Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tamara, siostra wulkanu to oparta na faktach powieść o życiu wybitnej polskiej malarki Tamary Łempickiej. Jest kontynuacją jej losów ukazanych w powieści „Ja, Tamara”, która została wydana w 2020 r. W pierwszym tomie czytelnik śledził jej tragiczne losy w Rosji w czasie Rewolucji Październikowej, potem jej oszałamiającą karierę artystyczną w Paryżu w latach 20-30 XX wieku. Jej przyjaźnie z wybitnymi osobistościami w przedwojennej Europie - od książąt i markizów po Coco Chanel, Ernesta Hemingway’a czy Picassa.. Pierwszy tom kończył się wiosną 1939 r., gdy na parę miesięcy przed wybuchem 2 wojny światowej Tamara Łempicka wkracza wraz ze swym drugim mężem, węgierskim baronem Raoulem Kuffnerem na pokład transatlantyku wywożącego ich do Ameryki.Ameryka nie złożyła jednak hołdu paryskiej sławie, ma już własnych idoli malarstwa abstrakcyjnego,jak Jackson Pollock czy Mac Rothko. Łempicka, nazywana drwiąco „baronową z pędzlem” łykać musi ironiczne recenzje z nielicznych wystaw, na temat swego „staroświeckiego malarstwa”. Rozgoryczona opuszcza Nowy Jork aby w 1940 r. zamieszkać wraz z mężem w Hollywood, co jest jej kolejnym błędem. Spragniona rozgłosu, obwieszona biżuterią staje się uosobieniem luksusu i odrzucana jest przez wpływową cyganerię. Podróż do zrujnowanej po wojnie Europy wpędza Tamarę w depresję. Europa przestała być jej domem, jednak takim domem nie stała się też nigdy Ameryka. Ostatecznie decyduje się porzucić USA i zamieszkać w Cuernavaca, pod wulkanem El Popo w Meksyku, gdzie przyjacielem jej ostatnich lat staje się młody rzeźbiarz meksykański, występujący w powieści pod imieniem Pablo. Łempicka szczęśliwie zdołała dożyć dni, gdy na parę lat przed śmiercią zostanie ponownie odkryta w Paryżu przez grupkę młodych zafascynowanych jej malarstwem absolwentów sztuk pięknych. Zorganizowana przez nich jej wystawa w Galerie Luxembourg w 1973 r. staje się międzynarodową sensacją.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Popocatépetl wznosił się ogromny za oknem, jego
potężne stoki były częściowo ukryte za skłębionymi
burzowymi chmurami, jego wierzchołek tarasował
niebo…
(…)
… słyszę syk wytryskującej lawy… wulkan
wybucha? Nie… to świat rozpada się, eksploduje…
a ja spadam… poprzez ten chaos… przez niepojęte
kotłowisko… poprzez pożary… spadam…
Malcolm Lowry, Pod wulkanem
Wiosną 1981 roku, dokładnie w pierwszą rocznicę jej śmierci, nadeszło na mój adres pudełko z taśmami. Wysłane zostały z tego samego biura notarialnego, w którym Tamara zostawiła swój testament, były więc częścią jej woli. Dlaczego nie dała mi ich wcześniej? Bóg raczy wiedzieć. Być może zaprzyjaźniła się z intymnością tych nagrań, tym sam na sam z przewijającymi się cicho taśmami i mikrofonem, przytkniętym blisko do ust? Dla kogoś, kto się nie spowiadał, ale również pogardzał seansami psychoanalizy, takie chwile samotności potrafiły stać się jak narkotyk. To, że kazała taśmy wysłać w rocznicę swej śmierci, jestem w stanie zrozumieć — zapewne chodziło o to, by jej katolickiej duszy „nie zapomnieć”. Tylko że wtedy rozsądniej było wysyłać je po jednej, rok po roku, albo i co dziesięć lat.
Było ich czternaście, część z ponaklejanymi karteczkami, gdzie, kiedy i co nagrała, a część bez. Do tego karteczki źle ponaklejała, niektóre z nich poodpadały, znać było brak Huerty, która zaprowadziłaby tu porządek. I nie miała w zwyczaju rozpoczynać wstępem, gdzie i kiedy ten fragment nagrywa. Zrobiłem więc to, co umiałem, przesłuchawszy wszystkie i podzieliwszy je na rozdziały. Tytuły są moje, z wyjątkiem tych, które sama podyktowała. Dodałem też zawartość jedynej taśmy, którą ja nagrałem, a także fragmenty ponagrywane przez jej przyjaciółkę Tobinę Bright, świadka wielu wydarzeń. Wybrałem też motto, które na pewno by się jej spodobało, gdyż pochodzi z powieści Malcolma Lowry’ego Pod wulkanem. Miała ją na stoliku nocnym w dniu swej śmierci. W tym tygodniu wszystko do końca poskładam i niech się to umarłe życie toczy dalej. Amen.
Cuernavaca, Meksyk, 18 kwietnia 2010 r.
Pablo de Monte
Marzec 2010 r., Cuernavaca
MÓWI PABLO: Ile czasu trzeba było ją przekonywać, żeby znów coś nagrała! Nie, nie i nie. Aż któregoś dnia, na patio pod moim Miedzianym Wężem, gdy już byliśmy po kawałku tres leches1 i herbacie, rzuciłem się przed nią na kolana, z kwiatem w dłoni. Na to ona, tym swoim modulowanym głosem, biorąc kwiat z mych rąk gestem damy na turnieju rycerskim: — No, no, Pablito… próżne twe zachody — użyła wyrażenia z Szekspira. — Ostatnio czuję takie nagromadzenie uczuć w sobie… że już nie dadzą się wyrazić w tamtej formie. Skończyłam.
— Przecież ja odchodzę, Pablo — mówiła już łagodniej, innego dnia, podnosząc wzrok znad papierów, po które teraz, im bliżej czuła śmierć, sięgała co dzień i gmerała w nich, gmerała, ciągle zmieniając ostatnią wolę i ubolewając, że „nic nie zostawi Kizette”, bo tyle jej obrazów poginęło ze strychu w Houston i już prawie nic tam nie ma. „To wszystko przez te jej przyjęcia, jakiś obłęd przyjęć, ona jest obłąkana!” Przypominałem jej wtedy, że to jest tylko naśladownictwo matki przez córkę, bo od dziecka Kizette nie szła wcześniej spać, jak o drugiej w nocy, gdy tłumy gości hałasowały za ścianą, na co padała odpowiedź: „Ale ja nie przyjmowałam takich, którzy wynosili mi obrazy z domu”. Potem dzwoniła do Teksasu i przez chwilę obie płakały i przerywały sobie, w końcu wrzeszczały, aby znów zakończyć wszystko łzami i solenną obietnicą Tamary:
— Jeśli tu przyjedziesz i zamieszkasz ze mną, to wykupię Tres Bambús i zostawię go tobie. Ale musisz najpierw sprzedać swój dom w Houston… Muszę mieć gwarancję, że mi nie uciekniesz. — Po czym dodawała coś w rodzaju: — Zresztą twój dom w Houston wcale nie jest twój, bo ja za niego zapłaciłam.
— Cooo? — rozlegał się krzyk Kizette. — Ja miałabym sprzedać SWÓJ dom? I zostać na łasce twoich kaprysów?
I znów wrzeszczały, a ja nic nie rozumiałem, bo wrzeszczały po polsku. Kończyło się zawsze tym samym:
— Dlaczego nie powiedziałaś mi o śmierci ojca?!
Albo:
— Obrazy to były twoje dzieci. Na prawdziwe dziecko już ci uczuć nie starczyło.
Na co Tamara:
— Ach, nie bądźże dla mnie tak okrutna, dziecię… Patrz, jak łez serdecznych rozlewam zdroje… — ironizowała, przywołując sceny teatralne, które tak lubiła odgrywać przed nią jej matka Malwina.
— Co ty mówisz?… Co to?… — pytała zdezorientowana Kizette.
— To Szekspir. Autor ci nieznany. Gdybyś próbowała zostać pisarką, tak jak chciałam, znałabyś to nazwisko.
Zapadała cisza i znów wybuchały. Podobno nie ma lepszych przekleństw niż rosyjskie i pewnie to słowiańskie powinowactwo sprawia, że polskie też są nie najgorsze. W każdym razie im sprawiały przyjemność. Odkładała słuchawkę, dysząc… Skąd! Ona rzucała słuchawką, w najlepszym razie na widełki, a w najgorszym o ścianę. Padała na poduszki fotela, jak Michajłowa w Traviacie, ale zaraz dźwigała się, zapalała papierosa i jak gdyby nigdy nic podejmowała wątek sprzed dwóch dni:
— Takie nagromadzenie uczuć mam, mon Pablito, że już mi nie wystarczy narracja mówiona, jakieś tam gadanie na taśmę. Szukam innej formy ekspresji.
Przez cały 1978 rok prawie nic nie nagrała. Mało też malowała, pacykowała od nowa swoje dawne obrazy, nowe wersje tamtych arcydzieł. Były okropne, bezbarwne, jak rozpływające się po talerzu nóżki w galarecie. Główną „formą ekspresji”, która miała skanalizować jej „nadmiar uczuć”, stało się więc wygłaszanie kazań w mej pracowni. Z wyżyn stołka barowego patrzała nieruchomo na mnie, zmagającego się z obcęgami lub młotkiem i z jakimś kawałkiem blachy, czekając, aż stukot umilknie. Wtedy rozpoczynała swe tyrady, strzepując wkoło popiół papierosów, bo w pracowni artystycznej czegoś takiego jak popielniczka nie uznawała. Za to wieczorem, wśród gości, z lubością aranżowała sceny typu „gdzie jest moja popielniczka, Haroldzie?”, zawsze stając się centrum uwagi, bo o to jej chodziło. Upatrzyła sobie zazwyczaj młodego i przystojnego kelnera, aby jak kobra wbić w niego swe utopione w tuszu oczy z czarnymi kreskami na boki i półukryta w świetle eksponującym tylko jej czoło i nadgarstek otoczony złotą bransoletą — bo już od drzwi pilnowała, aby usiąść w najlepszym świetle — z obojętną miną i słupkiem popiołu drżącym na końcu papierosa powtarzała „gdzie jest moja popielniczka, Haroldzie?”, póki dłoń z kryształową popielniczką nie zbliżyła się do niej.
