Dzielnica D - Artem Czech - ebook + książka

Dzielnica D ebook

Czech Artem

5,0

Opis

„Wiedząc, że «Dzielnica D» jest w znacznej mierze książką autobiograficzną, szukałem w niej początków Artema jako człowieka i jako pisarza. W jakiej atmosferze i w jakim środowisku się wychowywał? Jacy ludzie i jakie wydarzenia miały na niego wpływ? Wszystko to znalazłem. Raz z humorem, raz ze smutkiem autor maluje nam zbiorowy portret kilkudziesięciu mieszkańców swojej, jak już wspomniałem, nie najładniejszej, to znaczy beznadziejnej, to znaczy całkiem zwyczajnej i typowej dzielnicy w tak samo zwyczajnym i typowym mieście ukraińskim”.

Ołeksandr Bojczenko (ze Wstępu)

Artem Czech (właśc. Artem Czerednyk, ur. 1985 w Czerkasach) – ukraiński pisarz, z wykształcenia socjolog. Autor takich książek prozą jak: „Tego nie znajdziecie w Yandex” (2007), „Kynia” (2007), „Atlas anatomiczny. Ciężko być żabą” (2008),Plastyk” (2008), „Doc 1” (2009), „Niebieskie drzwi po lewej” (2009), „Różowe syropy” (2012) oraz non-fiction: „Historia motosportu na Ukrainie” (2013), „Awesome Ukraine. Interesting Things You Need To Know” (2017, we współautorstwie z Tamarą Krawchenko i Iryną Tsilyk). Redaktor naczelny projektów „94 dni. Euromajdan oczami TSN” (2014) oraz „Wojna oczami TSN” (2015). W okresie od maja 2015 do lipca 2016 roku pełnił służbę w szeregach Sił Zbrojnych Ukrainy. Jego pierwszą książką przetłumaczoną na język polski byłPunkt zerowy” (2019), który znalazł się wśród 5 najlepszych reportaży nominowanych do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki w 2020 roku.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dzielnica 0

Rzadko tak się zdarza, a jednak Artemowi Czechowi się udało: nie tylko nie znalazłem ani jednej nieprzychylnej recenzji poprzedniej jego książki Punkt zerowy, ale też nie spotkałem ani jednego czytelnika, któremu by się ona nie spodobała. Osiągnięcie autora robi tym większe wrażenie, że Punkt zerowy to zbiór szkiców, reportaży czy też krótkich esejów o „dziwnej” ukraińsko-rosyjskiej wojnie w Donbasie, która toczy się od wiosny 2014 roku, ale po dziś dzień wywołuje u obywateli Ukrainy bardzo niejednoznaczne reakcje. Ideologiczne i polityczne przyczyny „konfliktu na Wschodzie”, strategia i taktyka prowadzenia walk, nieumyślne błędy czy rozmyślne zdrady naszego dowództwa w odpowiedzi na rosyjską agresję – wszystko to są tematy, które nawet starych przyjaciół łatwo doprowadzają do zapiekłych dyskusji.

Z powodu Punktu zerowego dotychczas tego typu dyskusji nie było. Główna przyczyna takiego stanu rzeczy wydaje mi się oczywista: Artem Czech napisał nie o ideologii i polityce, nie o strategii i taktyce, on w ogóle prawie nic nie napisał o wojnie – napisał o życiu żołnierza na wojnie. Przy czym, jak twierdzą członkowie jury Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, napisał na tyle dobrze, żeby zainteresować czytelników także poza granicami Ukrainy. A propos, poza językiem polskim Punkt zerowy został już przełożony na język angielski, a wkrótce, podobno, ukaże się także w językach: niemieckim i czeskim.

Po sukcesie tego zbioru prozy dokumentalno-autobiograficznej wielu czytelników (w tym i ja) spodziewało się, że następna książka Artema Czecha będzie powieścią wojenną. Z jednej strony, takie oczekiwania wydawały się logiczne: trafiwszy do wojska, pisarz każdego dnia notował różne spostrzeżenia, przemyślenia, odczucia. Szczęśliwie wróciwszy z frontu do domu, mógłby – jak mamy prawo myśleć – przetworzyć swoje notatki w jakąś większą literacką formę. Ale z drugiej strony, my po prostu przegapiliśmy wyznanie, które znalazło się już na pierwszej stronie Punktu zerowego: „Choć wiedziałem, że mnie też na pewno zmobilizują. Jak nie w styczniu, to w kwietniu. Jak nie w kwietniu, to w czerwcu. Takie rzeczy się przeczuwa. Nawet zwolniłem się z pracy. Chciałem książkę dokończyć. Nie zdążyłem”.

Dzielnica D – to właśnie ta książka, którą Artem zaczął pisać jeszcze w styczniu 2015 roku i nie zdołał ukończyć jej przed mobilizacją, tak więc skończył ją już podczas służby w wojsku. I właśnie dlatego nie jest to powieść wojenna. Choć może w jakimś stopniu jednak jest to powieść. Mimo że tak naprawdę to zbiór opowiadań, ale kiedy te opowiadania – poprzedzone prologiem i zakończone epilogiem – wyraźnie stanowią spoistą całość, koncentrującą się na postaci głównego bohatera i umieszczoną w tym samym miejscu i czasie, to dlaczego nie może to być jednak powieść? Natomiast o wojnie z Dzielnicy D dowiemy się niewiele: tylko tyle, że ona jest i że autor na niej był. A o czym człowiekowi na wojnie, siedzącemu w pełnym błota i odchodów okopie w oczekiwaniu na ostrzał ze strony wroga, najprzyjemniej jest wspominać? O utraconym raju dzieciństwa i młodości – nawet wtedy, kiedy to dzieciństwo i młodość przypadły na biedne lata transformacji od schyłkowego okresu radzieckiego do wczesnego okresu niezależności Ukrainy i minęły w nie najładniejszej dzielnicy nie najładniejszego miasta.

Artem Czerednyk – bo takie jest prawdziwe nazwisko pisarza – urodził się i dorastał w Czerkasach. Można powiedzieć, że do Czerkas bardzo pasuje nieśmiertelne dziennikarskie sztampowe określenie „miasto kontrastów”, choć tak naprawdę to ono pasuje do prawie każdego ukraińskiego miasta. A przynajmniej do tego, które potrafiła spaskudzić władza radziecka, a ona w większym czy mniejszym stopniu potrafiła spaskudzić każde miasto ukraińskie. Pięknie położone, na wysokim prawym brzegu – środkowego biegu – Dniepru, od początku lat sześćdziesiątych XX wieku Czerkasy rozbudowywały się jako przemysłowa stolica regionu i bardzo szybko stały się, jak opisuje je Artem: „nieskazitelnym tworem przyrody, choć niewątpliwie zdegradowanym przez industrializację”.

Jeszcze ostrzejszy, niż pomiędzy naturalnym pejzażem a radziecką architekturą, jest kontrast pomiędzy dawną przeszłością Czerkaszczyzny a jej historią najnowszą. „Ziemia Bohdana i Tarasa” – widzimy wielki bilbord, stojący już na samym wjeździe na teren obwodu czerkaskiego. Przecież to jest miejsce urodzin najwybitniejszego dowódcy kozackiego (przemilczmy pozostałe aspekty jego działalności) Bohdana Chmielnickiego i największego ukraińskiego poety Tarasa Szewczenki. A także – warto to dodać – ziemia legendarnego Chołodnego Jaru, znanego i z hajdamaczyzny, i z zaciekłych bitew z  bolszewikami w czasie ukraińskich walk o odzyskanie niepodległości. Aż trudno uwierzyć, że w czasie gdy tam się rodził Artem Czerednyk, Czerkasy już były totalnie zrusyfikowanym miastem radzieckim, z którego, jak mówi autor Dzielnicy D – zawsze chciało się uciekać.

Jeszcze trudniej dzisiaj uwierzyć, że w dzieciństwie i młodości Artem też był typowym zrusyfikowanym czerkaskim chłopcem, którego przeszłość i przyszłość Ukrainy mało co obchodziła. A już na pewno nie mogło mu się wtedy śnić, że kiedyś pójdzie na front bronić Ukrainy z bronią w ręku. Jedenastoletni Artem pojechał na wycieczkę do czeskiej Pragi i tak zachwycił się jej pięknem, że potem długo opowiadał o niej swoim kolegom z klasy. To z tego powodu przezywano go Czechem. Artem przeciwko temu nic nie miał, a później, przeprowadziwszy się do Kijowa i zacząwszy pisać, wykorzystał to szkolne przezwisko jako pseudonim artystyczny. Krótko mówiąc, Czechem został wcześniej niż Ukraińcem.

