Dziewięć miast włoskich i inne opowieści - Grzegorz Musiał - ebook

Dziewięć miast włoskich i inne opowieści ebook

Musiał Grzegorz

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dziewięć włoskich miast i inne opowieści

To zbiór „błyskotliwie napisanych”, jak o włoskich dziennikach Musiała wyraził się prof. Jan Sochoń,mini-esejów o paru ulubionych przez autora miast włoskich, m.in. Wenecji, Sienie, Florencji, Rzymie, Neapolu czy Palermo. Bogactwo języka, artyzm opisów, znajomość sztuki włoskiej, miłość do detalu czynią te książki pokrewnymi wielkich dzienników włoskich z przeszłości, zwłaszcza Jarosława Iwaszkiewicza. Część włoską tomu wzbogacają Inne Opowieści – czylirównie fascynujące opisy podróży do Libanu, gdzie autor szedł śladami maronickich świętych Szarbela i Rafqui, do Meksyku, gdzie zamieszkiwał w domu polskiej malarki Tamary Łempickiej, czy do Szkocji, gdzie przebywał w zamku wielkiego szkockiego poety Drummonda i zgłębiał tajemnice szkockich lóż masońskich.

Dzienniki podróżne Grzegorza Musiała były bardzo dobrze przyjęte przez krytykę i polecane przez uczestników portali podróżniczych w sieci. Prof. Sochoń pisał o nich jako „wywołujących napięcie”, któremu „dorównywać mogą jedynie nastroje muzyki Mozarta”. Zaś Dr Piotr Kopszak zaleca sięgnąć po te książki „zanim samemu zacznie się podążać przez Asyż, Sienę, Rzym, aby z podróży wynieść więcej, niż tylko parę kolorowych fotografii w telefonie”.

Ta książka jest ostatnią z „włoskiej” serii dzienników podróżnych Grzegorza Musiała i zamyka klamrą 3-tomowy „Dziennik włoski”, publikowany w latach 2021-23 (Sycylia; Abruzja, Apulia, Rzym; Umbria i Toskania).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 225

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Grzegorz Musiał Dziewięć miast włoskich i inne opowieści ISBN Copyright © by Grzegorz Musiał, 2025All rights reserved Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Redakcja językowa Paulina Jeske-Choińska Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Do projektu okładki wykorzystano zdjęcia z Włoch Edwarda Zegarlińskiego i pixabay.com Projekt stron rozdziałowych Przemysław Kida Skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wprowadzenie

Część pierwszą tej książki (Dziewięć miast włoskich) stanowią opisy wybranych miast, które powstawały jako osobne eseje i nie zostały włączone do tomów Dziennika włoskiego prowadzonego w latach 2002–2007 (Sycylia; Apulia. Abruzja. Rzym oraz Umbra i Toskania, Zysk i S-ka, Poznań 2021–2023). Jedynie esej Rzym. Miasto ducha, oparty na wielu wcześniejszych notatkach, znalazł się w tomie Apulia. Abruzja. Rzym, teraz zaś pojawia się tutaj, nieco uzupełniony.

Część druga (Inne opowieści) zawiera teksty, które powstawały w latach 2002–2014 na zamówienie innych redakcji i były wcześniej publikowane m.in. w „Odrze”, „Kwartalniku Artystycznym” czy na portalu Legion św. Eks­pedyta. Niektóre, w wersji skróconej, można było przeczytać w latach 2011–2013 na łamach gdańskiego pisma „Żyj Długo”, a opis pobytu w Meksyku w domu Tamary Łempickiej w 2009 roku ukazał się w gdańskim periodyku literackim „Migotania, Przejaśnienia”.

Wszystkie te zapiski włoskie dedykuję pamięci mego przyjaciela Livia, zmarłego w Rzymie w 2021 roku. Niezapomnianego starego druha, barwnego, ekstrawaganckiego i piekielnie inteligentnego towarzysza wszystkich moich wypraw do Włoch. Niech pozostanie on Liviem, gdyż jego prawdziwe historyczne nazwisko należy do wybitnej spuścizny kulturalnej Włoch. Bez tej, jakby wyjętej z opery buffa, niedużej, ruchliwej figurki z siwą brodą jak łopata, bez jego kaprysów, chimer, fobii, ale też eksplodującego poczucia humoru i wybitnej wiedzy o włoskiej historii i sztuce, bez głębokiej miłości do swej ojczyzny, którą i mnie zaraził, i smakoszostwa — nie tylko w dziedzinie kulinarnej, ale też każdej innej — jako jedynego możliwego sposobu istnienia dla każdego wielbiciela Włoch, nie powstałaby ani jedna linijka moich opowieści.

