Dziennik śmierci - Chris Carter - ebook + audiobook + książka

Dziennik śmierci ebook

Chris Carter

4,6
36,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli zajrzysz do środka, musisz umrzeć. Los Angeles, 5 grudnia – trzy tygodnie do Bożego Narodzenia. Angela Wood, mistrzyni sztuki złodziejstwa kieszonkowego, właśnie podlicza swój łup. Sześćset osiemdziesiąt siedem dolarów – całkiem niezły wynik jak na niecałe piętnaście minut pracy. Kiedy świętuje przy drinku zakończenie pomyślnej dniówki, przypadkiem zauważa, jak jeden z klientów baru traktuje opryskliwie starszego człowieka. Postanawia dać mu nauczkę i kradnie jego elegancką skórzaną aktówkę. W środku nie ma pieniędzy ani laptopa… niczego wartościowego, w każdym razie dla Angeli. Tylko oprawiony w czarną skórę notatnik, zaskakująco ciężki. Ciekawość zwycięża i w zaciszu swojego mieszkania Angela szybko kartkuje nową zdobycz. Wtedy zaczyna się najgorszy koszmar jej życia. To nie jest zwykły dziennik. Czytasz na własne ryzyko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 454

Oceny
4,6 (2410 ocen)
1650
535
187
32
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jowit60

Nie oderwiesz się od lektury

Chris Carter nie zwalnia! Znakomita lektura dla miłośników mocnych wrażeń.
20
marzenna2511

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
10
Sisi2111

Nie oderwiesz się od lektury

Nisamowita książka.Nie można się oderwać od niej oderwac.Autor jest prawdziwym Mistrzem pisania.
10
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Chris Carter w swojej książce "Dziennik śmierci" udowadnia, że gatunek thrillera psychologicznego wciąż ma do zaoferowania coś świeżego. Kiedy myślisz, że widziałeś już wszystko – od seryjnych morderców po zagadki o niemożliwym rozwiązaniu – Carter wyciąga z rękawa pomysł, który zmusza do refleksji i wywołuje ciarki na plecach. Carter nie boi się zabrać swoich czytelników na mroczne, wręcz brutalne terytoria ludzkiego umysłu. Jego powieść "Dziennik śmierci" to nie tylko kolejna odsłona serii o detektywie Robertie Hunterze, ale także literacka eksplozja emocji, które czytelnik odczuwa niemal fizycznie. Od pierwszych stron książka wciąga jak magnes. Mamy tu detektywa Roberta Huntera, którego analityczny umysł i umiejętność odczytywania ludzkiej psychiki są niemal nadludzkie, ale jednocześnie przesiąknięte realizmem. Hunter nie jest typowym superbohaterem – to człowiek ze swoimi słabościami. Wraz z nim zanurzamy się w świat zbrodni, gdzie tajemniczy dziennik staje się osią historii. Sam...
00
zbych012

Nie oderwiesz się od lektury

swietna
00

Popularność




Written in Blood

Copyright © Chris Carter, 2020

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Radosław Madejski

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki:

Redakcja: Małgorzata Najder

Korekta: Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-141-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Pierwotnie zamierzałem zadedykować tę książkę pamięci mojej ukochanej Kary Louise Irvine, która we wrześniu 2019 roku odeszła z tego świata, łamiąc moje serce, od tamtego czasu jednak cały świat znalazł się w stanie zagrożenia.

Tak wiele się zmieniło w życiu każdego z nas.

Dlatego chciałbym zadedykować moją powieść nie tylko Karze, ale również pamięci tych wszystkich, którzy przegrali walkę z COVID-19. Nie byliśmy na to przygotowani.

Dla wszystkich innych walka nadal trwa, więc uważajcie na siebie.

Jeden

LOS ANGELES

SOBOTA, 5 GRUDNIA

Do Bożego Narodzenia zostały trzy tygodnie. Okres, który Angela Wood nazywała „wysokim sezonem”, zaczynał się właśnie w tę sobotę. Ulice, centra handlowe, a nawet małe sklepiki były udekorowane sztucznym śniegiem i migocącymi lampkami. Wszędzie roiło się od ludzi skorych do wydawania pieniędzy na idealny prezent. Był to jedyny taki czas w roku, kiedy prawie wszyscy przymykali oko na stan swoich finansów. Oj tam, przecież idą święta, uspokajali się w duchu, po czym rzucali w wir zakupów, pozwalając sobie na taką rozrzutność, jakby ich konta bankowe nie miały dna.

Dla Angeli wysoki sezon oznaczał tłumy szczęśliwych zakupowiczów z wypchanymi portfelami w kieszeniach i torebkach, gdyż w okresie przedświątecznym gotówka na krótko wracała do łask. W dzisiejszych czasach przez resztę roku większość mieszkańców Los Angeles w ogóle nie nosiła przy sobie pieniędzy, nawet drobniaków. Za wszystko płaciło się kartą – bez względu na to, czy ktoś kupował paczkę gum do żucia, czy wydawał fortunę na Rodeo Drive. Era transakcji elektronicznych nastała na dobre. Bez gotówki wszystko było prostsze, chociaż dla sprzedawców czy właścicieli sklepów i tak nie miało to większego znaczenia. Angela jednak nie pracowała za ladą. Nie była właścicielką sklepu, lecz złodziejką kieszonkową, więc popularność transakcji bezgotówkowych nie przynosiła jej korzyści. Owszem, mogła robić użytek z kart kredytowych i smartfonów, które wpadały w jej ręce – i robiła – ale w tej branży przede wszystkim liczyła się gotówka. Dlatego okres przedświątecznych zakupów zawsze wywoływał uśmiech na jej twarzy.

W tym roku postanowiła zacząć wysoki sezon od wizyty na ekskluzywnej ulicy handlowej w Tujunga Village.

Biegnąca prostopadle do Ventura Boulevard, szerokiej arterii w Studio City, Tujunga Avenue leżała na granicy dzielnic Colfax Meadows i Woodbridge Park. Na odcinku zwanym Village, który ciągnął się przez cały kwartał, mieściło się mnóstwo najróżniejszych sklepów, butików, restauracji, barów i kawiarni. Nic dziwnego, że amatorzy zakupów odwiedzali to miejsce przez cały rok, a zwłaszcza w weekendy. W wysokim sezonie ich liczba wzrastała wielokrotnie i teraz na ulicy tłoczyli się zadowoleni ludzie z grubymi portfelami.

Angela wolała pracować po zmroku, jeśli tylko miała taką możliwość, i był to kolejny powód, dla którego uwielbiała okres przedświątecznych zakupów. Żeby obsłużyć niezliczone chmary klientów, większość sklepów przez cały grudzień była otwarta znacznie dłużej niż zwykle. Mając to na uwadze, Angela wyruszyła w stronę Tujunga Village, gdy tylko słońce zaczynało kryć się za horyzontem. Dotarła na miejsce od strony Woodbridge i z zadowoleniem odkryła, że tłum wypełniający ulicę jest dwa razy większy niż przed rokiem.

– Och, jak ja kocham święta – mruknęła do siebie, strzelając knykciami, po czym naciągnęła cieniutkie rękawiczki z czerwonej skóry.

Nad Miastem Aniołów zapadał zmrok i temperatura obniżyła się do ośmiu stopni Celsjusza. Tam, skąd pochodziła Angela, byłby to wyjątkowo ciepły wieczór jak na początek grudnia, jednak w mieście, w którym słońce i upał miały status honorowych obywateli, osiem stopni wystarczyło w zupełności, aby dumni Kalifornijczycy zaczęli przekopywać szafy w poszukiwaniu ciepłej odzieży. Dla kogoś takiego jak Angela zimowe kurtki były błogosławieństwem, ponieważ wiele osób niefrasobliwie wkładało portfele do zewnętrznych kieszeni. Gruba warstwa izolacji termicznej między kieszenią a ciałem stanowiła duże ułatwienie i nawet ktoś, kto nie był zawodowym kieszonkowcem, mógł bez trudu pozbawić niczego nieświadomą ofiarę jej własności. W zatłoczonych miejscach – na ulicy lub w sklepach – ludzie często na siebie wpadali. Uchodziło to za całkiem normalną rzecz, więc opróżnianie cudzych kieszeni stawało się jeszcze łatwiejszym zadaniem. Dla tak wykwalifikowanej specjalistki jak Angela wypełniona po brzegi Tujunga Village, gdzie osiemdziesiąt procent ludzi nosiło grube zimowe kurtki, była jak wielkie stoisko z darmowymi upominkami.

– No to do roboty – powiedziała Angela i wmieszała się w tłum, wodząc dookoła wzrokiem niczym drapieżny ptak, który wypatruje żeru.

Nie doszła nawet do połowy kwartału, a już zdążyła sobie przywłaszczyć trzy portfele. Z łatwością mogłaby ich zwinąć dużo więcej, ale w wysokim sezonie nie miała powodu, żeby „kroić na oślep” – działać bez rozeznania, nie mając większego pojęcia, po co sięga.

Stosowała prostą i nieskomplikowaną metodę – przyglądała się, jak klient płaci za swoje zakupy. W ten sposób zyskiwała dwie ważne informacje. Po pierwsze, łatwo mogła się zorientować, kto ma przy sobie gotówkę, a kto nie. A po drugie, widziała, gdzie kto chowa portfel – w kieszeni kurtki, w kieszeni marynarki czy w torebce. Potem pozostawało jej tylko iść za upatrzoną ofiarą i czekać na dogodny moment. Nigdy się nie spieszyła. Tym razem tylko piętnaście minut zajęło jej osiągnięcie etapu, który nazywała podliczaniem.