— Ach, Pablo… a dziś wieczorem… nareszcie założyłam taśmę i nagrywam, tak jak chciałeś… — kłamała jak z nut — …ale patrzę, a tu klawisz źle wciśnięty… i nic się nie nagrało. Pół godziny gadania do sufitu. Powiedz, jaki w tym sens?… — kończyła gorzkim zapytaniem, zanurzona w fotelu pod czepcem ogromnego aksamitnego beretu, który sama uszyła, i znienacka zamyślona, jak Napoleon w saniach podczas odwrotu spod Moskwy. Jej twarz robiła się daleka, zasępiona i nagle wstawała z fotela, ze spuszczoną głową szła do góry po tych ogromnych kamiennych schodach w mym salonie i niknęła drobna, przytłoczona grzybem aksamitu na swej głowie, aby na parę dni zaszyć się w swoim Tres Bambús i nie odbierać telefonów.
Ale przychodzi nowy dzień — i znów przemawia ze swej kazalnicy.
— Zabieram się za to, o coś błagał mnie, mon amour, na klęczkach z kwiatem kliwii w ręce… — kłamie jak najęta — i wszystko jest jak trzeba: papieros w dłoni i ten twój uroczy magnetofonik przede mną, yerba mate paruje z malowanej filiżanki i patrzę na karteluszek, na którym wczoraj zanotowałam sobie, co dziś mówić, i wtem uderza mnie w oczy straszne słowo: NEW YORK! Czy ja dobrze widzę? Mam mówić o Nowym Jorku!?… Jak tam przyjechałam, mieszkałam?… A przede mną Edith Wharton próbowała opisać Nowy Jork, Dos Passos próbował opisać Nowy Jork i mój kochany Scott Fitzgerald też, a teraz JA mam to robić?! Na co się porywam?! Przecież niedługo umrę… a biorąc pod uwagę katastrofalny stan mych płuc, to może się stać w każdej chwili, nawet teraz, w pół słowa urywam, o… słyszysz łomot? To ja spadłam na podłogę.
Gasi papierosa o brzeg stołu i przez chwilę wydłubuje go zapałką z wylotu cygarniczki, aż się wykruszył na podłogę. Podniosła wzrok na moje dzieło, rodzące się z półkolistych miedzianych blach i powyginanych prętów. W jej oczach widzę morderczy namysł: oto wytwór mojego talentu przepuszcza przez wszystkie podobne dzieła, od czasów asyryjskich po Rodina i po rosyjską awangardę… by na końcu usadowić mnie w miejscu mojej nieodwołalnej klęski lub geniuszu… Tym razem nic nie powiedziała. Zgasły reflektory jej oczu, chyba niezbyt zadowolone z tego, co ujrzały. Nakryła je powiekami i trwała tak chwilę w milczeniu, jak syta sójka na gałęzi.
— Może jeszcze coś z tego będzie — mruczy po chwili, otwierając ślepia. — Ale musisz przestać rzeźbić na zamówienie, chłopcze, nadstawiać się filistrom… Produkujesz to, co oni chcą widzieć, a nie to, co cię dręczy w duszy. Pamiętaj, klient na pierwszym miejscu stawia to, co on chce usłyszeć, bo za to płaci, potem długo nic i dopiero to, co ty mu powiesz, a on łaskawie zechce wysłuchać. Prawda, wielka prawda jest na szarym końcu. Nikt jej nie chce, bo dureń pragnie bajek, złudzeń, a nie jakiejś prawdy. Zadaniem artysty jest odwrócić tę kolejność. Dlatego taka trudna jest nasza droga… dla wybranych.
— A w czasie tej wędrówki dla wybranych, z czego mamy żyć? — zapytałem.
— Z czego mamy żyć? — krzyknęła i cygarnica zawisła w powietrzu. — Gdyby van Gogh zadawał sobie to pytanie, nie namalowałby żadnego obrazu… Melville, autor Moby Dicka, do końca życia pracował w urzędzie celnym!
— Przecież ty malowałaś wyłącznie na zamówienie, darling — rzuciłem na stół obcęgi i otarłem skrajem koszuli pot z czoła — i to takim filistrom, że moi biedni Meksykanie mogliby im najwyżej otwierać drzwiczki do samochodów.
Bezmiar pogardy zapłonął w jej ślepiach. Wbiła je we mnie, jak kobra w kurczaka.
— Czy dobrze słyszę? JA malowałam filistrom…? JA malowałam WYŁĄCZNIE to, co chciałam, chłopcze! Pojęcia nie masz, ilu bogatym durniom odmówiłam, bo ich gęby zdawały mi się za głupie lub za bezczelne. Fortunę złożyłam na ołtarzu sztuki, odrzucając to, co nie wzbudziło we mnie iskry Bożej… Wchodzi do mej pracowni taka gruba klępa… ty byś zaraz jej dał wiadro i szczotkę i won, do roboty! A ja patrzę w jej bystre źrenice i mówię: niech pani siada, namaluję panią, pani ma coś w sobie. I siadały kucharki, praczki, dziwki, a ja je malowałam godzinami, dniami. Grosza za to nie brałam!
Zaciągnęła się raz po razie i oczywiście — atak kaszlu. Podszedłem do niej z butelką perrier, która zawsze jest pod ręką. Łyknęła i kończy:
— A ty podpisujesz umowy z jakimiś radami miasta, Pablito. Z głuptakami w garniturkach z Woolwortha i ich Pepitami, które robią do ciebie słodkie miny, paradując z plikami akt i ruszając tyłkami w garsonkach opinających te ich salcesony, że mało nie pękną. Potem do kasy, tam zaliczkę wypłaca ci kolejna idiotka omdlewająca na widok maestra, a przy drzwiach dogania cię wódz tej ekipy i ocierając chusteczką spocone podgardle, upewnia się, czy maestro pamięta, że herb ich mieściny ma być na przedzie instalacji, a nie pod nią, jak było w twoim projekcie, w przeciwnym razie zaliczka wraz z odsetkami będzie cofnięta… Ma jeszcze czelność przypomnieć ci paragraf umowy!
*
— Na moim nocnym stoliku leży wciąż ta książka, wiesz, o umieraniu… — chrypiała innego dnia, gdy głos miała słabszy z niewyspania, bo było duszno i pół godziny przed świtem zaczęły krzyczeć te dziwne ptaki, może kosy, choć tu ich nigdy nie widziano.
— Co dzień uciekam od niej i co dzień do niej wracam. — Z trudem wstała i z torby zwieszonej z oparcia stołka wyjęła Pod wulkanem Lowry’ego. — Kazałeś mi to czytać… — Przewertowała parę stron. — Choć zajrzawszy w pierwszy rozdział, prawie udusiłam się od tego pesymizmu. Nie chciałam więcej brać jej do ręki i zajrzałam na koniec, a tam jeszcze gorzej.
— „Słyszę syk wytryskującej lawy… wulkan wybucha”2 — zaczęła czytać swym wciąż pięknym, niskim, przerywanym napadami duszności głosem. Gdy zamiast gadaniny pojawiała się sztuka, wielka sztuka, odzyskiwała dawne moce serca, płuc, krtani.
— „Nie… to świat rozpada się, eksploduje… a ja spadam… poprzez ten chaos… przez niepojęte kotłowisko… poprzez pożary… spadam…”
Zapadła cisza. Moje młotki też umilkły.
— Czy to jest o mnie? — Drżącymi palcami zatykała w cygarnicy papierosa. To nie było drżenie od emocji, ale od choroby Parkinsona. Za parę miesięcy nie będzie już mogła malować, nawet tych biednych kopii swych dawnych królewskich dzieł. Nie mówiąc o jej największej klęsce: o wulkanie El Popo, jej bracie, jej zwycięzcy, jedynym mężczyźnie, któremu się poddała i którego nieudane wizerunki stały jeden za drugim w składziku, jak zwiędłe plasterki salami… I wciąż przybywają nowe.
— A co innego mogło wyjść spod pióra takiego pijaka?! — ciągnęła, gdy wreszcie drugi papieros, bo pierwszy złamała, udało się jej zatknąć w lufce. — Pamiętam go, jak mieszkał w tym hoteliku El Bajo… coś tam. Nie pamiętam nazwy. Nigdy nie byliśmy sobie przedstawieni… bo co ja miałabym do powiedzenia takiemu wiecznie pijanemu Angolowi? Mówiło się, że ma talent… ogromny talent… a ja nie spotykam w życiu ludzi bez talentu! KAŻDY, komu poświęcę okruch mej uwagi, MUSI mieć coś w sobie. Nawet listonosz, z którym przy skrytce na listy gadamy o tym nowym irlandzkim znaczku z derkaczem — wiesz, tym ptaszkiem lamentującym w zbożu — ma piękne szczupłe dłonie pianisty. Wtedy, gdy Lowry bywał w Cuernavace, ja jeszcze nie mieszkałam w Meksyku, czasem wpadałam tu z Houston, kiedy z mą ukochaną córką już dość naskakałyśmy sobie do oczu i miałyśmy siebie po dziurki w nosie.
Och, ona zawsze ma mnie po dziurki w nosie! Zresztą ja jej też. Że też nie urodziłam chłopca, mon cher… co ja mówię. — Zaśmiała się ochryple. — Z takiej jak ja matki, chłopak by na pewno był… — musnęła włosy znaczącym gestem — …no wiesz, fairy3… A ja bym chciała, żeby mój syn był taki jak Tadeusz, bujny rumak, płowy, kopia jedynego mężczyzny, którego naprawdę kochałam. Ale u Kizette, choć jest dziewczyną, też jest coś nie tak. Kompleks Elektry? Jest wybujała erotycznie… och, ma to po ojcu. — Parsknęła śmiechem i skupiła się na papierosie, który przekrzywił się w cygarnicy. — Taka obfita blondyna… ma posturę Polki ze dworu, kobiety silnej, praktycznej, która i menueta zagra, i cepem wymłóci snopek zboża. W Polsce o takich mówiło się „miód dziewucha, krew i mleko”. Ale dobrze, że jest taka, a nie jak te opite spleenem wariatki rozbujane na prochach, od których roiło się na Montparnasse. Nie lata po gabinetach psychoanalizy. Jej psyche to jej prywatne szaleństwo, finis. Ma zdrowy pogląd na to. Wie, skąd się wywodzi i nie pozwoli, by jakiś szarlatan w białym fartuchu udający księdza babrał się w jej duszy.
