Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tej książce nie ma jak odróżnić formy od treści, bo są ze sobą tożsame, jak lewa i prawa strona kartki papieru. Książka Marka Susdorfa jest namiętną i szaleńczo (!) logiczną krytyką religii, która odcina człowieka od jego ciała, tym samym odcina go od siebie samego i tym samym od innych ludzi. Religia jako sadomasochistyczna samotność, cierpienie i Urząd, w którym została zinstytucjonalizowana przemoc, by gnębić nim innych, patriarchalny świat bez spełnień i prawdziwej bliskości – to wszystko jest naszą piwnicą tortur. Tak odczytuję przesłanie tej niezwykłej książki, napisanej słowem pięknym, szalonym, zabawnym i groźnym. Proszę państwa, to jest Literatura!
Bożena Keff
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 103
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marek Susdorf
DZIENNIK ZNALEZIONY W BŁĘKICIE
Wydawnictwo Nowy Świat
Część druga„Trzech śmiertelnych historii”
© Copyright byMarek Susdorf, 2014
© Copyright byWydawnictwo Nowy Świat, 2014
Projekt okładki – Karol Formela
ISBN (druk) 978-83-7386-543-3
ISBN (ebook) 978-83-7386-838-0
Wydanie I
Warszawa 2014
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30,00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47
www.nowy-swiat.pl
…przyszedłeś. Sobie zszedłeś zniebieskiego obłoku. Ubrany wsuknię lekką, co zaczątkiem dla świata było wiosny. Wszedłeś przez ziemskie wrota, które same przed Tobą zpokorą się otwarły. Wszedłeś, ajasność Twoja, ijasność Twojego Słońca, Twojego Księżyca iGwiazd Twoich jasność, Jasność Twoja!, oblała ponure ziemskie pomieszczenie, którego kłamstwa obijały się osiebie zrównie pustym dźwiękiem, co wybijane przez czas godziny kwietniowe. Wszystko pojaśniało iwszystko rozkwitło!, gdy kroczyłeś po parujących jeszcze, rozdeptanych zwłokach Matki, aŻycie Twe kryształowe tchnęło byt wobumarłe mury Ziemi. Wziemskie mury, które schną, marnieją, kruszą się, za dniem kwietniowym dzień kwietniowy, wkwietniową wieczność ciągną swą skazaną na Śmierć hańbiącą korę istnienia…
I wszystko zmieniło się, iwszystko zbłękitniało. Izstąpił na Ziemię chór nieziemski aniołów niewidzialnych, których piór iwłosów złotych potem szukali ci durni, ci wżycie wierzący, ci marni życia poszukiwacze. Ibyty zstąpiły, ikwiaty, iwonie, imirry, izłota. Pojaśniały życiem odbicia luster Śmiertelnic, boś zstąpił, boś był. Szaleństwo ekstazy, świętości bliskość święta, chleb łamaliśmy Pokoju Wiecznego! Lecz zburzyły go one, Śmiertelnice: córki Matczyne naiwne, węże piekielne, Obłudy Monstrancje, puste blaszane monstrancje obłudy, co za dnia blask dzienny odbijają, nocą zaś Księżycowi lśnienie tnące kradną. Agdy blasku, gdy światła braknie, wykrzesać nie potrafią Ognia Prawdziwego. Podpełzły do Ciebie, córy naiwne, zlustrami wswych oczach, lepkie iwilgotne, apieśń litanii zamarła na mych ustach. Bo ja wiedziałem, dar to czy przekleństwo? Ja wiedzę posiadłem... Ainni pieśń litanii wciąż nieśli na drewnianych swoich wargach, gdy aniołów zastępy niewidzialne grały im na harfach; głosy ich, łatwowierne, melodię nuciły zgwiezdnych paciorków modlitwy. Różańce rzucane imszały palone…
A one podpełzły, podpełzły – węże! Stanąłeś wpoświacie oczy raniącej, gdy lizały, lizały twe łydki, lizały, przez Matkę osierocone śmiertelnie, córy naiwne Śmiertelne. Ich odór odbijał się ostóp Twych rubiny, łuski ich ciała bezcześciły Twą skórę. Atyś nie zrobił nic. Koronę cierniową odłożyłeś zwdziękiem. Ludzki dar przyjąłeś zczłowieka godnością, lecz ztwarzą bosko, tak bosko pergaminową…
Pragnąłem rzucić! Rzucić, rzucić, rzucić siebie wotchłań piekła czarną! Lub rozpłynąć się wwiecznym Nieba chłodzie. Ale – boże! – zostać tam nie chciałem! O, gdybym mógł co wtedy uczynić! Nie stać zmartwą litanią na ustach! Lecz cielec spalony ikrzyż już odstawiony. Kielich na wieczność, na wieczność przechylony.