Niech odpoczywa w pokoju.

Grzegorz Musiał

Bydgoszcz, kwiecień 2024 roku

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

I. DZIEWIĘĆ MIAST WŁOSKICH

Jak dojechać do Wenecji? Nie wolno samolotem, o nie. Wenecja nie jest miastem. Nie wiadomo, czym jest. Dziwaczną marmurową wyspą przybrzeżną? Skupiskiem wież, kopuł i pałaców doklejonym do podbrzusza Europy? Białym „łabędziem miast” drzemiącym wśród trzcin swej laguny, jak chce amerykański wieszcz Longfellow? Czy, jak woli autor Doktora Żiwago, pęknięciem skorupy ziemi, skąd wytrysnęły pałace i „twierdza wyrosła, jak planeta”?

„Piana szalonego kwiatu”1

Wenecja jest dla mnie kobietą, kochanką, do której wędrować należy nieśpiesznie i pokornie, jak do zaklętego źródła. U jej drzwi stać, z listem polecającym i bukietem więdnących róż. Nawet jeśli dziś jest już zbiedniała, posunięta w latach, może o nieco przygasłej urodzie, to jednak za sprawą czaru, jakim emanuje ta zdetronizowana, choć wciąż drapieżna królowa, nadal piszą o niej wiersze zakochani poeci świata i nigdzie indziej nie chcą umrzeć, jak w jej łożu. Na spotkanie z nią nie wolno więc pędzić z komórką przy uchu i plamami potu pod pachami, ona cierpi, widząc u siebie te masy dzisiejszego pospólstwa, małych zagonionych facecików, dla których wszystko musi być „na wczoraj”, a chciwość jest podstawą życia, czy jeszcze gorszych ich żon, które od dwudziestu lat nie mają czasu na pierwsze dziecko, a coś, co uważają za wykwint i smak, dyktują im blogi modowe. Ona sama jest snem i chce gościć u siebie ludzi ze snu: arystokratów krwi lub ducha, koneserów win i pereł, rasowych lowelasów, epuzerów, czcicieli leniwego spaceru i próżniactwa. Tylko gdzie ich dzisiaj znaleźć? Też pożera ich murena komercji. Zarządy spółek. Wszystko jest na sprzedaż, błękitna krew także, kogo zresztą dziś obchodzi wielka dama w starym stylu, która dogorywa w ciszy i półmroku, nie znosząc ani zbytniego chłodu uczuć, ani nadmiernej czułości, i niczego tak nie kocha, jak chwil zadumy, pogodnego nastroju i harmonii spraw, które nie wybuchają pożarem, a tlą się, jak czerwony ogieniek w głębi ametystu.

