Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dziennik włoski. Sycylia” jest zapisem wędrówek Grzegorza Musiała – autora wydanej ostatnio powieści o życiu Tamary Łempickiej pt. Ja, Tamara - po najpiękniejszej pod względem ukształtowania i przyrody, najbogatszej w arcydzieła sztuki minionych wieków a także najbardziej tajemniczej, gdy chodzi o genezę z prastarych epok historycznych, wyspę Europy.
Leżąc na skrzyżowaniu wpływów kultury łacińskiej, greckiej, fenickiej i arabskiej, stworzyła ona niepowtarzalny konglomerat, do dziś kipiący nieokiełznaną pasją życia jej mieszkańców, ich urodą, folklorem i kuchnią, budząc zachwyt przyjezdnych i będąc wciąż źródłem natchnienia dla artystów z lat obecnych i minionych, w tym polskich, jak Karol Szymanowski czy Jarosław Iwaszkiewicz. W tym nurcie opisu mieści się też „Dziennik włoski. Sycylia” Grzegorza Musiała, który nie ukrywając inspiracji swymi poprzednikami („Podróże po Sycylii” Iwaszkiewicza są tu niejednokrotnie przywoływane) rozwija własną, pełną zachwytu ale też złośliwości i dowcipu opowieść o swej podróży przez Sycylię – dzisiejszą i przeszłą, bo te dwa plany czasowe: kipiąca życiem współczesność i olśniewające pomniki historii, nieustannie w tej książce się przewijają. Narrację Grzegorza Musiała wzbogaca i wprowadza w nią element włoskiej komedii buffo niezwykły towarzysz tej podróży: włoski koneser i niepospolity oryginał, Livio.
Książka była w latach 2010-tych drukowana w odcinkach w ukazującym się w Gdańsku kwartalniku artystycznym „Migotania”. Obecnie, publikowana jest w tym piśmie kolejna część włoskich dzienników Grzegorza Musiała “Dziennik włoski. Apulia”. W przygotowaniu część trzecia “Dziennik włoski. Toskania i Umbra”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Jasne popołudnie, Campo de’ Fiori. Siedzę u stóp Giordana Bruna, pochylonego, w kapturze. Zapatrzony w swą śmierć, która już nadeszła pięćset lat temu, a on wciąż zasępiony, spogląda na skraj płaszcza, jakby spod niego miały za chwilę wytrysnąć płomienie.
Naprzeciwko — amerykański grill; między stolikami wędrują trzej wąsacze z gitarami, gra na bębenku piękna młoda Cyganka w obcisłej czerwonej sukni i Murzyn z saksofonem. Mood Indigo Ellingtona. Potem stare Fascination ijeszcze coś cygańskiego, czego nie znam, ale to czuję. Przenika mnie radość — te gitary! Moja dusza i one spotykają się w jakimś szaleńczym locie nad placem i zastygają, w jednym czułym drganiu. Radosna plamka słońca na mym bucie. Młody, chyba Koreańczyk, siedzi przy mnie i bezwiednie dotyka mnie ramieniem. Italia! Italia! Znów tu jestem — pierwszy raz po tylu latach — aby powitać siedzącego tu niegdyś, w tym samym miejscu i w takie samo rzymskie popołudnie, tamtego dwudziestoletniego chłopaka.
Pod metalowy wieniec na cokole ktoś zatknął dwie więdnące już herbaciane róże. Pierrot, podobny do Marcela Marceau z biało-zieloną twarzą i czerwonymi ustami, deklamuje bez słów wiersze — Préverta? Cocteau? Italia, Italia. Plastikowe żółte wiadro wiruje na palcu żonglera. Przez tłum podąża ciemnoskóry chłopak i ze złotej rybki wypuszcza w powietrze sznur mieniących się baniek. Tańczą wokół opuszczonej głowy Giordana Bruna. Znów tu jestem… Jestem!