…Tęcza czekała wkryształowym milczeniu. Ikiedy wszedłeś na nią, by na powrót wniebowstąpić, kwiliła jak dziecko, świętością Twoją onieśmielona. Znikła zaraz, gdy Nieba progi przekroczyłeś. Zgasła poświata. Mury się zrosły, ożyły marną swą śmiercią życia marnego. Aniołów orszak zniknął, niewidzialny. Szukali potem piór iwłosów złotych ci marni życia poszukiwacze, durni, wrękach dzierżąc marne murów wnętrzności. Ogień się zapalił odbiciem wObłudy Monstrancjach. Zimno boskości się po ciemnym rozlało świecie. Bo gdy zszedłeś zNieba, Ziemia zniebiała, po tym, gdy zniknąłeś, niebieska pozostała…
Na kolubrynowe, wilgotne śmiercią truchło Matki ze łzami się rzuciłem. Ciała, ciała, ciała! Mięsa wtedy zapragnąłem!
Ale słyszę za sobą, tam, skąd wicher dmucha,grzechot kości ichichot od ucha do ucha.T. S. ELIOT
Z
atem oczywistą rzeczą jest to, że wszystko, co zostało tu napisane, jest całkowitą nieprawdą. Oprócz tego, że owszem, Stariji nie żyje: to absolutnie bezsprzeczne ipowszechnie wiadome. Ponieważ pięć lat temu ogromny kawałek lazurytu utknął wmoim gardle. Choć obły wkształcie io gładkiej fakturze, wydaje się zupełnie niemożliwy do przełknięcia. Tak właśnie jest, słowo daję, awnastępstwie się opamiętuję iciało daję. Ponieważ kiedy piszę, chcę pisać ciałem. Natomiast wy uczycie mnie, więc uczę się, budzić się. Włączacie świadomość irozbłyskuje kwantyfikujące światło, separujące inazywające, powołujące do nierzeczywistego życia. Piszę ciałem, apisze dusza. Chcę ciała, ciała, ciała, adostaję duszę, duszę, duszę, wktórej duszę, duszę, duszę się. Chcę czułości, ciepłej, adostaję ziejących chłodem, oschłością iobcością bogów, zaszytych wlodowych niebieskich krainach, zimnych, twardych iskandalicznie białych jak zaschnięta guma do żucia, wciśnięta pod blat stołu itam skazana na samotność. Aci bogowie są wniebach, natomiast ja bogów potrzebuję tutaj, blisko. Tak bardzo, bardzo blisko.