Dla polskiego czytelnika to, co teraz powiem, może zabrzmieć nieco dziwnie. Polski czytelnik wie, że polscy pisarze bywają awangardowi bądź tradycjonalistyczni, lewicowi bądź prawicowi, liberalni bądź konserwatywni, wierzącymi bądź ateistami, zwolennikami władzy bądź jej przeciwnikami i tak dalej. Ale mimo wszystko, jeśli polski pisarz urodził się w Polsce, mieszka w Polsce i jest obywatelem Polski, to on w ten czy w inny sposób jest powiązany z polską kulturą, pisze w języku polskim i właśnie dlatego jest polskim pisarzem. Na Ukrainie sytuacja wygląda inaczej. Miliony zamieszkujące miasta Ukrainy, będąc z pochodzenia Ukraińcami i mając ukraińskie obywatelstwo, zwykle rozmawiają ze sobą po rosyjsku i czują się o wiele bardziej przywiązani do kultury rosyjskiej niż ukraińskiej.

Wyjaśnienie tej sytuacji jest proste: dla dziesiątków pokoleń przodków współczesnych Ukraińców, początkowo w Imperium Rosyjskim, potem w Związku Radzieckim – język rosyjski był warunkiem koniecznym do tego, by lepiej żyć, a często by – w sensie fizycznym – w ogóle przetrwać. U Ukraińców stopniowo wytworzył się charakterystyczny dla skolonizowanych narodów kompleks niskiej wartości własnej i przekonanie o wyższości kultury kolonizatora. W pierwszych latach niezależności ten kompleks nadal był aktualny: ukraińskie państwo i ukraińska kultura były zbyt słabe, więc wielu młodych ludzi, którzy marzyli o karierze artystycznej, w dalszym ciągu wpatrzonych było w Rosję. Potrzebne było jakieś doniosłe wydarzenie, które tym młodym ludziom umożliwiłoby wiarę w perspektywę ukraińskiej kultury w ogóle, a szczególnie literatury.

Dla Artema Czecha – i nie tylko dla niego – takim wydarzeniem stała się Pomarańczowa Rewolucja. To właśnie po pierwszym Majdanie Artem zaczął pisać teksty literackie w języku ukraińskim. Teraz swoje wczesne utwory ocenia bardzo krytycznie, ale najważniejsze jest to, że je wtedy w ogóle napisał. Zresztą może nie wszystkie są aż tak złe, skoro na przykład książka Czego nie znajdziecie w Yandeksie w 2007 roku wygrała w konkursie „Miejska młodzieżowa powieść”. Później miał kilkuletnią przerwę w twórczości, wybuchł Euromajdan i wojna z Rosją, w wyniku czego Artem Czech znowu zajął się literaturą i – jak się okazało – z po prostu ukraińskiego pisarza przeistoczył się w dobrego ukraińskiego pisarza, o czym już przekonali się czytelnicy Punktu zerowego i, mam nadzieję, przekonają się czytelnicy Dzielnicy D.

Z pewnością nie ma sensu przytaczać tu fabuły zebranych w tej książce historii. Powiem tylko tyle. Wiedząc, że Dzielnica D jest w znacznej mierze książką autobiograficzną, szukałem w niej początków Artema jako człowieka i jako pisarza. W jakiej atmosferze i w jakim środowisku się wychowywał? Jacy ludzie i jakie wydarzenia miały na niego wpływ?

Wszystko to znalazłem. Raz z humorem, raz ze smutkiem autor maluje nam zbiorowy portret kilkudziesięciu mieszkańców swojej, jak już wspomniałem, nie najładniejszej, to znaczy beznadziejnej, to znaczy całkiem zwyczajnej i typowej dzielnicy w tak samo zwyczajnym i typowym mieście ukraińskim. Do tychże mieszkańców należą: były niemiecki policjant Fedia Katorżny, bohater pozytywny wujek Koka, element kryminalny Kola i Alik, alkoholik Sania, też alkoholik, ale w dodatku także komunista Serhij, sekciarze religijni Dima i Mitia, rozhisteryzowana sąsiadka w stadium starczej demencji Ewuszka, rosyjska inteligentka Szkłowska; cała, odstająca pod względem intelektualnym, rodzina Kudziów i taka sama Wisłouszkinów; pierwsza wielka miłość autora – tajemnicza dziewczyna Koreanka; jeszcze jakiś narkoman i miłośnik rosyjskiej muzyki więziennej; aha, i jeszcze banderówka Wira Iwaniwna i jej nieudany pod względem wychowawczym wnuk…

Być może najciekawszy paradoks Dzielnicy D polega właśnie na tym, że większość ukazanych w tej książce ludzi, jak i większość opisanych w niej zdarzeń, wydawałoby się, nie mogła sprzyjać ukształtowaniu się ukraińskiego pisarza i obrońcy ojczyzny. Ale mimo wszystko jednak sprzyjała.

Ołeksandr Bojczenko

Przełożył Marek S. Zadura

Prolog

Czyż nie jest tak, że człowiek zaczyna życie jako urocze dziecko, które wierzy święcie we wszystko pod dachem swojego ojca? A potem nastaje dzień laodycejski, kiedy dowiadujesz się, że jesteś marny, nieszczęśliwy, biedny, ślepy, nagi, i z tą wizją upiornego, udręczonego ducha – idziesz, drżąc cały, przez koszmarne życie.

Jack Kerouac, przeł. Anna Kołyszko

Czerkaszczyzna… „Ziemia Bohdana i Tarasa” – informuje napis na wielkim bilbordzie, stojącym tuż przy wjeździe na teren obwodu czerkaskiego. Bezcenne dziedzictwo życiodajnych łanów i gęstych gajów, kolebka Kozaczyzny, wielka i mała ojczyzna znanych ludzi i miejsce znaczących wydarzeń historycznych, nieskazitelny twór przyrody, choć niewątpliwie zdegradowany przez industrializację.

W początkach drugiej połowy dwudziestego wieku Czerkasy, chociaż były miastem prowincjonalnym, to jednak jednym z najbardziej rozwiniętych, z nowoczesnymi fabrykami, zielonymi parkami, zadbanymi (one takie wtedy były) kwartałami. W latach sześćdziesiątych przemysł ciężki domagał się coraz to nowych ofiar, które gotowe były złożyć swe ciało i swą duszę na ołtarzu przemysłu chemicznego. Niepowstrzymany potok przybyszów z okolicznych wsi i miasteczek dodawał mniej więcej stałemu i szaremu życiu kulturalnemu nowych barw. Miasto, ze swym dotychczasowym proletariackim rytmem życia, zderzyło się z nowym rytmem, nową kulturą, czy też raczej jej brakiem. A zresztą i tak cała ta masa ludzka wymieszała się w fabrycznych młynach i do połowy lat osiemdziesiątych stworzyła przeciętnego, statystycznego czerkaszanina. Nie był on ani trochę Bohdanem, ani nawet odrobinę bardziej Tarasem, ale polityczny i społeczny radziecki system wartości zapobiegł kompletnej ich degeneracji, choć tym samym odciął życiodajny tlen tym, którzy chcieli wzbić się wyżej bądź też rzucić się na głębsze wody.

Przez całe dzieciństwo i młodość, aż do czasu zakończenia szkoły, otaczały mnie potężne granice geograficzne i uwarunkowane przez nie bariery psychologiczne. Były one na tyle wyraźne i precyzyjne, że nawet w myślach przeskoczyć by się ich nie dało. Z jednej strony moje dzieciństwo było ograniczone przez Czerkaską Tamę – długi nasyp ziemny przechodzący przez Zbiornik Krzemieńczucki, a z drugiej… przez przejazd kolejowy, za którym zaczynała się wieś Cesarska Słoboda i trasa na Czehryń. Dokładnie tak… tama i przejazd. Dwie podstawowe i nieosiągalne granice realnego, a nawet wyimaginowanego świata: dalej nie było gdzie już iść, dalej było niebezpiecznie, dalej była ciemność, a tak w ogóle to pojawiały się olbrzymie rozterki, czy dalej w ogóle cokolwiek jest, poza kosmicznym pyłem i polarnym mrozem.

Zawsze chciało się stąd uciekać. Ucieczka, jako ratunek, była dla miejscowych normalnym paradygmatem marzeń i pragnień. Ale będąc dzieckiem, nie wiesz, dokąd miałbyś biec i właśnie z tego powodu nie odczuwasz takiego pragnienia. Twój świat – to twoi rodzice, szkoła, podwórko, brudna klatka schodowa, a także wymalowane na parkanie za kotłownią hasło: „Lenin to król złodziei”… Po co, ale przede wszystkim dokąd, miałbyś uciekać? Wszystko tu jest dla ciebie oczywiste, normalne, przyjazne, czyste – a przede wszystkim są tu zaspokojone twoje podstawowe potrzeby: masz poczucie rodzinnego ciepła, świadomość realnych i wyimaginowanych granic własnego świata, strefę komfortu, strefę rekreacji, wyraźną linię toru wodnego na Dnieprze, wierne stado rówieśników, mających interesy względnie wspólne z twoimi. Ale z czasem myśli o ucieczce nie da się uniknąć. One stają się tak natrętne jak, powiedzmy, myśli o śmierci. Ucieczka jest więc nieunikniona. Najważniejsze to uświadomić sobie, że jesteś przecież wolnym człowiekiem i masz wystarczająco dużo siły woli, by to zrobić. I oczywiście wierzyć, że miasto cię wypuści.