Pod tym Giordanem Brunem robię czasem swoje straganiarskie zakupy, bo jest tu targowisko, a ja mieszkam pięć minut stąd — na via di Monserrato, w podniebnej kawalerce Livia. Ta łącząca się z Campo de’ Fiori uliczka przecina stare śródmieście Rzymu, którego od wczesnych wieków średnich nie tknął żaden kilof ani koparka. Via di Monserrato to jest właściwie kanion, podobnie jak sąsiadujące z nią równoległe via Giulia i via dei Cappellari. Wyżłobione są głęboko, jak żleby górskie, w plejstoceńskich warstwach fasad, balkonów, pilastrów, ciężkich antab, kamiennych przedproży wydeptywanych od stuleci i czarnoksięskich mrocznych bram, w których tkwią rozkrzyczane kołatki. Gołębie wiernymi stadami przylatują tu ze swych gniazd pod nawisami okapów, aby podziobawszy chwilę wśród wróbli, którym kradną spod dzioba, poderwać się z furkotem i zniknąć. Mijam zakola kościelnych placyków, od rana obsadzone przez tutejszych mieszkańców, których główny sens życia to tak właśnie wysiadywać na krzesłach, choć msza jest tylko raz w tygodniu, najczęściej wcześnie rano, i odprawia ją w tej i może paru jeszcze okolicznych kaplicach jakiś stuletni, żwawy ksiądz-rezydent. Wszystko tu jest wciśnięte we wszystko: frontoniki starożytnych domów kładą się na siebie i wspinają sobie po plecach „suitami ścian” — jak by powiedział Józio B. — czasem lekko pochyłych, zapadających się pod ciężarem lat, po których wspinają się wzwyż sąsiednie, pokryte żaluzjami, sztukami bielizny rozwieszonej na rozciągniętych w poprzek linkach i płaskimi, przyklejonymi do fasad balkonami — aż po ogrody zimowe na dachach i lazurową wstążeczkę nieba, które wije się hen, u góry, jak na etykiecie piwa Nostro Azzuro. Via di Monserrato kończy się nagle, spadzistym placykiem, gdzie od tysiąca lat jej wylot wymienia pocałunki z zaczynającymi tu swój bieg uliczkami Pellegrino, Moretta i Cartari. Spazmem śmiechu eksploduje narożna pizzeria, gdy z porą sjesty jej goście oddalają się w zacisze via dei Banchi Vecchi — której pędu już nic nie zatrzyma wzdłuż Tybru, aż za most Wiktora Emanuela i dalej, do Watykanu.
Wcześnie, tak wcześnie rano wstaję. Szkoda czasu na sen. „Gwiazda spada, drąc senne mgły nocy”… Skąd to? Miciński? Livio i jego koty śpią. Wychodzę na papierosa na nasz wąski balkonik i patrzę w dół, w jeszcze cichy wąwóz via di Monserrato. Wszystko jakby wewnętrznie drży, spina się do skoku w tej chwili „między przebudzeniem a śmiercią”. Na mój widok ożywia się ten wstrętny krzykliwy ptak z naprzeciwka, uwięziony w równie brzydkiej klatce z szerokich blaszanych listew. Mieszka tam, na tarasie, razem z tym urodziwym chłopakiem i jego równie piękną dziewczyną. Mają mieszkanie właśnie takie, jakie zawsze chciałem tu mieć: na czwartym piętrze, pod niebem, ukryte za girlandami wina porastającego mały taras, uczepiony skraju dachu nad ulicą. Popołudniami, pewnie gdy wracają z pracy, siadają, ona w trzcinowym fotelu, on w hamaku, i coś piją, pasowałoby im różowe wino z kostką lodu. Potem chłopak wstaje z hamaka, schodzi po dwóch schodkach w głąb mieszkania i kiedy ona już drzemie w swym wiklinowym półkoszu, on wraca i ostrożnie pieści jej policzek pewnie świeżo schłodzonym szkłem wysokiej szklanicy, z której sterczy słomka. Może jest barmanem w którymś z tanich hoteli w tej dzielnicy. Patrząc nieco z dołu, bo są o pół piętra wyżej ode mnie, widzę, jak on siada na taborecie obok niej. Dostrzegam wylot nogawki jego kusych szortów khaki i uwodzicielski błysk białych kąpielówek, jak z reklamówki Armaniego.
