Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tamara, siostra wulkanu to oparta na faktach powieść o życiu wybitnej polskiej malarki Tamary Łempickiej. Jest kontynuacją jej losów ukazanych w powieści „Ja, Tamara”, która została wydana w 2020 r. W pierwszym tomie czytelnik śledził jej tragiczne losy w Rosji w czasie Rewolucji Październikowej, potem jej oszałamiającą karierę artystyczną w Paryżu w latach 20-30 XX wieku. Jej przyjaźnie z wybitnymi osobistościami w przedwojennej Europie - od książąt i markizów po Coco Chanel, Ernesta Hemingway’a czy Picassa.. Pierwszy tom kończył się wiosną 1939 r., gdy na parę miesięcy przed wybuchem 2 wojny światowej Tamara Łempicka wkracza wraz ze swym drugim mężem, węgierskim baronem Raoulem Kuffnerem na pokład transatlantyku wywożącego ich do Ameryki.Ameryka nie złożyła jednak hołdu paryskiej sławie, ma już własnych idoli malarstwa abstrakcyjnego,jak Jackson Pollock czy Mac Rothko. Łempicka, nazywana drwiąco „baronową z pędzlem” łykać musi ironiczne recenzje z nielicznych wystaw, na temat swego „staroświeckiego malarstwa”. Rozgoryczona opuszcza Nowy Jork aby w 1940 r. zamieszkać wraz z mężem w Hollywood, co jest jej kolejnym błędem. Spragniona rozgłosu, obwieszona biżuterią staje się uosobieniem luksusu i odrzucana jest przez wpływową cyganerię. Podróż do zrujnowanej po wojnie Europy wpędza Tamarę w depresję. Europa przestała być jej domem, jednak takim domem nie stała się też nigdy Ameryka. Ostatecznie decyduje się porzucić USA i zamieszkać w Cuernavaca, pod wulkanem El Popo w Meksyku, gdzie przyjacielem jej ostatnich lat staje się młody rzeźbiarz meksykański, występujący w powieści pod imieniem Pablo. Łempicka szczęśliwie zdołała dożyć dni, gdy na parę lat przed śmiercią zostanie ponownie odkryta w Paryżu przez grupkę młodych zafascynowanych jej malarstwem absolwentów sztuk pięknych. Zorganizowana przez nich jej wystawa w Galerie Luxembourg w 1973 r. staje się międzynarodową sensacją.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Popocatépetl wznosił się ogromny za oknem, jego
potężne stoki były częściowo ukryte za skłębionymi
burzowymi chmurami, jego wierzchołek tarasował
niebo…
(…)
… słyszę syk wytryskującej lawy… wulkan
wybucha? Nie… to świat rozpada się, eksploduje…
a ja spadam… poprzez ten chaos… przez niepojęte
kotłowisko… poprzez pożary… spadam…
Malcolm Lowry, Pod wulkanem
Wiosną 1981 roku, dokładnie w pierwszą rocznicę jej śmierci, nadeszło na mój adres pudełko z taśmami. Wysłane zostały z tego samego biura notarialnego, w którym Tamara zostawiła swój testament, były więc częścią jej woli. Dlaczego nie dała mi ich wcześniej? Bóg raczy wiedzieć. Być może zaprzyjaźniła się z intymnością tych nagrań, tym sam na sam z przewijającymi się cicho taśmami i mikrofonem, przytkniętym blisko do ust? Dla kogoś, kto się nie spowiadał, ale również pogardzał seansami psychoanalizy, takie chwile samotności potrafiły stać się jak narkotyk. To, że kazała taśmy wysłać w rocznicę swej śmierci, jestem w stanie zrozumieć — zapewne chodziło o to, by jej katolickiej duszy „nie zapomnieć”. Tylko że wtedy rozsądniej było wysyłać je po jednej, rok po roku, albo i co dziesięć lat.