Najlepiej więc wyruszyć wczesnym rankiem, pociągiem z Florencji, o ile ktoś odbywa dłuższą podróż po Włoszech. Głowa wciąż jeszcze pełna urody tamtej wielkiej pani, renesansowych ulic i surowych fasad pałaców od podłogi po dach zapchanych dziełami sztuki, a już szykuje się nowy wykwint, wenecki. Tak inny od florenckiego, jak tylko może różnić się twierdza wzniesiona w ogrodach umieszczonych na skale od syreny leniwie kołyszącej się na falach i zajadającej lotosy. Dobrze mi tu, w pociągu pełnym rozgadanych, uprzejmych Toskańczyków, którzy już zapomnieli, że kiedyś bez litości wyrżnęli, jak Amerykanie Indian, lud etruski, gospodarzy tych ziem, i ukradli mu jego cywilizację. Oko zanurza się w luminescencji poranka, w którego wnętrzu, jak morskie fale, ciągną się płachty zielono-złotych wzgórz, zwieńczone masztami cyprysów i rozcapierzonymi jak dłoń koronami pinii na krzywej nóżce. Zakurzone wiciokrzewy i różane zarośla kołyszą się z obu stron nasypu, dalej równina tworzy wklęsłości, gdzie wiją się niezbyt ruchliwe szosy, a czasem wznosi się winnica, w której dojrzewa któreś z ognistych win Umbrii i Toskanii: chianti, sangiovese czy montepulciano. Już widać na tle nieba koronę Ferrary: wyrasta ponad dachówkami starego miasta zamek książąt d’Este ze swymi krępymi rudymi basztami i czerwonymi okiennicami. Tu była oaza jedynych chwil szczęścia Lukrecji Borgii — pięknego anioła o duszy namiętnej i zepsutej, jak u żadnej z kobiet jej epoki. Bez litości wysmagano ją w literaturze, choć była narzędziem najurodziwszym i najmniej krwiożerczym w tej rodzinie papieskiej, nie tyle obfitującej w świętych, co w zbrodniarzy. Pociąg minął Bolonię z jej prastarym uniwersytetem i siedzibami najstarszych włoskich rodów. Przemieszane są z rezydencjami producentów salcesonu i mortadeli. Zaraz będzie Rawenna, ale nie ma dziś czasu dla jej mo­zaik z postaciami Justyniana w otoczeniu jego dworu: duchownych, szpiegów i donosicieli, ani cesarzowej Teodory w pierścieniu uduchowionych dwórek, równie zainteresowanych tajnikami teologii, jak tym, co od pasa w dół. Przejeżdżamy przez Padwę, osnutą jak drzewo życia złotą aurą Giotta, i oto podbiega nam do torów modry skrawek Adriatyku. Z drugiej strony żyzną doliną Padu ściele się równina Veneto, „obsiana warzywami, pocięta siecią małych kanałów i upstrzona sylwetkami kobiet zbierających truskawki”, jak sto lat temu w swych notatkach z podróży pisał zapomniany Hiszpan, Blasco Ibáñez2. Im bliżej jest słonej wody, tym bardziej rzednie tu roślinność, z uprawnych pól robią się bagna pełne soli morskiej. Poza ptactwem dzikich zwierząt tu nie ma, brak też upraw zbożowych i hodowli, co było jedną z przyczyn, dla których osiadli na tych wysepkach Wenetowie odwrócili swe zainteresowania od bagnistej i nieużytecznej ziemi ku obfitującemu w bogactwa morzu.

Zbliżamy się do Mestre. To jest ostatnia stacja na stałym lądzie, stąd strzela w głąb Laguny wygięta delikatna szyja mostu della Libertà, wzniesionego z marmuru istryjskiego i osadzonego na niezliczonych arkadach. Pociąg ślizga się po drobnych falach w kierunku stacji Santa Lucia, niosąc, jak Seven Miles Bridge na Florydzie, po roziskrzonej srebrem i błękitem powierzchni wagon autobusu szynowego, niby pelikan swój łup w torbie pod dziobem. Suniemy jak szkwał, nisko po wodzie, przywaleni nieskończonym ogromem błękitu ponad i przed nami. Obok torów, czteronitkową pręgą asfaltu mkną też jakby po wodzie, w kierunku jednego z terminali w pobliżu dworca, auta podobne do ślizgaczy wodnych. I już są dachy Santa Lucia, jak niegdyś, uwieczniona na starych widokówkach pełna wdzięku wiedeńska akwarela dworcowa, jedna namalowana po niebie i druga, u jej stóp, rozwodnionym błękitem na wodzie. Ale dziś jest już tylko nowoczesna płaska buda, podobna do stacji metra. Tu rozchyla się koncha Wenecji: kochanka leniwa i próżna, bogata i wyrafinowana. Miasto, które od stuleci ginie i nie może zginąć, wciąż kołysząc się na krawędzi praw istnienia i tych, które istnieniu zaprzeczają. Woli swe własne prawa snu, jak żarłok, który pozostając w wiecznym półśnie, nie widzi swego obwisłego podgardla i pośladków. A przecież wciąż jest to Mekka dla klientów biur podróży, którzy spoceni i przejęci, że „są w Wenecji!”, rwą teraz przez hol dworcowy, jakby Wenecja miała im zaraz uciec. Zjeżony aparatami fotograficznymi tłum, ich nawoływania we wszystkich językach, turkot walizek i tupot nóg, zapowiedź huku i gwaru, który dniem i nocą wypełnia uliczki przy głównym szlaku turystycznym tego miasta, każdy tańszy hotel i każdy bar czy restaurację, choć jedzenie jest tu, jak na włoskie standardy, drogie i niedobre.