Nie pozwalała, żeby chciwość wzięła górę. Już nie. Ten jeden raz, kiedy sobie pofolgowała, okazał się fatalny w skutkach i kosztował ją krótką odsiadkę. Poprzysięgła sobie, że już nigdy więcej nie trafi do więzienia. Teraz obrabiała maksymalnie trzy osoby, a potem sprawdzała łup. Jeżeli był wystarczająco obfity, kończyła pracę. Jeżeli nie, pozbywała się opróżnionych portfeli i wracała na ulicę, żeby odbyć drugą rundę.

Po skończonej robocie ukrywała się w jakimś bezpiecznym miejscu, w którym mogła zrobić bilans dnia. Tutaj za staromodną i zawsze przepełnioną restauracją Vitello’s mieścił się Rendition Room – bar tylko dla wtajemniczonych stylizowany na melinę z czasów prohibicji, którego toaleta nadawała się idealnie do tego celu. Angela zaglądała tam już wcześniej parę razy, ale nigdy lokal nie był tak zatłoczony. Pięć minut czekała w kolejce przed damską ubikacją, zanim mogła wejść do kabiny. Kiedy zamknęła za sobą drzwi i podliczyła łup, okazało się, że ma powód do radości.

Sześćset osiemdziesiąt siedem dolarów za niecałe piętnaście minut pracy, pomyślała, upychając większą część gotówki w staniku. Nieźle jak na pierwszy dzień. Ale do głosu zaczęła dochodzić Lekkomyślna Angela:

– Na ulicy czeka tego dużo więcej – szepnęła jej na ucho. – W jeden wieczór mogłabyś zarobić tyle, co w miesiąc.

Rozsądna Angela od razu odrzuciła ten pomysł.

– Starczy na dziś – oświadczyła kategorycznie. – Może zamiast robić głupoty, postawisz sobie drinka, żeby uczcić owocny wieczór? I tak już jesteś w barze.

Angela dobrze wiedziała, kiedy powinna przestać. Od czasu odsiadki nigdy nie spierała się z wewnętrznym głosem rozsądku.

Ponieważ zakończyła pracę, przed wyjściem z kabiny ściągnęła czarną perukę, która służyła jej za kamuflaż, i wyjęła przyciemnione soczewki kontaktowe. Przy barze panował ścisk i musiała odczekać kilka minut, zanim została obsłużona. Omiotła wzrokiem kartę drinków i zdecydowała się na klasykę – sidecar. Dopisało jej szczęście i gdy tylko odwróciła się od baru z kieliszkiem w ręku, niecałe dwa metry od niej zwolnił się właśnie wysoki jednoosobowy stolik. Szybko do niego podeszła i stanęła przy małym okrągłym blacie.

Popijając koktajl z brandy i likieru pomarańczowego, zaczęła lustrować wnętrze lokalu. Nie, wcale się nie rozmyśliła i nie zamierzała już tego wieczoru wracać do pracy. Po prostu obserwowanie ludzi tak bardzo weszło jej w krew, że nie miało znaczenia miejsce, w którym akurat się znajdowała. To był odruch. Siła przyzwyczajenia. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi. W ciągu dwudziestu sekund zauważyła trzy najłatwiejsze do obrobienia cele, jakie w życiu widziała.

Po prawej cztery stoliki od niej siedzieli dwaj faceci po czterdziestce. Obaj lekko podchmieleni. Ten w okularach trzymał portfel w kieszeni marynarki, którą zdjął i położył zwiniętą na wolnym stołku obok.

Trzy stoliki przed nią dwie dwudziestokilkuletnie kobiety popijały margarity. Ta, która siedziała zwrócona plecami do Angeli, zawiesiła otwartą torebkę na oparciu krzesła.

Przy sąsiednim stoliku po prawej wysoki mężczyzna wpatrywał się w wyświetlacz smartfona. Na podłodze kilkanaście centymetrów od jego stóp stała elegancka skórzana aktówka. Angela nie miała okazji zobaczyć, co się kryje w środku, ale była gotowa się założyć, że jest to coś cennego.

Ludzie chyba nigdy nie nauczą się uważać, pomyślała i lekko pokręciła głową. Właśnie przeniosła wzrok z aktówki na jej właściciela, gdy na wprost niego stanął starszy mężczyzna. Wyglądał na sześćdziesiąt kilka lat i w ręku trzymał szklaneczkę whisky.

– Przepraszam – zagadnął. – Czy nie będzie pan miał nic przeciwko, jeżeli usiądę przy pańskim stoliku? Tłoczno tu dzisiaj.

Wysoki mężczyzna nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, wciąż zapatrzony w smartfon.

– Wolałbym nie.

Angela zmarszczyła czoło, jakby się przesłyszała. Starszy jegomość też wyglądał na zaskoczonego.

– Zajmę jedynie mały kawałek stolika – powiedział. – Tylko żeby postawić szklaneczkę. Nie będę panu przeszkadzał.

– Już mi pan przeszkadza – odparł mężczyzna i w końcu uniósł głowę, żeby spojrzeć w oczy rozmówcy. – Proszę sobie poszukać innego miejsca na tę swoją szklaneczkę. Ten stolik jest zajęty.

Starszy pan zaniemówił i stał nieruchomo, nie wiedząc, jak się zachować.

– Powiedziałem, spadaj, dziadku – dodał wysoki facet tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Zszokowany sześćdziesięciolatek obrócił się i odszedł. Angela już miała zaoferować mu miejsce przy swoim stoliku, kiedy jej nierozważna natura znów zabrała głos.

– Ten gość z komórką to kawał fiuta, Angie – usłyszała szept Lekkomyślnej Angeli. – Mogłabyś dać mu nauczkę.

Jeszcze raz zerknęła w stronę stojącej na podłodze skórzanej torby, tymczasem opryskliwy typ ponownie skupił całą uwagę na ekranie smartfona. Dopiła koktajl i przeszła na drugą stronę stolika. Stała teraz za plecami wysokiego faceta. Wyjęła komórkę i przyłożyła ją do ucha, żeby wyglądać na pochłoniętą swoimi sprawami. Kiedy zaczęła udawaną rozmowę, wysunęła nogę w prawo i zaczepiła stopą o pasek skórzanej aktówki.

Mężczyzna zapamiętale stukał w klawiaturę dotykową.

Kontynuując fikcyjną rozmowę, Angela obróciła się w bok i odeszła dwa kroki od stolika. Wyciągnęła szyję i zaczęła się rozglądać po wnętrzu baru, jakby kogoś wypatrywała. Równocześnie miarowym ruchem przyciągała do siebie skórzaną teczkę.

Wysoki facet był zbyt zaabsorbowany swoją komórką, by zauważyć, że aktówka oddaliła się jakieś pół metra od niego. Ale nawet gdyby się zorientował, w barze panował ścisk, więc Angela mogła mu powiedzieć, że przypadkowo zaczepiła nogą o pasek, i zwalić wszystko na niefortunny zbieg okoliczności.

Zrobiła jeszcze jeden krok, konsekwentnie holując po podłodze swój łup i wtedy uśmiechnęło się do niej szczęście. Parę stolików dalej jakiś nieostrożny klient zrzucił na podłogę tacę, na której stało kilka butelek i kieliszków. Głośny brzęk tłuczonego szkła sprawił, że dziesiątki par oczu zwróciły się w tamtą stronę. Mężczyzna ze smartfonem również uniósł głowę, a gdy po kilku sekundach znów spojrzał na wyświetlacz, Angela już wychodziła z Rendition Room z jego własnością ukrytą pod płaszczem. Pięć minut później wracała do domu autobusem linii 237.

Korciło ją, żeby sprawdzić zawartość teczki, ale oparła się pokusie. Chociaż zajęła miejsce na samym końcu, nie wiedziała, czy któryś z siedzących obok pasażerów nie okaże się wścibski.

Podróż z Tujunga Village na południowy kraniec Colfax Avenue, gdzie wynajmowała małe mieszkanie, zajęła jej niewiele ponad czterdzieści pięć minut. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, zdjęła buty i usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, kładąc przed sobą swoją zdobycz. Nareszcie mogła otworzyć zamek błyskawiczny i zajrzeć do środka, ale kiedy to zrobiła, spotkało ją rozczarowanie.

Sądząc po kształcie i rozmiarze aktówki, a także po jej wadze, Angela była niemal całkiem pewna, że weszła w posiadanie jakiegoś drogiego sprzętu elektronicznego jak laptop albo tablet. Myliła się. Jedynym przedmiotem, jaki znalazła w środku, był duży oprawiony w czarną skórę notatnik. Wydał się jej zaskakująco ciężki, gdy wzięła go do ręki.

– Liczyłam na laptop, a tu zwykły notes? Ale lipa…

Roześmiała się ze swojego niepowodzenia, pocieszając się myślą, że ukradła tę torbę tylko dlatego, żeby utrzeć nosa facetowi z baru.

– Co za gburowaty ćwok – mruknęła, kręcąc głową. – Mam nadzieję, że zwinęłam mu coś ważnego.

Otworzyła notatnik i zaczęła niedbale przewracać kartki. Od razu rzuciły się jej w oczy ciasne linijki starannego odręcznego pisma. Ale nie wszystkie strony były pokryte literami. Na niektórych widniały nieudolne rysunki, Angela jednak nie poświęciła im szczególnej uwagi. Na innych znajdowały się zdjęcia z polaroida przyczepione zszywkami. Kiedy przyjrzała się dokładniej pierwszej z tych fotografii, jej tętno przyspieszyło.