Gdyż jedziemy właśnie podmiejską kolejką, my wosobach dwóch: ja, Mladi, ion, Stariji. Uśmiecham się do ludzi wokół, jakbym chciał odwrócić ich uwagę, skupioną na nim. Aon, owszem, bez świadomości leży obok mnie, zzamkniętymi oczyma, raz po raz ciskany ościany wagonu przez nagłe zmiany przyspieszenia SKM-kowej maszynerii. Ślina spływa zjego porośniętych niezdrowym snem warg, więc gdy ludzie nie patrzą, wycieram ją palcem wskazującym, który wnastępstwie wciskam sobie do ust, smakując nieśmiało ambrozję. Co się jednak tyczy zaschniętej krwi zrany na jego głowie (szczecina krótkich jego włosów pozlepiana jest rubinem posoki), to zakrywam ją czapką. To oczywiste: powinniśmy razem sprawiać wrażenie, że on po prostu śpi, ot, kolejny kloszard, ot, miejski powsinoga, wraca zupełnie za darmo izupełnie nielegalnie do nie swojego domu. Żadnych zastrzeżeń, żadnych podejrzeń. Gdy wyciskamy nasze ciała zpociągu, opieram do cna nieprzytomnego Starijego na własnych ramionach, na barkach niczym krzyż, który ciąży iwciska mnie wpiaszczyste podłoże drogi zdworca do domu. Kwiecień rozpościera przed nami swoje wątpliwie, fałszywe wdzięki. Jest noc, zatem nikt nas nie widzi. Ciągnę Starijego za sobą, ajego stopy, obute wznoszone adidasy, znaczą szlak wziemi, zupełnie jakbyśmy zostawiali za sobą wskazówki dla niewidzialnych demonów, podążających za uśpionym Chrystusem, za nim. Kluczę pośród domów ikrzaków, ciernistych krzewów, zktórych wwolnym czasie, po obiedzie, można wić kolczaste korony. Jestem ostrożny, ponieważ wdzisiejszych czasach ludzie wyczuleni są na punkcie porywaczy; chronią mianowicie integralność osobistą własną, sąsiadów, anawet, powiedziałbym, wrogów. Mijam płaczące wdomach niewiasty, zniewolone we własnych łóżkach obok głazowatych mężów. Pomaga mi moja frustracja – niematerialny Szymon zCyreny. Ocieram własną twarz higieniczną chusteczką, na której wnastępstwie pozostaje tylko, wyłącznie, ludzki pot, żadnej twarzy, żadnej boskiej krwi. Upadam trzy razy, bezwolne ciało Starijego iciężka, nabita ćwiekami gwiazd noc przytracza mnie do piachu. Wkońcu docieramy do domu. Przewalamy się po podłodze. Iwciskamy razem przez wąskie piwniczne drzwi.
Kto: on, co robi: ma, jakie: przymknięte, jakie: podpuchnięte, co: oczy. Oddycha ciężko, jakby przepuszczał każde tchnienie przez zaciśnięte wewnątrz klatki piersiowej imadło. Ja natomiast jestem mokry od potu oraz omdlewam zwyczerpania. Każdy jeden zna wskroś ludzkich moich mięśni, napięty pod ciężarem Starijego niczym zniewolona sprężyna, pulsuje jednostajnie, rozprężając ból. Odczuwam zmęczenie iprzeciążenie. Mój organizm domaga się wolności od tego świętego ciężaru. Trzymam go wciąż opartego omoje ramiona, ato ciało przygważdża mnie do siebie. Słaniam się zprzesilenia. Stariji jest większy ode mnie, wyższy. Szerszy wramionach, choć przepisowo całkiem szczupły. Przerasta mnie
a) fizycznie,
b) psychicznie,
c) duchowo,
d) mentalnie.
Gargantuiczna, płynna boskość, wciśnięta wworek zludzkiej skóry. Stariji – zdjęty zkrzyża mesjasz. Zimno bije od spoconych wilgocią ścian piwnicy. Wzdrygam się. Większy jednak chłód ciągnie od jego ciała, choć przecież czuję pod Starijowym swetrem miarową, spokojną pulsację człowieczego oddechu.