Wieczorem, gdy błyśnie światło, zajrzę w głąb tej ich wielkiej pustej komnaty z podłogą z jasnych kafli, pośrodku której oświetla wnętrze mała lampka okryta tiulową chustą. Śpią całkiem nadzy na szerokim materacu, ledwo okrywając się skrajem prześcieradła. Swym delikatnym udem ta Chloe przekreśla mocarny pośladek chłopca. Ptak krzyczy, donosi, że podglądam. To bydlę jest skrzyżowaniem wilka i kobry, więc gdyby nie klatka, pewnie zamiast wlepiać we mnie ślepia bazyliszka rzuciłby mi się do gardła. Dopóki tylko mierzymy się oczami, milczymy. Ale on znów otwiera dziób i skrzeczy, gdy patrzę, jak noga dziewczyny osuwa się z ciała chłopca i ona obraca się na drugi bok, ciągnąc prześcieradło za sobą. Chłopak budzi się i w ułamku chwili, zanim nie pociągnie prześcieradła do siebie, widzę jego marmurowy brzuch i wyrazistą, jak na rysunku Michała Anioła, linię ud, przechodzących w szkic bioder, tułowia i ramion, jakby atlety z Porwania Sabinek Giambologni.
Dwa tłuste potwory
jeden szary, drugi czarny
o krótkiej sierści i małych szpiczastych uszach
z wielkimi bursztynowymi oczami
które lśnią jak tygrysie ślepia
nad rozszarpaną na strzępy
rybką na podłodze.
Panicznie boją się wytknąć nos za próg, nie mówiąc o wyjściu na schody, albowiem są to koty Całkowicie Udomowione. Chudszy jeszcze umie skoczyć na górną krawędź uchylonych drzwi i jakimś cudem trwa tam chwilę, zanim nie straci równowagi, ratując się susem na wierzch głośnika zawieszonego na drutach nad telewizorem. Tam jest jego ogród Semiramidy, tu będzie królował, patrząc na swego tłustego kompana, który nawet na krzesło wskoczyć nie umie, bo swoje tłuste brzucho wlecze ze sobą i ono już na zawsze przykuwa go do ziemi.
*
Nie mogę spać. Znowu wychodzę na balkon i patrzę w wąską czeluść via di Monserrato. Patio młodych jest ciemne, zielone, gęsto zarośnięte, pełne ruchomych cieni. Co się stało, że ptaszysko milczy? Co knuje? Rzym błyska żółtymi światłami pojedynczych aut, sunących cicho po bruku tam, w dole. Czasem przemknie skuter, ciągnąc za sobą smugę krótkiego wrzasku którejś z czających się pod bramami dziewczyn w wysokich butach, krótkich skórzanych kurteczkach, z papierosami. Niedopałki zataczają łuk w powietrzu i rozpryskują się jak mikroskopijne fajerwerki na ciemnym kosmosie jezdni. Cichy dialog dobiega mnie z dołu — to nie jest język, to jest aria, takimi słowami się nie mówi, a maluje w powietrzu nutami, tu każdy uliczny dialog jest wstępem do opery, nawet jeśli ta para wykrzykuje do siebie najplugawsze wyzwiska. Czuję, jakim darem jest życie! Fala radości, taka jak wczoraj, na Campo de’ Fiori, przeszywa mnie znów swoim dreszczem. Ta chwila. Ta chwila! I zaraz ból, jak nagły atak światła po przebudzeniu: jej przemijanie…