Przerzuciła kartkę i natrafiła na kolejne zdjęcie. Tym razem jej serce na chwilę zamarło. Drżącymi palcami uniosła sztywny arkusik papieru fotograficznego, żeby zobaczyć, czy coś jest napisane na odwrocie albo na kartce pod spodem. Niczego nie znalazła.

– Co to, kurwa, jest? – wyszeptała, gdy jej wzrok przesuwał się w dół strony na słowa zapisane tuż pod zdjęciem.

Zdołała przeczytać jedynie kilka pierwszych linijek, zanim jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

– O Boże! Coś ty najlepszego zrobiła, Angie? Coś ty, kurwa, zrobiła?

Dwa

PONIEDZIAŁEK, 7 GRUDNIA

Detektyw Robert Hunter, szef jednostki SO – od słów „szczególnie okrutne”, bo sprawami tego rodzaju zbrodni się zajmowała – wydziału zabójstw, właśnie wrócił po lunchu do swojego biura na czwartym piętrze słynnego Szklanego Domu przy Pierwszej Zachodniej, w którym mieściła się Komenda Główna Policji Los Angeles. Ledwie zamknął za sobą drzwi, kiedy na jego biurku rozdzwonił się telefon. Odebrał po drugim dzwonku.

– Robercie, mówi Susan – rozległ się głos w słuchawce. – Mogę ci zająć chwilę?

Doktor Susan Slater należała do najlepszych specjalistek, jakie można było spotkać w policyjnych laboratoriach kryminalistycznych w całej Kalifornii. Współpracowała blisko z wydziałem zabójstw przy wielu śledztwach.

– Oczywiście – odparł Hunter. – Stało się coś złego?

– Nie jestem pewna. – Slater zrobiła krótką pauzę. – Ale całkiem możliwe.

Zaintrygowany Hunter rozsiadł się wygodnie w fotelu.

– Zamieniam się w słuch.

Sięgnął po leżący przed nim terminarz i przerzucił instynktownie kilka kartek, żeby się upewnić, czy jego wydział nie czeka na wynik jakichś badań laboratoryjnych. Nie było żadnych zaległych ekspertyz.

– To dziwna historia – zaczęła Slater. – Kiedy dziś rano wychodziłam do pracy, jak zwykle zajrzałam do skrzynki na listy. Oprócz ulotek reklamowych, których zawsze nazbiera się trochę przez weekend, znalazłam dużą szarą kopertę. Było na niej moje imię i nazwisko, ale właśnie to wzbudziło moje podejrzenia.

– Nie rozumiem.

– Nie było mojego adresu, znaczków, stempla pocztowego ani danych nadawcy.

– To znaczy, że ktoś doręczył ci przesyłkę osobiście – powiedział Hunter. – Otworzyłaś ją?

– Tak, ale oczywiście z zachowaniem wszystkich koniecznych środków ostrożności. Ktoś przysłał mi notatnik.

– Tak? – Hunter zmarszczył czoło.

– A mówiąc ściślej… jest to pewnego rodzaju pamiętnik.

– Co to za pamiętnik?

Slater znów na chwilę zawiesiła głos.

– Myślę, że ty i Carlos powinniście rzucić na niego okiem.

Trzy

Detektyw Carlos Garcia od wielu lat był partnerem Huntera w jednostce SO wydziału zabójstw. Korzystali z tego samego biura – klaustrofobicznej klitki o powierzchni dwudziestu dwóch metrów kwadratowych. Pomieszczenie miało tylko jedno okno, a na jego wyposażenie składało się niewiele więcej oprócz dwóch biurek, ale było całkowicie odizolowane od reszty piętra, na którym mieścił się wydział zabójstw, co przynajmniej zapewniało ochronę przed wścibskimi spojrzeniami i nieustannym gwarem.

Gdy jego partner rozmawiał przez telefon, Garcia siedział przy komputerze i robił porządki w dokumentacji elektronicznej.

– Chcesz się przejechać do laboratorium? – spytał go Hunter, który właśnie odłożył słuchawkę i już sięgał po kurtkę.

Wydział zabójstw policji Los Angeles dysponował ośmioma specjalistycznymi laboratoriami, które wykonywały ekspertyzy na potrzeby różnego rodzaju śledztw. Większość z nich mieściła się w Centrum Kryminalistyki na terenie kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Alhambrze, mieście w zachodniej części San Gabriel Valley w hrabstwie Los Angeles.

– Do laboratorium? – Garcia zmrużył oczy i spojrzał na partnera. – Mamy coś do odebrania?

– Nie – odparł Hunter i szybko streścił mu rozmowę, którą przed chwilą zakończył.

– Pamiętnik?

– Tak powiedziała.

– Tylko tyle?

– Dodała jeszcze, że powinniśmy rzucić na niego okiem.

– Wchodzę w to – oświadczył Garcia, wstając z krzesła, i również sięgnął po kurtkę. – Mam słabość do takich zagadek.

Cztery

W poniedziałkowe popołudnie ruch w centrum miasta zaczynał gęstnieć, więc Hunterowi i Garcii zajęło pół godziny pokonanie dziesięciu kilometrów, które dzieliły komendę policji i kampus uniwersytecki w Alhambrze. Detektywi zaparkowali samochód w miejscu zarezerwowanym dla funkcjonariuszy organów ścigania i udali się do siedziby Centrum Kryminalistyki – okazałego czteropiętrowego budynku w południowo-zachodniej części kompleksu. Po dopełnieniu formalności w recepcji weszli po schodach na pierwsze piętro, gdzie mieściło się laboratorium analizy mikrośladów. To właśnie tam doktor Slater umówiła się z Hunterem.

– Wybierasz się na jutrzejszy bal? – zapytał Garcia, kiedy weszli na półpiętro.

– Masz na myśli naszą firmową imprezę świąteczną? – upewnił się Hunter, ale jego mina nie wyrażała entuzjazmu. – A ty?

– Jasne! – Garcia w przeciwieństwie do kolegi wyglądał na podekscytowanego. – Przebiorę się za mikołaja zombie.

– Mikołaja zombie? – powtórzył Hunter i zacisnął wargi. – Poważnie?

– No pewnie! Takie imprezy są straszliwie nudne. Trzeba w nie tchnąć trochę humoru.

– I chcesz tchnąć trochę humoru w imprezę firmową, zakładając kostium mikołaja zombie?

– Jesteś zazdrosny, bo sam nie możesz się przebrać – zripostował Garcia. – Siedzisz na honorowym miejscu obok kapitan Blake, nie?

Hunter przytaknął i przewrócił oczami.

– To dopiero będzie ubaw.

Jego partner zachichotał.

– Nie wątpię.

Laboratorium analizy mikrośladów było jedną z ośmiu sekcji podlegających wydziałowi zabójstw policji Los Angeles. Zgodnie z nazwą jego głównym zadaniem było badanie śladów, które mogły powstać w efekcie fizycznego kontaktu sprawcy i ofiary przestępstwa. Zajmowało się również analizą innych materiałów dowodowych, organicznych lub nie, które zabezpieczono na miejscu zbrodni.

Zatrzymali się przy wejściu i Hunter nacisnął guzik dzwonka. Po kilku sekundach oczekiwania podwójne drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.

Swoją powierzchnią laboratorium dorównywało biurom wydziału zabójstw, które zajmowały całe piętro w komendzie głównej. W środku panowała temperatura o kilka stopni niższa od pokojowej, ale i tak było cieplej niż na ulicy. Kilkoro techników kryminalistyki, wszyscy w długich białych kitlach, pracowało przy swoich stanowiskach. W tle słychać było ciche dźwięki kojącej muzyki klasycznej.

– Chodźcie tutaj.

Detektywi obrócili się w stronę, z której dobiegał głos. Susan Slater, siedząca przy mikroskopie niedaleko od wejścia, pozdrowiła ich skinieniem głowy. Była atrakcyjną kobietą po trzydziestce. Miała metr siedemdziesiąt wzrostu, smukłą sylwetkę, wydatne kości policzkowe i zgrabny nos. Długie blond włosy nosiła upięte w kucyk, a delikatny makijaż podkreślał błękit jej oczu.

– Dzięki, że zjawiliście się tak szybko – powiedziała.

– Zaciekawiłaś nas tym tajemniczym wstępem – odparł Garcia z uśmiechem. – No więc, co dla nas masz?

– To, o czym powiedziałam Robertowi przez telefon. – Slater mówiła łagodnym i wesołym tonem, ale jej postawa emanowała wiedzą i doświadczeniem. – W ten weekend ktoś dostarczył przesyłkę do mojej skrzynki na listy. Prawdopodobnie dzisiejszej nocy albo nad ranem. Już sama koperta zwróciła moją uwagę.

– Dlaczego? – spytał Garcia. – Co z nią nie tak?

– Przede wszystkim nie ma na niej adresu ani znaczków pocztowych. Tylko moje imię i nazwisko. Brak też danych nadawcy.

Kobieta sięgnęła po leżącą na biurku obok mikroskopu foliową torebkę na dowody rzeczowe. W środku znajdowała się duża brązowa koperta, na której widniały zapisane odręcznie wielkimi literami dwa słowa: „Susan Slater”.

– Mogę zobaczyć? – odezwał się Hunter.

– Śmiało.