Większość z tych, o których jest ta książka, byli uciekinierami. Czerkasy stały się dla nich punktem „B”, do którego, po długich poniewierkach przez eurazjatycki kontynent, docierali, aby osiąść i zapuścić korzenie duszy w radioaktywnym betonie. Ale z czasem życie zaczynało uwierać, a szczęście i tak się nie pojawiało, i wtedy wyruszali na poszukiwanie nowych miast, ciepłych krajów i gniazd, czyli terytoriów, na których można zbudować takie miejsca, w których warto jest żyć, i takie, dla których warto było przeżyć (albo co najmniej zrozumieć, dlaczego warto jest żyć i po co warto było przeżyć). I gdzie można będzie płodzić podobnych do samych siebie.

Urodziłem się w Czerkasach, kilometr od wspomnianego przejazdu. Moje podwórko – to dwa ostatnie bloki w Czerkasach: Pacajewa 5 i Czehryńska 56. Dwie czteropiętrowe chruszczówki, które wtedy wydawały mi się potężne i nie do zdobycia, niczym mury Minas-Tirithu, ale z czasem okazało się, że one tylko cudem jeszcze utrzymują się na powierzchni wody. Dosłownie na powierzchni wody, ponieważ na głębokości dwóch metrów poniżej fundamentów było zwierciadło wód gruntowych. Zimnych i szarych – jak rtęć. Każdego roku pracownicy gospodarki komunalnej wbijali pod nasze budynki konstrukcyjne pale, kopali rowy, które zapobiegały zalewaniu piwnic i parterów, jak zawsze zagrożonych podtopieniem. Mieszkańcy bloku podkładali pod meble deski, stawiali na nie ciężarki od hantli, żeby kupione na raty i zdobyte w bojach i ze stratami w komisach komplety po prostu nie odpłynęły, niczym w kultowym dziele Camerona.

Na tych dwóch budynkach kończyła się zabudowa mieszkalna dzielnicy D1. Właśnie tak nazywano dzielnicę, w której przeżyłem swoje pierwsze siedemnaście lat. Gdy w latach sześćdziesiątych gliniane domki i drewniane baraki zastąpiono czteropiętrowymi blokami, cały ten bezbarwny labirynt nowego budownictwa oznaczono na mapie literą „D”. Ta nazwa się przyjęła, i nawet obecnie tą literą rodzice w centrum miasta straszą swoje niegrzeczne dzieci.

Nasz budynek stoi na rogu Pacajewa i Czehryńskiej. Pacajewa, znanego w ZSRR lotnika, którego chyba żywcem spalili kosmici. O „spaleniu żywcem” dowiedziałem się dopiero w czasach studenckich. O kosmitach wyczytałem w jakiejś popularno-naukowej gazetce, jakie głuchoniemi sprzedają na dworcach autobusowych.

Czehryńska – szeroka i rozwlekła, wzdłuż niej stoją fabryki – bezduszne wymarłe organizmy, ceglane atole, w których panoszy się upadek, zaduch i wreszcie śmierć. Betonowe ogrodzenia, drut kolczasty, bramy z cyframi wyświetlającymi się na zielono na elektronicznych tablicach, opuszczone hale, w których spędzają swój wolny czas wulgarni nastolatkowie, poczerniałe kominy, powyrywane kable, zarośnięte pokrzywami i łopuchami szyny wąskotorówki, wzdłuż których unosi się słodko trupi zapach rozkładających się psich trucheł. A wokół zabudowań fabrycznych „wzorcowa” architektura ogrodowo-parkowa: topolowe aleje, zdemolowane ławki i wyschnięte sadzawki, które wypełnia potłuczone szkło oraz wyblakłe od słońca opakowania po lodach i chipsach.

Już od piątej rano, aż do późnego wieczora, ciężarówki i rejsowe międzymiastowe „paziki” suną w różne strony, wzbijając radioaktywną kurzawę i wydając ciężkie metaliczne dźwięki, które wraz z dudnieniem fabrycznych kotłowni i instalacji oczyszczania ścieków stwarzają swego rodzaju industrialną symfonię. Tak śpiewa przemysł, a te głośne i zgodne śpiewy były moimi pierwszymi kołysankami.

Wzdłuż granic posesji bloki obsadzono akacjami, kasztanami i wierzbami, w koronach których obecnie dzieciarnia niszczy ptasie gniazda, próbuje pierwszy raz w swoim życiu alkoholu i zdobywa pierwsze doświadczenia seksualne.

Tuż pod oknami rosną morele i orzechy. Zazwyczaj słońce, chowając się w ich gałęziach, gubi się w liściach i rzuca wprost w okna budynku tylko skupiska promieni. Wygrodzone palisadkami – irysy, lilie i róże. Pomiędzy kwiatami zgodnie wypoczywa armia kotów, leniwych i czystych, jak chińskie pluszowe zabawki. Starzy ludzie mówią, że kiedyś w tym miejscu stały prywatne domy, w których mieszkali robotnicy wraz ze swoimi rodzinami. Dzieci było dużo, ale jeszcze więcej było kotów. One były świątobliwymi, nieomal magicznymi zwierzętami, karmiono je wyłącznie kozim mlekiem (choć kóz nikt tu nie hodował) i pasztetową. Zdarzało się, że w obejściu było nawet piętnaście zwierzaków. Potem zabudowania wyburzono, a na ich miejscu wybudowano najpierw nasz czteropiętrowy blok, a po czterech latach, naprzeciwko niego, według tego samego projektu następny, tworząc w ten sposób oddzielne podwórko, samodzielną republikę, z własnymi sądami i własnym systemem kar, ze swymi bohaterami narodowymi i haniebnymi kartami historii, z własnym sztandarem, hymnem, a nawet herbem.

Prawie wszyscy mieszkańcy dzielnicy jednorodzinnych domków, które trafiły pod buldożery, od razu zamieszkali w naszym budynku. Pierwszy wprowadził się Fedia Katorżny. To dość symboliczne nazwisko, jak dla człowieka, który przeszedł obozy.

Czajnik, czyli najpiękniejsza dziewczynka na świecie

Astry zamyślone, ostatnie jesienne

kwiaty, prawdziwe łzy purpurowe…

Żałośnie szeleści wiatr nad wami,

I obmywa was niebo deszczami.

Wołodymyr Sosiura

To był sierpień sześćdziesiątego ósmego, Fedir akurat wtedy skończył sześćdziesiąt lat. Był już stary, ale jeszcze w pełni sił; nadzorował cały proces wznoszenia nowego bloku, począwszy od projektu, a zakończywszy na pracach przy tynkowaniu frontowej elewacji. Wokół niego kręcili się byli i przyszli sąsiedzi, wsłuchując się w jego krytyczne uwagi, uważnie wpatrując się w jego czarne oczy, oględnie nawiązując rozmowę, tak jakby nic nie wiedzieli o jego przeszłości, jakby nie zauważali jego okropnego i niemożliwego do zaakceptowania charakteru. Choć wszyscy o wszystkim rzecz jasna wiedzieli i pamiętali.

Pusty wiersz

Niegdyś Fedir był policjantem. To znaczy, używając oficjalnego języka, kolaborantem. Już we wrześniu czterdziestego pierwszego w oficerkach z chromowej skóry i w samodziałowej wyszywanej koszuli defilował po mieście, zakwaterowywał Rumunów i Włochów, organizował im wycieczki do wartych zobaczenia miejsc kozackiego kraju, a oficerom dostarczał kobiety i świninę.

Nacjonalistycznie nastawieni mieszkańcy, dla których przyjście wojowniczych Europejczyków było oczywiście od dawna wyczekiwanym wyzwoleniem od czerwonych, Fedira jednak nie zaakceptowali, pamiętając o tych ze dwóch dziesiątkach donosów, które napisał był, choć także o spranych sowieckich bryczesach i budionówce, w których niczym błazen wałęsał się był po mieście, ale przede wszystkim – o wygłaszanych przez niego propagandowych hasłach, będących cytatami z prac największych przywódców miejscowego i ogólnoświatowego proletariatu. Ale i tak posadzono go już w czterdziestym czwartym. I choć przyklejono mu któryś z kryminalnych paragrafów, to już po siedmiu latach objęto amnestią. Pracuś, sumienny i oddany władzy rad, pobłądził, wdepnął nie tam, gdzie trzeba, a na horyzoncie rysowała się piąta pięciolatka: elektryfikacja kolei, rozwój gospodarczy zwycięskiego kraju, a tu w kazachstańskich stepach marnują się takie rezerwy robotnicze.