Gdy o szóstej rano idę na „mszę siódmową” do bazyliki Świętego Piotra, na końcu Corsa, tuż przed mostem Principe, mijam z lewej front kościoła San Giovanni dei Fiorentini. Nigdy tu dłużej nie byłem, budynek wciąż straszy rusztowaniami i wiecznie białymi wnętrzami, jakby fresków jeszcze nie namalowano albo dopiero się je odsłaniało spod tynku. O przywilej budowy tego kościoła, zamówionego przez mieszkających w Rzymie florentyńskich milionerów, walczył Rafael, Sansovino i Michał Anioł. Proboszczem był tu Święty Filip Neri i dla pobożnych młodzieniaszków założył swe kolejne oratorio. Jest tu też pochowany — pod kopułą na prawo, w grobie swego wuja — nieszczęsny Borromini, który zabił się szpadą, gdy to nie on, a Bernini dostał papieskie zamówienie na wystrój ołtarza głównego w bazylice Świętego Piotra. Już nie starczyło miejsca w tym mieście dla nich obu — ta prawda stanęła przed jego obłąkanymi oczami tak jasno, że zrozumiał: któryś z nas musi odejść. Fasada kościoła kryje więc tajemnicę tej największej rozpaczy artystów: ich urażonej ambicji, miłości własnej, tych mąk nie jest w stanie wyobrazić sobie nikt, kto nie parał się sztuką. Jakie piekło za życia przechodzi artysta, gdy był ubóstwiany, a musi oddać palmę pierwszeństwa drugiemu i swą pyszną głowę, dotąd wysoko niesioną wśród oklasków świata, pochylić przed jakimś przybłędą, który z całą pewnością sprytniejszy, bezwzględniejszy — bo przecież niemożliwe, aby bardziej utalentowany! — zagarnia całą pulę należną tobie. Męki zakochanej i odrzuconej kobiety to nic przy tym… preludium. Zazdrość, ach zazdrość wprost niepojęta! I niewyobrażalna pycha. Już choćby to świadczy o tym, że sztuka wcale nie musi być domeną boską, jak wierzą ci, którym starczy naiwna interpretacja „sztuki jako piękna” i „piękna jako dobra”. Piękno nie musi być dobrem. Piękno — przed czym ostrzega Rilke w Elegiach duinejskich — może też „prowadzić do strasznego”. Równie dobrze może być diabelskie. Lucyfer bez trudu przecież przebiera się za każdą postać, także anioła światła. Jaki piękny! — mówią. „Na chwałę Bogu!” — czasem poczciwie dodają. A od tego „piękna” w duszy straszne wichry powstają, mroki, knowania, walka o pierwszeństwo, zaszczyty. I wąż śliski wypełza do zakamarków serca, kiedy pojawi się konkurencja. Tu już artysta zaczyna wiernie służyć diabłu, choć — spójrzmy na jego dzieła — wciąż tworzy rzeczy tak piękne! A nawet coraz piękniejsze! Jego wiersze coraz mądrzej kląskają, jego anioły w rzeźbie coraz lżejsze i boginie coraz słodszym kuszą spojrzeniem… A w duszy, która lepi te cuda, ciemność, ciemność.