Detektyw chwycił torebkę i obrócił ją tak, żeby jego partner również mógł się przyjrzeć jej zawartości.

– Domyślam się, że już zrobiłaś ekspertyzę daktyloskopijną – mruknął Garcia.

Slater przytaknęła.

– Żadnych odcisków palców oprócz moich.

– A pismo? – zapytał Hunter.

– Same wielkie litery, nic szczególnego. Użyto taniego markera z cienką końcówką. Próby analizowania tuszu i rozpoznawania marki produktu nie mają sensu, bo najprawdopodobniej trafilibyśmy na coś, co można kupić we wszystkich dużych supermarketach.

Hunter pokiwał głową i odłożył kopertę.

– Wspomniałaś też o jakimś pamiętniku, tak?

– Zgadza się – odparła doktor Slater i wskazała w głąb laboratorium. – I tutaj zaczyna się robić poważnie. Chodźcie, pokażę wam.

Detektywi ruszyli za nią, mijając grupkę laborantów zbyt zajętych swoją pracą, by w ogóle zauważyć obecność gości. Gdy dotarli do jednego z zamkniętych pomieszczeń na końcu przestronnej sali, musieli zaczekać, aż Slater wstuka ośmiocyfrowy kod na metalowej klawiaturze obok klamki.

W pomieszczeniu długim na osiem i szerokim na sześć metrów znajdowały się trzy oddzielne stanowiska robocze. Stało na nich pięć monitorów komputerowych i sześć różnych mikroskopów – między innymi skanujące laserowe mikroskopy konfokalne. Przestąpiwszy próg, Hunter i Garcia poczuli, że temperatura obniżyła się jeszcze trochę. Slater podprowadziła ich do biurka na lewo od drzwi.

– Dziś rano, kiedy zajrzałam do skrzynki i wyciągnęłam tę kopertę, niewiele brakowało, a otworzyłabym ją od razu – wyjaśniła. – Nie przypominałam sobie, abym coś kupowała w internecie, ale często zdarza mi się zapominać o takich rzeczach, zwłaszcza jeśli trzeba na nie czekać dłużej niż trzy dni. Poza tym czasami nasz wydział albo inne laboratoria przysyłają mi niezamawiane próbki, odczynniki i różne takie materiały, bo… – wzruszyła ramionami – …po prostu robią takie rzeczy. W każdym razie już miałam rozerwać kopertę, kiedy coś mnie tknęło. Żadne laboratorium w kraju nie doręczyłoby mi takiej przesyłki do domu. Chyba że byłoby to coś bardzo pilnego, ale wtedy ktoś zadzwoniłby do drzwi, żeby przekazać mi ją osobiście, zamiast wrzucać do skrzynki na listy. Dlatego przywiozłam kopertę tutaj i z samego rana zbadałam ją za pomocą trzech różnych skanerów. Zwykłe prześwietlenie rentgenowskie wykazało, że w środku znajduje się notatnik, a testy pod kątem materiałów wybuchowych i substancji toksycznych wypadły negatywnie. Poczułam się jak skończona idiotka, która przez swoją paranoję trwoni pieniądze podatników, i w końcu otworzyłam kopertę. W środku było to. – Slater wskazała na drugą foliową torebkę, w której znajdował się notatnik w czarnej oprawie. – Tylko załóżcie rękawiczki, zanim go wyjmiecie.

Z podajnika wiszącego na ścianie obok drzwi każdy z detektywów wyjął parę niebieskich lateksowych rękawiczek. Jeszcze przed otwarciem torebki foliowej obaj zauważyli, że skórzana oprawa jest grubsza niż w zwykłym notatniku. Zarówno z przodu, jak i z tyłu okładki nie było żadnych zdobień, napisów, tłoczeń ani innych znaków. Zauważyli również, że notatnik jest nietypowo ciężki, choć mógł mieć ze sto dwadzieścia kartek albo niewiele więcej. Patrząc z boku, odkryli, że kartki nie są ułożone równo, ale większość jest pomarszczona, jakby zamokły albo coś między nimi tkwiło.

Detektywi stanęli po obu stronach biurka, a Hunter wyjął notatnik z torebki na dowody, po czym położył go na blacie i otworzył. Wbrew temu, czego mógłby się spodziewać po typowym pamiętniku, na pierwszej stronie nie znalazł danych właściciela. Po wewnętrznej stronie okładki również. Żadnego nazwiska, adresu, numeru telefonu, mejla… niczego.

Wpis na pierwszej stronie także różnił się od tych, które można znaleźć w typowych pamiętnikach. Nie był opatrzony datą czy jakąkolwiek inną informacją odnośnie do czasu powstania. Nie miał również odstępów ani akapitów. Słowa układające się w ciasne linijki tworzyły zbity blok tekstu, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Dobrze przynajmniej, że autor przestrzegał zasad interpunkcji, dzięki czemu dało się oddzielić poszczególne myśli i zrozumieć przekaz. Pisał czarnym tuszem, a tam, gdzie się pomylił, przekreślał słowa albo całe zdania prostą linią. Nie bawił się w używanie korektora, gumki czy żyletki. Miał pochyłe pismo, które wyglądało całkiem schludnie. Słowa układały się w idealnie równe rzędy, co zaimponowało Hunterowi, zwłaszcza że kartki nie były liniowane. Pamiętnik nie mógł być stary, w każdym razie nie na tyle, aby papier zdążył pożółknąć.

Hunter położył dłoń na ręce Garcii, który właśnie sięgał po dziennik, żeby go przekartkować. Spojrzał na pierwszą linijkę tekstu i zaczął czytać.

Nazywała się Elizabeth Gibbs. Urodzona 22 października 1994 roku. Nie żeby mnie obchodziło, jak się nazywały, kim były i jak wyglądało ich życie. Tyle się ich przewinęło, że są już tylko pustymi twarzami, które nikną w mroku. Jedna przeistacza się w drugą, która też ustąpi miejsca kolejnej… i tak w kółko. Ten korowód nie ma końca. Ale moja pamięć już nie jest taka dobra. Zawodzi mnie. Zapominam wiele rzeczy i zdarza mi się to coraz częściej. To jeden z powodów, dla których zdecydowałem się na prowadzenie tego dziennika. Drugi to poczucie pewności. Powinienem był zacząć te zapiski już dawno, kiedy pierwszy raz usłyszałem głosy, ale lepiej późno niż wcale. Próbowałem zapamiętywać fakty, szczegóły minionych wydarzeń, jednak moja pamięć szwankuje coraz bardziej i nie mam co liczyć na poprawę. Po raz kolejny głosy bardzo szczegółowo opisały obiekt. Kobieta. Minimalny wzrost: metr siedemdziesiąt. Włosy: czarne, długie, proste. Oczy: ciemne. Waga: nie więcej niż siedemdziesiąt pięć kilogramów. Rasa: biała. Potrzebowałem tylko pięciu dni, żeby taką znaleźć. To nie było trudne. Tak długo krążyłem za nią po mieście, aż w końcu nadarzyła się okazja i mogłem ją zdjąć. Czas: 3 lutego 2018 roku, godzina 19.30. Miejsce: parking przed Albertsons, Rosecrans Avenue, La Mirada. Zdjęcie: wykonane tej samej nocy kilka godzin po porwaniu.

Hunter przewrócił kartkę. Na odwrocie nie było tekstu. Autor pamiętnika zapisywał kartki tylko z jednej strony. Następna zaczynała się kilkucentymetrową luką, pod którą mieściło się około piętnastu linijek. Dwie maleńkie dziurki u góry strony pozwalały przypuszczać, że coś było w tym miejscu przypięte zszywaczem. Po prawej blisko brzegu ciemniała rozmazana plama, która wyglądała jak zaschnięta krew. Hunter spojrzał na doktor Slater.

– Tu było zdjęcie? – spytał.

– Owszem.

Slater podeszła do innego biurka, z którego wzięła kolejną przezroczystą torebkę na dowody i wręczyła ją detektywowi. W środku znajdowało się małe zdjęcie z polaroidu o rozmiarach sześćdziesiąt dwa na czterdzieści dwa milimetry. Przedstawiało kobietę o długich czarnych włosach, które opadały jej luźno na ramiona. Kobieta wyglądała na dwadzieścia kilka lat, a w jej ciemnych oczach malował się wyraz bezgranicznego przerażenia. Wykrzywiona w płaczliwym grymasie twarz była umazana czerwoną szminką, a łzy zmieszane z tuszem do rzęs naznaczyły jej policzki czarnymi smugami, które ciągnęły się aż do podbródka. Na jasnoniebieskiej bluzce ciemniały plamy potu. W tle widać było nieotynkowaną ścianę z betonowych pustaków.

– Wszystkie są zapakowane – dodała Slater. – Przygotowane do analizy.

Garcia oderwał wzrok od zdjęcia i spojrzał na nią.

– Wszystkie?

– W sumie w dzienniku znalazłam szesnaście takich zdjęć. Szesnaście różnych „obiektów”.

Detektywi już wcześniej zauważyli stosik foliowych torebek piętrzący się na biurku, ale doszli do wniosku, że to dowody z jakichś innych spraw.

– A ta plama na kartce? – spytał Hunter. – Czy to krew?

– Tak – potwierdziła. – Przy każdym zdjęciu znajdował się podobny ślad. Przyjęłam logiczne założenie, że jest to krew ofiary na zdjęciu. Pobrałam wymaz z tego pierwszego śladu i już przekazałam do ekspertyzy DNA. Ale czytajcie dalej. Najlepsze dopiero przed wami.