Było ich czternaście, część z ponaklejanymi karteczkami, gdzie, kiedy i co nagrała, a część bez. Do tego karteczki źle ponaklejała, niektóre z nich poodpadały, znać było brak Huerty, która zaprowadziłaby tu porządek. I nie miała w zwyczaju rozpoczynać wstępem, gdzie i kiedy ten fragment nagrywa. Zrobiłem więc to, co umiałem, przesłuchawszy wszystkie i podzieliwszy je na rozdziały. Tytuły są moje, z wyjątkiem tych, które sama podyktowała. Dodałem też zawartość jedynej taśmy, którą ja nagrałem, a także fragmenty ponagrywane przez jej przyjaciółkę Tobinę Bright, świadka wielu wydarzeń. Wybrałem też motto, które na pewno by się jej spodobało, gdyż pochodzi z powieści Malcolma Lowry’ego Pod wulkanem. Miała ją na stoliku nocnym w dniu swej śmierci. W tym tygodniu wszystko do końca poskładam i niech się to umarłe życie toczy dalej. Amen.
Cuernavaca, Meksyk, 18 kwietnia 2010 r.
Pablo de Monte
Marzec 2010 r., Cuernavaca
MÓWI PABLO: Ile czasu trzeba było ją przekonywać, żeby znów coś nagrała! Nie, nie i nie. Aż któregoś dnia, na patio pod moim Miedzianym Wężem, gdy już byliśmy po kawałku tres leches1 i herbacie, rzuciłem się przed nią na kolana, z kwiatem w dłoni. Na to ona, tym swoim modulowanym głosem, biorąc kwiat z mych rąk gestem damy na turnieju rycerskim: — No, no, Pablito… próżne twe zachody — użyła wyrażenia z Szekspira. — Ostatnio czuję takie nagromadzenie uczuć w sobie… że już nie dadzą się wyrazić w tamtej formie. Skończyłam.
— Przecież ja odchodzę, Pablo — mówiła już łagodniej, innego dnia, podnosząc wzrok znad papierów, po które teraz, im bliżej czuła śmierć, sięgała co dzień i gmerała w nich, gmerała, ciągle zmieniając ostatnią wolę i ubolewając, że „nic nie zostawi Kizette”, bo tyle jej obrazów poginęło ze strychu w Houston i już prawie nic tam nie ma. „To wszystko przez te jej przyjęcia, jakiś obłęd przyjęć, ona jest obłąkana!” Przypominałem jej wtedy, że to jest tylko naśladownictwo matki przez córkę, bo od dziecka Kizette nie szła wcześniej spać, jak o drugiej w nocy, gdy tłumy gości hałasowały za ścianą, na co padała odpowiedź: „Ale ja nie przyjmowałam takich, którzy wynosili mi obrazy z domu”. Potem dzwoniła do Teksasu i przez chwilę obie płakały i przerywały sobie, w końcu wrzeszczały, aby znów zakończyć wszystko łzami i solenną obietnicą Tamary:
— Jeśli tu przyjedziesz i zamieszkasz ze mną, to wykupię Tres Bambús i zostawię go tobie. Ale musisz najpierw sprzedać swój dom w Houston… Muszę mieć gwarancję, że mi nie uciekniesz. — Po czym dodawała coś w rodzaju: — Zresztą twój dom w Houston wcale nie jest twój, bo ja za niego zapłaciłam.
— Cooo? — rozlegał się krzyk Kizette. — Ja miałabym sprzedać SWÓJ dom? I zostać na łasce twoich kaprysów?
I znów wrzeszczały, a ja nic nie rozumiałem, bo wrzeszczały po polsku. Kończyło się zawsze tym samym:
— Dlaczego nie powiedziałaś mi o śmierci ojca?!
Albo:
— Obrazy to były twoje dzieci. Na prawdziwe dziecko już ci uczuć nie starczyło.
Na co Tamara:
— Ach, nie bądźże dla mnie tak okrutna, dziecię… Patrz, jak łez serdecznych rozlewam zdroje… — ironizowała, przywołując sceny teatralne, które tak lubiła odgrywać przed nią jej matka Malwina.
— Co ty mówisz?… Co to?… — pytała zdezorientowana Kizette.
— To Szekspir. Autor ci nieznany. Gdybyś próbowała zostać pisarką, tak jak chciałam, znałabyś to nazwisko.