Miał bardzo liczną rodzinę.

W trzypokojowym mieszkaniu na parterze zamieszkało ich wraz z nim ośmioro. Tłoczyli się na kupie, jak w przepełnionym tramwaju. Żona, brat, dwóch synów, córka, zięć i wnuczka. Jakieś pozbijane z dykty łóżka, szmaty zamiast materacy, worki z płodami z przydomowego ogródka, puszki ze smalcem, skrzynki z narzędziami, resztki materiałów budowlanych. Wszystko to było przekładane z miejsca na miejsce, przeszkadzało, gniło i pokrywało się pleśnią oraz kurzem. Wszyscy członkowie rodziny byli poirytowani z powodu przeludnienia, oskarżali się wzajemnie o niechlujstwo, ale i tak nie udawało się im niczego zmienić.

Fedir chodził po dzielnicy w waciaku i gumofilcach, a do miasta zakładał skórzane buty ze startymi ze starości obcasami, beżowy chruszczowowski garnitur i słomkowy kapelusz. Nosił długą czarną brodę, a w ręce zawsze trzymał laskę. Nie po to, by się na niej wspierać, ale po to, by nią bić. Tłukł nią dzieciarnię, która przezywała go „policajem”.

Bali się go wszyscy. Takich jak on ludzie po prostu się boją ze względu na ich brutalną siłę i nieprzewidywalność zachowań. Fedir mógł bez powodu uderzyć któregokolwiek z sąsiadów bądź wtrącić się w zabawę dzieci, mając jakieś wypaczone poczucie sprawiedliwości i na przykład zabrać jednemu chłopcu zabawkę, by dać ją drugiemu. Tak samo wtrącał się w rodzinne sprawy sąsiadów. Motywował swoje postępowanie doświadczeniem życiowym, zdobytym dzięki swoim tragicznym losom. Swą małżonkę Tetianę – kobietę bladą i pożółkłą jak żołnierski płaszcz – trzymał krótko. Wszystkie domowe problemy spadały na nią. Fedir natomiast jak prawdziwy „gospodarz domu” poświęcał się sprawom społecznym, takim jak choćby: zorganizowanie węgla do kotłowni lub wywozu śmieci, sądy ludowe, w których był pełnoetatowym ławnikiem, niekończące się zbiórki pieniędzy wśród sąsiadów na jakieś remonty, organizacja wieców aktywistów pod klatką schodową, skargi do komitetu rejonowego partii i obowiązkowe odwiedziny w słynnym budynku „Karłuchy”2 w celu złożenia sprawozdań swoim opiekunom noszącym chabrowe patki3.

Starzy ludzie mówili, że swych synów – Hryszy i Saszy – Fedir nie lubił. Do tego stopnia, że nawet ich nie bił, a tylko szybko przegonił z mieszkania, podobnie jak swojego brata. Choć ten ostatni chyba się ożenił i wyprowadził do Smiły. Za to szaleńczą miłością kochał córkę Halę i wnuczkę Zoję. Zięcia nie zauważał, traktując go jako coś tymczasowego, choć ze wszystkich członków rodziny to on najwięcej dokładał się do rodzinnej kasy.

Hala była małomówna i stanowcza, mocno zbudowana, zawsze strzygła się krótko i tak samo jak mężczyźni ciężko pracowała w kombinacie płyt drewnopochodnych. Przez całe swoje świadome dzieciństwo była córką „policaja”, dlatego do ojca odnosiła się z chłodnym szacunkiem. Jego odsiadka, przypadająca na ważne dla jej rozwoju lata, odcisnęła się na charakterze Hali. Bracia niezbyt zwracali uwagę na jej płeć i w trudnych powojennych latach musiała harować tak samo jak oni.

Kiedy na początku lat siedemdziesiątych Hrysza i Sasza wyjechali – chyba gdzieś na Syberię, tam, gdzie są złoża gazu ziemnego – Fedir przekazał nadzór nad budynkiem córce. Zapewne coś przeczuwał.

– Halu – powiedział wówczas Fedir – bierz sprawy w swoje ręce. Jestem już stary i długo nie pociągnę, twoja matka jest już całkiem ślepa, tak jak kret, a twój mąż – to po prostu frajer i nie ma z niego żadnego pożytku. Dlatego bierz się za to, dasz radę. I troszcz się o Zoję, bo to najpiękniejsza dziewczynka na świecie.

I wtedy umarł.

A potem zmarła matka. Niewidoma, wycieńczona długimi latami przepełnionymi strachem i smutkiem, cały czas przesiadywała przed klatką, zasnęła i już się nie obudziła.

W następnym roku zmarł mąż Hali. Wątpliwe, czy był frajerem, a przynajmniej nie ma na to żadnych dowodów. Sąsiedzi szanowali go i lubili, był spokojny i życzliwy, zawsze i wszędzie musiał robić coś pożytecznego. W pracy, w domu bądź w warsztacie, na który zaadaptował jedno z piwnicznych pomieszczeń. Ale jakoś szybko warsztat zlikwidował, poddał się, schudł. W ostatnich miesiącach w ogóle nie wychodził ze szpitali. Ktoś – oczywiście niebezpodstawnie – podejrzewał, że ma raka, ale diagnozę postawiono inną. Coś z nerwami i wątrobą – zapewne ze względu na żółty kolor skóry. Zmarł w taksówce. Wracał ze szpitala, skrzywił się, poprosił kierowcę, by ten się zatrzymał. Kiedy kierowca zahamował, on rozpłynął się niczym lody śmietankowe w upalny dzień.

Już po jego śmierci sąsiedzi doszli do wniosku, że ten szereg zgonów – to na pewno nie jest nic innego jak rodzinna klątwa, mroczna i nieusuwalna jak stary marynarski tatuaż. Podobno to kara za Fedirowe „policajstwo”: cała jego rodzina po kolei teraz odejdzie w niebyt. Między sobą spekulowano i o mało co się nawet nie zakładano, kto będzie następny. Na przykład Serhij spod sześćdziesiątki obstawiał trzynastoletnią Zoję. Ewa Borysiwna jakoś odczuwała swoją frontową intuicją, że następna umrze Hala. Ktoś – chyba Maryna Iwaniwna lub jej mąż Hrysza – wspominał o nieuniknionych tragicznych wieściach z Syberii, gdyż maszyny w fabrykach nie budzą obecnie zaufania i zrobione są tandetnie.

– Brzdęk – i już nie ma. Ani maszyny, ani człowieka.

To pewne, tak przecież twierdził Hrysza, a on zna się na technice, bo kiedyś pracował przy budowie czerkaskiej tamy.

Ale nikt więcej nie umarł. A Zoja przeszła tylko zapalenie płuc.

Hala zdecydowała się więc wrócić do swego rodowego nazwiska.

Pusty wiersz

Mieszkały we dwie – matka z córką. Na ile jestem w stanie ocenić, to ich wspólne życie było pełne wzajemnego szacunku i nietypowej wzajemnej miłości dwóch samotnych osób – matki i córki.

Już od dzieciństwa cała rodzina zawzięcie wpajała Zoi, że ona jest wyjątkową dziewczynką, piękną, mądrą, najładniejszą na świecie, naszą księżniczką, naszym aniołeczkiem.

Dorósłszy z mocnym przeświadczeniem o swojej wyjątkowości, Zoja nie miała łatwego charakteru. Była nazbyt wyniosła i nieco przemądrzała. Mając tłuste, prawie bezkształtne ciało i nieładną twarz, nie mogła znaleźć przyjaciół, a towarzystwa miejscowych dzieci unikała. Drażniła ją ich zbytnia otwartość i wesołość. A już później tak samo było z mężczyznami. Chyba wystarczała jej matczyna miłość.

Pusty wiersz

Własnych dzieci Zoja, oczywiście, nie miała. Nie chciała, a i wiązać się z jakimiś tam facetami także nie miała zamiaru. Na swojej drodze spotykała spokojnych i bezbronnych, powolnych i narwanych, czułych i wrażliwych mężczyzn, ale żaden z nich nie był wyjątkowy. Zajście w ciążę z przygodnie spotkanym nosicielem przypadkowych genów uważała za bezsens. Chociaż Katia, sąsiadka z pierwszego piętra, tak właśnie zrobiła. Swego syna, Henę, nazwała po swoim ojcu. Czarujący bobas, miły i dociekliwy, lubił ludzi i unikał niebezpieczeństw. Zoja szanowała wybór sąsiadki, ba, nawet więcej, spełniała się w dziwnym, dotychczas nieznanym jej odczuciu miłości do dziecka.