Mnie też pochłania vaporetto z jego melodyjnymi głośnikami oznajmiającymi nazwy przystani. Pokład ukryty pod daszkiem zjeżony jest lasem rąk z aparatami fotograficznymi, pragnącymi uwiecznić każdą z tych drobnych fal, roziskrzających płachtę laguny zaklęśnięciami srebrnej blachy, jakby wyklepano ją młoteczkami. Nad nią ta jedyna na świecie błękitnawa mgiełka wody i nieba. Białe, rude, żółtawe, zwieńczone zielonkawymi kopułami wieże i świątynie. Koronkowa tkanina fasad zdobiących brzegi wijącego się zakolami Canal Grande. Mienią się odcienie marmuru i złota, lśni przesycone światłem miasto z baśni Wschodu, osnute jakby mgłą dżina wypuszczonego z butelki. Białe piany motorówek i majestat gondoli, walczących ze wznieconymi przez nie falami. Latem, rozpuszczona w zielonkawym świetle z płócien Canaletta, ozłocona słońcem i rozmigotana błyskami wody pomiędzy ażurowymi loggiami pałaców, Wenecja barwi powierzchnię kanałów odbiciami swych ścian w kolorze słomy ryżowej, moreli, zwiędłej róży i purpurowej czerwieni zwanej „kolorem weneckim”. Jesienią, gdy nastanie acqua alta, czas wylewów, oprócz butów traperskich do marszruty trzeba też mieć z sobą parę wysokich kaloszy (można je wypożyczyć za opłatą). Pył wodny zmieszany z mżącym deszczem osadza się na włosach, policzkach i ścieka w dół po twarzy, jakby to były łzy zachwytu, te same, którymi w XIX wieku witały Wenecję przybywające tu chmary rozegzaltowanych angielskich arystokratek. I wśród nich wielcy poeci: Byron, Keats, Browning… Spoczywają tu niedaleko, na cmentarzu wysepki San Michele. Nie tylko ich szczątki; są tam też, spalone jak ofiary Auschwitz, szczątki szukających tu azylu wygnańców piekielnego XX wieku: Manna, Strawińskiego, Diagilewa. Ostatnio przybył nagrobek Josifa Brodskiego, z którym nie tak dawno temu, na uniwersytecie w Iowa nagrywałem wywiad o tym, co jest w życiu ważniejsze. „Po prostu” — uwierzyć w Boga, zdobyć się na ten heroizm? Czy raczej pozwolić go sobie odebrać, a potem gonić za Nim i opowiadać w dziesiątkach rozchwytywanych przez świat wierszy, jaki to ból utraty. A może perwersyjna radość z uzyskania czegoś, co nazywać nam każą wolnością.

Opuszczam vaporetto. Biegnący skrajem kanału chodnik nagle skręca i oto przede mną cicha piazzetta. Cysterna kamienna pośrodku i front barokowego kościółka ukryty w głębi. Ma po bokach ustawione w trójkąt fasady w kolorze gryczanego miodu. Ciszę przerywa łopot gołębi, przyjmuje mnie pustawa kawiarenka, gdzie z gabloty podają, jak na morskie miasto przystało, polentę z krewetkami i wenecką pastę bigoli z cebulą i rybami. Potem znów wsysa mnie tłum, pełne są ludzi mosty i schody, schody, w Wenecji wciąż się chodzi po schodach. Pysznych, marmurowych, tych dla duchownych i dożów oraz po maleńkich łukach mostków, zaczynających się i kończących po paru kroczkach drepczącego przekupnia czy osiołka. Pomimo hurgotu turystów nie ma tu złej krwi metropolii. Jest wciąż marzenie senne, ono jak narkotyk unosi się w powietrzu przystrojonym bryzą. Tańczy już filigran krużganków Pałacu Dożów. Pięć złotych kopuł św. Marka i smukła dzwonnica ze złocistym aniołem na szczycie, a u ich stóp pod czerwoną skorupą dachów skrzy się bezlik pałaców, muzeów, kościołów zapchanych od posadzki po sklepienia obrazami Tiepola, Tycjana, Tintoretta.