Zapadała cisza i znów wybuchały. Podobno nie ma lepszych przekleństw niż rosyjskie i pewnie to słowiańskie powinowactwo sprawia, że polskie też są nie najgorsze. W każdym razie im sprawiały przyjemność. Odkładała słuchawkę, dysząc… Skąd! Ona rzucała słuchawką, w najlepszym razie na widełki, a w najgorszym o ścianę. Padała na poduszki fotela, jak Michajłowa w Traviacie, ale zaraz dźwigała się, zapalała papierosa i jak gdyby nigdy nic podejmowała wątek sprzed dwóch dni:
— Takie nagromadzenie uczuć mam, mon Pablito, że już mi nie wystarczy narracja mówiona, jakieś tam gadanie na taśmę. Szukam innej formy ekspresji.
Przez cały 1978 rok prawie nic nie nagrała. Mało też malowała, pacykowała od nowa swoje dawne obrazy, nowe wersje tamtych arcydzieł. Były okropne, bezbarwne, jak rozpływające się po talerzu nóżki w galarecie. Główną „formą ekspresji”, która miała skanalizować jej „nadmiar uczuć”, stało się więc wygłaszanie kazań w mej pracowni. Z wyżyn stołka barowego patrzała nieruchomo na mnie, zmagającego się z obcęgami lub młotkiem i z jakimś kawałkiem blachy, czekając, aż stukot umilknie. Wtedy rozpoczynała swe tyrady, strzepując wkoło popiół papierosów, bo w pracowni artystycznej czegoś takiego jak popielniczka nie uznawała. Za to wieczorem, wśród gości, z lubością aranżowała sceny typu „gdzie jest moja popielniczka, Haroldzie?”, zawsze stając się centrum uwagi, bo o to jej chodziło. Upatrzyła sobie zazwyczaj młodego i przystojnego kelnera, aby jak kobra wbić w niego swe utopione w tuszu oczy z czarnymi kreskami na boki i półukryta w świetle eksponującym tylko jej czoło i nadgarstek otoczony złotą bransoletą — bo już od drzwi pilnowała, aby usiąść w najlepszym świetle — z obojętną miną i słupkiem popiołu drżącym na końcu papierosa powtarzała „gdzie jest moja popielniczka, Haroldzie?”, póki dłoń z kryształową popielniczką nie zbliżyła się do niej.
— Ach, Pablo… a dziś wieczorem… nareszcie założyłam taśmę i nagrywam, tak jak chciałeś… — kłamała jak z nut — …ale patrzę, a tu klawisz źle wciśnięty… i nic się nie nagrało. Pół godziny gadania do sufitu. Powiedz, jaki w tym sens?… — kończyła gorzkim zapytaniem, zanurzona w fotelu pod czepcem ogromnego aksamitnego beretu, który sama uszyła, i znienacka zamyślona, jak Napoleon w saniach podczas odwrotu spod Moskwy. Jej twarz robiła się daleka, zasępiona i nagle wstawała z fotela, ze spuszczoną głową szła do góry po tych ogromnych kamiennych schodach w mym salonie i niknęła drobna, przytłoczona grzybem aksamitu na swej głowie, aby na parę dni zaszyć się w swoim Tres Bambús i nie odbierać telefonów.
Ale przychodzi nowy dzień — i znów przemawia ze swej kazalnicy.
— Zabieram się za to, o coś błagał mnie, mon amour, na klęczkach z kwiatem kliwii w ręce… — kłamie jak najęta — i wszystko jest jak trzeba: papieros w dłoni i ten twój uroczy magnetofonik przede mną, yerba mate paruje z malowanej filiżanki i patrzę na karteluszek, na którym wczoraj zanotowałam sobie, co dziś mówić, i wtem uderza mnie w oczy straszne słowo: NEW YORK! Czy ja dobrze widzę? Mam mówić o Nowym Jorku!?… Jak tam przyjechałam, mieszkałam?… A przede mną Edith Wharton próbowała opisać Nowy Jork, Dos Passos próbował opisać Nowy Jork i mój kochany Scott Fitzgerald też, a teraz JA mam to robić?! Na co się porywam?! Przecież niedługo umrę… a biorąc pod uwagę katastrofalny stan mych płuc, to może się stać w każdej chwili, nawet teraz, w pół słowa urywam, o… słyszysz łomot? To ja spadłam na podłogę.