— Mój młody przyjacielu… — Jak zwykle bez kłopotu podejmowała wątek urwany dwa dni wcześniej. — Czy to możliwe, żeby dzieło tak literacko wartościowe, jak ta powieść, nie mówiąc o jej wartości filozoficznej, napisał facet, który od szóstej rano do szóstej wieczorem leżał w rynsztoku Avenida Morelos, czekając, aż mu wrócą władze w członkach na tyle, aby mógł dźwignąć zadek na obie nogi i czepiając się ścian, zawlec zewłok do następnego baru, gdzie mu miejscowe putas w czerwonych sukniach z falbanami dadzą jeszcze jedną tequilę ze strychniną, aż wreszcie któregoś wieczoru ich banditos ukatrupią go na zapleczu, nie mogąc już patrzeć, jak ten gringo się rozkłada?
— Och… Pablo… ty wciąż taki młody… — Zgasiwszy papierosa, zbliżyła się do mnie i zamarłem w panice, czy zaraz nie zechce się całować, ale zatrzymała się i parsknęła — nie wiem, z żalu czy z pogardy.
— Tyś za wcześnie wyrafinował się w Paryżu, mon cher, a to w młodym wieku szkodzi. Pomaga w sztuce, ale powoduje uwiąd młodości. Nałykałeś się szkodliwych teorii od egzystencjalistów, Sartre napchał wam do głów tego śmiecia, choć ty na szczęście jesteś Kreolem — kontynuowała, moszcząc się na stołku. — Masz jeszcze zdrową krew w żyłach i ta trucizna nie była dla ciebie groźna. W porównaniu z takimi wyrafinowanymi dekadentami, jak Cocteau czy Dali, tyś był jak mysz, która upiła się kropelką wermutu. Ach, oczywiście, z dwojga złego na pewno wolę ciebie, moja muskularna cnotko, od tamtych asteników z zapadniętymi mostkami, masowo padających na syfilis czy inne dziwne choroby, tamtych Rimbaudów, Radiguetów4 i tych obecnych bitników z łupieżem i grzybicą stóp od przepoconych skarpet, którzy wysiadują na paryskich cmentarzach i piszą wiersze po meskalinie albo peyotlu. — Skakała z tematu na temat, jak kompozytor muzyki dodekafonicznej. — A mimo to, patrz, ile jest piękna nawet w ich wierszach. Chacha przyniosła kiedyś wiersze tego Kerouaca5 albo ich drugiego idola, Ginsberga…6 U nich jest mroczny rodzaj piękna, przeplatany z okropną wulgarnością, bo oni rzadko trzeźwieją… Potrafią uchwycić jakiś prosty detal, kozi bobek w klozecie, pardon, cytuję tego ich Bukowskiego…7 i zderzyć to z drugim detalem, jak w moich martwych naturach. Z tego powstaje coś trzeciego, jak ze zderzenia atomów — westchnęła. — Ale brak im smaku, który my wzięliśmy z naszych domów… O, mam! Posłuchaj… nawet to sobie wczoraj zakreśliłam.
Znów pochyliła się nad opasłym tomem Lowry’ego:
— Mówiłam ci, że pisał to o mnie… leżąc w rynsztoku i nie znając mnie przecież… Dzieliła nas przepaść chodnika, on tam w dole, ja na obłoku, na tarasie, przy kawie z jakąś hrabiną, może z szachem Iranu.
Przetarła powiekę, jakby jej dym wpadł do oka. Nie, nic nie wpadło, ona płacze.
— Pamiętam, że pojawił się Fritzi Hohenlohe i patrzał, jak on stara się dźwignąć na czworaka. Gdyby to było na zamku Waldenburg, pewnie kazałby go wychłostać. Przestał patrzeć i przewróciwszy oczami, zaczął wymieniać ze mną filuterne całuski. Poczułam gniew, bo bardziej solidaryzowałam się tym pijakiem niż z Fritzim, więc zaczęłam znęcać się nad jego koszulą. — Jak ty możesz do jedwabnej koszuli w kolorze łososiowym założyć krawat z zielonego sukna w kratkę! — wydziwiałam. Zaraz mu go ściągnęłam, mówiąc: jeśli chcesz ze mną pić kawę, to zacznij się po ludzku ubierać, przecież jesteś księciem! — wołałam ku uciesze sali. — Idź naprzeciwko, mają tam w sklepiku niezłe krawaty, weź spłowiały błękit chambray albo drobny deseń granatowy, jakieś kropeczki, jak twoja marynarka… Ale zdejmij ten krawat, zrobisz mi przysługę, wyrzucając go do kosza!
Damy zaśmiewały się do łez, ale Fritzi przyjął moje słowa z powagą, zdjął krawat i rzucił go przechodzącemu kelnerowi na tacę. A ten geniusz, leżący o parę metrów dalej, w szczynach… w końcu wstał, aby potem tak pisać… o mnie…
Zaciągnęła się dymem i zaczęła czytać po angielsku, znów pięknie modulując, ściszając lub wzmacniając zamierający głos i robiąc pauzy dokładnie tam, gdzie trzeba.
„I oto teraz szczyt… podobny szczytom mego życia… które zdobywałam jeden po drugim… aż wspięłam się na ten najwyższy… nie zobaczyłam jednak nic… szczyt kruszy się i zapada, a ja zlatuję w dół, w dół, do wnętrza wulkanu… (…) słyszę syk wytryskującej lawy… (…) a ja spadam… poprzez ten chaos… przez niepojęte kotłowisko… poprzez pożary… spadam…”
I nagle rozpłakała się. Tak rozpaczliwie, że musiałem przerwać pracę, zbliżyłem się i tuliłem ją, kołysząc, kołysząc, aż zasnęła.
— Takie to wszystko puste, takie puste… — powtarzała. Była krucha i drobna, jak ptak na drążku poidełka. Zaniosłem ją na mój tapczanik w pokoiku przy pracowni i okryłem kocem. Siedziałem obok, patrząc, jak powoli przepływają po jej pomarszczonej, zmęczonej twarzy ruchome światełka z obracającego się klosza lampki nocnej.
*
Nazajutrz wstałem późno. Dzień był pochmurny, zbierało się na burzę. Wulkan był też osnuty chmurami. Od paru dni jego stożek tylko sypał od czasu do czasu garścią iskier lub syczał słupem pyłu puszczonym w niebo jak gaz z zapalniczki. Rzadziej rozlegało się głuche dudnienie, jakby ktoś tam w dole otwierał ciężkie żelazne wrota. Huerta podała mi śniadanie w bibliotece, ale wziąłem tylko filiżankę z kawą na patio i kawałek bagietki z dżemem. Nawet nie przejrzałem poczty. Gnał mnie niepokój o nią, odkąd coraz częściej w jej oczach pojawiała się obca jej naturze łagodność — niezdolna, by mnie oszukać, maska śmierci.
Wskoczyłem na vespę i pomknąłem do Tres Bambús. Uchyliłem bramę i wszedłem na ścieżkę koło basenu. Już z dala widziałem drobną sylwetkę w ramie oparcia fotela, nad nią plama aksamitnego beretu, które szyła, gdy jeszcze widziała ścieg pod stópką maszyny. Nie poruszała się, patrząc w przestrzeń; wszedłem na górę i cicho wsunąłem się na taras. Siedziała wciąż w tej samej pozycji i przestraszyłem się, że umarła. Zaszedłem ją od tyłu, widząc teraz z ukosa profil drapieżnego ptaka i osadzone głęboko jak u trupa oczy. Wpatrywała się w wulkan, skąd znów pióropusz iskier z pomrukiem wzbił się w niebo i zamilkł. Zrobiło się cicho jak w katedrze. Słychać było ptasie kwilenia w oddali, może znów te kosy, ale i to zamarło. Zbliżyłem ucho do ust Tamary, widząc, że rusza wargami. Patrząc przed siebie, powtarzała tylko jedno słowo:
— Sama, sama, sama…
Styczeń 1980 r., Cuernavaca
MÓWI PABLO: Jest teraz noc, taras; niski pawilon domu Tres Bambús zanurzony w głębi ogrodu. Za pasem trawnika, na którym ktoś zostawił leżak, lśni w mroku błękitna powierzchnia basenu: prostokątna łatka światła wszyta w granat nocy. Zapaliłem nocną lampkę przy łóżku i spojrzałem na zegarek: dwunasta. Przy okazji strąciłem szklankę z resztką mojito, psia kostka, ile jeszcze tej nocnej udręki? Od paru dni nie mogę spać. Myśli kotłują się pod czaszką, bo WIEM, że TO już wkrótce się wydarzy. Siadłem na krawędzi łóżka, kryjąc twarz w dłoniach. Z oddali dochodzi kaszel Tamary. Więc ona też nie śpi. Nie wzięła dziś tlenu i powiedziała do pielęgniarki, odtrącając jej rękę:
— Przestań mnie nawlekać na jakieś rurki! Osiemdziesiąt lat żyłam bez nich i nie zamierzam swych ostatnich miesięcy spędzić z plastikowymi rurkami w nosie!
Wstałem i wyszedłem na taras. Na wprost mnie — wielki księżyc i rozsypany wokół niego rój gwiazd, jak scenografia do arii Królowej Nocy. Nad granią wulkanicznych gór ciemne chmury rozjaśniają się i aureola czerwieni goreje nad miejscem, gdzie niebo schodzi w dół, do piekła krateru. Basen otaczają kępy bambusowców i pełznie po trawie woń jaśminów, dalej wśród sosen bieleją zgaszone lampiony. W prawym narożniku domu, zza rozsuwanych drzwi pada na trawnik smuga światła. Wybucha stamtąd salwami suchy kaszel, który towarzyszył mi dziś przez cały dzień. Zaczyna się od głębokich basetli w głębi brzucha, pod przeponą, skąd wznosi się z gulgotem i uderza o umęczone rozedmą ściany klatki piersiowej. Na pewno dziś znów paliła. Moje stopy czują miękki mech trawnika, minąłem leżak i stolik z obróconą grzbietem do góry książką. Zbliżam się do światła i teraz widzę — ona wcale nie leży w łóżku, a stoi przed sztalugą w swym miękkim kapeluszu o falistym rondzie, podobnym do motylich skrzydeł. Papieros w lewej ręce uniesiony do wysokości twarzy, z serdecznego palca łypie wielki kamień. Na przegubach rąk uderzają o siebie ciężkie bransolety z Puebli. Trzymanym w prawej ręce okrągłym pędzlem na długiej rączce, pewnie z włosia wiewiórki, zbliżając się i oddalając od sztalugi, robi poprawki na płótnie. Dwie biurowe lampy stoją za jej plecami, rzucając dwa snopy światła pod różnymi kątami.