Królowa Mórz

Jaka nadludzka musiała być śmiałość wyobraźni tej garstki uciekinierów z rzymskiej Italii na północny wschód, przed najazdami Wizygotów i Attyli, którzy znaleźli schronienie tu, na stu dwunastu podmokłych i zamieszkałych przez rybaków wysepkach i mieliznach Wenecji Egejskiej. Prędko rozrosła się ta osada na północnym skraju Adriatyku, aż wkrótce znalazła się pod wpływem Bizancjum i jako Egzarchia Rawenny weszła pod nadzór wicekróla (egzarchy) mianowanego przez cesarza w Konstantynopolu. Ale że starą Rawennę łączył z Wenecją tylko szlak morski, rosła autonomia nowego nabytku, szczególnie gdy obrotni Wenetowie wybudowali sobie na lagunie własny port Malamocco i jeszcze drugi, Torcello. W czyim umyśle i, można by pomyśleć, po jakich ziołach narodził się ten sen szaleńca, by zasadzić tu korzeń przyszłej metropolii postawionej na wodzie? Ale ziół im nie było trzeba, starczyło, że wyobraźnia Wenetów była wolna od rygoru rzymskiego, każącego budować miasto ściśle według dwóch osi: cardo i decumanus krzyżujących się pośrodku, gdzie powstaje forum. To było dobre w Lacjum, w Toskanii, ale nie tu na wyspach, gdzie wyzwolona z przymusu wyobraźnia zaczęła rodzić wizję miasta równie szalonego, bujnego, niepodległego, jakimi byli oni sami. Nie pod liniał i cyrkiel architekta, a na wzór żywego organizmu z jego sekretami, zakolami, nieregularnościami i swobodnym przepływem materii w różnych osiach. Brak twardego podłoża nie stanowił dla nich problemu: postanowili wznieść miasto na wbijanych w dno laguny drewnianych palach. Wbijano je w taki sposób, że pięciu mężczyzn jednocześnie waliło drewnianym klocem w pal długości od jednego do czterech metrów, wykonany z dębu, olchy lub modrzewia. Z braku lasów drzewa te sprowadzali z gór iliryjskich na terenie obecnej Chorwacji, a że byli ludem muzykalnym, to w trakcie tej morderczej pracy rytmicznie skandowali lub radośnie śpiewali. Tak zaczęło bić serce miasta zrodzonego na wodzie: w rytm muzyki. Czy można się dziwić, że w czasach renesansu narodziła się tu, w Bazylice św. Marka (dzięki parze organów ulokowanych w wysokich galeriach), wenecka szkoła muzyczna z mistrzami madrygału i motetu Baldassarem Donato i Giovannim Gabrielim? Że Claudio Monteverdi oddał temu miastu trzydzieści lat swego życia, w których tworzył nie tylko madrygały, ale też pierwsze opery, gdy do organów i chóru w Bazylice dodał solistów i opowieść? Aż na koniec, w XVII wieku, zjawia się gigant, Antonio Vivaldi, który wszystko to nakrył królewską czapką wiekuistej muzyki.