Gasi papierosa o brzeg stołu i przez chwilę wydłubuje go zapałką z wylotu cygarniczki, aż się wykruszył na podłogę. Podniosła wzrok na moje dzieło, rodzące się z półkolistych miedzianych blach i powyginanych prętów. W jej oczach widzę morderczy namysł: oto wytwór mojego talentu przepuszcza przez wszystkie podobne dzieła, od czasów asyryjskich po Rodina i po rosyjską awangardę… by na końcu usadowić mnie w miejscu mojej nieodwołalnej klęski lub geniuszu… Tym razem nic nie powiedziała. Zgasły reflektory jej oczu, chyba niezbyt zadowolone z tego, co ujrzały. Nakryła je powiekami i trwała tak chwilę w milczeniu, jak syta sójka na gałęzi.
— Może jeszcze coś z tego będzie — mruczy po chwili, otwierając ślepia. — Ale musisz przestać rzeźbić na zamówienie, chłopcze, nadstawiać się filistrom… Produkujesz to, co oni chcą widzieć, a nie to, co cię dręczy w duszy. Pamiętaj, klient na pierwszym miejscu stawia to, co on chce usłyszeć, bo za to płaci, potem długo nic i dopiero to, co ty mu powiesz, a on łaskawie zechce wysłuchać. Prawda, wielka prawda jest na szarym końcu. Nikt jej nie chce, bo dureń pragnie bajek, złudzeń, a nie jakiejś prawdy. Zadaniem artysty jest odwrócić tę kolejność. Dlatego taka trudna jest nasza droga… dla wybranych.
— A w czasie tej wędrówki dla wybranych, z czego mamy żyć? — zapytałem.
— Z czego mamy żyć? — krzyknęła i cygarnica zawisła w powietrzu. — Gdyby van Gogh zadawał sobie to pytanie, nie namalowałby żadnego obrazu… Melville, autor Moby Dicka, do końca życia pracował w urzędzie celnym!
— Przecież ty malowałaś wyłącznie na zamówienie, darling — rzuciłem na stół obcęgi i otarłem skrajem koszuli pot z czoła — i to takim filistrom, że moi biedni Meksykanie mogliby im najwyżej otwierać drzwiczki do samochodów.
Bezmiar pogardy zapłonął w jej ślepiach. Wbiła je we mnie, jak kobra w kurczaka.
— Czy dobrze słyszę? JA malowałam filistrom…? JA malowałam WYŁĄCZNIE to, co chciałam, chłopcze! Pojęcia nie masz, ilu bogatym durniom odmówiłam, bo ich gęby zdawały mi się za głupie lub za bezczelne. Fortunę złożyłam na ołtarzu sztuki, odrzucając to, co nie wzbudziło we mnie iskry Bożej… Wchodzi do mej pracowni taka gruba klępa… ty byś zaraz jej dał wiadro i szczotkę i won, do roboty! A ja patrzę w jej bystre źrenice i mówię: niech pani siada, namaluję panią, pani ma coś w sobie. I siadały kucharki, praczki, dziwki, a ja je malowałam godzinami, dniami. Grosza za to nie brałam!
Zaciągnęła się raz po razie i oczywiście — atak kaszlu. Podszedłem do niej z butelką perrier, która zawsze jest pod ręką. Łyknęła i kończy:
— A ty podpisujesz umowy z jakimiś radami miasta, Pablito. Z głuptakami w garniturkach z Woolwortha i ich Pepitami, które robią do ciebie słodkie miny, paradując z plikami akt i ruszając tyłkami w garsonkach opinających te ich salcesony, że mało nie pękną. Potem do kasy, tam zaliczkę wypłaca ci kolejna idiotka omdlewająca na widok maestra, a przy drzwiach dogania cię wódz tej ekipy i ocierając chusteczką spocone podgardle, upewnia się, czy maestro pamięta, że herb ich mieściny ma być na przedzie instalacji, a nie pod nią, jak było w twoim projekcie, w przeciwnym razie zaliczka wraz z odsetkami będzie cofnięta… Ma jeszcze czelność przypomnieć ci paragraf umowy!
*
— Na moim nocnym stoliku leży wciąż ta książka, wiesz, o umieraniu… — chrypiała innego dnia, gdy głos miała słabszy z niewyspania, bo było duszno i pół godziny przed świtem zaczęły krzyczeć te dziwne ptaki, może kosy, choć tu ich nigdy nie widziano.