Ponieważ nie możesz ciągle myśleć ojednym, tak powiedzieli, bo kiedy ty myślisz ojednym, to się wyłączasz iodwracasz od nas iod życia. Poczytaj książkę, idź do kina, zjedz coś, porób coś, zrób porządki, amoże siku, zacznij żyć, wystartuj zoddychaniem, wdech-wydech, zacznij myśleć, zacznij działać, rusz zkopyta ipodbijaj świat, zupełnie ot tak, wstrzyknij sobie wte zjełczałe żyły chęć do życia izbaw ludzi, pójdź do kościoła, pójdź na terapię, zrób zakupy, zrób kolację, podlej kwiaty, pomęcz Dżordża, wy-, wy-, wy-, wygadaj się, po-, po-, po-, pomódl się, podobaj się, podlecz się, pobierz się, pokoloruj się, pomaluj się na jakieś żywsze barwy niż te twoje, zamaluj ten twój kolor niebieski izastąp go czymś bardziej ludzkim, poruchaj, pohulaj, pozmywaj, pocałuj, pobiegaj, poćwicz, popodróżuj, podokazuj, poćwierkaj, pociupciaj, po-, po-, po-, poczytaj książkę!
Ale ja nie chcę książek – dusz, książek – dusz, książek – dusz, do cholery! Chcę książek – ciała, powieści – ciała, chcę poezji – ciała, chcę ciała, ja chcę ciała, ciała, ciała, do cholery! (W czego konsekwencji ja, homo Dei, konstatuję, że narodziny boga nie mogły być niczym innym jak zmierzchem ludzi).
Zatem wreszcie zrzucam Starijego ze swoich ramion. Choć wcale przy tym nie zmartwychwstaję! Wkroku ma plamę moczu, wktórego żółci toną promile alkoholu. Pieczołowicie układam bezwiedne Starijowe ciało na podłodze. Ciało połyskliwe, jakby było oczyszczonym zwszelkich brudów kawałkiem kryształu. Wielkim kawałem kryształu ohumanoidalnym kształcie. Ico ja mam znim teraz zrobić? Ja, pracownik miejskiego urzędu, absolwent dwóch kierunków studiów stopnia magisterskiego, wszystkie dyplomy zwyróżnieniem, biegły znawca trzech języków iświetny gracz wbingo, znieprzytomnym człowiekokształtnym pięknem wpiwnicy? Co ja mam znim zrobić? Spoglądam na niego. Na jego powieki, czoło, szyję. Wzgórek jabłka Adama, wyglądający, jakby Stariji połknął wokresie dojrzewania kawałek platyny, która wnastępstwie wbiła mu się wprzełyk. Więc co ja mam znim zrobić, kiedy wokół nas, wwilgoci iciemności piwnicy, niczym natrętne muchy, wirują kłamstwa. Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa kwietniowe. Natomiast wmoim sercu rozkrzewia się smutkogenna miłość omodrym kolorze, we mnie zagnieżdżona. Głęboko, głęboko, głęboko zakorzeniona. Myślę bardzo nielogicznie, amyślane przeze mnie myśli rozplątują wmojej głowie swoje długie, rachityczne nogi inie jestem wstanie nic racjonalnie postanowić. Są jak druty, kolczaste, przędzenie znich refleksji przypomina wicie koncentracyjnych płotów. Wtym samym momencie Starijowe ciało wciąż bezsprzecznie leży na podłodze. Uśpione, samotnie pozostawione po tamtej stronie świadomości. Jasna sprawa, jego umysł jest teraz za granicą. Ajego policzek, pokryty jednodniowym zarostem, ciasno przylega do zimna kamiennej podłogi. Jakby chciał te kamienie ocieplić, tchnąć wnie życie. Stariji życiodajny. Bo przecież sam tak mroźny, chłodniejszy od całego tego panoszącego się wokół braku ciepła. Buchający zsiebie parą mrozu. Tak lodowaty iprzelewający się przez moje spragnione czucia dłonie jak płynny azot. Wtak zimny sposób boski. Zimny tak jak bóg.
Z niemałym trudem usadawiam to ciało na solidnym, ciężkim, drewnianym krześle wpiwnicy. Ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów iniemal osiemdziesiąt pięć kilogramów piękna. Które omdlewa, przepływa mi przez ramiona jak ciekłe złoto. Któż by pomyślał, że ktoś otak niespodziewanej, zaskakującej, deklasującej pozostałe wzorce proporcji może pojawić się na tym zarzyganym świecie. To jest dar, powiedziała kiedyś oStarijim Nina. Dar od boga.