Nabiwszy dno palami, wyrównywali je i okrywali warstwą ciężkich bali zaprawionych wiórami modrzewiowymi i kamieniami, ubitą gliną i cementem, znanym już w starożytnej Grecji i Rzymie. Na to kładli parę warstw desek, kafli — i jest plac, można budować. Tak powstawała ta città nuova — miasto bez papierów rodowych, bez glejtu Cesarstwa, wymyślone od podstaw i wyłonione z wody i z dna morskiego, z powietrza i z bali drewnianych, które przyfruwały tu z gór. Rozrastający się port był sercem tego organizmu państwowego — republiki ukonstytuowanej na wzór greckiego polis zarządzanego przez trybunów, która stała się rzeczpospolitą wenecką ze swym pierwszym „dożą”, Paolo Lucio Anafesto, wybranym w 697 roku. „Doża” w weneckim narzeczu oznacza księcia, którego wyłoniono spośród dwunastu rodów założycielskich, m.in. Mocenigo, Cornaro, Dandolo, Contarini, Morosini, Zorzi czy Tron. To z nich wyłoniła się w dalszych wiekach złowieszcza wenecka „czarna szlachta”, o której za chwilę. Wzrastając w potędze i samowładztwie, Wenecja stała się naturalnym wrogiem najważniejszej ówcześnie po papieżu osobistości w Europie: Karola Wielkiego i jego ekspansywnie powstającego imperium karolińskiego. Zarówno on, jak i jego syn, król Włoch Pepin, bezskutecznie próbowali podporządkować sobie Lagunę, aby ostatecznie skapitulować i uznać Wenecję za część wschodniego, czyli bizantyjskiego imperium pod ochroną cesarza Nicefora. Ten wybór spowodował, że na dobrą sprawę Wenecja nigdy nie stała się w pełni częścią kultury Zachodu.

Na początku IX wieku gotowy do objęcia roli stolicy był teren obecnego Rialto, tu później wyrósł olśniewający łuk mostu di Rialto. Tu również wzniesiono pierwszy urząd centralny: pałac dla doży, przeniesiony z portu Malamocco, który w 827 roku przestał być stolicą republiki. O wyjątkowości Wenecji stanowił też fakt, że gwałtownie rozrastające się miasto-państwo na wodzie było całkowicie pozbawione rzymsko-etruskich korzeni, co wprawdzie dawało mu niezależność, ale też skazywało na drugorzędność wobec takich tradycyjnych potęg miejskich wyrosłych po upadku Cesarstwa, jak Rawenna, Mediolan czy nawet sąsiadka Wenecji od północy, stutysięczna wówczas Akwilea (dziś ma zaledwie trzy tysiące mieszkańców). Dlatego Wenedowie — którzy zdążyli już zrozumieć, że przyszłość ich republiki nie leży na ubogim, podmokłym lądzie, ale w morzu — zorganizowali w 828 roku wyprawę morską do Aleksandrii, gdzie w kościele koptyjskim spoczywało ciało św. Marka Ewangelisty, i wykradli je przy pomocy dwóch zamieszkałych tam kupców o imionach Rusticus i Bonus. Wykradziono samo ciało bez głowy, lecz wystarczyło, by obwieścić światu, że republika staje się odtąd ważnym ośrodkiem kultu i pielgrzymek w chrześcijańskim panteonie. W 1082 roku Wenecjanie uzyskali też prawo do wolnego od podatku handlu w obrębie całego Cesarstwa Bizantyjskiego i to, a także sojusze małżeńskie z dynastiami bizantyńskimi, tureckimi, chazarskimi stały się wylęgarnią wkrótce wszechpotężnej w Europie czarnej szlachty weneckiej, która na wieki zatruła i zdeformowała oblicze katolickich królestw. Konflikt zaś ze Świętym Cesarstwem Rzymskim z siedzibą w Niemczech (wywiad wenecki spiskował przeciw Hohenstaufom i pomógł złamać ich władzę w Niemczech i we Włoszech) tym bardziej związał Wenecję ze Wschodem, co do dziś widać w przepychu i architekturze jej budowli, zwłaszcza Bazyliki św. Marka.