— Co dzień uciekam od niej i co dzień do niej wracam. — Z trudem wstała i z torby zwieszonej z oparcia stołka wyjęła Pod wulkanem Lowry’ego. — Kazałeś mi to czytać… — Przewertowała parę stron. — Choć zajrzawszy w pierwszy rozdział, prawie udusiłam się od tego pesymizmu. Nie chciałam więcej brać jej do ręki i zajrzałam na koniec, a tam jeszcze gorzej.
— „Słyszę syk wytryskującej lawy… wulkan wybucha”2 — zaczęła czytać swym wciąż pięknym, niskim, przerywanym napadami duszności głosem. Gdy zamiast gadaniny pojawiała się sztuka, wielka sztuka, odzyskiwała dawne moce serca, płuc, krtani.
— „Nie… to świat rozpada się, eksploduje… a ja spadam… poprzez ten chaos… przez niepojęte kotłowisko… poprzez pożary… spadam…”
Zapadła cisza. Moje młotki też umilkły.
— Czy to jest o mnie? — Drżącymi palcami zatykała w cygarnicy papierosa. To nie było drżenie od emocji, ale od choroby Parkinsona. Za parę miesięcy nie będzie już mogła malować, nawet tych biednych kopii swych dawnych królewskich dzieł. Nie mówiąc o jej największej klęsce: o wulkanie El Popo, jej bracie, jej zwycięzcy, jedynym mężczyźnie, któremu się poddała i którego nieudane wizerunki stały jeden za drugim w składziku, jak zwiędłe plasterki salami… I wciąż przybywają nowe.
— A co innego mogło wyjść spod pióra takiego pijaka?! — ciągnęła, gdy wreszcie drugi papieros, bo pierwszy złamała, udało się jej zatknąć w lufce. — Pamiętam go, jak mieszkał w tym hoteliku El Bajo… coś tam. Nie pamiętam nazwy. Nigdy nie byliśmy sobie przedstawieni… bo co ja miałabym do powiedzenia takiemu wiecznie pijanemu Angolowi? Mówiło się, że ma talent… ogromny talent… a ja nie spotykam w życiu ludzi bez talentu! KAŻDY, komu poświęcę okruch mej uwagi, MUSI mieć coś w sobie. Nawet listonosz, z którym przy skrytce na listy gadamy o tym nowym irlandzkim znaczku z derkaczem — wiesz, tym ptaszkiem lamentującym w zbożu — ma piękne szczupłe dłonie pianisty. Wtedy, gdy Lowry bywał w Cuernavace, ja jeszcze nie mieszkałam w Meksyku, czasem wpadałam tu z Houston, kiedy z mą ukochaną córką już dość naskakałyśmy sobie do oczu i miałyśmy siebie po dziurki w nosie.
Och, ona zawsze ma mnie po dziurki w nosie! Zresztą ja jej też. Że też nie urodziłam chłopca, mon cher… co ja mówię. — Zaśmiała się ochryple. — Z takiej jak ja matki, chłopak by na pewno był… — musnęła włosy znaczącym gestem — …no wiesz, fairy3… A ja bym chciała, żeby mój syn był taki jak Tadeusz, bujny rumak, płowy, kopia jedynego mężczyzny, którego naprawdę kochałam. Ale u Kizette, choć jest dziewczyną, też jest coś nie tak. Kompleks Elektry? Jest wybujała erotycznie… och, ma to po ojcu. — Parsknęła śmiechem i skupiła się na papierosie, który przekrzywił się w cygarnicy. — Taka obfita blondyna… ma posturę Polki ze dworu, kobiety silnej, praktycznej, która i menueta zagra, i cepem wymłóci snopek zboża. W Polsce o takich mówiło się „miód dziewucha, krew i mleko”. Ale dobrze, że jest taka, a nie jak te opite spleenem wariatki rozbujane na prochach, od których roiło się na Montparnasse. Nie lata po gabinetach psychoanalizy. Jej psyche to jej prywatne szaleństwo, finis. Ma zdrowy pogląd na to. Wie, skąd się wywodzi i nie pozwoli, by jakiś szarlatan w białym fartuchu udający księdza babrał się w jej duszy.