Poranek przy moście Wiktora Emanuela II. Ze stukotem giętych nóżek o bruk wyskakują przed kawiarnię stoliki. Potem foteliki śmigają w rękach rozgwizdanych kelnerów. To się tu nigdy nie zmieni: spojrzenie młodego kawiarza, gdy ci nalewa espresso. Kolejne. I w kolejny włoski poranek widzisz na kontuarze nieskończoną kawalkadę kaw, spijanych o tej porze od Tarvisio po Amalfi, od Wenecji po Neapol, od Mediolanu po Udine, wijący się hen, po horyzont pamięci wąż tych maleńkich filiżanek w czapeczkach z białej pianki, posypanych pudrem czekolady. Wszystko jest w spojrzeniu tego barmana. I pytanie, jak panu minęła noc w naszym pięknym mieście… Samotnie? Ech, sam pan sobie winien… Tak wcale nie musi być… I porozumiewawczy uśmieszek kącikiem ust… I słodki cień… jakby dym w tych oczach… płonących figlikami…
W bocznej nawie spowiedniczej, gdzie za pluszowymi sznurami, strzeżonymi przez ruchliwych mundurowych z zatkniętymi w ucho radioodbiornikami, widać szereg potężnych ciemnych konfesjonałów, ustawionych po obu bokach lśniącej jak lustro posadzki. Każdy z nich opatrzony litanią języków, w jakich odbywa się spowiedź. O ósmej trzydzieści wyspowiadałem się po polsku u szemrzącego dobrotliwie — chyba biskupa? — który zaraz po pierwszym grzechu przerwał mi pytaniem, czy mieszkam tu na stałe, czy też przyjechałem na krótszy pobyt z Polski.
— Tak właśnie myślałem, że z Polski. — Zamyślił się na chwilę. — Bo u was jest wciąż to wyczulenie na drobiazgi duszy. Ta skrupulatność. Nie wiem, co z tym robić. To mnie do pewnego stopnia wzrusza, bo jest w tym jakaś prawda o Polakach, ale też coraz bardziej chyba irytuje. Tego już tu nie ma. Tu każdy tylko spowiada się, że zabił albo zgwałcił.
— To znaczy, że komunikują świętokradczo?
Dłuższa cisza.
— No tak… może… — Zapukał w kratkę. A ja nalegam, że coś jeszcze muszę wyspowiadać. Więc pomruczał pod nosem i mnie wysłuchał, wyraźnie niezadowolony.
Podczas mszy w bocznej kaplicy kobieta w obcisłym kostiumie wizytowym, z długimi czarnymi włosami, głośno odpowiada księdzu na teksty liturgiczne, a podczas ofiarowania wyciąga z torebki lusterko i zaczyna się malować. Po chwili znów opowiada na głos, tym razem odwrócona tyłem do ołtarza, a twarzą do mnie i do paru zakonniczek, z których dwie są skośnookie. Przypominałaby Annę Magnani, gdyby miała w oczach mniej złości. Zaraz po Agnus Dei traci zainteresowanie nami i zrywa się, by pognać do komunii, zostawiając na krześle torebkę. Wraca skupiona, z twarzą wtuloną w piąstki przy ustach, ale oczami strzela na boki. Znów się rozsiadła jak w loży i przeżuwając hostię, mówi coś do nas, marszczy brwi, grozi nam spojrzeniem. Po wyjściu zastanawiam się, co diabeł, który ją opętał, chciał w ten sposób osiągnąć. W końcu przecież nic nie osiągnął, poza naszym współczuciem i jej żałosnym teatrem. Pewnie oni tam, w dole, też mają diabłów mniej i bardziej inteligentnych. Ale tego wysłano na najważniejszą placówkę piekielną na świecie — do samego Watykanu, więc skoro tylko na to było go stać, żeby poznęcał się nad wariatką, na którą nikt poza mną nie zwracał uwagi, to znaczy, że wysłano jakiegoś głupka. Pewnie będą chcieli go stąd odwołać.