Z braku typowego dla włoskich miast il Dumo, które zdobi swym masywem rynki miast Italii, wyrósłszy z dawnej etruskiej czy rzymskiej świątyni, Wenecjanie zaczęli wnosić od zera kolejne dzieło utkane z ich snu: przewspaniałą Bazylikę pod wezwaniem św. Marka, która wraz z nie mniej wspaniałym placem stała się osią kosmosu miasta. W wyniku morskich wypraw zaczęto zwozić tu niezmierzone łupy z Grecji i z Konstantynopola, takie jak olbrzymi zestaw różnobarwnych kolumn, cztery stojące do dziś w portalu pozieleniałe rumaki z miedzi zwane rumakami Lizypa (choć autor jest nieznany; dziś są to kopie, oryginały, które zdobiły niegdyś dach loży cesarskiej na Hipodromie w Konstantynopolu, przechowywane są w muzeum w podziemiach Bazyliki) czy złocone skrzydlate lwy z brązu, które symbolizując postać św. Marka, stały się również herbem Republiki. Jeden ozdobił portal świątyni, drugi, pochodzący z Tarsu z 300 roku przed Chrystusem, stanął naprzeciw niej, na szczycie potężnej granitowej kolumny wzniesionej na nabrzeżu Riva degli Schiavoni. Pięć złoconych kopuł o bizantyńskim rodowodzie ozdobiło dach, a z przodu na placu ustawiono trzy maszty flagowe — oprzyrządowanie olbrzymiego okrętu niosącego miasto ku Wieczności. Wnętrze Bazyliki wypełniły olśniewające mozaiki ułożone z kamyczków wielkości paznokcia; pokryły one ściany, sklepienia, łuki i posadzki świątyni. W 1846 roku Charles Dickens w swoich Obrazkach z Italii nazwał tę świątynię „olbrzymią budowlą o nieskończonych proporcjach, wydartą ze snu, ozłoconą starymi mozaikami i jeszcze pachnącą perfumami i dymem kadzideł; zza żelaznych krat błyszczą skarby drogich kamieni i szlachetnych metali we wnętrzu ciemnym, zapełnionym sarkofagami świętych, ale i tęczowym od świateł sączących się z witraży, wnętrzu mrocznym od rzeźbionego drewna i marmurów kolumn łyskających kolorami; ginącym w mroku swoich wysokich sklepień i ogromnych perspektyw; lśniącym srebrem lamp i mrugającym oczkami światełek, nierealnym, fantastycznym, uroczystym, niewyobrażalnym”3.

Z równym wyczuciem piękna i proporcji zaplanowano plac przed świątynią. Składa się on właściwie z dwóch placów: mniejszego, zwanego Piazzettą, którego bok stanowi nabrzeże Schiavoni i szafir fal Laguny, oraz właściwego, prostokątnego i opasanego arkadami Pałacu Dożów i frontem Bazyliki. Pośrodku między nimi stanęła wyniosła Kampanila, jakby zawias obracający dwoma placami, tak że stając na jednym z nich, ma się zarazem przed oczyma drugi, które tworzą jakby dwa płuca żywego organizmu oddychające wspólnie.

Około 1000 roku, już całkiem odwróciwszy się od lądu, młode państwo morskie wpiło chciwe oczy w przestwór Adriatyku, stając się teraz głównym handlarzem i rozbójnikiem tego regionu. Podstawą rozwoju republiki stały się grabież, lichwa i niewolnictwo. Morze było niewyczerpanym źródłem jej potęgi i bogactwa. Ze swą budzącą postrach flotą wojenną — która również popchnęła Wenecję na wyprawy krzyżowe, aż po zajęcie portów Palestyny, złupienie dalmatyńskich wybrzeży, Grecji i Konstantynopola — i flotą handlową, najpotężniejszą w ówczesnym świecie, Wenecja stała się głównym mostem łączącym Europę z bogactwami Wschodu. Morzem płynęły do republiki pożądane przez nią kosztowności: złoto i jedwabie, korzenie i wonności, dzieła sztuki i skarby Dalmacji, Grecji i Azji Mniejszej, i stąd wędrowały one dalej, na północ wraz z astrologią i magią Wschodu, myślą heretycką, zoroastryzmem, kabałą, sufizmem, czym miały na wieki zatruć chrześcijaństwo, zwłaszcza odkąd właśnie w Wenecji nastał rozwój sztuki drukarskiej. Z gruzów walącego się cesarstwa bizantyńskiego uciekali do Wenecji i tu osiedlali się lub wędrowali dalej do Europy uczeni greccy i żydowscy, a także czarownicy, awanturnicy i szarlatani; tu powstały zalążki antykatolickiego humanizmu i tu w początku XVI wieku powstaje pierwsze żydowskie ghetto, niebędące bynajmniej miejscem przymusowego odosobnienia dla Żydów, ale ich dobrowolnie stworzoną diasporą — jak potem również w innych miastach Europy. Do czasu odkrycia Ameryki flota wenecka panowała nad wodami i wszędzie w Europie dawała odczuć swoją władzę. Rada Dziesięciu według własnej woli ustalała politykę nie tylko wewnętrzną, ale i europejską, a pomocne w tym było mściwe ramię Rady: szpiegowska siatka słynnej weneckiej dyplomacji, zręcznie posługująca się nie tylko uchem i szeptem, ale też zatrutym pierścieniem i sztyletem. „Zanim któryś z monarchów zdążył zakomunikować swą myśl dworzanom, już znana ona była w mrocznym zgromadzeniu Pałacu Dożów” — zauważa Ibáñez.