Tamara wpatruje się w coś i zbliża twarz do płótna, prawie dziobiąc je swym krogulczym nosem. Nakłada jakąś kropkę i cofa się, z namysłem wpatrując się i zaciągając papierosem. Porusza się płynnymi ruchami, które są częścią jej samej; pochodzą z jej krwi, bo nawet w chwilach samotności, gdy nie wie, że ktoś na nią patrzy, zawsze jest reżyserem samej siebie. Maleńcy aktorzy krążą w jej krwi, limfie i w jej sercu, pozwalając pociągać siebie za cieniutkie złote nici i uruchamiać balet nieziemskich ruchów całego ciała, kończyn i nawet uszu, gdy z przechyłem głowy łowi dźwięki nocy: cykanie świerszczy, świst skrzydeł nietoperza, dalekie kwilenie ptaków — bo dźwięki również poddają się czarom rządzącym tą przestrzenią, nadlatują w skłonach i piruetach, zanim wpadną do eleganckiej małżowiny usznej ozdobionej klipsami. Tej scenie akompaniować powinna mała orkiestra ogrodowa, grająca Taniec Cukrowej Wróżki z Dziadka do orzechów. Jak ja będę bez niej żyć?! Nagły skurcz wstrząsa moim sercem. Jak żyć bez choćby jednego dnia tej magii? Świat stanie się niemożliwy do istnienia w swej lepszej części, kiedy tych klejnotów zabraknie. A w ich miejsce wpełznie wulgarność i mrok.
Widocznie spłoszyłem harmonię sfer wokół niej, bo obróciła twarz i patrzy na mnie z gniewem. Kto śmiał wkroczyć do jej sanktuarium, i to o tej porze?! Zakłócić samotność? Ona — i wulkan… którego udźwignąć nie może, jego wizerunku ukończyć… Ten czarny ogrom zwieńczony koroną z lukru, który zaraz za progiem jej domu zaczyna swe podgórze, by dźwigać się zboczami ku niebu… jej kochanek, jej brat, którego nie potrafi okiełznać. Dzika bestia, jedyny hombre jej życia, który wciąż drwi z niej i jej się sprzeciwia, choć jej ciało przecież gaśnie i niedługo zacznie się rozpadać.
Machnięciem pędzla zachęciła mnie do wejścia.
— Nawet dobrze, że jesteś. — Zgasiła papierosa w kapslu po coca-coli i przysiadła na skraju stołka przy sztaludze. — Od dawna chciałam ci coś powiedzieć, noc to dobra pora.
Chwilę uderzała trzonkiem pędzla o drugą dłoń, aż wrzuciła go do kubka.
— Musisz obiecać mi jedną rzecz. Chcę usłyszeć tylko twoje „tak” lub „nie”. Nie zamierzam wdawać się w dyskusję. Jeśli to, o co chcę cię prosić, nie będzie ci odpowiadać, powiesz „nie” i na tym koniec. Okay?
Kiwnąłem głową, nie odrywając oczu od jej źrenic.
— Nie przytakuj, powiedz.
— Tak. Zgadzam się.
Teraz ona kiwnęła głową.
— To jest sprawa poważna.
— Mów.
— Nie jest mi łatwo… — Zapaliła kolejnego papierosa, ale atak kaszlu jej przerwał. Zdepnęła żar czubkiem pantofla i wychyliła się w przód ze stołka, prawie zgięta wpół, jakby wykasłując swe życie na podłogę. Z ust pociekła jej ślina. Zauważyła, że to widzę, i gniewnie wytarła usta chusteczką, którą trzymała w kieszonce na rękawie koszuli.
— Jaka starość jest ohydna. Gdy byłam młoda, wszyscy mówili „o, jakaś ty ładna, zgrabna, jakie masz oczy i nos”. Teraz, jeśli ktoś w ogóle mnie zauważy, to czasem coś powie o mojej sukience. Nikogo nie obchodzi, jaki mam nos i włosy, chyba że moja cielesność nagle opluje go wydzieliną z moich płuc albo schylając się, oddam przy nim gazy.
Nagle zaczęła się śmiać. Powaga znikła i w jej oczach zatańczyły roje iskier. Po chwili wprost zanosiła się od śmiechu, trzymając się za brzuch.
— Co… co się dzieje? — pytałem przestraszony, że od tego śmiechu coś jej się stanie.
— Zaaa…raz ciii opoo…wiem. — Łapała oddech i znów chichotała. — Twoja Huerta opowiedziała mi wczoraj historię, która zdarzyła się jej znajomej. O pożałowania godnych skutkach kaszlu… — podjęła, gdy atak śmiechu zaczął mijać. — Jej znajoma siedziała z nią przy stole i miała sztuczną szczękę. Nagle zaczęła kaszleć i ta szczęka przeleciała nad stołem, ha, ha… — Tamara złapała oddech i mówiła dalej. — I była tam trzecia, która właśnie ziewała… — I ta szczęka wleciała jej w usta, kobieta prawie zginęła. Wyobrażasz sobie? To powinien namalować Grosz8! Kobieta przy stole, usta rozdziawione, z wbitą w usta szczęką koleżanki.
Zgięta wpół, prawie skowytała. Pobladła, a może zsiniała, w tym świetle nie mogłem określić barwy twarzy. Dopiero gdy ją objąłem i przytuliłem, uspokoiła się i przez chwilę chusteczką ocierała oczy. Milczeliśmy, patrząc na lampiony nieruchomo utkwione między pniami sosen. Noc była duszna, rzadko bywają takie w Cuernavace. Odsunęła się ode mnie, gdy znów chciałem ją objąć. Teatr na dziś skończony. Teraz przygotowanie do finału.
— Chcę, żeby mnie skremowano — zabrzmiały jej słowa. — Czuję odrazę na myśl, że moje ciało miałoby gnić w jakimś pudle zakopanym w ziemi. Albo puchnąć w metalowej puszce, zakręconej śrubami… — Wzdrygnęła się. — Moja decyzja ma więc podłoże estetyczne, nie religijne. Nie są to też popisy bitników, którzy wskakują nam tu raz na miesiąc do wulkanu. Pamiętaj, żeby to zaznaczyć, gdyby atakowano ciebie, że katolicyzm kremacji nie uznaje. Mój pogrzeb ma być katolicki! Ściśle — rzymskokatolicki! Ale prochy proszę wrzucić do wulkanu.
Głos mi drży, gdy to opowiadam. Lecz ona bez wahania wydawała rozkazy:
— Proszę mnie spopielić w krematorium w Mexico City, już opłaciłam koszty i w teczce z rachunkami znajdziesz ich adres. Upoważniłam cię do dopłaty, na wypadek inflacji.
Patrzałem na pobladłą twarz Tamary, ta rozmowa musiała ją sporo kosztować. Przypominała pięknego nerwowego motyla o przeźroczystych skrzydłach, który leciutko nimi trzepocze, zwisając nad jakąś otchłanią. Ale to nie jest otchłań, która przeraża. Ten motyl urodził się nad nią i fruwał sobie gdzieś daleko podczas swego życia, a teraz chce wrócić do domu.
— Ceremonia żałobna ma się odbyć w katedrze — kontynuowała. — Powtórz to Kizette, bo ona wszystko pomiesza i potem powie, że nic takiego nie mówiłam, i w końcu pochowają mnie pod jakimś dębem, jak kota w pudełku po butach. Ma być ksiądz w katedrze, msza i wystawienie trumny w bocznej złotej kaplicy, tam, gdzie widywano mnie, jak odmawiam różaniec. Księża czasem tam zaglądali, ale nie zbliżali się do mnie. Czekali, czy to nie jest tylko mój kaprys, czy może na stałe… Urnę wstawcie do trumny, niech będzie tak, jakbym tam leżała. Pokropienie trumny ma być wodą egzorcyzmowaną. I ma być śpiew, Ave Maria Schuberta. Ty potrafisz to zaśpiewać, kiedyś słyszałam, nie pamiętam kiedy, jak Ave Marię pięknie śpiewasz.
Siedziałem na stołku ze spuszczoną głową, poddając się muzyce jej głosu. Wciąż miała wspaniały niski głos, który w prześwitach między atakami kaszlu błyskał jak spod werniksu szlachetne malowidło. Był jak schrypnięty alt bohaterek filmów noir z lat czterdziestych… Nie ja tu powinienem siedzieć, ale Humphrey Bogart.
— Po upływie dziewięciu dni, jak nakazuje meksykański obyczaj, prochy moje mają być wysypane do krateru wulkanu Popocatépetl… Helikopter musicie sami zorganizować, macie jeszcze dość czasu. Musi być jakiś helikopter w Cuernavace.
Mówiła, mówiła, wylewał się z niej lęk przed daleką podróżą, który od dawna ją trapił, ale wreszcie mogła o tym powiedzieć.
— Ja nie chcę, żeby mnie to spotkało… zatrzaśnięta w pudle… zakopana… — Głos uwiązł jej w krtani, ale atak kaszlu udało się jej powstrzymać łykiem perrier.
— Chcę już pofrunąć… niech mnie tam porwie wiatr, niech mnie unosi jak ważkę, chcę stać się światłem, cząsteczką wirującą w powietrzu, na której załamuje się promień słońca, jak na jednym z tych nasionek na maleńkich parasolkach, które zdmuchiwałam w ogrodzie w Konstancinie. Czy zrobisz to dla mnie?
Kiwnąłem głową, choć w głowie kołatała wątpliwość, co się stanie, jeśli złożę obietnicę, a to ja pierwszy zejdę z tego świata. Odgadła tę myśl i uśmiechnęła się jak czarownica nad kartami.