Hunter położył torebkę ze zdjęciem na blacie obok dziennika i wrócił do zapisków, które zaczynały się pod pustym miejscem na fotografię. Na stronie znajdował się również szkic przedstawiający dużą skrzynię, a pod nim słowo „Drewno”. Na rysunku widniały dokładne wymiary wszystkich elementów.

W przeciwieństwie do poprzedniego obiektu, przy którym zrobił się straszny bałagan, tutaj przygotowanie i dostawa okazały się stosunkowo proste. Bez krwi, tortur i poniżania. Słyszałem, jak głosy mówią wyraźnie: „Musisz pogrzebać ją żywcem”.

Pięć

Hunter przerwał czytanie. Jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu leżącemu obok dziennika, zanim przeniósł wzrok na doktor Slater.

– Skąd masz pewność, że to nie jest mistyfikacja? – spytał Garcia ze sceptyczną miną.

– Nie marnowałabym waszego czasu. Pozwoliłam sobie sprawdzić jej dane i zdjęcie w bazie osób zaginionych. – Slater uniosła brwi i sięgnęła do kieszeni fartucha, z której wyjęła zadrukowaną kartkę. – Elizabeth Gibbs urodzona dwudziestego drugiego października dziewięćdziesiątego czwartego w Los Angeles. Zamieszkała w La Mirada. Zaginęła czwartego lutego dwa tysiące osiemnastego. Policję zawiadomił jej chłopak, Phillip Miller, z którym wynajmowała dom niedaleko miejsca wspomnianego w dzienniku. Czyli parkingu przy Rosecrans Avenue. Tam też funkcjonariusze biura szeryfa natrafili na jej porzucony samochód, białego nissana sentrę. W środku nie było niczego podejrzanego, żadnych odcisków palców ani śladów. Elizabeth Gibbs nigdy się nie odnalazła. Wciąż figuruje jako zaginiona. Jeśli wam umknęło, data zgadza się z wpisem w dzienniku.

– Tak, zauważyłem – odparł Hunter, w zamyśleniu marszcząc czoło.

– Masz na wydruku nazwisko detektywa, który prowadził tę sprawę? – zapytał Garcia.

Slater znów sięgnęła po kartkę, którą zdążyła już schować do kieszeni.

– Detektyw Henrique Gomez z wydziału poszukiwań osób zaginionych – powiedziała. – Znacie go?

Hunter i Garcia pokręcili głowami.

– Jak zapewne się domyślacie, dokładnie prześwietlono pana Millera, ale miał solidne alibi – dodała Slater.

Garcia z zakłopotaniem podrapał się po czole.

– Zaczynam odnosić wrażenie, że mamy tu do czynienia z ciężkim przypadkiem déjà vu – powiedział. – Jeszcze jeden dziennik, w którym sprawca opisuje swoje ofiary i to, jak zginęły.

Hunter wiedział, że jego partner mówi o Lucienie Folterze – bez wątpienia najgroźniejszym i najbardziej obłąkanym seryjnym mordercy, jakiego ścigali – ale dzięki ich wspólnym wysiłkom Folter zamieszkał na stałe w federalnym zakładzie karnym o maksymalnie zaostrzonym rygorze we Florence w Kolorado.

– To coś zupełnie innego – powiedział.

– Nie mówię, że mamy do czynienia z takim samym przypadkiem – odparł Garcia. – Chodzi mi tylko o to, że ten dziennik przywołuje koszmarne wspomnienia.

– O czym rozmawiacie? – odezwała się zaciekawiona Slater. – Jakie wspomnienia?

– O starej sprawie, nad którą kiedyś pracowaliśmy – wyjaśnił Hunter, ale na tym poprzestał.

Znów pochylił się nad dziennikiem i wrócił do lektury.

Zbudowanie skrzyni, w której miał leżeć obiekt, było proste. Głosy nie podały mi szczegółowych wytycznych co do samej oprawy, więc mogłem ją wykonać wedle własnego uznania. Wystarczyło kilka mocnych desek i paczka gwoździ. Nie musiałem się starać, żeby wnętrze było wygodne. Przygotowanie technicznej strony przedsięwzięcia zajęło mi cały dzień, ale ostatecznie wszystko poszło gładko i bez niespodzianek. Obiekt nigdy nie opuścił miejsca spoczynku – 34°15’16.9”N 118°14’52.4”W.

Garcia otworzył usta ze zdumienia.

– Czy to jest to, o czym myślę?

Hunter poczuł nagły przypływ adrenaliny. Autor pamiętnika zakończył wpis, podając współrzędne geograficzne.

– Tak sądzę – odparł.

Detektywi spojrzeli na doktor Slater, która niemal przepraszająco pokiwała głową.

– Może jestem ciekawska, ale nie chciałam czekać. Wprowadziłam te współrzędne do mapy internetowej.

– No i? – spytał Garcia.

– No i okazało się, że jest to dosyć odludne miejsce wśród zarośli u podnóża gór w parku krajobrazowym Deukmejian Wilderness. Wprawdzie jest tam dość ustronnie, ale da się dojechać autem.

Przez chwilę w laboratorium panowało milczenie.

Garcia dostrzegł wyraz twarzy swojego partnera i odezwał się pierwszy.

– Znam tę minę, Robercie, i wiem, o czym myślisz. Ale zanim pójdziemy z tym do kapitan Blake, żeby poprosić o zgodę na ekspedycję poszukiwawczą, może powinniśmy chociaż zaczekać na wynik ekspertyzy tej plamy krwi. W aktach Elizabeth Gibbs w bazie osób zaginionych na pewno jest próbka jej DNA. Jeśli wynik okaże się zgodny, dostaniemy zielone światło bez dwóch zdań, ale teraz nie mamy nic oprócz zbieżnych dat w jakimś podejrzanym dzienniku. To za mało, żeby szefowa się zgodziła. Wiesz, że na razie nie ma na to szans, zwłaszcza przy tych wszystkich cięciach budżetowych w naszym wydziale.

– Mamy jeszcze zdjęcia – wtrąciła Slater.

– Ale to i tak za mało, żeby kapitan Blake zatwierdziła poszukiwania na jakimś odludziu – odparł Garcia. – Przez te ograniczone środki finansowe jest teraz pod presją, a tego rodzaju akcje pociągają za sobą wysokie koszty. Na miejsce trzeba wysłać całą ekipę z koparką, generatorami, oświetleniem i masą innego sprzętu. Nasza szefowa potrzebuje czegoś więcej niż zapiski w pamiętniku i zdjęcia.

– Racja, ale ekspertyza DNA może trochę potrwać i dobrze o tym wiesz – przyznał Hunter i spojrzał na zegarek. – Nawet jeżeli ma status pilnego zlecenia.

Garcia znów dostrzegł dobrze znany wyraz na twarzy partnera.

– Powiedz, że nie myślisz o tym poważnie – odezwał się półgłosem.

– Dochodzi druga – odparł Hunter. – Powinniśmy dojechać tam na trzecią, najpóźniej na wpół do czwartej, więc do zachodu słońca zostanie nam godzina albo nawet półtorej. Ale jeśli będzie trzeba, możemy kontynuować jutro.

Garcia przyglądał mu się z coraz większym niedowierzaniem.

– Oszalałeś? Susan mówi, że według współrzędnych jest to jakieś miejsce na terenie parku Deukmejian. Byłeś tam kiedyś, nie? To skalisty teren, ziemia jest ubita i pełno w niej kamieni… Pewnie o tym wiesz, ale nawet w optymalnych warunkach doświadczony grabarz potrzebuje około sześciu godzin, żeby wykopać ręcznie dwumetrowy dół. Masz jakieś doświadczenie w machaniu łopatą?

– Jakieś mam.

– Czyli żadne. Zresztą ja tak samo. Prawdopodobnie wykopanie takiego dołu zajęłoby nam obu cały dzień. Jeśli pojedziemy tam sami, będziemy ryć w twardej ziemi całą noc i może uda nam się skończyć jutro wieczorem.

– Masz rację i doceniam twoje argumenty – odparł Hunter. – Ale zapominasz o paru rzeczach.

– Czyżby? O czym?

– Może faktycznie grunt jest tam twardy, ale w miejscu, które nas interesuje, ziemia jest już wzruszona, co znacznie ułatwi nam zadanie. A poza tym widzieliśmy już kilka takich prowizorycznych grobów, które sprawca wykopał, żeby ukryć szczątki ofiary, pamiętasz?

– Jasne że pamiętam.

– Więc zapewne pamiętasz również, że wszystkie te groby były płytkie. Ani razu nie natrafiliśmy na dół, który miałby więcej niż kilkadziesiąt centymetrów, góra metr głębokości. Nie ma odstępstw od tej reguły, a dzieje się tak z tego samego powodu, o którym przed chwilą wspomniałeś. Mianowicie doświadczony grabarz potrzebuje około sześciu godzin, żeby wykopać ręcznie dwumetrowy dół. A ktoś, kto nie ma doświadczenia w machaniu łopatą i kopie w kamienistym gruncie? – Hunter pokręcił głową. – Zajęłoby mu to cały dzień, o ile nie więcej.

Garcia w zamyśleniu podrapał się po podbródku.