Pośrodku głównej nawy — mały Murzynek z zespołem Downa. Pierwszy raz widzę takie połączenie. Wstrząs. I zaraz — choć nie wiem, jaki to może mieć związek z tym dzieckiem — przypomina mi się sen, jaki miałem dziś nad ranem. Uczestniczyłem jednocześnie w jakichś dwóch obrządkach, z których każdy polegał na tym, aby na końcu oczyścić włosy. I czyszcząc je, trafiam na roje insektów. A nawet ogromnych karaluchów. Ale nie było we mnie obrzydzenia. Iskałem je spokojnie i skutecznie, jak pielęgniarka, która musi przygotować pacjenta do zabiegu. Gdy się obudziłem, ogarnęło mnie zawstydzenie, że ten jakiś Producent Snów widać nieszczególnie ceni mój intelekt, skoro dał mi do snu — przed spowiedzią i przed komunią! — taką czytelną alegorię. Gdyby pojawiły się wodospady, pustynie, orszaki piekielne, starcia gigantów! A tu — insekty. I włosy. Wszystko wiadomo. Bardziej tajemnicze były te dwa obrządki. Pewnie chodziło o moje oddanie się sprawom ziemskim, w których mam wciąż upodobanie, ale już także sprawom Bożym, do których się przymierzam, a wciąż do tych zadań nie dorastam. W obu więc kłębią się roje insektów, bo wielkie wciąż przywiązanie do spraw ziemskich, a wiara słaba jest. Budzi otuchę spokój, determinacja, z jaką je usuwam. Wytrwałość — jeden z darów Ducha Świętego. Być może właśnie ona najbardziej decyduje o zbawieniu.
Bazylika Świętego Piotra to jest miasto. Uwielbiam je. Najchętniej bym stąd nie wychodził. Tu jest spokojnie i jasno. Nie irytują mnie drepczące po posadzkach tłumy. One się snują tam, w dole, z tymi swoimi aparatami, które unoszone do zdjęć, aby schwytać kolejny obraz na maleńki ekranik, kołyszą się im nad głowami jak czułki stawonogów. Tak samo zwierzęta pustyni chwytają w swoje wąsiki, w swe nozdrza, najlżejsze znaki idące od piasku, od wiatru, od nadciągającego z oddali tętentu kopyt. A nad nimi — olbrzymia przestrzeń, Sahara. Tu — bezkresny Atlantyk światła, wiary, sklepienia, którego nie przytłacza sklepienie nieba, bo on sam jest i morzem, i niebem, i perspektywą otwierającą się dalej, w wieczność. Półleżąc pod kolumnadą Berniniego, czuję za plecami jedną z potężnych kolumn. Bezpieczeństwo. Absolutne zanurzenie w Tym Miejscu. W Moim Miejscu. Bo ja tu należę. To jest — moje. Przymykam oczy i jakby czuję pod stopami coś… drganie?… Pośrodku placu, w samym sercu Ziemi, tu ze skrzypieniem obraca się… oś świata.
wysoko wysoko
w maleńkim okienku
ozdobionym krzywo
wywieszonym dywanem,
wije się z męki
przywalony światem
już tylko ściśnięte głoski
wydobywa z krtani;
jeszcze chce mówić
Stamtąd
— ale już wszystko teraz
wszystko
jest poza słowami.
Okropność. Na szerokiej kamiennej balustradzie z widokiem na Rzym, siwy dziad obściskuje się z młodą Japoneczką. Wprost nie odrywają od siebie pożądliwych oczu. Co chwilę namiętnie się całują. Ona wargami przeszukuje zakamarki jego kosmatego ucha i zmarszczki obwisłej szyi. Maleńkie wargi stykają się z obrośniętą siwymi kłakami czeluścią jego ust. Odwracam wzrok. Na tle kopuł Rzymu, w świeżości tego poranka, wyglądają, jakby wyszli z piekła. Walczę z ohydną myślą o jego uzębieniu.
Koty od rana obrażone. Zachowałem się haniebnie, odbierając im w nocy ich hałaśliwą zabawkę — puszkę po karmie. Ale gdy siadam do śniadania, wszystko zostaje mi wybaczone. Zwłaszcza ten tłusty, jakimś cudem po krześle wdrapawszy się na stół, zajmuje pozycję naprzeciw mego talerza i nie spuszcza ze mnie wygłodzonych oczu, dopóki ostatni kęs jajecznicy — o rozpaczy! — nie zniknie w mej gardzieli! Wszystko jest dziwaczne wokół dziwacznego Livia. Udziwacznia on świat wokół siebie. Czuje się bezpieczny dopiero wtedy, gdy na jego wzór — świat został dostatecznie udziwaczniony. Wychodzę na papierosa na balkonik i zaraz wita mnie krzyk nienormalnego ptaka. Tym razem jest to smutne, opadające „tpiuuu…”, przy czym początkowe „t” ostro wypluwa z dzioba na szorstkiej nucie, potem nastaje zrezygnowane, rozmyte „piuuu”, zakończone już zupełnie beznadziejnym „uuu” czy „ijuuu”.