— Odwróćmy sytuację. Gdybyś to ty miał pierwszy odejść i to ty byś mnie o coś takiego prosił, ja bym to zrobiła dla ciebie.
— Wiem.
— Powtarzaj teraz za mną wyraźnie i powoli… — Podeszła do stolika, na którym widniało pudełko magnetofonu, tego samego philipsa, na którym nagrywała swoje życie. Teraz mieliśmy nagrać jej śmierć.
Wcisnęła klawisz, policzyła do trzech, podała datę, czas i miejsce i recytowaliśmy razem:
— Tamara Łempicka chce, aby ją skremowano… — I tak dalej… aż do zdania: Pablo ma być odpowiedzialny za całość mego pochówku. Powtarzam: osobiście wyznaczam Pabla de Monte na organizatora tych czynności. Macie go we wszystkim słuchać. Kizette, jeśli coś zmienisz, to przyrzekam, że będę cię straszyć do końca twoich dni. Dopiero wtedy zobaczysz, co potrafię.
Zaśmiała się i znów rozkaszlała, machając rękami, abym sobie poszedł. Wróciłem do pokoju gościnnego, gorzko opłakując resztki mojito, po którym została tylko wysychająca plama na dywanie i które teraz bardzo by mi się przydało.
Styczeń 1980 r., Cuernavaca
MÓWI PABLO: Nazajutrz siedzimy, jak gdyby nigdy nic w leżakach. Ona wertuje „Paris Match”, który właśnie przyniósł listonosz, magnetofon jak zwykle stoi na stoliczku między nami. Po tym, co zdarzyło się tej nocy, tym bardziej chcę zatrzymać czas, każdą sekundę jej życia, i łudzę się, że taśma to potrafi. Tamara ulokowała papierosa w cygarniczce, czasem pali je z filtrem, kiedy indziej odłamuje filtr i wsadza do lufki samego papierosa. Nie używa popielniczki, zapałkę rzuca za siebie. Patrzy na mnie badawczo, jakby sprawdzając, czy jestem tą samą osobą, która nocą wtargnęła do sypialni, by jej wydrzeć najpilniej strzeżone tajemnice.
— Dlaczego tak na mnie patrzysz?
Zignorowała to pytanie, nadal taksując mnie wzrokiem.
— Przynieś mi szkicownik — odzywa się wreszcie. — Leży gdzieś w pracowni.
Wstałem i oddaliłem się w chwili, gdy na taras wkroczyła Lady, biała pielęgniarka przysłana Tamarze z Houston. Ciężko stąpając na drewnianych podeszwach, z szelestem wykrochmalonego fartucha mogłaby grać jedną z tych pielęgniarek o zaciśniętych wargach z filmu Kłębowisko żmij 9.
— Madame…
Tamara nie odwraca głowy.
— Już po dwunastej. — Lady patrzy na zegarek. — Czas na odpoczynek.
— A po czym ja mam odpoczywać?
— Trzeba podać tlen.
— I tak mi zdejmiesz maseczkę, gdy tylko zasnę. Myślisz, że ja tego nie wiem? Marzysz, żebym jak najszybciej umarła.
— Ależ, co pani… — Pielęgniarka ze wzburzeniem, prawdziwym czy udawanym, przyciska dłoń do piersi. — Dlaczego pani mi mówi takie rzeczy?
— Słyszałam twoją rozmowę z mężem przez telefon. Masz przed sobą Tamarę, słyszysz? Wielką polską malarkę, a nie jedną z tych waszych zdechłych meduz z ostatnimi milionami jeszcze niezrabowanymi im z konta przez kochające rodziny i gwałconych w waszych umieralniach przez czarnych sanitariuszy… Proszę, zastrzel mnie… — zwróciła się do mnie — jeśli ci zacznę przypominać którąś z nich.
— Tylko raz zdjęłam pani maskę podczas snu… — Pielęgniarka jest prawie we łzach, choć niełatwo jej to przychodzi. — Ma pani ściśle określone dawki tlenu, o, tu jest rozpis od doktora. — Z kieszonki na piersiach wyjmuje jakiś karteluszek, ale Tamara macha ręką i Lady chowa go z powrotem. Odwraca się i zasłaniając usta, jakby płakała lub złorzeczyła pod nosem, oddala się z pochyloną twarzą.
— Po co mi ta krowa z Houston? Szkoda mi tamtej Meksykanki, to są dobrzy ludzie. Prości i mają serce. Ale Kizette musi mieć PROFESJONALISTKĘ… — przedrzeźniała córkę, popijając moje mojito. Promień słońca wybuchł w zielonkawym płynie, inkrustowanym iskrami lodu i przez chwilę trzymała w ręku okruch z obrazu Turnera. Tamta Meksykanka, która urodziła dziecko i odeszła, przyrządzała mojito jak należy. Najpierw drewnianą pałką miażdżyła w dzbanku ćwiartki limonki z miętą, posypując brązowym cukrem, dolewając wody mineralnej i białego rumu, potem tłukła lód kolcem, mściwie, jak zabójca — a nie po prostu biorąc go z maszyny jak Lady, która jest Amerykanką i gdyby jej życie miało toczyć się bez zamrażarki, washing machine i całej tej reszty proszków, ściereczek, dziurkaczy, obieraczy zaczajonych w spiżarni jak łasice, to nie warto żyć.
Unosi oczy, kiedy wracam ze szkicownikiem. Bierze go do rąk i wertuje rysunki, jeden po drugim.
— Przyniosłeś ten stary. Oo… tu są moje wnuczki, Chacha i Putti.
Kucam z głową przy jej kolanach, dłoń Tamary pieści mi włosy i skraj ucha.
— Obie już wyszły za mąż, Putti za Argentyńczyka… mon Dieu, Argentyńczyk w mojej rodzinie! Wyobraź sobie, przyleciał z tej Argentyny do Houston prosić o jej rękę, ale nie mnie, seniorkę rodu, a Foxy’ego, jej ojca! Przecież to ja jestem rodzinnym bankiem, a mnie zignorowano… Oj, popamiętali mnie… — Zamknęła szkicownik. — Opowiem ci, bo to śmieszne. Na zaręczyny Kizette sprosiła do ich domu na River Oaks całą śmietankę Houston, setkę gości. A ja na ten sam dzień i też punktualnie na dziesiątą zamówiłam kustosza z muzeum Uniwersytetu Rice wraz z pomagierami i koszykami sklepowymi, żeby sobie wzięli to, co zapisałam im w testamencie… wiesz, potrzebowałam odpisu podatkowego… — Zaśmiała się ochryple. — Srebra, porcelanę, kryształy i pod warunkiem, że zgłoszą się dokładnie tego dnia i o tej, nie innej godzinie.
Z tym śmiechem, wychudłą twarzą i nosem prawie dziobiącym wylot szklanicy przypominała wiedźmę z kreskówki Disneya.
— Wyobraź sobie baby w etolach, z bransoletami, piramidami loków pod lakierem, gdy gromada fagasów szła grzecznie od jednej do drugiej, popychając wózki sklepowe przed sobą, i zabierała im sprzed nosa widelczyki, talerzyki, nawet jeszcze z sałatką! Ucichło ich tokowanie oh, isn’t it lovely!, oh, you are looking just great!10 W ciszy ekipa z muzeum przeprowadzała egzekucję przyjęcia, a Kizette wisiała na telefonie, sprowadzając na gwałt jakieś nakrycia z wypożyczalni. Powiedziała, że mi nigdy tego nie wybaczy i że jestem okrutna. A jaka ona jest, Pablo?… gdybym ci powtórzyła wszystkie te polskie, rosyjskie epitety, jakimi ona mnie obdarza… swoją matkę!… Nie znajdziesz tego w słownikach.
Pociągnęła znów łyk mojito.
— Ona w ogóle nie potrafi prowadzić domu. Ja też robiłam przyjęcia na sto osób, ale zawsze sprawdzałam, ile kuchenka ma palników i czy są daleko od siebie czy blisko, bo wtedy można postawić po jednym garnku na jeden palnik, albo jeden garnek zajmuje dwa i wtedy trzeba zaprosić mniej osób, bo nie uda się dań na czas podgrzać. Dobra pani domu ma też w szafach stare talerze i nie musi w razie czego dzwonić po wypożyczalniach. Moja córka nie umie aranżować sobie życia w drobiazgach, jest bezradna wobec finezyjnego drobiazgu, wszystko musi być ready made i opłacone z góry, oczywiście przeze mnie. Brak jej wyrafinowania, nie rozwinęła tego, co otrzymała ode mnie z krwią polską i holenderską, a z Ameryki wzięła to, co najgorsze. Wyobraź sobie, ośmieliła się razem z moimi wnuczkami kpić ze mnie, gdy nalegałam, żeby nauczyły się dygu dworskiego. Wyśmiewały się, jak te idiotki w białych podkolanówkach, trzymające przy łóżkach fotografie Presleya, z czegoś, co jest OCZYWISTE w sferze, do której należą! Nie pochodzi przecież z hołoty, która okleja sobie lodówki plastikowymi misiami, obżera się parówkami z nutrii, popijając to litrami trucizny nazywanej coca-colą i bekając po marcepanowym bananie na deser! — Była tak wzburzona, że uderzała żylastą dłonią po poręczy leżaka.
— Tamaro… — powiedziałem z niedowierzaniem — …czy ty naprawdę jesteś zdania, że dyg dworski to umiejętność potrzebna amerykańskiej dziewczynie w drugiej połowie dwudziestego wieku?
Spojrzała na mnie ze złością. Tygrysie oko topazu płonęło i teraz troje ślepi wpatrywało się we mnie.
— Och, ty też nic nie rozumiesz!
Jej usta, uwolnione od papierosa, który spoczął obok zapałki na kafelkach posadzki, cedzą powoli:
— Nie chodzi o sam dyg, mon cher. Nie chodzi o puste formy, żeby tu położyć widelec a tam łyżeczkę, że tu nie wolno kichnąć, a tam wolno oddać, pardon, gazy. To są jedynie dobre czy złe maniery i oczywiście są nam potrzebne… Ale czy nie rozumiesz, że prócz tresury dobrych manier, istnieją też w życiu rzeczy święte? Dyg to jeden z tych świętych znaków, to uklęknięcie rycerza przed królem, pary młodych przed rodzicami z prośbą o błogosławieństwo, to są akty poddania się odwiecznemu porządkowi świata!