– I to pod warunkiem, że kopałby w swoim ogródku – ciągnął Hunter. – Ale mówimy tutaj o parku krajobrazowym. Owszem, jest tam kilka ustronnych miejsc, ale mimo wszystko to teren publiczny. Nikt nie poświęciłby całego dnia na kopanie grobu w miejscu publicznym. Za duże ryzyko. Może kilka godzin, ale na pewno nie cały dzień. Byłbym zaskoczony, gdybyśmy musieli kopać głębiej niż siedemdziesiąt pięć centymetrów.

Garcia nie mógł polemizować z takimi argumentami.

– Skąd weźmiemy łopaty i pozostały potrzebny sprzęt? – spytał.

Hunter spojrzał na doktor Slater, która pokiwała głową.

– Mamy na dole dwie furgonetki ze sprzętem do kopania – powiedziała. – Możecie sobie pożyczyć wszystko, czego wam trzeba.

Garcia energicznie odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. To przedsięwzięcie było z góry skazane na niepowodzenie.

Sześć

Z furgonetki zaparkowanej na tyłach budynku Centrum Kryminalistyki Hunter i Garcia wzięli dwa szpadle, dwa solidne kilofy, dwie pary grubych rękawic ogrodniczych, dwa łomy i dwie mocne czołówki. Załadowali wszystko do bagażnika samochodu Garcii, który wprowadził zapisane w notatniku współrzędne do swojej nawigacji satelitarnej.

Położony w najdalej wysuniętym na północ zakątku Glendale u podnóża gór San Gabriel park krajobrazowy Deukmejian Wilderness miał powierzchnię niespełna trzech kilometrów kwadratowych. Oprócz kilku zagajników, które ciągnęły się nad brzegami strumieni, skalisty pagórkowaty teren porastały głównie krzewy.

– Zdecydowanie nie jest to najlepsza okolica na ukrycie zwłok – oświadczył Garcia, kiedy w końcu wjechali na Dunsmore Canyon Trail, drogę prowadzącą w głąb parku.

– Nie ulega wątpliwości – przyznał Hunter. – Ale na terenie całego parku znalazłoby się kilka ustronnych zakątków, w których ziemia nie jest taka twarda i rosną drzewa. Myślę, że właśnie dlatego sprawca wybrał to miejsce.

Garcia lekko przechylił głowę, jakby chciał wyrazić powątpiewanie.

– Jeżeli to nie jest jakiś makabryczny żart i ktoś rzeczywiście wrzucił… – Garcia zawiesił głos, szukając właściwego określenia – …ten dziennik śmierci do skrzynki Susan, to nasuwają mi się dwa pytania.

– Kto dostarczył jej tę przesyłkę? – powiedział Hunter, uprzedzając partnera. Myślał dokładnie o tym samym.

– Właśnie tak brzmi pytanie numer jeden – przyznał Garcia. – Czy jest to człowiek, który prowadził ten dziennik? Czyli morderca we własnej osobie? Czy ktoś, kto pomagał mordercy i postanowił zakończyć współpracę? A może jakiś pechowiec, który przez przypadek znalazł notatnik? Kto to może być?

Hunter w skupieniu obserwował roślinność przesuwającą się za oknem samochodu.

– A w ramach premii pytanie specjalne numer dwa – ciągnął Garcia. – Dlaczego podrzucił dziennik naszej doktor Slater?

– Nie mam pojęcia – odparł Hunter, nieskory do snucia domysłów.

– Cóż, przychodzą mi do głowy tylko dwie odpowiedzi. Ktokolwiek to zrobił, albo chce ją wciągnąć w aferę, jaka może z tego wyniknąć, albo po prostu ją zna. Nie musi znać jej osobiście. Wystarczy, że wie, czym się zajmuje. Może widział w telewizji wywiad z Susan, chodził na jej wykłady albo czytał którąś z jej prac naukowych… Nie wiem. – Garcia przerwał, żeby spojrzeć na ekran GPS-u. Zbliżali się już do celu. – W każdym razie w jakiś sposób się dowiedział, że doktor Slater jest wybitną specjalistką i pracuje w naszym wydziale zabójstw. Jeśli mu zależało, żeby dziennik od razu trafił do ekspertyzy, wybrał najkrótszą drogę. Gdyby wysłał go policji albo FBI, trwałoby to o wiele dłużej.

– Zgadza się – przyznał Hunter. – Ale zastanawia mnie, dlaczego przyniósł dziennik do jej domu. Dlaczego nie wysłał go do laboratorium? Jeżeli chciał, żeby Susan jak najszybciej przeprowadziła ekspertyzę, mógł zaadresować przesyłkę do niej i dopisać „pilne”. To by wystarczyło. Dlaczego wrzucił go do jej skrzynki na listy?

Garcia zwolnił. Na wyświetlaczu flaga z szachownicą oznaczająca koniec trasy znajdowała się poza drogą, około trzydziestu pięciu metrów na lewo od ich pozycji. Zarośli ciągnących się wzdłuż pobocza nie przecinał żaden trakt, którym można by dojechać do tego miejsca. Detektywom nie pozostawało nic innego, jak zaparkować samochód przy drodze i ostatni odcinek pokonać pieszo. Nie znaleźli ścieżki, więc ruszyli na przełaj przez krzaki, które miejscami były tak gęste, że musieli torować sobie drogę za pomocą szpadli. Chociaż cały czas uważnie lustrowali kamienisty grunt, nie spodziewali się wypatrzyć śladów świadczących o tym, że ktoś przedzierał się tędy przed nimi. Po pierwsze, sprawca mógł iść całkiem inną drogą, żeby dotrzeć do miejsca, którego współrzędne podał w dzienniku. A po drugie, z jego wpisu wynikało, że był tutaj przeszło dwa lata temu. Od tamtego czasu natura zdążyła zatrzeć wszelkie ślady, jakie mógł po sobie zostawić.

To był chłodny dzień, przynajmniej w mniemaniu większości mieszkańców Los Angeles. Słońce nie przygrzewało zbyt mocno i temperatura dochodziła jedynie do czternastu stopni Celsjusza, jednak marsz w trudnym terenie sprawił, że obarczeni ciężkimi narzędziami detektywi szybko zaczęli się pocić.

– Według nawigacji satelitarnej miejsce, którego szukamy, powinno być za tamtymi drzewami – odezwał się Garcia, ocierając pot z czoła, i wskazał przed siebie.

Chwilę później, gdy wraz z Hunterem okrążył kępę drzew, przystanął i popatrzył na ekran smartfona.

– To chyba tu – powiedział, rozglądając się dookoła. – Wybacz nieznajomość tematu, ale jak dokładne są te współrzędne?

– W gruncie rzeczy zależy to od dwóch głównych czynników – wyjaśnił Hunter. – Od pozycji na powierzchni Ziemi, a dokładniej od szerokości geograficznej, na której dokonuje się lokalizacji, oraz od transformacji danych.

Garcia spojrzał na niego z obojętną miną.

– A co to oznacza w języku zwykłych śmiertelników?

– Wybacz. – Hunter uśmiechnął się lekko zakłopotany. – Cóż, mówiąc krótko, im więcej cyfr po przecinku, tym bardziej precyzyjna lokalizacja. Jeśli chcesz, możesz określić pozycję danego miejsca z dokładnością do kilku centymetrów.

– Po przecinku? – powtórzył Garcia i spojrzał na współrzędne, które wprowadził do aplikacji w smartfonie: 34°15’16.9”N 118°14’52.4”W. – Cholera, tu jest tylko jedna cyfra po przecinku. Wygląda na to, że mamy do przekopania obszar o powierzchni boiska.

– Nie o ten przecinek chodzi. Trzeba zapisać współrzędne w formacie dziesiętnym.

– Umiesz to zrobić?

– Nie muszę. Aplikacja w twoim telefonie na pewno już to zrobiła. Sprawdź pod okienkiem, do którego wpisałeś współrzędne.

Garcia jeszcze raz popatrzył na wyświetlacz. Jego partner miał rację. Tuż pod okienkiem w interfejsie GPS-u widniały dwa ciągi cyfr: 34.254694 i -18.247889.

– Rzeczywiście – powiedział. – No to mamy sześć cyfr.

Hunter pokiwał głową.

– Skoro tak, możemy liczyć na lokalizację z dokładnością co do centymetra.

Garcia spojrzał pod nogi. W miejscu, w którym stali, nie było zarośli, tylko darń i trochę luźnych kamieni.

– No więc to jest dokładnie tutaj.

Jego partner rzucił na ziemię kilof i latarkę.

– W takim razie lepiej zabierajmy się do roboty – powiedział, obracając łopatę w rękach.

Garcia też odłożył swoje narzędzia i zaczął szpadlem odgarniać kamienie. Zauważył, że ziemia jest nienaturalnie ubita, co pozwalało przypuszczać, że ktoś już kopał w tym miejscu. Grunt nie był tak twardy, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Detektywi spodziewali się, że będzie o wiele trudniej. Kopali ramię w ramię. Choć wyzwanie okazało się lżejsze, niż przewidywali, praca była męcząca i posuwali się naprzód bardzo wolno.

– Mówiłem, że nie będzie łatwo – wysapał Garcia i spojrzał na niebo. – Robi się ciemno, a nie pomyśleliśmy o wodzie.

Wydawało się, że zaczęli pracować całkiem niedawno, a słońce już zaczynało chować się za horyzontem.

– Tak, to był błąd. W ustach mam sucho jak na pustyni. – Hunter odłożył łopatę i sięgnął po czołówkę. – Pomęczmy się jeszcze pół godziny. Jeśli niczego nie znajdziemy, rano pójdziemy do kapitan Blake i przekonamy się, czy przyśle nam tu ekipę na podstawie tego, co mamy.