— Mój młody przyjacielu… — Jak zwykle bez kłopotu podejmowała wątek urwany dwa dni wcześniej. — Czy to możliwe, żeby dzieło tak literacko wartościowe, jak ta powieść, nie mówiąc o jej wartości filozoficznej, napisał facet, który od szóstej rano do szóstej wieczorem leżał w rynsztoku Avenida Morelos, czekając, aż mu wrócą władze w członkach na tyle, aby mógł dźwignąć zadek na obie nogi i czepiając się ścian, zawlec zewłok do następnego baru, gdzie mu miejscowe putas w czerwonych sukniach z falbanami dadzą jeszcze jedną tequilę ze strychniną, aż wreszcie któregoś wieczoru ich banditos ukatrupią go na zapleczu, nie mogąc już patrzeć, jak ten gringo się rozkłada?
— Och… Pablo… ty wciąż taki młody… — Zgasiwszy papierosa, zbliżyła się do mnie i zamarłem w panice, czy zaraz nie zechce się całować, ale zatrzymała się i parsknęła — nie wiem, z żalu czy z pogardy.
— Tyś za wcześnie wyrafinował się w Paryżu, mon cher, a to w młodym wieku szkodzi. Pomaga w sztuce, ale powoduje uwiąd młodości. Nałykałeś się szkodliwych teorii od egzystencjalistów, Sartre napchał wam do głów tego śmiecia, choć ty na szczęście jesteś Kreolem — kontynuowała, moszcząc się na stołku. — Masz jeszcze zdrową krew w żyłach i ta trucizna nie była dla ciebie groźna. W porównaniu z takimi wyrafinowanymi dekadentami, jak Cocteau czy Dali, tyś był jak mysz, która upiła się kropelką wermutu. Ach, oczywiście, z dwojga złego na pewno wolę ciebie, moja muskularna cnotko, od tamtych asteników z zapadniętymi mostkami, masowo padających na syfilis czy inne dziwne choroby, tamtych Rimbaudów, Radiguetów4 i tych obecnych bitników z łupieżem i grzybicą stóp od przepoconych skarpet, którzy wysiadują na paryskich cmentarzach i piszą wiersze po meskalinie albo peyotlu. — Skakała z tematu na temat, jak kompozytor muzyki dodekafonicznej. — A mimo to, patrz, ile jest piękna nawet w ich wierszach. Chacha przyniosła kiedyś wiersze tego Kerouaca5 albo ich drugiego idola, Ginsberga…6 U nich jest mroczny rodzaj piękna, przeplatany z okropną wulgarnością, bo oni rzadko trzeźwieją… Potrafią uchwycić jakiś prosty detal, kozi bobek w klozecie, pardon, cytuję tego ich Bukowskiego…7 i zderzyć to z drugim detalem, jak w moich martwych naturach. Z tego powstaje coś trzeciego, jak ze zderzenia atomów — westchnęła. — Ale brak im smaku, który my wzięliśmy z naszych domów… O, mam! Posłuchaj… nawet to sobie wczoraj zakreśliłam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1Hiszp. „trzy mleka”, meksykański deser biszkoptowy.
2Malcom Lowry, Pod wulkanem, tłum. Krystyna Tarnowska, Warszawa 1963. Wszystkie cytaty z Lowry’ego pochodzą z tego wydania.
3Ang. homoseksualista.
4Raymond Radiguet (1903–1923) — francuski pisarz, autor m.in. powieści Le Diable au corps (tyt. pol. Opętanie, 1923) i Le bal du Comte d’Orgel, w których narusza mit heroizmu wojennego Francji i ówczesne normy obyczajowe.
5Jack Kerouac (1922–1969) — amerykański pisarz i poeta, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli Beat Generation. Autor m.in. powieści W drodze, Big Sur, Podziemni.
6Allen Ginsberg (1926–1997) — amerykański poeta, sztandarowa postać Beat Generation. Autor słynnych tomów, m.in. Skowyti inne wiersze, Kadysz i inne wiersze, Reality Sandwiches.
7Charles Bukowski (1920–1994) — amerykański poeta i prozaik, jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku. Zaliczany do Beat Generation, choć nie był członkiem tej grupy.