Tak się złożyło, że Hena większość swego czasu spędzał u Katorżnych: tam jadł, nierzadko nocował, bawił się w swoje dziecięce zabawy, odnajdując frajdę w obcowaniu ze zwykłymi przedmiotami. Na przykład nie odstępował od starego, elektrycznego, niemieckiego czajnika. Wlewał do niego wodę, zagotowywał, wylewał, parząc przy tym swą delikatną skórę. Znów wlewał. I tak w kółko. Czajnik peszył go, jak filozoficzny kamień, omamiał niczym Święty Graal. Zresztą, ten czajnik, marki AEG, taki właśnie był. Filozoficzny i święty.

Zoja pokochała małego – nieoczekiwanie i o wiele mocniej niż się spodziewała. To ją drażniło i dziwiło niczym nieplanowana ciąża. Nieraz kupowała małemu ubranka, zabawki, cukierki i artykuły plastyczne. Hena był czuły i wdzięczny, za zabawki dziękował, jakiś czas bez entuzjazmu bawił się nimi, by nie urazić darczyńcy, ale z czasem nawet nie zbliżał się do nich, tak naprawdę ciesząc się jedynie obcowaniem z czajnikiem.

– Co w nim jest takiego wyjątkowego, Hena? – dziwiła się Zoja. – Mógłbyś mi to powiedzieć?

Hena opowiadał o nim śmieszne i straszne historie, wymyślając rozmaite przygody, które mu się przydarzały. Mówił o ludziach i zwierzętach, które czajnik spotkał na swej drodze. Fantazjował na temat jego wyjątkowości, na przykład mówił, że czajnik spełnia życzenia, może nieoczekiwanie znikać i pojawiać się w różnych miejscach, że w tym właśnie czajniku czarownice warzyły swe zioła, a rycerze brali go ze sobą na wyprawy, aby w czasie krótkich popasów pić z niego deficytową herbatę Darjeeling.

Od czasu do czasu Zoja zabierała Henę na spacery. Długo błąkali się po ulicach Czerkas, wstępując na zaciszne skwery w poszukiwaniu kasztanów i kapsli po piwie, chodzili bulwarem, liżąc lody i wystawiając bladą, zimową skórę na działanie ciepłych, słonecznych promieni, bywali w parku, gdzie kolega z klasy Zoi, Sania, był ochroniarzem, choć także oprowadzał po nim wycieczki, szczegółowo opowiadając, jak kiedyś złapano tu na wędkarski haczyk zająca bądź też jak łamie się tu szczęki wrogom. Czatowali na spadające gwiazdy, obserwowali okoliczne zaułki, gdzie królowały namiętność i agresja, wymyślali zabawy i niby to prawdziwe historie, w których zawsze kindżały pozytywnych bohaterów okazywały się dłuższe od tych rozbójniczych i w których bohater pozytywny zawsze wbijał swoją broń, aż po samą rękojeść, w brzuch rozbójnika. I było wiele krwi, i było wiele radości ze zwycięstwa, i było wiele miłości, którą ofiarowywały piękne księżniczki w zamian za wyzwolenie z ciemnych lochów. Chodzili również nad Dniepr, aż pod cukrownię, skąd dobrze było widać dźwigi portu towarowego, łowili rzeczne omułki i w tajemnicy przed wszystkimi innymi piekli je w ognisku, które rozpalali z wyschłych oczeretów. Chodzili do teatru lalek, w którym szmaciani bohaterowie wywoływali śmiech i łzy. Chodzili do ogrodu zoologicznego karmić pierniczkami niedźwiedzia Saszę, i już wszystkie bileterki znały Henę z widzenia i nie kasowały go za wejście, ale w zamian opowiadały straszne historie o jakimś innym chłopczyku, którego za jakieś dziecięce przewiny zjadł tenże Sasza.

Nierzadko zdarzało się, że Zoja broniła małego przed napadami ze strony sąsiadek, jak przed stadem suk, oszczenionych przed paroma dniami. Na przykład przed Ziną spod pięćdziesiątki czwórki, aptekarką Nelą albo przed starą ścierwojadką Henerałową, która przeżyła trzech mężów i miała mocne postanowienie, aby przeżyć czwartego. Zaszczuwanie dzieci na podwórku już od dawna stało się swego rodzaju rywalizacją między dorosłymi. Cudzych dzieci tu nie było, tak więc po grzbiecie można było oberwać od kogokolwiek. Ciąganie chłopców za uszy, a dziewcząt za warkocze stało się dobrą tradycją, a poniekąd i rozrywką: po dzieciach nie można spodziewać się przecież niczego dobrego. Są hałaśliwe, brudne i agresywne. Ale potem one nabiorą sił i odwagi, i będą się mścić, przelewając starczą krew. Tak było też z Henerałową, którą na początku lat dziewięćdziesiątych uczniowie po prostu skopali na śmierć. Ale czwartego męża i tak przeżyła.

Pusty wiersz

Zoja, wchodząc w rolę matki i podlizując się, z zapałem zaangażowała się w proces wychowania i zaczęła planować przyszłość małego, rozważnie wybierając dobre wykształcenie, jakie ma zdobyć albo wyszukując mu znanego trenera sztuk walki – co najmniej sportowca klasy mistrzowskiej, a najchętniej to złotego medalistę, choć w ostateczności może być także i inny medalista… srebrny lub brązowy. Przypominając sobie dawnych kolegów z klasy, tych, którzy zdecydowali się robić pedagogiczne kariery, natrętnie wydzwaniała do nich, wypytując o szkoły i licea, o dziecięce zespoły i drużyny, w których wykuwały się przyszłe kadry nauki i wielkiego sportu.

A potem Hena poszedł do szkoły, którą wybrała mu jego matka. Niedaleko od domu, ze świetlicą i z przeciętnymi wymaganiami wobec uczniów.

Zgodnie z normalnym porządkiem rzeczy Hena oddalił się od Zoi. Wydoroślał, znalazł sobie kolegów, zainteresował się nauką i bronią, pokochał telewizję i koleżankę z klasy Anżelę.

Pusty wiersz

To był pochmurny wrzesień, zimna woda lała się z nieba ciężkimi strumieniami. Ludzie, którzy mieszkają na parterze, wiedzą, że tam na dole złą pogodę odczuwa się o wiele bardziej: nie tylko widzisz groźne, ciężkie chmury, mokre drzewa i takież ptaki, które chowają się pod blaszanymi daszkami i betonowymi stropami, ale widzisz też przechodniów, których deszcz złapał w połowie drogi, spienione kałuże, ogarnięte smutkiem i wilgocią brudne liście i czarną ziemię, w którą bezdźwięcznie wsiąka ten deszcz. Tam na dole niepogoda wydaje się wieczna, przejaśnień nie widać. Wtedy dopadają cię dołujące myśli, niby smutek i ulewa, wszystko to, co los zostawił ci w spadku. Jaki jest sens bycia najpiękniejszą dziewczynką na świecie, kiedy tuż przed trzydziestką masz nieciekawą pracę i nie masz przyjaciół? Masz mnóstwo wolnego czasu, ale nie masz czym go wypełnić. Kiedy wszystkie dzieci wokół nie są twoje, a mężczyźni rozmawiają przeważnie o swoich chorobach i bohaterskiej przeszłości.

W końcu, umęczona mrokiem i wilgocią, Zoja poszła do sąsiadki Katii. Niby to, by wesoło i niewymuszenie po sąsiedzku zaproponować pomoc.

– Jeśli Henkę trzeba odebrać ze szkoły – powiedziała – albo gdzieś zawieźć, bo ja wiem, no tam, do przychodni czy na zajęcia, to powiedz?

– Henka nie chodzi na zajęcia – oschle odpowiedziała Katia.

– No, to będzie chodził. Sztuki walki bądź też pływanie – fałszywie uśmiechnęła się Zoja.

– Wiem, do czego pijesz – odpowiedziała Katia.

Chyba w jej życiu pojawił się mężczyzna, chyba on tankował.

Zoja postała chwilę w przedpokoju, przeciągnęła ręką po dziecięcych rzeczach wiszących na haczykach, pożyczyła miłego dnia i poszła.

Pusty wiersz

Pewnej środy czekała na Henę obok żelaznej szkolnej bramy: stała, z opuszczoną głową, zaciskając pięści w kieszeniach płaszcza, niczym szykując się do ulicznej walki. Hena zobaczył ją przez okno, długo nie odważył się wyjść, prawie godzinę przesiedział na sali gimnastycznej, od czasu do czasu spoglądając w okno i w końcu upewniwszy się, że Zoja sobie poszła, wypadł na dwór. Ona stała tuż obok szkoły, pod daszkiem, miło się uśmiechała i zacierała ręce. Rzuciwszy na nią krótkie, jak to u dziecka, speszone, ale jednocześnie przeszywające spojrzenie, pobiegł w przeciwną od domu stronę.