– Zgoda. Ale jeśli się nie zgodzi, i tak tu jutro przyjedziesz i będziesz kopał dalej, prawda?

– Pewnie tak.

Garcia pokręcił głową i też podniósł z ziemi swoją czołówkę.

– Pół godziny i ani chwili dłużej – zastrzegł.

– Możesz odmierzać czas – odparł Hunter, schylając się po łopatę.

– Tak zrobię.

Garcia ustawił stoper w swoim smartfonie na trzydzieści minut i pokazał partnerowi, po czym znów zabrał się do pracy.

Nie potrzebowali aż tyle czasu. Dwanaście minut później szpadel Huntera uderzył w coś, co wydało głuchy odgłos, coś twardego, ale pustego w środku.

Obaj detektywi znieruchomieli.

– Cokolwiek to jest, na pewno nie trafiłeś na kamień – odezwał się Garcia.

Hunter ukląkł i zaczął odgarniać ziemię rękami.

– Drewno – powiedział i zastukał knykciami w twardą powierzchnię.

Potem wstał i znów chwycił łopatę. Chociaż noc była bezksiężycowa i dokoła panowały nieprzeniknione ciemności, czołówki okazały się na tyle mocne, że detektywi mogli pracować przy ich świetle jeszcze przez godzinę. W końcu odsłonili wieko prostokątnej skrzyni szerokiej na około pół metra i długiej na metr osiemdziesiąt. Deski, z których zostało wykonane, miały jasny kolor i wyglądały na bardzo solidne. Było przybite do skrzyni dwunastoma gwoździami.

– Mam to zgłosić? – spytał Garcia, odkładając szpadel. – Będziemy tu potrzebowali całej ekipy. Trzeba przekopać ten teren, żeby sprawdzić, czy w okolicy nie ma innych grobów.

– Najpierw musimy zajrzeć do środka – odparł jego partner, wskazując głową drewnianą skrzynię.

– Nie sądzisz, że lepiej zaczekać na techników i posiłki? Niech najpierw ktoś wyciągnie tę trumnę z ziemi i zabezpieczy wszystko, co da się zabezpieczyć, zanim ją otworzymy.

– Słuszna uwaga – zgodził się Hunter. – Ale na razie odkopaliśmy tylko drewnianą skrzynię, w której równie dobrze ktoś mógł pogrzebać pianki cukrowe. Żeby wszcząć śledztwo, musimy znaleźć ciało.

Garcia dmuchnął w zaczerwienione dłonie, które piekły go nieznośnie. Chciał zaprotestować, ale wiedział, że jego partner ma rację.

– Teraz pozostaje nam tylko wyciągnąć gwoździe i podważyć wieko – dodał Hunter.

Z gwoździami nie poszło im tak łatwo, jak się spodziewali. Były wykonane z mocnej stali i miały ponad pięć centymetrów długości. Zamiast je podważać, detektywi mogli rozbić wieko łomami, ale chcieli zachować skrzynię w możliwie jak najlepszym stanie. Byli wyjątkowo ostrożni i starali się nie odłamać ani jednej drzazgi, toteż usunięcie wszystkich dwunastu gwoździ zajęło im prawie dwadzieścia pięć minut. Kiedy skończyli, spojrzeli po sobie. Mieli spocone, brudne od ziemi twarze i ze świecącymi latarkami na czołach wyglądali jak górnicy.

– Chwyć z tamtej strony, a ja złapię tutaj – powiedział Hunter. – Dźwigniemy je razem.

Przyklęknęli nad wykopem i unieśli wieko, które podobnie jak cała skrzynia było zbite z przyciętych na wymiar calowych desek i ważyło około sześciu kilogramów. Starali się w miarę możliwości utrzymać je w poziomie, żeby nawet grudka ziemi nie ześliznęła się do wnętrza prowizorycznej trumny. Gdy odłożyli je na bok, mogli w końcu zobaczyć, co się pod nim kryło.

– No cóż – odezwał się Garcia po kilku sekundach milczenia. – Tego na pewno się nie spodziewałem.

Siedem

Susan Slater gwałtownie wciągnęła powietrze, kiedy snop światła z jej latarki wydobył z mroku wnętrze płytkiego grobu.

– O cholera! – szepnęła.

Przyjechała do parku przed ekipą techników, która była już w drodze i lada chwila miała się zjawić na miejscu.

W prowizorycznej trumnie spoczywało kobiece ciało we wczesnym stadium rozkładu. Po oczach, nosie i ustach zostały tylko trzy ziejące złowieszczo jamy i dwa rzędy odsłoniętych żółtych zębów, jednak sporo zaschniętej skóry i tkanki mięśniowej wciąż trzymało się kości.

Hunter, Garcia i doktor Slater nie byli zaskoczeni stanem zwłok. Wiedzieli, że jeśli niezabalsamowane ludzkie ciało spoczywa bezpośrednio w ziemi na głębokości około dwóch metrów, potrzeba od ośmiu do dwunastu lat, aby pozostał z niego tylko szkielet. Natomiast w przypadku ciała pochowanego w trumnie proces rozkładu postępuje znacznie wolniej, a na jego przebieg wpływa między innymi rodzaj drewna, z jakiego wykonano trumnę. Ponieważ ciało, które znaleźli detektywi, leżało przez dwa lata w szczelnie zamkniętej drewnianej skrzyni niecały metr pod ziemią, niezbyt zaawansowany stopień rozkładu nikogo nie dziwił. Za to wszyscy byli zaskoczeni strojem martwej kobiety.

– Morderca ubrał ją w suknię ślubną? – zapytała Slater. – Dlaczego?

Tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi i detektywi o tym wiedzieli.

– Czy w dzienniku była jakaś wzmianka o sukni ślubnej? – odezwał się Hunter.

Slater wzruszyła ramionami.

– Przeczytałam niewiele więcej od was – odpowiedziała. – Prowadzę tyle innych spraw, że po prostu nie miałam dość czasu, ale w tym fragmencie, z którym zdążyłam się zapoznać, nie znalazłam żadnej wzmianki na ten temat.

– Masz jeszcze ten notatnik u siebie? – spytał Garcia.

– Nie, przekazałam go do ekspertyzy DNA razem ze wszystkimi zdjęciami.

Laboratorium, w którym przeprowadzano testy genetyczne i serologiczne, jako jedyne mieściło się poza kampusem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Alhambrze – miało swoją siedzibę na terenie C. Erwin Piper Technical Center w centrum Los Angeles niedaleko komendy głównej policji.

– Ale z czystej ciekawości sfotografowałam kilka pierwszych stron, żeby przeczytać je później – dodała Slater.

– Mogłabyś jak najszybciej wysłać te zdjęcia do wydziału zabójstw? – spytał Hunter.

– Oczywiście.

– Ale teraz, kiedy już się upewniliśmy, że nie mamy do czynienia z mistyfikacją, będziemy potrzebowali zdjęć całego dziennika – powiedział Garcia.

– Nie ma problemu. Jutro rano zadzwonię do laboratorium genetycznego i poproszę kogoś, żeby sfotografował wszystkie strony. – Slater znów skupiła uwagę na leżących w płytkim grobie zwłokach. – Zaraz, zaraz… – powiedziała, marszcząc czoło. – Coś mi się tu nie zgadza. Znaleźliście ją w takiej pozycji?

Hunter przytaknął. Czekając na jej przyjazd, rozmawiał już o tym ze swoim partnerem.

– Niczego nie dotykaliśmy – zapewnił Garcia.

Kobieta leżała na plecach w tradycyjnej pozycji, w jakiej chowa się zmarłych w trumnie. Miała wyprostowane nogi i ręce zgięte w łokciach, a dłonie o splecionych palcach spoczywały na brzuchu. Jej głowę otaczały długie czarne włosy rozłożone niczym wachlarz.

– Ale według wpisu w dzienniku ofiara została pogrzebana żywcem – powiedziała Slater, spoglądając na detektywów.

Hunter znów kiwnął głową.

– Więc dlaczego leży w normalnej pozycji? – spytał Garcia. – Gdyby odzyskała przytomność w zabitej gwoździami skrzyni, już po kilku sekundach zdałaby sobie sprawę ze swojego położenia. Wpadłaby w panikę. Zaczęłaby krzyczeć, kopać wieko trumny, walić w nie pięściami i głową, drapać… Robiłaby wszystko, żeby się uwolnić, i na pewno nie znaleźlibyśmy jej w takiej pozycji. I jeszcze te włosy. Idealnie okalają jej twarz, jakby pozowała do zdjęcia.

– A wiemy, że próbowała się stąd wydostać. – Hunter wskazał na wieko skrzyni, które stało kilka metrów dalej oparte o jedno z drzew. – Na deskach od wewnętrznej strony jest mnóstwo zadrapań, ślady krwi i kilka wyłamanych paznokci. Ofiara walczyła o życie.

Doktor Slater skierowała latarkę w stronę wieka, ale do niego nie podeszła. Wiedziała, że w laboratorium będzie miała okazję dokładniej mu się przyjrzeć.

– A poza tym spójrz na jej suknię – ciągnął Hunter. – Powinna być podarta przynajmniej w kilku miejscach i na pewno brudna, a tymczasem jest w niemal idealnym stanie.

Susan Slater w końcu uświadomiła sobie, co się stało.

– Jezu! A więc sprawca najpierw pogrzebał tę kobietę żywcem i zaczekał, aż umrze, a potem tu wrócił, odkopał ją, ubrał w tę suknię, ułożył w idealnej pozie i pochował jeszcze raz?