Co robię: chwytam, jakie: leżące, wczym: wrogu, czego: piwnicy, co: węże, czego: przedłużacza, jakiego: kilkunastometrowego, jakiego: otłuszczonego, czym: smarem. Zawijam wnie Starijego. Otaczam ciasno to ciało grubą gumą kabla. Podłączam je do krzesła iskutecznie unieruchamiam. Zawijam pęta ooparcie isiedzenie, przytraczam Starijego do mojej piwnicy jak męczący, ale konieczny balast. Siedzi teraz sztywno niczym na krześle inkwizytorskim, jak na torturach, pewny istabilny, gdyż wobjęciach nieustępliwej gumy kabla. Tylko ta ciężka, bezwładna jego głowa, zwisająca wprawą stronę, wygląda jak trzaśnięta upodstawy gałąź ogromnego drzewa.
Bo oto jest nie kto inny jak Stariji, proszę państwa! Trudno uwierzyć, lecz właśnie tutaj, wtej, anie innej, piwnicy tego, anie innego, mojego rodzinnego domu! Tu oto wasz męski bóg leżał przed chwilą na podłodze jak porzucone wrynsztoku ścierwo psa. Oto jest Stariji, dwudziestoośmioletni wzorzec perfekcji, który teraz natomiast siedzi na groteskowym swoim tronie – piwnicznym krześle. Stariji, wykradzione przeze mnie zwaszych ulic wasze Piękno. Piękno skonfiskowane. Piękno uprowadzone. Które teraz bezprawnie przetrzymuję pijane wmojej piwnicy, związane ciasno gumowymi kablami, niczym groźne iwswej groźności budzące respekt zniewolone dzikie zwierzę. Oto jest Stariji, sprzed ilu: sprzed pięciu, czego: lat nie kto inny jak mój kochanek, co połamał na pół andrutowe moje serce, następnie je podeptał swymi gwoździami przebitymi stopami (taki to zdradliwy kochanek!), na którym dopiero teraz zrządzenie boskie umożliwia mi popełnienie zemsty. Ostatecznie tam, gdzie nastąpiła miłosna zbrodnia wpostaci porzucenia, musi pojawić się miłosna kara! Prędzej czy później. Lecz pięć lat – czy to prędzej, czy później? Pięć lat – ach, jakiż to szmat czasu dla męki, mianowicie męki, która dawno już przybrała kształt bladobłękitnej smutkofilii, napędzanej ropą przygnębienia nabitego rozżaleniem.
A jeszcze trzy godziny temu hulaliśmy razem ze Starijim po mieście, pijąc za pięcioletnie rozstanie, pięcioletnie się-nie-widzenie, za rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły, iza obietnice, połamane jak niechciany mebel, stłuczone jak tafla weneckiego zwierciadła, za którą nic się nigdy nie kryło. Stariji zatem przyszedł na nasze dzisiejsze spotkanie mocno spóźniony. Oraz mocno już wstawiony. Poszliśmy coś zjeść, ja zustami przyssanymi do gwintu butelki zrozwodnioną wódką niczym glonojad do ściany akwariowego więzienia. Przez cały wieczór nieprzerwanie czułem Starijowy zapach, jednocześnie nie czując żadnego zapachu. Po kilku godzinach wspólnego picia wysokoprocentowych alkoholi różnej maści posadził mnie na rower. Sam pijany, chwycił za kierownicę i, zataczając się, prowadził to dwukołowe monstrum ze mną na grzbiecie, dziwiąc się przy tym: «Jak ty wogóle jedziesz? Zupełnie jak dziecko!». Zamknąłem oczy ipozwoliłem się prowadzić wnieznane dzielnice miasta. Wnieznane.