Pusty wiersz

Wieczorem Zoja długo siedziała na łóżku, po turecku, w malutkim pokoiku. Deszcz zalewał okna i stukał po gzymsie, z dworu słychać było krzyki przemoczonych sąsiadów, którzy śmiejąc się jak oszalali, biegli od przystanku do swoich klatek, nakrywając głowy torebkami lub teczkami. Pod oknami spacerowała Ewa Borysiwna, stara frontówka, z czerwoną chińską parasolką. Trzymając pod rękę swojego męża, co chwila zatrzymywała się przy klombach i uważnie przyglądała się aksamitkom i astrom.

W pokoju smętnie buczał telewizor, z kuchni dochodził zapach smażonej cebuli. W powietrzu unosiły się cienkie smużki dymu.

– Wiesz, mamo – powiedziała następnego dnia – wyjeżdżam.

– Daleko się wybierasz? – nie podnosząc wzroku znad naleśników, zapytała Hala.

Zoja nie odpowiedziała, nalała sobie kompotu, polała naleśniki konfiturą, chwyciła talerz i filiżankę, wypadła z kuchni.

Pusty wiersz

Dalekie i nieznane miasta nierzadko ratują los i pomagają wyzwolić się z ciężkich i zagmatwanych sytuacji. Nowe światy i nieznani ludzie często dają drugą szansę, chroniąc od prawdziwych smutków lub od prowizorycznego odseparowania się. Samoloty i pociągi dawno zastąpiły homeopatię i zamknięte zakłady lecznicze. Najważniejsze – zdążyć na czas zabrać rzeczy.

Najważniejsze – zabrać tylko niezbędne i nie zabierać niczego zbytecznego.

Najważniejsze – wszystko przemyśleć.

Najważniejsze – ocenić ryzyko i szanse.

Najważniejsze – nie pogubić się i nie zapomnieć zapisać wszystkich numerów telefonów.

Pusty wiersz

Dwa dni później Zoja zwolniła się z pracy, spłaciła drobne zadłużenia, wycofała oszczędności, kupiła w Junosti walizę, wsiadła do pociągu i wyruszyła na wschód.

Pusty wiersz

Piętnaście lat nikt jej nie widział. Rozpłynęła się w kilometrach i granicach, jak upajające zapachy dziegciu rozpływają się w gorącym stepowym powietrzu. Tak znikają samotni bądź nieszczęśliwi ludzie, tak gubią się ci, którzy nie mają nic do stracenia, ale mogą coś zyskać.

Oczywiście pojawiały się pytania, domysły, rozchodziły się plotki. Początkowo Halę dopytywano o córkę, taktownie pomijając jednak temat mężczyzn i dzieci.

– Jak się ma, gdzie jest?

– W Kirowie – odpowiadała Katorżna. – Wybiera się za mąż.

Komu innemu mówiła, że Zoja jest w Kalininie i pracuje w przedsiębiorstwie przemysłu zbrojeniowego.

– To tajne, zamknięte miasto – wieloznacznie podkreślała.

– Kalinin? Zamknięte? Coś wam się poplątało.

– Może i nie Kalinin – zastanawiała się Hala. – Wiem, że u niej wszystko w porządku. Jest szczęśliwa i to jest najważniejsze, nieprawdaż?

To był żelazny argument. Szczęściem mogli pochwalić się tylko nieliczni, chociaż dla przemysłu zbrojeniowego pracowała większość.

Tak minął rok, potem trzy, dziesięć… Hala mieszkała sama, miała co niemiara kłopotów i nie miała czasu, by się zamartwiać, samotnością się nie przejmowała, a starości nie dostrzegała.

Co chwila pogrzeby i wesela, prace remontowe, przyblokowe ogrodnictwo, strajk śmieciarzy, nowi sąsiedzi ze swoimi nowymi porządkami – każdego koniecznie trzeba było sprowadzić na właściwą drogę i zmusić, by szanował tutejszy porządek. Nowe drzwi i nowe instalacje wodociągowe, świeża farba i niestężały beton, wałęsające się psy i zbłąkani alkoholicy, lekarze z przychodni rejonowej i zlecenia z „psiarni”, a tu pod drugą klatką znów bijatyka, podwórko przeciw podwórku, syn sprzątaczki nakradł, nakradła też sama sprzątaczka, u nieszczęsnego Wasyla Leonidowycza wykryto raka. Starzy chorują, młodzi rodzą.

A potem – nowe państwo, młode i zmęczone, jak wczorajszy jeszcze sztubak na unitarce. Nowe prawa, stara tradycja. Ktoś z nowo przybyłych cały czas stawia swoje volvo na polskich numerach pod oknami.

Czas płynął szybko. Ludzie zmieniali nazwiska i zawody. Kasztany i akacje zrównały się z dachem i porysowały szyby okienne na górnych kondygnacjach. Kamienie domina coraz głośniej stukały o obity blachą stół, chrypliwie buczały hale zakładów i fabryk, wydychając niebezpieczny czerwonoszary dym, podobny do chmur w zachodzącym słońcu. Suchowieje zamiast burz, zdrada zamiast miłości, owoce zamiast kwiatów. Ulice stawały się szersze, a życie krótsze. Kola, sąsiad z góry, się przekręcił, Hena poszedł do wojska, a Serioża i Artiomka do szkoły. Zaś Ludoczka wreszcie urodziła.

Pusty wiersz

Zoja wróciła w piątek, po obiedzie.

Znacznie chudsza, krótko ostrzyżona, posiwiała, upodobniła się do matki. Ubierała się też podobnie: długie bawełniane sukienki na ramiączkach lub dżinsy, kardigany dziergane na drutach. Z sąsiadami się nie bratała, pracy nie szukała. Siedziała w mieszkaniu, z bloku prawie nie wychodziła, przygarnęła kota, rankiem wyprowadzała go na dwór, przywiązawszy kwiecisty pasek od płaszcza do jego szyi. Nawet pod koniec sierpnia, kiedy bodajże wszyscy mieszkańcy bloku powynosili na ulicę stoły z jedzeniem, aby świętować jego trzydziestolecie, Zoja obserwowała to wszystko z okna.

Wtedy zebrało się do kupy z pół setki sąsiadów. Mieli o czym rozmawiać i za co wypić. Bracia Katorżni przyjechali aż z Irkucka. Wielcy, powolni, z siwymi kosmatymi brodami, z których jak zawsze wystawały pióra i żółta trawa. Strasznie szastali emeryckimi oszczędnościami i dziwili się, że w sklepach nie chcą przyjmować rubli. Ktoś tam przyjechał z innych rejonów, rozejrzał się, rozpoznał znajome miejsca, zauważył dawne dziecięce malunki na budynku i wycięte na drzewach wyznania miłosne. Wydawało się, że do stołu podleciały nawet dusze umarłych, tych, którzy mieszkali w tutejszych ciasnych mieszkaniach albo tylko dożywali w nich swych dni, tych, o których można powiedzieć albo coś dobrego, albo nic, oprócz prawdy.

Tego jasnego i ciepłego wieczora Zoja stała w swoim pokoju. Na krok odsunęła się od okna, ale uważnie śledziła ruchy znajomych i nieznanych jej ludzi, którzy całe życie stracili na rzeczy pozbawione treści, długi i zobowiązania, na fałszywe przywiązanie do monotonnej pracy w zakładach chemicznych, na wycieczki za miasto i rodzenie dzieci, na więzienia i uzależnienie się od alkoholu.

To, co najbardziej ją interesowało, choć jednocześnie wywoływało w niej lęk, to przypadkowe spotkania z sąsiadami i dawnymi kolegami z klasy, wiadomości o śmierci i emigracji, zapachy i widoki, cudze dzieci i znajome drzewa, które wyrosły w czasie jej nieobecności. A jak to wszystko się pozmieniało. Ulice, budynki, sklepy, ubrania, język, dźwięki za oknem – i to tak ją drażniło, jakby ktoś obcy w jej mieszkaniu zrobił remont i poprzestawiał po swojemu meble.

Dopiero wieczorem, kiedy głosy stały się cichsze, a pieśni śpiewane przez starych wypełniła rozpacz, kiedy zmierzch szarym jedwabiem spowił podwórka i budynki, kiedy każdy nieboszczyk został już wspomniany, a zdrady i obrazy odpuszczone, kiedy ciemne i ciepłe powietrze oraz tanie mocne wina wystarczająco nasyciły krew wszystkich obecnych, wtedy Zoja zauważyła pod oknami wysoką sylwetkę w wojskowym mundurze pogranicznika. Postać energicznie gestykulowała, jakby o coś pytając, niby zapraszając, wzywając. Wtedy rozpoznała w opalonym mężczyźnie z wielkimi ustami tego dziwnego chłopczyka, który odciął się od niej na szkolnym podwórku.