Livio. Jego dziwactwo przekracza wszelkie miary. Wie, że go akceptuję i że go nie oceniam, więc czuje się bezpieczny. Mam w nim wiernego przyjaciela. Ale co z tego, jeśli w rewanżu, zamiast filmu o Janie XXIII, mam przed oczami profil jego pupy na tle telewizora, bo przez dwa kwadranse układa coś na krzesłach. Nawet się nie zatroszczy, czy mi nie przeszkadza.
Odkrywam słaby punkt kotów: przerażone płaszczą się i wpełzają pod tapczan, gdy przemaszerować obok nich wojskowym krokiem. Gdyby to były dwie staruszki, powiedziałbym, że wciąż mają traumę po rządach Mussoliniego. Przypomina mi to panią X., mieszkającą w małym mieszkanku na Marszałkowskiej, która wskakiwała pod stół, ilekroć usłyszała nadlatujący samolot. Zostało jej to z Powstania. Byliśmy z moim warszawskim kuzynem parą wstrętnych dzieci, które wołały „samolot, samolot!”, gdy ona była w pobliżu. I pękaliśmy ze śmiechu, gdy rzeczywiście, tylko nos jej wystawał spod serwety.
Przed wieczorem — spacer na Kapitol. Na dole, na skwero-parczku biedni pijani Polacy, porozrzucani po trawnikach, jak zmięte płachty gazet. Przy każdym obowiązkowo parę butelek po piwie. Dwie obejmujące się ramionami dziewuchy w marmurkowych dżinsach (jedna szczerbata), zataczając się, prawie przewracają Livia. Szczerbata krzyczy:
— Kurwa, na spodnie mi nadepła!
Facet wyciągnięty na ławce:
— Ciszej… ty pizdo.
Przetrąceni, wyrzuceni. Z Polski, z Rzymu, ze wszystkiego… I niepojęta tajemnica nakazu miłości bliźniego.
Promienny wieczór nad Tybrem. Ciemnoniebieskie niebo w świetlistych ramach, z czerwieni i cynobru. Spod ciemnego, niskiego obłoku wytryska ostatni złoty trójkąt zachodzącego słońca. To niebo mógłby malować Giorgione. Piekielny huk ulicy za plecami. Pod łokciami białokremowa, wymyta deszczami balustrada mostu. W dole — żółtozielony, brudny Tybr, smagany pasmami wodorostów. Żadne miejsce na ziemi tak nie uczy pokory. To tu, u stóp majaczącego w oddali Janiculum, bije podziemne serce Ziemi. Nigdzie indziej tak bardzo nie odczuwam swej kompletnej indywidualnej zbędności — bo wieczność obywa się bez człowieka, ale zarazem to człowiek nadaje wieczności wymyślone przez siebie formy.
Jak bardzo wyraźna jest podwójna natura tego miasta! Potężna wieczność ducha i krucha przemijalność form. Skazane na siebie dwa żywioły, w gigantycznym, nieskończonym starciu. A gdy zapada noc, ta walka ustaje i mruczą wspólnie, w jakimś hymnie, jak w ruinach Forum Romanum. To jest Rzym, wszystko tu jest albo ziemią, albo niebem. Pomiędzy nimi stoję ja, pojedynczy człowiek. Oparty o balustradę, między dwiema wiecznościami, w chwilowym postoju życia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki