Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Michał Römer był postacią znakomitą. Wyprzedzał swój czas, umiał celnie uchwycić istotę otaczającej go rzeczywistości. 6-tomowa edycja jego dzienników z lat 1911–1945 przedstawia, obok spraw największej wagi, codzienność epoki. Autor w tomie 2 relacjonuje m.in. wydarzenia polityczne i militarne z początku I wojny światowej, wojenną atmosferę Wilna, swój udział – jako szeregowca – w Legionach Polskich, przedstawia głównych dowódców i działaczy niepodległościowych. Zobacz więcej
„Przeszło od tygodnia wiozą do Wilna rannych z placu boju. Na dworcu kolejowym olbrzymie tłumy ludzi gromadzą się dla oglądania rannych; litościwa ludność przynosi im jadło, współczucie, a jednocześnie karmi swoją wyobraźnię i myśl sensacją, a serce – uczuciem zgrozy. Obraz Matki Boskiej w Ostrej Bramie przez cały niemal dzień odsłonięty, tłumy wpatrzone w pochyloną smutną twarz obrazu Maryi modlą się żarliwie o miłosierdzie, o przebłaganie kary Boskiej.”
12 sierpnia, rok 1914, wtorek
„Piłsudski jest niepospolitym wodzem i politykiem, i człowiekiem wielkiego charakteru. Umie on niezłomnie ideę, którą wziął na barki, nieść, nie zbaczając ani kroku, nie uginając się pod niczym. Tacy ludzie zwyciężają.”
10 sierpnia, rok 1915, wtorek
„Było jakieś piekło w tym lesie. Zdawało się niepodobieństwem, aby z tego deszczu ołowiu można wyjść cało. Nieustannie z boku rozlegały się turkot naszego karabinu maszynowego, setki i tysiące luźnych strzałów karabinowych i okrzyki „Hurra!” szturmujących Moskali. Las cały kotłował i wrzał walką jak w szabas piekielny w jakiejś orgii szatańskiej.”
5 października, rok 1915, wtorek (pod Kostiuchnówką)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1168
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© by Ośrodek KARTA, 2017
REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt
KOORDYNACJA PROJEKTU Agnieszka Knyt
WERYFIKACJA Z RĘKOPISEM Jan Sienkiewicz, Zbigniew Solak
WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU Jan Sienkiewicz
OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr Rimantas Miknys, Jan Sienkiewicz, Zbigniew Solak
INDEKSY Jan Sienkiewicz
KONSULTACJA NAUKOWA dr Rimantas Miknys, prof. dr hab. Leszek Zasztowt
RECENZENCI prof. dr hab. Grzegorz Nowik, dr hab. Hubert Łaszkiewicz
REDAKCJA Katarzyna Bizacka
PRZEPISANIE TEKSTU Z RĘKOPISU Hanna Jakubowska, Natalia Kłobukowska, Jolanta Mentelis, Jan Tadeusz Nowak, Jan Sienkiewicz, Mirosława Sienkiewicz
OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII
PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMU MINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO POD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2014–2018
KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU prof. dr hab. Andrzej Friszke, Instytut Studiów Politycznych PAN
KSIĄŻKA DOFINANSOWANA ZE ŚRODKÓW FUNDACJI PZU
PARTNERZY PROJEKTU
Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk
Instytut Historii Litwy
Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk im. Wróblewskich
Biblioteka Uniwersytetu Wileńskiego
Wydanie I
Warszawa 2017
ISBN (tom II) 978-83-64476-80-8
ISBN (komplet) 978-83-64476-79-2
Ośrodek KARTA
ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa
tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11
ksiegarnia.karta.org.pl
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
1 (14) stycznia, rok 1914, środa
Rok nowy. Chociaż złożyłem w redakcji „Kuriera Litewskiego” ofiarę „na naukę języka polskiego – zamiast powinszowań i wizyt noworocznych”, parę wizyt noworocznych było niezbędnych. […]
10 (23) stycznia, rok 1914, piątek
Tak, rzeczywiście […], liczne są jeszcze i mocne w pojęciach prawnych włościan białoruskich przeżytki starej poddańczej organizacji społecznej. Ma to szczególnie miejsce w stosunkach posiadania ziemskiego. Wsie, które należały dawniej do pewnego dworu, i dotychczas mają w pojęciu mieszkańców ściślejszy związek tak między sobą, jak z tym właśnie „swoim” dworem. Tak na przykład włościanie z wiosek Średnia, Kukielewszczyzna i Trusewicze1, którzy (właśnie których przodkowie) byli ongi poddanymi dziedziców Mamyłów, dotąd w stosunku do obecnych nowych dziedziców tego dworu nazywają siebie ich ludźmi: „My pańskie ludzie”, włościanie zaś z innych wsi – to „cudzy ludzie”.
Ta więź dworu z wioskami jego byłych poddanych przetrwała w pojęciach włościan, ale dotyczy już nie osobistych stosunków włościan do dziedzica, jeno stosunku wsi jako takiej do dworu jako jednostki gospodarczej i ziemskiej stałej, niezależnej od osoby dziedzica. Włościanie wyemancypowali się zupełnie od poczucia zależności prawnej od pana, mimo że zwracając się do dziedzica „swego” dworu i chcąc mu pochlebić, nazywają siebie „pańskimi”, to znaczy jego ludźmi, nie lubią panów i są w gruncie bardzo niechętni dziedzicom. Ale z dawnej więzi z dworem zachowali w stopniu bardzo wybitnym poczucie przysługujących im przywilejów w stosunku do dworu; wszelkie zarobki, szczególne względy itd. należą się im, byłym poddanym, przed innymi, obcymi włościanami. Do obszaru dworskiego wolno rościć pretensje tylko im, wioskom byłych poddanych, obcym zaś wara od ziemi dworskiej. Włościanie uważają się poniekąd za prawowitych spadkobierców praw dziedzica do dworu, z którym ich łączyły stosunki poddańcze. Dziedzic ma na dworze własność przywileju, własność przez ustawy uznaną, ale w pojęciu włościan elementarna i jedyna sprawiedliwa własność to własność włościańska, na pracy oparta. W myśl tych pojęć, własność ziemska powinna wcześniej czy później przejść w ręce włościan – tak przynajmniej jeszcze przeciętny ogół sądzi. I oto w tej regulacji posiadania ziemskiego, w tej reformie własności, która ma nastąpić, obszary dworskie powinny przejść w ręce wiosek ich byłych poddanych.
W roku 1905, gdy popularne były hasła nowego nadziału włościan z ziem dworskich, włościanie pilnie przestrzegali, aby nikt „obcy”, tj. należący do wiosek, które nie były poddane temu dworowi, nie śmiał pretendować do obszaru dworskiego. Obszar dworski jest dziedzictwem byłych poddanych względem własności ziemskiej na przyszłość, a na dziś – przywilejem zarobków i rozmaitych korzyści szczególnych. Po podziale Mamyłów do mojej schedy przywarła wieś Trusewicze, podczas gdy Średnie i Kukielewszczyzna pozostały przy właściwym funduszu mamyłowskim i Kaszynie. Trusewicze mają w mojej schedzie serwitut pastwiskowy w lesie, toteż do tej schedy obecnie ograniczyli oni swoje przywileje i pretensje. Jak dział nastąpił między nami, współwłaścicielami dawnych Mamyłów, tak nastąpił też między wioskami byłych poddanych dworu.
Ta więź dworu z byłymi poddanymi zachowała się tu może silniej niż gdzie indziej, tak z powodu serwitutów, które sprzyjają trwałości przeżytków dawnych form organizacji i pojęć, jak z tego powodu, że osoba dziedziczki Mamyłów, śp. Babuni Tukałłowej2, bezpośrednio do ostatnich czasów wiązała teraźniejszość z przeszłością poddańczą. Babunia należała jeszcze sama do pokolenia, które w okresie poddaństwa władało ziemią i poddanymi, sama do ostatka zachowywała we dworach swoich tradycje związku z wioskami byłych poddanych i uważała te wioski za swoje, poczuwała się do rozmaitych obowiązków względem tych byłych poddanych swoich. Ten patriarchalizm przetrwał tu do śmierci Babuni, tj. do roku 1909.
Babunia była pod wielu względami typową wyznawczynią starych, wymierających pojęć tak społecznych, jak narodowych. Ciekawe jest na przykład, że Babunia mówiła zawsze, że „my”, to znaczy ona i cała jej rodzina (Babunia Tukałłowa była Bohdanowiczówna z domu), a nawet bodaj cała szlachta Białej Rusi, „jesteśmy Rusinami, a nie Polakami”; narodowość łączyła Babunia tradycyjnie z pochodzeniem i przynależnością krajową, nie zaś z kulturą i językiem, i dlatego uważała się za Rusinkę. Ale tę narodowość czy ten swój naród rusiński, ruski (nie – rosyjski) Babunia, w myśl racji i tradycji ostatnich wieków, łączyła politycznie z Polską i Litwą w jedną wspólną i nierozdzielną całość. Było to echo starych pojęć pokoleń szlachty Rzeczypospolitej, pojęć, które na wspólnej tarczy herbowej łączyły Anioła Rusi z Orłem Polski i Pogonią Litwy, uważając państwo wspólne Rzeczpospolitą i naród szlachecki za potrójny: polski, litewski i ruski. Ten naród Rusinów, jak go Babunia pojmowała i do którego się sama zaliczała z dumą i powagą, to było zupełnie coś innego niż narodowości istniejące we współczesnym znaczeniu tego pojęcia. Ten naród Rusinów to nie byli Białorusini; przeciwko uważaniu etnograficznego elementu białoruskiego za naród i utożsamianiu go z narodem Rusinów, do których siebie i swój ród zaliczała, Babunia protestowała gorąco. Jej naród Rusinów to była kategoria formacji historycznej, lecz nie narodowość w pojęciu współczesnym. […]
14 (27) stycznia, rok 1914, wtorek
Nie jestem bynajmniej szczególnym adoratorem Łuckiewiczów, nie łudzę się co do ich szczególnych zalet, nie zapoznaję ich wad. To prawda, że cenię ich ruchliwość, sprężystość i poświęcenie się dla sprawy, której służą. Co do Antoniego, to cenię poza tym jego pracowitość, wybitne wyrobienie i dobrą głowę, ogromną wytrwałość, wolę i stanowczość oraz umiejętność wyzyskiwania okoliczności. Jest to nieoceniony pracownik, który by w każdym ruchu zdobył sobie stanowisko wybitne. Jest to człowiek, który żyje wyłącznie sprawą i dla sprawy, w którą wierzy i której służy, oddając się jej duszą i ciałem z zupełnym zaparciem się celów osobistych. Sprawą tą jest ruch białoruski, powiedziałbym szerzej nawet – emancypacja społeczeństwa Białej Rusi, ukrajowienie jego. Nie tylko bowiem sprawa narodowa białoruska jako taka, nie tylko budzenie w biernej białoruskiej masie włościańskiej świadomości społecznej i narodowej zaprząta uwagę Łuckiewiczów, są oni istotnie liderami roboty białoruskiej, lecz nie ograniczają się tym wyłącznie. Łączą się poza tym z miejscowymi postępowcami i demokratami rosyjskimi i stają do ich szeregów, a nawet wysuwają na czoło ich roboty, skierowując takową na użytek haseł i potrzeb krajowych, do źródeł swojskich. Łączą się też z demokratycznymi elementami inteligencji polskiej, przykładając rękę do zaszczepienia społeczeństwu polskiemu tak zwanej zasady krajowej, opierającej stanowiska społeczne na pierwiastku obywatelskim, to znaczy na stosunku do wewnętrznego układu czynników rozwoju w kraju.
Obaj Łuckiewiczowie służą tej sprawie, jeno Antoni jest mędrszy i głębszy, on też głównie pełni samą robotę, podczas gdy Iwan działa bardziej na zewnątrz. Na skutek tych robót są oni znienawidzeni przez nacjonalistów tak rosyjskich, jak polskich, którzy darowaliby im udział w ruchu białoruskim, lecz nie darują nigdy udziału w demokratycznym i antynacjonalistycznym (krajowym) polskim czy rosyjskim. A że nacjonaliści poznali w nich wrogów niebezpiecznych, bo żelaznej wytrwałości, więc też walczą z nimi wściekle, starając się ich zniweczyć za wszelką cenę.
Skądinąd dostrzegam wady Łuckiewiczów i ich cechy ujemne, nieraz przykre bardzo: mają oni ducha koteryjności, są mściwi, nieraz nieprzebierający w środkach, poniekąd intryganci. W szczególności zaś Iwan jest bardzo nietaktowny, gadatliwy nad miarę, kompromitujący się na każdym kroku. Toteż Iwan dostarcza wrogom z obozu nacjonalistów coraz to środków do zwalczania go, a przez niego do zwalczania też i dyskredytowania całej roboty, która się przez Łuckiewiczów lub z ich udziałem prowadzi. Dlatego też jest on niebezpieczny nie dla wrogów tylko, lecz i przyjaciół.
Wielką sensację w ostatnich czasach sprawiły w całej Polsce rewelacje niejakiego Krysiaka, endeka, który jakimś sposobem wykradł i opublikował listy unickiego popa Hanyckiego, działacza ukraińskiego z Galicji, do przywódcy hakatystów pruskich Tiedemanna.3 Listy te ujawniają stosunki nacjonalistów ukraińskich, przynajmniej pewnych ich elementów, z Hakatą pruską dla wspólnej walki czy też „obrony” przed Polakami. Otóż w paru listach Hanyckiego są wzmianki o tym, że hakatystom dla większej skuteczności ich akcji nad zgnębieniem polskości należy zwrócić uwagę na ruch litewski i białoruski na ziemiach byłej Rzeczypospolitej w państwie rosyjskim i ewentualnie poprzeć te ruchy, aby tą drogą uderzyć na Polaków i zagrozić ich tyłom.
Poza tą ogólną radą Hanyckiego są w listach jego jeszcze wzmianki nieco konkretniejsze – mianowicie jest mowa o pewnym Białorusinie, który ma do sprzedania jakieś zabytki czy wykopaliska znad Morza Czarnego, i dalej propozycja nabycia tych przedmiotów przez Tiedemanna za 50 tysięcy na cele polityczne. Osoba Białorusina niewymieniona, ale znane są ogólnie stosunki Iwana Łuckiewicza z Ukraińcami galicyjskimi, jego ciągłe wyjazdy do Lwowa, jego konszachty z metropolitą Szeptyckim4, jego skądinąd niewybredność w zawieraniu stosunków z ludźmi, jego nietakt, a znów wiadomo, że się zajmuje archeologią, że handluje starożytnościami, że subsydiuje roboty białoruskie i wszelkie inne, w których udział bierze, że majątku żadnego nie ma, a przecież z czegoś żyje i ma skądś środki na to subsydiowanie, najoczywiściej z tego handlu lub stosunków, więc zaraz w osobie owego Białorusina z listów Hanyckiego zaczęto się domyślać Iwana Łuckiewicza. Cała nacjonalistyczna prasa polska podchwyciła tę sprawę i splotła z tego oskarżenie na Łuckiewicza. […]
Nazwisko Łuckiewicza nie zostało ani razu w druku wymienione, ale osoba jego wskazana tak przejrzyście, że nie może być wątpliwości. Najciężej zaś, najjaskrawiej uderzyły w Łuckiewicza „Wiadomości Ilustrowane”. Sprawa ta jest bardzo przykra. Stosunki z Hakatą pruską, pomoc od niej są bez względu na cel ohydą taką, której usprawiedliwienia być nie może. Jestem pewny, że Łuckiewicz tego nie robił, ale czy w swoich stosunkach z działaczami ukraińskimi nie miał jakiejś styczności z Hanyckim, który mógł potem bez jego wiedzy popierać jego interesy przed Tiedemannem, za to nie zaręczyłbym.