Była wściekła, bliska płaczu. Wydawała się krucha i bezradna z tą swoją obroną „odwiecznego porządku świata”.
— Amerykanie nic z tego nie rozumieją, bo całkiem wywalili z życia sacrum. Wtedy zostają tylko konta bankowe, dżinsy i cocktaile, to dlatego w tym kraju nie ma świętych! Patrz, ilu świętych ma Polska… To dzięki nim jeszcze wciąż istnieje. I Francja, Włochy, Hiszpania. A Stany?…
Uniosła i otwarła piąstkę.
— Pusto… niente11. Jak oni chcą utrzymać to swoje imperium?… Bez ducha?… — Zaniosła się atakiem kaszlu. — Ale za to mają niezwykle potrzebne lejki dla pań do siusiania na stojąco… aby nie musiały kucać za samochodem. Widziałeś coś takiego? — zarechotała. — Ja to widziałam na własne oczy, w gablotce na stacji benzynowej, za półtora dolara. Wpierw dostałam ataku śmiechu, a potem ogarnęła mnie groza i miałam ochotę zaraz wyjechać z tego kraju.
Milczałem. Wiadomość o lejkach odebrała mi głos. A zarazem ujrzałem znów piekielną dzidę jej zmysłu obserwacji. Bezwzględną, zimną ocenę szczegółu.
— Przecież tak cenisz ich praktyczność — odezwałem się. — Zawsze powtarzasz, że żyje się tam najłatwiej na świecie.
— Owszem, ja lubię cudzy porządek, podobnie jak lubię własny, to wszystko.
— No widzisz?
— Co znaczy „no widzisz”?
— To znaczy, że ich lubisz.
— „Lubić” to nie znaczy „kochać”. Kochać można Paryż, albo Rzym, ale Detroit czy Paputkowo Dolne można jedynie lubić. Lubi się lakier do paznokci, kota, ale co ma „lubienie” wspólnego z Szekspirem? Z etiudami Chopina? Z Caravaggiem, Riepinem? Widziałeś obraz Riepina, gdy Iwan Groźny tuli do siebie głowę syna, którego przed chwilą zaszlachtował? Twarz ojca, do którego z wolna dociera świadomość tego, co uczynił… I wytrzeszczone oczy syna, który odchodzi w zaświaty i już widzi nadlatujące demony, bo od swego ojca wiele lepszy nie był… Takie obrazy potrafią przeorać duszę… Amerykanin by czegoś takiego nie namalował. Duchamp nawiózł z Paryża sedesów i pozawieszał im na ścianach, do dziś klęczą przed tym w zachwyceniu. Zupa w puszce Warhola wzbudziła ekstazę trwającą do dziś, a teraz doszły im komiksy udające obrazy, najnowszy wynalazek pseudosztuki.
— Ale ich wiersze też potrafią przeorać duszę. Whitman, Dickinson…
Zwabiona na teren literatury, nie czuła się tu najlepiej, baczyć trzeba na każdy krok. Ale nie mogła mnie zostawić z ostatnim słowem.
— Nie znoszę tych ich garniturów od Armaniego… — wybrała opcję zerową — …do których nakładają kowbojskie kapelusze… i te żółte sztylpy na wysokim obcasie z haftowaną cholewą, wpadłbyś na coś takiego? Są przekonani, że o elegancji świadczy metka przy koszuli za sto dolarów, wtedy można bekać po lunchu i klepać przy ludziach żonę po siedzeniu. W tej prostackiej prostocie… — urwała i chwilę się zastanawiała — …tak… właśnie tak bym to nazwała… są niewyobrażalnie pyszni. Nawet czas musi należeć do nich, choć jest własnością Boga. Najchętniej by nosili dwa zegarki naraz, jak ruscy w Polsce, gdy rabowali dwory i całe ramiona mieli w zegarkach. I wciąż się dokądś śpieszą, bo właśnie w tym czasie jakaś okazja im umyka. Czy w takim kraju jest miejsce na świętych? Sacrum? Wynocha, tam są drzwi! — Machnęła ręką.
— Więc mi wytłumacz, jakim cudem ich poeci piszą takie wiersze? — napierałem. — Że potrafią przeorać duszę? Powieści zresztą też. Steinbeck, Hemingway.
— Oni tego nie piszą… — mruknęła, nagle zmęczona i osowiała. — Oni to płaczą. Widzą to wszystko, o czym mówię… i już nie mogą tego zatrzymać.
*
Wskoczyłem do wody na głowę i wypłynąłem po drugiej stronie basenu. Nie jest szeroki, przypomina raczej chodnik, łączący taras z kępą sosen na drugim końcu trawnika. Wzdłuż cembrowiny rozkrzewiają się bananowce, jaśminy, różnobarwny uroczyn. Żółte tulipany pochylają się nad lustrem wody.
— Chciałabym cię namalować.
— To maluj. — Stanąłem przy niej, osuszając się ręcznikiem.
— Już nie potrafię. Coraz słabiej widzę kolory. Ale mogłabym cię narysować.
— Go ahead 12.
— Jesteś drugim most sexy man, jakiego w życiu spotkałam… No, trzecim.
— Pierwszy był…
— Zgadza się, Tadeusz.
— Drugi?
— Ten policjant w Paryżu… Adam.
Skinieniem dłoni kazała mi się schylić i gdy to uczyniłem, pełen obaw, czy nie zechce mnie całować, zaczęła swym zwyczajem oburącz „kształtować” moją twarz i głowę. Trwało to przez dłuższą chwilę, aż odepchnęła mnie od siebie.
— Nie inspiruję ciebie?
— Twarz do niczego. Wesoła pyza, radość życia i niewiele poza tym. Latynosi tak mają, zwłaszcza młodzi. Ale twoja sylwetka… Kucnij no… teraz na jednej nodze, jak Dyskobol… Dobrze, stań prosto i wyciągnij obie ręce przed siebie, jesteś Zapaśnikiem Polikleta. Mam nadzieję, że znasz tę rzeźbę?
Wyciągnąłem w przód ramiona, jak ateński zawodnik sięgający po olej.
— Dobrze. Przysuń teraz krzesło i siądź na nim. Podkurcz nogę, jak chłopiec wyciągający cierń… Nie… to też do niczego.
Rozejrzała się wokoło, ale jej nic nie przychodziło do głowy.
— W sypialni obok sztalugi jest barowy stołek. Przynieś go tutaj.
Znów pomaszerowałam do pracowni swoją nocną trasą. Nieukończony wulkan stał wciąż na sztaludze, czekając, by dołączyć do swych równie nieudanych braci na strychu. Wziąłem na ramiona stolik barowy i wróciłem nad basen, gdzie znów padły komendy:
— Usiądź na stołku, oprzyj się plecami o ścianę, niedbale, obie nogi przed siebie, nie, jedna ugięta, oprzyj piętę o stołek, teraz lepiej… Ee, do niczego!
Zamaszystym gryzmołem zniszczyła rysunek i zapaliła papierosa. Chwilę kasłała i rzuciła papierosa na ziemię.
— Rozbieraj się.
— Proszę?
— Dobrze słyszałeś.
Zdjąłem majtki kąpielowe i stanąłem nagi.
— Siadaj na krześle. Lewa noga wyprost i nieco odrzuć ją w lewo, prawa ugięta w kolanie i odchył w prawo…o tak, postaw stopę na krawędzi basenu i głowa w tył, bądź nonszalancki, przymknij oczy, dobrze… masz być Pijanym Satyrem… Wiesz, o jakiej rzeźbie mowa?
— Taa… o tym Greku z Gliptoteki w Monachium. Gołym i rozkraczonym.
Zaczęła mnie rysować. Widocznie jednak nie zadowalała jej moja wersja greckiej rzeźby, będącej miejscem pielgrzymek subtelnych starszych panów, rozchichotanych panienek i zakłopotanych dam w porze niedzielnego spaceru, bo kreśliła zawijasy coraz bardziej nerwowo, w końcu zmięła papier i cisnęła go na ziemię. Oparła twarz o pięść.
— Wstawaj. Wyprostuj się, tyłem do mnie.
Stanąłem jak chciała, wsparłszy się łokciem o słupek podtrzymujący dach tarasu.
— Schyl głowę — zabrzmiał kolejny rozkaz. — Okay, przenieś ciężar ciała na lewą nogę, prawą zegnij w kolanie. Opuść niżej prawy bark i prawą ręką obejmij kolumnę, jakbyś obejmował kibić kobiety, taaak, lewa do góry… świetnie… Zwróć głowę prawym profilem do mnie… doskonale…
Znów zaczęła rysować i już nie przerywała, dopóki nie postawiła na dole swego nazwiska i daty.
— Możesz spojrzeć. — Podała mi rysunek.
Byłem to ja. Ze swoją twarzą, owszem, ale w rysunku postaci i pozie Adama. Ja — z jej dawnego arcydzieła Adam i Ewa, który namalowała w Paryżu.
21 października 1978 r., Paryż
MÓWI TAMARA: Patrzę na magnetofon i znów pojawia się myśl, że to jest taka moja mała trumienka. Znów będę tu wrzucać swoje życie w kawałkach. Dawniej — było o sukcesach, ooo, jaka ona piękna i swawolna, tłum sław wokół niej, Picasso, Chanel! Ale przyszedł czas, by opowiedzieć teraz o ciemnej stronie lustra, o klęsce.
Wracam do tamtego marcowego poranka 1939 roku — najważniejszego poranka w mym życiu — gdy ja i mój mąż Raoul wyruszyliśmy w naszą podróż przez Letę. Po nasz upragniony cel: Manhattan, na wyspę czarów lśniącą w oddali, po nasz nowy dom, srebrzysty i bogaty, osnuty dymami, rykiem holowników i zwodniczych syren. Ale trzeba zostawić za sobą wszystko dawne: cały twój skarb, twój depozyt, twoje dziecko, stare meble, mieszkanie, teraz zostawione obcym. Wszystko, co kochałeś — precz. Tego żąda Minotaur: masz stanąć u drzwi Manhattanu nagi i z pustką w środku, gotów, by zaszczepić w ciebie Nowy Świat.