W pośpiechu narzuciła kurtkę i wyszła na dwór. W mroku wlazła na wujków Katorżnych. Oni wymachiwali brodami, z których wylatywały kawałeczki szynki i pestki arbuzów i proponowali swojej krewnej, by wypiła razem z nimi za taki cudowny wieczór. Ktoś pociągnął ją za rękę, poznał, chciał objąć i porozmawiać o tym wszystkim, i to natychmiast. Stary Mykoła Artemowycz, mąż frontówki, wcisnął w dłoń Zoi niedopałek. Ona siłą przebiła się przez kółko podnieconych sąsiadów i pobiegła do starej kotłowni. Roześmiana, z niedopałkiem w ręce, zatrzymała się, szukając wzrokiem w gęstym zmroku sylwetki w wojskowym mundurze.

– Wiesz – nieco później opowiadała, nalewając Henie wrzątku – ten oto czajnik mój pradziadek Fedia ukradł pewnemu Włochowi. Nazywał się Claudio, wkroczył wraz ze swoją dywizją do miasta od strony obecnej dzielnicy Południowo-Zachodniej. Jakiś czas mieszkali w budynku, na miejscu którego obecnie stoi Kooperator. Dziadek im się przysłużył, podrzucał kobiety i świninę, a ten Claudio miał elektryczny czajnik, który wygrał w preferansa od niemieckiego oficera, jeszcze pod Tarnopolem. Mój dziadek ukradł go razem z trzewikami. Potem jego jednostka ruszyła na południe, ale dziadek pozostał przy dowództwie. Te trzewiki podbite siedemnastoma ćwiekami nadal stoją w piwnicy. Jeśli chcesz, mogę ci je sprezentować. Będziesz ukraińskim chorążym we włoskich trzewikach.

Hena nie odpowiedział. Zresztą za pół roku miał zostać oficerem.

Bohater pozytywny

Jak powiedział mi pewien doświadczony reporter pierwszego dnia w mojej nowej pracy, wszystko jest historią, młody, wszystko jest tą samą historią.

Tajemnice Manhattanu

W moim świecie, od zawsze, bohaterowie byli albo pozytywni, albo negatywni. Tak było w dzieciństwie, tak jest i teraz. Tysiące ludzi, którzy przewinęli się przez moje życie albo po prostu krążyli wokół niego, jak osy wokół opadłych moreli, w taki czy inny sposób pozostawili swój ślad. Czasem był on nadzwyczaj mocno odciśnięty, czasami pozostawała tylko niewyraźna odbitka – przypadkowa i bez perspektyw na przyszłość. Niekiedy ślady zacierały się bądź pokrywały się kurzem czasu. Tak mają wszyscy. I to jest normalne.

Wujek Koka był bohaterem pozytywnym. Choćby dlatego, że nigdy nie wyrządził mi żadnej krzywdy. I to nie dlatego, że nie miał możliwości: on w zasadzie nie był zdolny do czynienia zła. Chociaż do czynienia dobra prawdopodobnie też nie.

Przypuszczam, że w dzieciństwie nazywano go Kolą. Ale nie jestem tego na sto procent pewien. W moim świadomym życiu od zawsze był Koką.

Wujek Koka jest rówieśnikiem mego ojca. Przyjaźnili się, razem chodzili do szkoły, razem wagarowali. Razem poznawali wartość życia, razem mieli je za nic. Jak w każdej chłopięcej kompanii, jak w każdym miejscu i każdym czasie. Tak jak wtedy i tak jak teraz.

Co prawda teraz zupełnie się nie widują. Mieszkają w innych dzielnicach, obracają się w różnych kręgach, inaczej podchodzą do życia, choć tak samo starają się je zachować. Bo ile im go jeszcze zostało? Już są prawie starzy. Siwe włosy, znoszone ubrania, poszarpane nerwy i starte aż do samej szczęki zęby. Lata dziewięćdziesiąte ich nadgryzły. Choć każdego inaczej, to jednak w tak samo okrutny sposób.

Młodość Koki przypadła na lata osiemdziesiąte. Całe swoje dzieciństwo i lata szkolne przeżył bezmyślnie, nie zajmując się szczegółami i nie interesując drobiazgami. Nie miał własnego zdania i nie był zdolny do podejmowania jakichkolwiek decyzji – do tego stopnia, że ubranie kupowała mu matka albo w skrajnych przypadkach koledzy. Mój stary, wraz z upływem lat, wyrobił sobie mnóstwo znajomości na czerkaskim bazarze. Na stoiskach z dżinsami znał Anżelę i Łarysę. Na adidasach – Rudyka. Na kurtkach – Hurhena. To byli, zdaje się, raczej bliżsi niż dalsi jego znajomi. Z rudym Walerką czy Hurhenem spotykał się w barach, z Anżelą i Łarysą w salonach piękności i kioskach z kwiatami. Lata dziewięćdziesiąte były dla mojego starego złotym wiekiem – niebezpiecznym, wyrazistym, bezkompromisowym i niezłomnym, wypełnionym przytłumionym zapachem skórzanej odzieży, wody kolońskiej i amaretto. Stary pod koniec sierpnia, przed rozpoczęciem szkoły, zawsze prowadzał mnie na rynek. Podchodził do Łarysy bądź Anżeli, spoglądał spod ciemnych okularów i jakoś tak zgrabnie i lekko mówił:

– Słuchaj, ubierz młodego.

I wtedy zaczynały trzepotać nade mną jaskrawo umalowane wróżki. Owijały mnie słodkim zapachem tanich perfum i dymem papierosowym, przymierzały na mnie nowe spodnie, adidasy lub dżinsową koszulę, delikatnie dotykając mnie swoimi pożółkłymi od nikotyny palcami, okręcały mnie centymetrem, mówiąc do ojca z podziwem: – „Jakiego fajnego masz syna”.

To samo robiły z Koką. Ubieraliśmy się w zasadzie tak samo. No chyba że ja nie dorosłem wtedy jeszcze do krótkich skórzanych kurtek, tak zwanych pilotek.

Wujek Koka zawsze był nieporadny społecznie, już od samego początku swego istnienia. Jego ojciec zniknął jak mały miał trzy latka: nie wytrzymał rodzinnego szczęścia i radości płynącej z ojcostwa. Powiedział „do widzenia” i wyjechał, chyba na Łotwę. Na amen. Matka została sama. Mieszkali wtedy na Kazbecie. To była wielka dzielnica domów jednorodzinnych na obrzeżach Czerkas. Wielu wtedy tam mieszkało, po kilka pokoleń gnieździło się w niewielkich domkach. Ciepłe lata, chłodne zimy, wielkie kwartały, setki budynków, tysiące mieszkańców. Olbrzymi obóz, który rozrósł się do wielu kilometrów kwadratowych. W latach sześćdziesiątych młodych i zdrowych budowniczych socjalizmu przesiedlono do mieszkań w blokach, zostawiając na Kazbecie przeważnie starych ludzi z nagromadzonymi przez wiele lat skarbami: wiedeńskimi krzesłami, starodawnymi kuframi, rodzinnymi bibliotekami i skórzanymi leżankami. Chyba wszyscy czerkascy wariaci pochodzili z Kazbetu. Nie byli w stanie wytrzymać przenikających się tu czasów. W ich domach nadal wisiały portrety Aleksandra III, a na poddaszach leżały modlitewniki napisane w języku staro-cerkiewno-słowiańskim. Tymczasem w telewizji pokazywano kosmonautów. Także moi rodzice tam się urodzili i spędzili pierwsze lata swojego życia. Wszystkie moje prababcie i wszyscy pradziadkowie dożywali swoich dni na Kazbecie. To była swego rodzaju czerkaska Floryda, Janssonowskie słoneczne miasto.

Także i wujek Koka był stamtąd. Ale jego ojcu, oczywiście, tam się nie spodobało. Uciekł, zostawiając po sobie tylko maszynę do szycia, którą wujek Koka sprzedał rodzonemu bratu mojego ojca, czyli mojemu stryjowi. On szył. Czasami nawet całkiem przyzwoicie.

Kazbet był dla tutejszych dzieci niezłą szkołą, uczył nie tylko życia, ale także tego, jak przeżyć. Ale czego można nauczyć się przez pierwsze sześć swoich lat? Skutecznej ucieczki przed psami sąsiadów? Łażenia po drzewach? Konstruowania ładunków wybuchowych? Wszystkie podstawowe umiejętności i doświadczenie zdobył Koka, mieszkając już w dzielnicy D. Wiedział, jak chować się w zaroślach dzikiego bzu, jak orientować się w terenie po gwiazdach i jak wyznaczać godzinę na podstawie słońca, jak zmajstrować procę, kastet czy szpadę, jak przetapiać piasek na mojkę4 i jak zdobyć wodę w niesprzyjających ku temu okolicznościach. Wujek Koka dysponował wszystkimi potrzebnymi umiejętnościami i doświadczeniem, które pomogłyby mu przeżyć na bezludnej wyspie lub podczas akcji grupy dywersantów, ale życia wśród ludzi i wśród ceglanych bloków nigdy się nie nauczył. Niebezpieczeństwo lekceważył, przed trudnościami uciekał. W szkole wyciągano go na trójki, do rozmaitych sekcji zaciągali go zaś koledzy, dlatego piłka nożna ani tym bardziej boks mu się nie spodobały. Grając w piłkę, trzeba biegać, a boks wymagał odwagi. Czytać nie lubił, ale szybko nauczył się palić. Palenie mu się podobało. Zawsze, jak pamiętam wujka Kokę, to on palił, chowając papierosa w dłoni, tak jakby wstydził się tej swojej słabostki. Koka zawsze był uprzejmy i powściągliwy. Lubili go za to sąsiedzi, ale nie kochały kobiety. Już w starszych klasach Koka zrozumiał, że ze swoimi patologicznymi zainteresowaniami i chroniczną powściągliwością los lowelasa nie jest mu pisany. I nie ma sensu tracić na to czasu ani sił.

