrz!”. Tylko pułkownik Gryszyn zachował surową powagę, ale tak groźną, że nie trzeba było być fizjonomistą, by poznać, iż była udana i to z nieludzkim trudem. Pułkownik Kamiński ciągnął nieubłaganie:

– Ten sam czy nie ten sam?

– Jaśnie wielmożny panie, to już powiem wszystko, jak na świętej spowiedzi. Jak już oni powiedzieli…

– Ostrzegam cię, że nie masz obowiązku zeznawać na swoją niekorzyść ani jednego słowa.

– Wszystko jedno. Jak oni się przyznali i jeszcze mnie zgubili, to już i mnie przysięga nie obowiązuje!

Tu znowu nie mógł wytrzymać sędzia Konopacki.

– Dobrze, kochanku, tylko mów wolno. Pisz pan, panie Szołowski.

Gdy Chodakowski opowiadał o swoich stosunkach z Glixellim, Wnętowskim i Krasuskim, pułkownik Kamiński zdawał się nie zważać na to zupełnie. Szeleścił aktami, a nawet coś w nich notował. Wreszcie odezwał się:

– No tak. A teraz powiedz, dlaczegoś zeznał, że zamordowałeś doktora Matuszewskiego?

Chłopak wbił przerażony wzrok w Gryszyna.

– Ja zeznałem… Tak… ja zeznałem, bo ja zamordowałem… naprawdę…

– Więc opowiedz dokładnie, jakeś tego dokonał.

– Kiedy… jaśnie wielmożny panie… kiedy… prawdę mówię… ja tego nie wiem… Nie pamiętam…

– Zrobiłeś to po pijanemu czy jak?

– Nie po pijanemu, ino jak spałem.

– Co to za kpiny?

– Prawdę mówię, jaśnie wielmożny panie… Jak na świętej spowiedzi… Jakem się zdrzemnął nareszcie przy nieboszczyku, tom sobie we śnie przypomniał, żem go zagryzł i jeszczem z niego krew pił. Bo ja jestem strzyga… O…

Otworzył szeroko usta.

– O, ja mam zęby w dubelt47. I z zębami na świat przyszedłem. I z włosami też…

– Czyś oszalał?

Pułkownik obejrzał się na Gryszyna, a potem na pana Anzelma. Pierwszy miał usta otwarte i oczy wytrzeszczone. Drugi podniósł dolną wargę aż do sinawego nosa, a brwi dźwignął na sam środek czoła. Miny ich wyrażały całkowite osłupienie. Pułkownika Kamińskiego rozśmieszyło to, jako jedyny weselszy moment w tej całej ponurej sprawie: „Oto do czego prowadzi śledztwo amatorskiej komisji specjalnej. Oczywiście zabobonny chłopak zbzikował ze strachu”. Chodakowski swym czujnym okiem osaczonego zwierza natychmiast dostrzegł wrażenie, jakie sprawił, i zaczął się tłumaczyć lękliwie:

– Może ja nie tak mówię, jaśnie wielmożni panowie, bom ciemny. Mnie nie uczyli… Ale tak wszyscy powiadają, że taka strzyga albo zemrze do dwóch lat, albo lata po nocach na sowich skrzydłach i jak ma do kogo złość, to ssie z niego krew aż na śmierć.

Pułkownik Gryszyn kaszlał, ukrywszy twarz w chusteczce od nosa. Widocznie w ten sposób chciał zamaskować śmiech.

– Toś miał złość do doktora Matuszewskiego?

– A miałem… Bo to, jaśnie wielmożni panowie, jam człowiek ciemny, a mnie mówili, że on jest z przeproszeniem jaśnie wielmożnych panów, straszny łotr, że stoi na zdradzie całemu narodowi, całej Polsce ukochanej, że nie chce, żeby biednym ludziom lepiej było na świecie, że… Bo ja wiem, co jeszcze mówili?…

– Aha. I dlatego zamordowałeś go?

– Ja nie wiem. Tak mi się śniło.

– Kto śpi, ten nie grzeszy. Ale inna rzecz jest ze strzygą. Tak się przynajmniej pokazuje. Najlepiej ją chyba powiesić, a potem przebić brzozowym kołkiem.

Chodakowski zbladł, a raczej zzieleniał, bo blady był już i tak stale.

– Nie, jaśnie wielmożny panie!… To nie!… To ponoć jeszcze gorzej, bo wtedy przychodzi, jak powiadają, po śmierci do tych, co jej stali na zdradzie, i zabiera ze sobą do piekła.

– Ha, ha, ha!… – Wszyscy trzej panowie wybuchnęli niepowstrzymanym śmiechem. Szołowskiemu też się trzęsły gęsie pióra za uszami. Pułkownik Kamiński wpadł już całkowicie w dobry humor. Gra była jasna. „Ten poczciwiec chciałby mnie nastraszyć!” Zarazem obudził się w nim instynkt walki, jak zawsze, gdy mu ktoś usiłował grozić. Zwłaszcza że nigdy jeszcze podczas całej długoletniej praktyki sądowej nie spotkało go coś podobnego ze strony badanego.

– W takim razie biada nam, gdybyśmy cię oddali pod sąd, prawda? – Tu obrócił się do Gryszyna – Dla pana, panie pułkowniku, nie ma tu nic do śmiechu – powiedział po francusku. – Bo pana zemsta upiora spotkałaby przede wszystkim.

Ten spoważniał rzeczywiście.

– Mnie? Dlaczego mnie? Ani go nie będę sądził, ani nawet nie do mnie należy postawić go w stan oskarżenia.

– Ach, więc to tylko mnie chciałbyś pan wytransportować na sowich skrzydłach do piekła?

Znów zwrócił się do Chodakowskiego, który stał struchlały zupełnie. Tylko ogromne oczy gorzały mu jak u kota napadniętego w nocy przez całą zgraję psów.

– Więc skoro miałeś złość do doktora, to dlaczegoś nie chciał go zabić na rozkaz policji narodowej? Dlaczegoś się narażał na utratę pracy? Bo przecież majster wymówił ci od świętego Michała na rozkaz tej policji podobno?

– Jaśnie wielmożny panie, ja się już przekonał, że jak biedni ludzie sami sobie nie pomogą, to im nikt nie pomoże. Panowie to tam zawsze mają swoje interesy i nic to dla nich pozbawić człowieka chleba, a choćby i zmarnować go na śmierć.

– Ach, tak?

– Panie Anzelmie, oto masz anarchistę najczystszej wody. W każdym bądź wypadku większego od tych, jacy według ciebie zasiadają obecnie w Rządzie Narodowym.