Ten świat cię zdominuje i zapanuje nad tobą do reszty. A jeśli się nie zgadzasz — to won. Wracaj, skąd przybyłeś. Tu się nie toleruje ciamajd, chłoptysiów z sercem rozdartym tęsknotami; Ameryka to jest twardy gracz: ona to serce wyszydzi i jeszcze bardziej rozkrwawi.
Poznałam dobrze tę zaletę, a raczej to okrucieństwo Ameryki. Zaletę — bo tak właśnie, bez pamięci i gdy jeszcze niczego nie zdążyli pokochać, przybywają tu zewsząd, stukając raciczkami, hordy młodych zdrowych, aby od zera budować sobie życie nad Hudson River, i zwykle im się to udaje. Tak jest zaprojektowana Ameryka, takich chce wspomagać. To oni — pogodni, praktyczni i krzepcy, będą solą tej ziemi. Ale tacy jak my, obolali, bo amputacja pamięci im się nie udaje, będą tu tkwić jak stare malowidła, na pośmiewisko i przestrogę. Oparci o balustradę, wpatrzeni w linię oddzielającą niebo od przestworu wody, czując w środku, jak kolejne uderzenia noża odkrawają kawałek po kawałku to, czym byli, i krwawiące cząstki rzucają w tył, w bruzdę fal, tym strasznym mewom na pożarcie.
Tak właśnie stałam oparta o reling i pamiętam, że miałam na sobie garsonkę w kolorze krokodylowej zieleni z karminowymi wyłogami i taki sam kapelusik. Ramiona okrywała mi narzutka Burberry. Ale nie pamiętam, popatrz, nie pamiętam nazwy okrętu! Może to była właśnie ta cząstka, którą mi wycięto? Powiedzmy, że to była Normandie, choć stojący obok mnie Papi właśnie coś mówi, że „weszliśmy na okręt w Hawrze”. A ja myślę, że w Cherbourgu i weszliśmy na okręt brytyjski, nie francuski, bo linie brytyjskie mają postój właśnie w Cherbourgu, nie w Hawrze. Do tego na statku mówiło się po angielsku i w sali restauracyjnej, na zmianę z brytyjską orkiestrą dającą swing, grała orkiestra z Polski wygrywająca mazurki i tanga; byli po tournée w Wielkiej Brytanii i płynęli na wystawę światową do Nowego Jorku.
Ciekawa rzecz — pamięć. Jaka podobna do wody. Wyrzuca na brzeg, co zechce i zatapia, co zechce. Ocala bursztyn na piasku i butelkę z listem, a zatapia olbrzymie pływające miasto, jak Titanic, z tysiącami miłości na pokładzie, listów niewysłanych i wciąż jeszcze utkwionych w portfelach, bucików wyławianych potem wiosłem ratownika, jako jedyny ślad istnienia dzieci, które wciąż jeszcze trzymają w objęciu ramiona zatopionych matek. Tak i we mnie została pamięć o śniadaniach przy kapitańskim stole, o partiach badmintona na rufie, i jaki kolor miało impregnowane płótno na burtach basenu, który rozstawiano dla pasażerów na pokładzie. A nie pamiętam nazwy okrętu — jakbyśmy na chwilę uczepili się gwiazdy, lecącej z jednego kosmosu w drugi.
Okręt zostawiał za sobą szeroką smugę piany. Nad jego trzema pokładami wypiętrzały się trzy kominy i czułam się jak dama z reklamy Cunarda. Za moimi plecami gromadka młodzieży rzucała czarnym bakelitowym kółkiem przez rozpiętą siatkę — gra, której nie znałam; inni, długimi kijami, podobnymi do krykieta, ale z szufelką zamiast młoteczka, popychali z pola na pole czarny krążek w pokładowej odmianie jeu de palets. Kosmyki włosów targane wiatrem wymykały się spod kapelusika i łaskotały mi policzki; patrzałam w bezkres nieba i wody, idealnie przedzielony kreską horyzontu i kojarzący się z dobrem i złem, piekłem i zbawieniem, światem ziemskim i duszą nieśmiertelną.
*
Dopiero teraz docierała do mnie prawda o tym, co zrobiłam. Jest wiosna 1939 roku, Hitler zarzyna Pragę i zaraz weźmie się za Polskę, a ja zostawiam tam, w środku Europy, moją Kizette…! Medea rzuca swe dziecko na pożarcie bestiom, właśnie spuszczanym z łańcucha. Raoulowi — stojącemu obok mnie w niewinnym przekonaniu, że czyniąc wszystko, co mu każę, czyni dobrze — nakazałam zniszczyć rodowe gniazdo w Diószegh. Pozostały tam gołe mury i echo naszych kroków, nawoływania służby pakującej ostatki zamkowych dóbr. Na ścianach jasne plamy po obrazach i arrasach, jak świeże blizny na skórze po zdarciu bandaży, a na wypielęgnowanych parkietach głębokie bruzdy wyryte przez kufry, do których wrzucano srebra stołowe, części zbroi i owinięte pakułami serwisy z saskiej, rosyjskiej, sewrskiej porcelany. Również w tym czasie opustoszał inny dom: w Paryżu na rue Mechain, ale tylko z ludzi, bo meble tam zostały. Strych zmieścił obrazy, których nie zabrałam do Ameryki, bo Paryż je zrodził i tu należą, tak myślałam, i jeśli taki ich los, to wraz z Paryżem zginą. Stały jeden za drugim okryte prześcieradłami: piękno minione, już zbędne. Pierwszy zwiad pająków już wyruszył na marszrutę po ich krawędziach i jak na portretach trumiennych czas nićmi spękań osnuwać będzie te twarze, aż zaczną łuszczyć się i odpadać płatkami.
To wszystko ja zrobiłam, ja! A przez co? Przez gromadkę berlińskich gówniarzy w sraczkowatych koszulach i skórzanych szortach, skąd wystawały ich patykowate nogi, gdy rozdarli swe kogucie gardła, maszerując z uniesionymi łapami za oknem naszej kawiarenki, gdzie siedziałyśmy z Cantą pod okiem kelnerki-donosicielki, próbującej podsłuchiwać naszą rozmowę po francusku. Wygląda na to, że łatwo mnie zastraszyć. Nie znałam tej cechy w sobie. Lękliwa kwoczka ze mnie: zaledwie malarzyna z Austrii tupnął diabelskim kopytkiem, ja zaraz hop do dziury, zlikwidowałam wszystko, co się dało, poraniłam wszystkich, których się dało, zatrzasnęłam drzwi i wio, za ocean!
Kizette! Kizette! — tłukło mi się po głowie najważniejsze imię. Teraz czułam, jak bardzo kocham tę istotkę, dopiero rozpoczynającą życie, które jej dałam.
Parę miesięcy temu, jesienią 1938 roku, gdy wykańczałam stojący na sztaludze Portret wieśniaka, podeszła do mnie po śniadaniu, jeszcze z twarożkiem w kąciku ust. Zbliżało się Boże Narodzenie i wciąż z każdego kąta było słychać, że wyjeżdżamy do USA.
— Mowy nie ma, ja się nigdzie nie ruszam! — postanowiła uciąć ten temat. Osłupiałam. W jej szkole w Anglii połowa dziewcząt życie by oddała, aby prysnąć teraz za ocean, najlepiej do Kalifornii.
— O czym ty mówisz, dziecko? — Rogiem chusteczki wytarłam jej usta, chcąc obrócić te słowa w żart.
— Ja do tych barbarzyńców się nie nadaję. Jeśli ma być wojna, to chcę ją przetrwać w cywilizowanym kraju. Wolę Francję pod okupacją niż żyć bez wojny, a za to z kowbojami.
Mówiła chłodno, nie spodziewałam się tego u panienki w jej wieku. Bo że wojna będzie, to wiedział już każdy z nas.
— Pojęcia nie masz, czym jest wojna, głuptasku. — Obróciłam się znów do sztalugi. — Przeżyłam jedną i wystarczy. Poza tym, Amerykanie nie są barbarzyńcami. Napisali najlepszą konstytucję. Wydali wspaniałą literaturę, Emily Dickinson, Twain… Stevenson…
— Stevenson był Szkotem.
— …i polityków… Jefferson… fizyków… Einstein, Edison…
— …i malarzy… — podpowiedziała.
— …owszem, malarzy… — Utknęłam. No właśnie. Jakich malarzy wydała Ameryka, którzy nie byliby przybyszami z Europy?
— Hopper, Edward Hopper…13 — litościwie podsunęła mi Kizette. — Jego powinnaś znać.
Kiwnęłam głową.
— I Georgia O’Keeffe…14
Racja. Przypomniałam sobie jej kalie, fałdziste jak pęki białej satyny, które zainspirowały mnie kiedyś do moich lilii.
— …i Grant Wood15, uwielbiam go. I Demuth16, taki podobny do ciebie… — popisywała się moja córka.
— Dobrze was uczą w tej Anglii… — mruknęłam. — No widzisz? Amerykanie mają swoją własną sztukę, więc o co ci chodzi?
— Niemcy też mają Beethovena i patrz, co wyprawiają.
— Nie porównuj ich z Amerykanami.
— Barbarzyńca zawsze jest barbarzyńcą — rzuciła zapalczywie. — Zbudowali sobie masę schludnych miasteczek na ziemi ukradzionej Indianom, wymordowawszy ich przedtem albo wsadziwszy do obozów. A na ich miejsce nawieźli sobie czarnego bydła z Afryki, które jak króliki wygarniali z dżungli, wiązali łańcuchami i wystawiali na targowiskach, żeby… żeby… — chyba chciała powiedzieć coś nieprzyzwoitego, ale dokończyła inaczej: — …zbierali bawełnę i przynosili im śniadanie do łóżka.
Powinnam być dumna ze swej córki, gdyby nie pewność, że ona nie głosi własnych poglądów, ale to, co im nawtykali do głów ci pacyfiści i marksiści, których wywiało z Niemiec i od których roi się teraz na uniwersytetach. Z tego powodu dałam ją do Anglii, bo sądziłam, że tam jest mniej tej zarazy.