Koka lubił spać.

Pogardzał dyskotekami, ale chodził na imprezy domowe. Na chacie można było siedzieć i palić, z oddali obserwować swoich kolegów, popijać wermut, podtrzymywać kontakty, poznawać nowinki zachodniego przemysłu fonograficznego i nowe dowcipy. Podczas domówek przeważnie przesiadywał w kuchni, trzymając w rękach popielniczkę. Współrozmówcami zostawali wszyscy ci, którzy wpadali tu, by zapalić albo odpocząć od pijackiego towarzystwa. Koka był miłym współrozmówcą. Nie narzucał swojego punktu widzenia, ze wszystkimi się zgadzał, mógł poklepać po ramieniu, uśmiechnąć się, powiedzieć komplement czy też przekazać pozdrowienia bliskim.

– Jak się masz, kolego? – pytał Koka. – Wszystko w porządku? Jakie fajne masz dżinsy. Przekaż pozdrowienia bratu. Twój brat to zarąbisty koleś jest.

Pusty wiersz

Kiedy spotykaliśmy się gdzieś na ulicy, w kolejce w sklepie spożywczym lub w komunikacji miejskiej, od razu mówił: „Stary, co u ciebie – czego potrzebujesz”. Mówił, że fajnie wyglądam. Robił to nad wyraz szczerze, bez żadnego wyrachowania, przekonująco. Miły uśmiech pojawiał się na poszarzałej od papierosów twarzy. Ledwo można było zauważyć jego niewielkie, pożółkłe zęby. Mógł też puścić oko.

W domu zawsze czekała na niego mama. Często mówiła:

– Koka, teraz to już i na klatkach schodowych mordują, zarówno dzieci, jak i dorosłych. Koka…

– Wiem, mamo – odpowiadał Koka i się uśmiechał. Zawsze się uśmiechał i całował mamę w siwe włosy. Ona chyba była siwa. Dokładnie tego już nie pamiętam. Ale to, że nosiła wielki grzebień – to pamiętam dobrze. A tego, że uczyła w szkole angielskiego… tego też jestem pewien.

Pamiętam, że była dość miłą i sympatyczną osobą. Dobrze odnosiła się do kolegów syna, starała się zawsze czymś ich ugościć, proponowała herbatę albo po prostu posiłek. Z tą samą przyjacielskością odnosiła się także i do dzieci kolegów jej syna. Na przykład do mnie. W dzieciństwie nawet udzielała mi korepetycji z angielskiego. Niestety, miała straszny, radziecki akcent, przestarzałe spojrzenie na gramatykę i zbyt delikatne, jak na nauczycielkę, podejście pedagogiczne. Nawet jak na korepetytorkę. Zamiast zmuszać po raz setny do powtarzania odmiany nieregularnych czasowników, częstowała mnie kotletami i winegretem. Zamiast walić linijką po rękach, pokazywała slajdy z dzieciństwa wujka Koki.

Żyli spokojnie, starając się nie zakłócać względnego spokoju panującego w bloku. Po mieszkaniu chodzili w miękkich kapciach, jakby bali się przeszkadzać sąsiadom z dołu. Nieważne, że niżej była tylko piwnica i niebezpieczne wody gruntowe.

Pusty wiersz

Jak Kokę zabierano do wojska, jego matka rozgorączkowana biegała w poszukiwaniu dojścia, by kogo trzeba przekupić bądź też wykupić syna. Prosiła Kokę, by to jakoś rozegrał, do kogo trzeba pojechał, z kim trzeba się zaprzyjaźnił. Koka się lenił, bo lżej mu było po prostu odsłużyć.

– Synku, mogą cię wysłać do Afganistanu – płakała mama.

– Wiem, mamo – odpowiadał Koka, szykując pożegnalny wieczór dla kolegów.

W wojsku wujek Koka właściwie się nie przemęczał. Z niecierpliwością czekał na demobilizację, jakoś wewnętrznie przeczuwając, że do Afganistanu go nie wyślą. Takich jak on tam nie wysyłają. Mogą tam wysłać każdego, tylko nie takiego jak on. Sprawnie służył w jednostce, leniwie wykonywał rozkazy, wszechmocnych nie zaczepiał, dowództwu szczerze prawił komplementy. Inicjatywy, rzecz jasna, nie wykazywał. Przez ostatnie trzy miesiące nie robił nic innego, tylko spał. Nie wiem, co śniło mu się w te długie wiosenne dnie i noce, ale myślę, że coś delikatnego i wzruszającego, ewidentnie domowego. Stary mołdawski dywan, miski w serwantce, telewizor. Skrzynki na listy? Książeczki dla dzieci? Oprawione roczniki „Roman-Gazety”?

Pusty wiersz

Na naukę wujek Koka nie miał ochoty, postanowił więc, że od razu pójdzie do fabryki. Oczywiście trzeba tam pracować, ale pieniądze dawały wolność. Słodką, nieomal jak marmolada. Bezdenną, jak ciche niebo nad Dnieprem. Mama Koki nigdy nie pozwalała swemu synowi, by zajmował się sprawami domowymi. Pranie bądź gotowanie, nie mówiąc już o sprzątaniu – to były zajęcia kobiece. Niech Koka sobie poleży, odpocznie. Koka leżał, odpoczywał, delektował się głębią życia.

To go zadowalało, a tym bardziej jego mamę. Ciche potrzaskiwanie mrozu, miękkie runo dywanów, stabilny rytm życia.

Lata osiemdziesiąte dawały poczucie bezpieczeństwa i zapewniały dostatek. Letnie noce były ciepłe i gwiaździste, a zimy długie i spokojne. Wykrochmalone prześcieradła i miękkie poduszki, kotlety z kury, słodka herbata i kruche ciasteczka, kilku wiernych przyjaciół, z którymi zawsze można zapalić przed klatką schodową. Czegóż więc jeszcze pragnąć? Po co masz szukać kłopotów, jak masz kochającą mamę, pełne talerze i lodówki? Ambicje? Pragnienia? Cele? Na co i komu to potrzebne? Żeby w końcu osiągnąwszy jakiś abstrakcyjny szczyt, polecieć na łeb na szyję prosto w dół?

Pusty wiersz

Do początku lat dziewięćdziesiątych wujek Koka delektował się życiem. O tym, co będzie dalej, nie myślał. Nie wiadomo, czy w ogóle go to interesowało. Do trzydziestki nie miał ani problemów, ani priorytetów. Alkoholu nie nadużywał, niebezpieczne towarzystwo omijał, zadawał się z umiarkowanymi i zrównoważonymi ludźmi, takimi, którym szalona estetyka lat osiemdziesiątych była obca. Bliskich kolegów nie miał, ponieważ bliskość przewiduje wzajemną pomoc. Przyjaciele wzajemnie sobie pomagają w trudnych życiowych sytuacjach, wspierają się, dopóki zagrożenie nie minie, uspokajają, kiedy pojawiają się lęki, pożyczają duże sumy bez pokwitowania i zakładają opaski uciskowe na porozrywane tętnice. Wujek Koka tego wszystkiego nie potrafił. Żeby komuś pomóc, koniecznie trzeba najpierw podjąć decyzję, a tę funkcję miał wyłączoną już w chwili narodzin. Ale nigdy sam też nie prosił o pomoc. Obciążać bliskich nie lubił.

Przekroczenie bariery trzydziestu lat przeszedł lekko, nie roztrząsając i nie uświadamiając sobie swojego wieku. Koledzy sugerowali mu, że już czas, by coś zrobił ze swoim życiem, że czas płynie nieubłaganie, że warto pomyśleć o rodzinie. Tak, tak, nie przeżyjesz całego swojego życia z mamą. Mama to świętość, tego nikt nie kwestionuje, ale przemyśl to sobie.

– Pomyśl, Koka, masz już trzydziesty pierwszy rok. Komuna się rozpadła, twoją fabrykę wkrótce szlag trafi i zostanie zlikwidowana, kto ci pomoże w trudnych chwilach? Kto poda rękę?

– Dawaj, no dawaj, mama już nie jest młoda, ona też musi odpocząć, ile można cię ciągnąć? Znajdź sobie wreszcie żonę!