– Tak przypuszczamy – odparł Hunter.

Slater wydała głośne westchnienie. Znowu chciała zapytać „dlaczego?”, ale wiedziała, że nikt oprócz samego mordercy nie udzieliłby jej zadowalającej odpowiedzi. W milczeniu potoczyła wzrokiem po okolicy.

– To stosunkowo duży obszar – zauważyła. – Myślisz, że jest tu więcej takich grobów?

– W tej chwili możemy tylko snuć domysły, ale wstrzymałbym się z poszukiwaniami na szerszą skalę. Najpierw przejrzyjmy dokładnie dziennik. Skoro jego autor doprowadził nas do tego miejsca, całkiem możliwe, że w kolejnych wpisach podał również współrzędne innych grobów, które mógł wykopać tutaj albo gdzieś indziej.

– Racja – przyznała Slater i w tej samej chwili w kieszeni jej kurtki rozległ się dzwonek komórki. – Przepraszam.

Odeszła kilka kroków od wykopu i odebrała połączenie.

– Jesteśmy na miejscu – rozległ się w słuchawce głos Kennetha Morgana, szefa ekipy techników. – Zaparkowałem za twoim samochodem. Powiesz mi, jak tam trafić?

– Zaczekajcie, przyjdę po was.

Gęste zarośla i nierówne skaliste podłoże całkowicie uniemożliwiały dojazd do miejsca, w którym znajdował się grób. Furgonetki wydziału zabójstw i radiowozy policyjne zostały przy Dunsmore Canyon Trail, a ekipa musiała przenieść cały sprzęt włącznie z reflektorami, narzędziami do kopania i generatorami prądotwórczymi. Zbliżała się 23.30, kiedy technicy zabezpieczyli teren i przystąpili do pracy.

– Użycie dźwigu nie wchodzi w rachubę – oświadczyła Slater. – Będziemy musieli z powrotem zamknąć skrzynię, żeby nie nasypać do środka ziemi, i wyciągnąć ją ręcznie.

Hunter i Garcia domyślali się takiego obrotu sprawy.

– Czekając na ciebie, rozejrzeliśmy się po okolicy, żeby sprawdzić, czy ktoś nie zostawił tu jakichś śladów – powiedział Hunter. – Miejsce jest odludne, więc gdybyśmy cokolwiek znaleźli, choćby niedopałek papierosa, gumę do żucia, papierek po cukierku albo butelkę po wodzie, byłoby wielce prawdopodobne, że zostawił je sam sprawca. Kimkolwiek jest ten człowiek, musiał tu spędzić sporo czasu, zwłaszcza że wrócił, żeby wykopać ofiarę i pochować ją ponownie.

– Znaleźliście coś?

– Nic – odparł Garcia. – Ale nie powiem, żebyśmy szukali dokładnie. Jest ciemno, a my mieliśmy tylko czołówki.

– Nie przejmujcie się. Jeśli ten potwór coś tutaj zostawił, na pewno to znajdziemy – zapewniła detektywów Slater i odsunęła się od wykopu, żeby zrobić miejsce technikowi z aparatem, który pochylił się nad trumną i zaczął fotografować ciało. – To będzie powolna i żmudna robota. Spędzimy tu wiele godzin, ale wam należy się zasłużony odpoczynek. Już dawno powinniście skończyć zmianę. Jeśli odkryjemy coś nowego, od razu damy wam znać.

– Zostanę tu jeszcze trochę – odpowiedział Hunter, po czym zwrócił się do swojego partnera. – Ale ty wracaj do domu, Carlosie. I pozdrów Annę ode mnie. Zobaczymy się jutro w komendzie.

Garcia odwrócił się, żeby odejść, kiedy fotograf, który właśnie składał się do kolejnego ujęcia, zauważył coś we wnętrzu trumny. Jego uwagę przyciągnął mały przedmiot leżący obok głowy ofiary i częściowo przykryty jej włosami.

– Moglibyście tu podejść? – zawołał do detektywów.

Hunter, Garcia i doktor Slater przykucnęli na brzegu płytkiego wykopu. Chwilę później dołączył do nich Kenneth Morgan.

– Spójrzcie na to.

Fotograf ostrożnie odchylił kosmyk włosów, odsłaniając coś, co przypominało podłużny klocek Lego.

– Niech się temu przyjrzę. – Morgan założył lateksowe rękawiczki, po czym sięgnął w głąb skrzyni i delikatnie ujął w palce małą czarną kostkę, nie zdołał jej jednak poruszyć. – To chyba jest przyklejone do deski.

– Co to takiego? – zapytała Slater.

– Nie jestem pewien…

Technik jeszcze bardziej nachylił się nad ciałem, żeby dokładniej przyjrzeć się tajemniczemu przedmiotowi, i wtedy dostrzegł w jednej z plastikowych ścianek maleńką okrągłą soczewkę. Obrócił głowę i spojrzał na swoją szefową. Na jego twarzy malował się wyraz zaskoczenia.

– Myślę, że to jest kamera – dodał. – Kamerka internetowa. Ten, kto pogrzebał żywcem tę nieszczęsną kobietę, obserwował ją, kiedy umierała.

Osiem

Kapitan Barbara Blake, szefowa wydziału zabójstw policji Los Angeles, prawie cały ranek spędziła na posiedzeniu w sprawie budżetu. Gdy spotkanie dobiegło końca, rzuciła na biurko teczkę z dokumentacją finansową, po czym udała się prosto do biura Huntera i Garcii. Miała na sobie granatowy kostium, a pod rozpiętym żakietem widać było białą jedwabną bluzkę. Długie czarne włosy nosiła spięte w luźny kucyk, a w jej uszach kołysały się srebrne lśniące kolczyki.

– Co to za akta, które znalazłam na moim biurku dziś rano? – spytała, zamykając za sobą drzwi. – Pamiętnik mordercy? Grób w Deukmejian? Kobieta pogrzebana żywcem? O co, do cholery, chodzi?

Hunter przedstawił swojej przełożonej szczegóły nowego śledztwa.

– I gdzie jest ten dziennik? – spytała Blake.

– W laboratorium genetycznym – wyjaśnił Garcia. – Ale lada chwila powinniśmy dostać zdjęcia wszystkich wpisów.

– A ta kobieta… wiadomo, kim była?

– Musimy jeszcze zaczekać na wynik ekspertyzy DNA, żeby mieć całkowitą pewność – odparł Hunter, wskazując tablicę, na której wisiały już zdjęcia ofiary wykonane zeszłej nocy. – Ale byłbym bardzo zaskoczony, gdyby nie potwierdziło się to, co odkryliśmy w dzienniku.

– Czy w dzienniku jest opis porwania? – spytała kapitan Blake.

– Samego przebiegu nie. Tylko wzmianka o miejscu, w którym do niego doszło.

– Kto prowadził sprawę zaginięcia?

– Detektyw Henrique Gomez.

Kapitan Blake pokiwała głową.

– Znam Gomeza – powiedziała. – Rozmawialiście z nim już?

– Dziś rano – odezwał się Garcia. – Ale ponieważ wydział poszukiwań osób zaginionych prowadzi mnóstwo spraw, a Elizabeth Gibbs, czyli domniemana ofiara, zaginęła ponad dwa lata temu, trudno się dziwić, że detektyw Gomez zdążył o niej zapomnieć. Przekazał nam jedynie akta sprawy, z których dowiedzieliśmy się, że po kilku tygodniach śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Szefowa wydziału zabójstw ze zdziwieniem uniosła brwi.

– Ludzie Gomeza przesłuchali wszystkie osoby, które mogły coś wiedzieć – wyjaśnił Hunter. – Jej chłopaka, członków rodziny, przyjaciółki, koleżanki z pracy i z siłowni. Nawet pracowników Albertsons, którzy byli na zmianie tamtej nocy… wszystkich. Ale nic to nie dało. W jej samochodzie też niczego nie znaleźli. Formalnie sprawa jest wciąż otwarta i w bazie danych panna Gibbs figuruje jako zaginiona, ale ponieważ wszystkie tropy prowadziły donikąd, nieoficjalnie uznano ją za zbiegłą.

– Cóż, przynajmniej to się wyjaśniło – mruknęła Blake. – Na parkingu nie było kamer?

– Nie tam, gdzie zaparkowała – odparł Hunter. – Do porwania doszło na terenie ogromnego kompleksu, w którym znajdują się restauracje, bary, banki, supermarkety, drogerie… nawet kino z sześcioma salami. Sam parking jest bezpłatny i ma aż jedenaście wjazdów. Zajmuje olbrzymi obszar między trzema głównymi drogami: Rosecrans Avenue, La Mirada Boulevard i Adelfa Drive.

– A nasz sprawca nie jest amatorem – wtrącił znów Garcia. – W swoim dzienniku napisał, że śledził pannę Gibbs, zanim nadarzyła się okazja do porwania. Już samo to świadczy o jego cierpliwości i determinacji, nie mówiąc o znajomości tematu.

Kapitan Blake znów spojrzała na zdjęcie przypięte do tablicy. W aktach, które Hunter zostawił rano na jej biurku, natrafiła na wzmiankę o sukni ślubnej, ale dopiero kiedy zobaczyła ją na zdjęciu, zwróciła uwagę na ten intrygujący szczegół.

– Pochował ją w sukni ślubnej? – zapytała, marszcząc czoło, a na jej twarzy pojawił się wyraz niedowierzania.