— A Francuzi lepsi? Patrz na rysunki Goi, ma chère, on pokazał, co potomkowie Joanny d’Arc wyrabiali sto lat temu w Hiszpanii. A rzeź w Wandei, urządzona przez generałów Robespierre’a? — Teraz ja się popisywałam. — Elegantki paryskie zachwycały się miękkością rękawiczek wyrabianych ze skóry katolickich niemowląt… z pałaców wywlekano arystokratów, aby w ramach nowatorskiego projektu plastycznego, ich ucięte głowy zatykać wzdłuż ulic na sztachetach. Niejedno znalazłoby się też w miłującej pokój ojczyźnie Szekspira. Czy twoi gorliwi demokraci pisnęli choć słówkiem o rzezi irlandzkich katolików, dokonanej przez Cromwella, wodza brytyjskiej chwały? Gdy dla zabawy smażono kotlety z katolickich kobiet, wsadzano im gorące pogrzebacze, wiesz gdzie i dzieci ćwiartowano na ich oczach po kawałku? To tylko niektóre z salonowych gier, popularnych w ojczyźnie Jane Austen. A wszystko mniej więcej wtedy, gdy Jefferson pisał amerykańską konstytucję, surowo zakazującą takich zabaw. Więc ostrożnie z tymi barbarzyńcami, honey…
Wlepiła we mnie szeroko otwarte oczy. Broda jej drgała, jak do płaczu.
— Przestań mi mówić takie rzeczy!
— Nie ja zaczęłam tę rozmowę! — Zaśmiałam się lekko. — Nie jesteś gęsią, ma chère, i MUSISZ znać fakty, o których chcesz rozmawiać… — Urwałam, i znów podjęłam po chwili. — Nakładli wam do głów sloganów ci cytujący Marksa anglikanie, choć bez brytyjskich wynalazków w Afryce nie powstałby pewnie obóz koncentracyjny w Dachau. Powinnaś też wiedzieć, że wielu angielskich arystokratów szczerze sprzyja Hitlerowi i jego bandzie, w końcu są kuzynami. Ale tych spraw wam w St. Maurs nie mówią. — Postawiłam białą kropkę na szaliku starca. Kizette milczała, patrząc, jak wykańczam malowidło. Spotkały się nasze źrenice: jej błękitne tęczówki zachodziły łzami. Nie była przygotowana na tę wiedzę, młodość jest na to za słaba i potrzebuje prawd prostych. Ogarnęłam ją ramieniem, a ona przytuliła głowę do mego kitla.
— Zobaczysz, że nie będziesz tam mogła malować — powiedziała łagodnym tonem. — W Ameryce skończysz się, ja ci to mówię.
Milczałam. Skąd mogłam wiedzieć, że moja córka ma w tej chwili atak jasnowidzenia?
— Twarze Amerykanów są takie puste… — ciągnęła. — Te ich zęby, oni mają tyle zębów w ustach. I wciąż się śmieją… nie ma w nich refleksji… A może właśnie tacy ci odpowiadają?… — Oddaliła twarz, znów zaczepnie patrząc na mnie. — Zwłaszcza ich portfele?
Byłam pewna, że zaraz wytknie mi moją eskapadę sprzed lat, gdy miałam siedzieć dwa tygodnie w Nowym Jorku, malując panią Bush i zaraz wrócić do Francji na wspólne wakacje z Kizette, a zamiast tego siedziałam tam pół roku i wcale nie miałam ochoty wracać.
— Przecież ty myślisz tylko o sobie. — Wstała. — Dbasz tylko o własne interesy. Zostawiłaś tatę, bo był bez grosza, i upolowałaś barona, który opłaca twe zachcianki… — Jej głos nabierał rozpędu. Oho, zaraz będzie cios. — Moje życie też chcesz wciągnąć w swoją zabawę. Okay, ze swoim życiem rób, co chcesz, ale od mojego ci wara, bo się rozstaniemy! Ojciec mi pokazał, jak to się robi.
Cios był mocny. Kolec wbity mi prosto w serce.
— No dobrze… — odezwałam się, pilnując, by nie zadrżało włosie, którym wykańczałam oko. — Tylko dodaj jeszcze, że tatuś zapragnął wolności dopiero wtedy, gdy sam sobie zapewnił życie na koszt milionerki. Chcesz żyć na własny rachunek? Okay, idź do pracy. Powiedz to jasno, a wycofam przekaz do Anglii za twój ostatni semestr. Skończysz edukację bez dyplomu, bon, możesz siąść w okienku na poczcie i naklejać znaczki. Co innego mogłabyś robić w życiu, skoro nie rozwinęłaś żadnego ze swych talentów?
Teraz ja jej wbijałam cierń. Powoli i tam, gdzie boli.
— Jesteś powierzchowna, odziedziczyłaś lenistwo duchowe po swym ojcu… — rozpędzałam się. — I nie przez moje kaprysy, a przez jego gnuśność rozpadł się nasz związek!
— No więc teraz rozpadnie się nasz! — Rumieniec gniewu zabarwił jej policzki, spłynął na dekolt i skrył się w wycięciu niebieskiej koszuli z wykładanym kołnierzykiem. Ślicznie wyglądała jej twarz z młodym ogniem rozpalonym pod blond włosami i oczami jak chabry. Ale było też w niej coś lodowatego, jakiś namysł, a może głęboko skrywana zadra. Nigdy to z jej spojrzenia nie znikło, widziałam to okiem malarza i bałam się tego, bo mnie wciąż oskarżało. Więc zamiast ją zrozumieć — atakowałam.
— Będzie, jak zechcesz — powiedziałam i do dziś palą mnie te słowa. — Trudno, żebyśmy się kiedykolwiek zrozumiały, gdy jedna z nas jest wielką artystką, a druga kmiotkiem.
Przełknęła ślinę.
— Jeśli chodzi o moje talenty… — odezwała się wreszcie — …to masz rację, nie mam żadnych. Wszystkie ty zabrałaś dla siebie. Dla mnie nic nie zostało.
Odwróciła się i weszła na schody.
— Kizette! — zawołałam, ale jakoś tak niewyraźnie, jakby nie było we mnie żalu. Nie obejrzała się za siebie, idąc do swego pokoju. Rano wyjechała do Anglii. Zobaczyłyśmy się dopiero po wybuchu wojny, w Ameryce. Uciekłszy w ostatniej chwili z Warszawy, potem z Paryża, przybyła do mnie po trzech latach jako dorosła, dotknięta cierpieniem kobieta. Gotowa, aby swą matkę — Medeę — wezwać na sąd.
Moje policzki były słone od łez zmieszanych z morską solą. Przytuliłam się do ręki, która spoczywała na mym ramieniu. Raoul obrócił moją twarz do siebie i wziął ją w dłonie twarde i szorstkie od macania dwóch setek krów w Diószegh i sprawdzania ich racic. Fachowo zajrzał mi w oczy, jak przez wiele lat zaglądał w oczy chorej żony, upewniając się, czy tli w nich jeszcze dość światła, aby mogła przeżyć następny poranek. Opuszkami kciuków otarł mi kąciki oczu, gdzie wiatr gromadził zapas łez.
— Kobieto, nie martw się zanadto… — Uśmiechał się pod wąsami, pocieszając mnie znajomo brzmiącą frazą. Potem sprawdziłam w Biblii, leżącej w stoliku nocnym mojej kabiny, że tak jak myślałam, są to słowa Chrystusa skierowane do Maryi w Kanie Galilejskiej.
Jeszcze nie minął miesiąc, jak zakończyliśmy patroszenie zamku w Diószegh. Tu zaplątała się jeszcze jakaś kryształowa popielniczka z plakietką z podziękowaniem, tam komódka bez nogi, zabrać ją czy zostawić? Pakiet listów — do wyrzucenia. Niektóre wiatr wywiewał z worków i fruwały nad gazonem, sypiąc piórami dawnych słów, jak ptaki, które wypłoszono z gniazda i nie mają gdzie się podziać. A ja wciąż poganiałam Papiego: szybciej, szybciej! Pośpiech jak demon, który siadł Sindbadowi na plecach i poganiał go piętami. Więc Papi biegał do banku, stamtąd do Cooka i do antykwariuszy, co dzień kazałam mu zdawać sprawę z poczynionych kroków, a wieczorami mieliśmy sesje ze słupkami cyfr za spieniężone dobra, i rosły stosy kwitów z transportów, które szły do Stanów, i przelewów do Szwajcarii. Rozpruwaliśmy sobie nawzajem brzuchy i na potworny blaszany stół, pod światło laboratorium wyjmowaliśmy po kolei swe narządy, dokładnie każdy oglądając, kiwając głowami i odkładając na bok, by sięgnąć po następny.
Nic w tym czasie nie namalowałam, na przyjęcia w Paryżu czy Budapeszcie chodziliśmy z przyklejonymi uśmiechami, a im bardziej pachniało wiosną i mówiło się, że ten spędzi lato w Cannes, a inny na South Seas, tym gorliwiej i my zdradzaliśmy swoje plany wakacyjne. Może Madera, Kuba, albo tu w Deauville pogramy sobie w ruletkę? Było w tym wiele prawdy, bo w maju zaczynała się w Nowym Jorku wystawa światowa i nagle wszyscy tam się rzucili; okazało się, że francuskie rejsy są wyprzedane, zostały tylko niemieckie z Hamburga. Rzeczywiście, świetne mają liniowce, ten SS Bremen nawet Marlena Dietrich mi polecała, gdy przez jakiś czas kursowała między Europą a Nowym Jorkiem z walizami, kuframi, aż wylądowała na dobre w Kalifornii. Spotkałyśmy się niedawno w Paryżu, w barze hotelu Crillon, niedaleko od oferowanego jej apartamentu przy rue Royale, który zamierzała kupić. Była z tym swoim Czecho-Austriakiem Rudim, z którym, jak się ku memu zdumieniu okazało, przeżyła pół wieku szczęśliwego małżeństwa. Wszyscy z niej robili królową sypialni, gdy oni przez ten czas, pomimo jej licznych ekstaz, nie tylko z ulubieńcami na ekranie, ale i w życiu, wysiedzieli udaną latorośl oraz fermę w Kalifornii, dokąd przyjeżdżała z Hollywoodu raz na parę tygodni, by upiec im apfelstrudel