Odpowiednio też dla swej pozycji w świecie Wenecja zaprojektowała siedzibę swoich władców. Palazzo Ducale to kolejna budowla ze snu, jakby unosząca się w powietrzu, choć jest solidnie zbudowana z trzech warstw. Najniżej, na położonych prostopadle do kanału belkach fundamentów (dlatego fasady domów weneckich są lekkie, jakby fruwające, bo ściana frontowa tych domostw nigdy nie jest nośna), osadzone są krępe kolumny bez baz, jakby były dalszym, nadziemnym ciągiem bali wbitych w dno. To na nich unosi się pałac. Wyżej jest piętro i tak powstaje prawdziwy przekładaniec: od masywności do lekkości, niby biały tort bezowo-lukrowy na podłożu z twardego ciasta. Całe piętro kolumienek wspina się lekko ku swym rozetom i maswerkom, jakby podmuch wiatru unosił je coraz wyżej. Tam, na trzecim piętrze, ciągnie się płaski front przebity małymi w stosunku do innych oknami, między którymi ścianę wypełnia płaski ornament z drobnych prostokątnych płytek jasnokremowych i miodowych. Ciągnie się on w poprzek całej budowli, zmieniając ją w fantastyczny wschodni dywan, który zdaje się falować w powietrzu. Narożnik, będący pionową kolumienką, niby ozdobny szew łączy obie ściany pałacu, które tym bardziej wydają się dwoma kobiercami zawieszonymi w powietrzu i zszytymi z sobą. W głębi, jeśli zajrzeć w chlupoczącą falami wąską czeluść kanału, dzielącego szarą ścianę Pałacu od gmachu Nowego Więzienia, wzrok przykuwa wiszący nad wodą ozdobny łuk zamkniętego korytarza. To Ponte dei Sospiri, czyli Most Westchnień, zawieszony nad wodą i zaopatrzony w dwa zakratowane kwadratowe okienka, nazwany tak nie dla miłosnych uniesień wędrujących tędy kochanków, ale westchnień, jakimi skazańcy prowadzeni z sali przesłuchań Pałacu Dożów do więzienia żegnali widok ukochanego miasta. Potrafiło ono kochać i rozbudzać żar, potrafiło dawać zachwyty i rozkosze. Ale w tym koszyku zawsze ukryty był wąż, który był w stanie ukąsić i zabić.

Nie spodziewała się Królowa Mórz, że te same dalekomorskie podróże, które w XV i XVI wieku wyniosły ją do światowej potęgi, w kolejnych stuleciach staną się przyczyną jej upadku. Portugalia odkryła inną drogę na Wschód, omijającą Morze Śródziemne, a Hiszpania ruszyła na drugą półkulę świata, skąd niebawem zaczęły płynąć skarby bogacące królów hiszpańskich, francuskich i niemieckich, dla których Wenecja nie od dziś była solą w oku. Bogactwa Wschodu wędrowały teraz innymi szlakami, wyrosły nowe porty i faktorie zaludnione przez kupców i żeglarzy innych nacji. Zaczęła się agonia Wenecji i trwała przez dwa stulecia, aż do 1797 roku, kiedy to wojska republiki francuskiej bez wystrzału wkroczyły na plac św. Marka i młody generał Bonaparte zrzucił z tronu ostatniego dożę.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Borys Pasternak, Wenecja.

2 Vincente Blasco Ibáñez, W krainie sztuki, tłum. Emilia Szenwicowa, Warszawa 1938.

3 Tłum. GM.