15 (28) stycznia, rok 1914, środa
Iwan Łuckiewicz powinien reagować na łączenie go przez prasę nacjonalistyczną z ohydną treścią rewelacji Krysiaka. Stosunki z Hakatą to zarzut tak poważny, tak niweczący etycznie człowieka, że zostawienie go bez repliki równa się zupełnemu upadkowi. Zbyt wyraźnie skierowany jest ten zarzut do Iwana Łuckiewicza, aby można go ignorować na tej podstawie, że nazwisko jego nie zostało wymienione. Dziś rozmawialiśmy o tym w kółku naszych przyjaciół. Zdania się podzieliły. Ale wpierw, nim streszczę zdania nasze co do tego, co należy teraz Łuckiewiczowi robić, jak reagować, opiszę tu, jak w rzeczywistości miały miejsce fakty, z których oczywiście wysnute zostały owe zarzuty i posądzenia. Antoni Łuckiewicz dziś nam dokładnie całą rzecz zreferował. A więc sprawa miała się tak.
Ale jeszcze wpierw słówko o samych stosunkach popa Hanyckiego z hakatystami. Jak wiadomo, do Prus skierowuje się co roku z rolniczych dzielnic Polski tak zwane obieżysastwo, tj. wychodźstwo robotników rolnych na zarobki sezonowe do majątków ziemskich.5 Wielką ilość tych obieżysasów dostarcza szczególnie rolnicza, mało uprzemysłowiona Galicja. Pruscy właściciele ziemscy – Niemcy korzystający z pracy obieżysasów polskich – dla większej kontroli i władzy nad obieżysasami utworzyli specjalną organizację. Organizacja ta ma charakter z natury rzeczy ekonomiczny, lecz element hakatystyczny, mający także wpływy w tej organizacji, wnosi do niej też pewne tendencje polityczne antypolskie.
Otóż niektórzy działacze ukraińscy z Galicji, jak oto pop Hanycki, zamierzyli wyzyskać nienawiść Niemców do Polaków, niechęć do robotników polskich dla zastąpienia obieżysastwa polskiego przez ukraińskie, pragnąc upiec przy tym i własną pieczeń w postaci zwiększenia swych wpływów na lud.
Organizacja pruskich właścicieli ziemskich mogłaby dbać mniej o względy czysto polityczne i przede wszystkim liczyłaby się z ekonomicznymi, podczas gdy Ukraińcy fundowali swoje zamiary właśnie na politycznych i narodowych, więc Hanycki uznał za korzystne działanie na tę organizację przez wpływy hakatystyczne i w tym celu zawiązał pertraktacje z szefem Hakaty Tiedemannem, znając jego wybitne stanowisko i siłę wpływu w organizacji. Przed Tiedemannem roztaczał naturalnie szkodliwość narodową dla Niemców obieżysastwa polskiego i względy potrzeby walki z polskością we wszystkich dziedzinach, a więc ekonomicznej przede wszystkim. Tiedemann, niezadowolony z zaniedbywania przez organizację narodowych i politycznych celów na rzecz czysto ekonomicznych, popierał starania Hanyckiego.
Dla nacjonalistów ukraińskich zorganizowanie na własną rękę samodzielnego obieżysastwa ukraińskiego było bardzo pożądane. I dotąd w szeregach obieżysasów polskich z Galicji dużo było chłopów ukraińskich, tonęli oni wszakże w szeregach polskich, popadali w zależność od Polaków i nawet się przez to obieżysastwo polonizowali. Zorganizowanie samodzielnego obieżysastwa ukraińskiego wyzwoliłoby tych chłopów od zależności polskiej i polonizacji. To dla nich atut pierwszy. Dalej kierownictwo takim ważnym dla chłopów źródłem zarobków jak obieżysastwo wzmocniłoby znakomicie wpływy nacjonalistów ukraińskich w masach ludowych. Taki był schemat intrygi hakatystycznej Hanyckiego et consortes.
A teraz co do sprawy Iwana Łuckiewicza. Rzeczywiście, w swoich stosunkach z Ukraińcami i wycieczkach do Lwowa poznał się on przed kilku laty z Hanyckim. W rozmowie, jaką mieli, Hanycki zwrócił uwagę Łuckiewicza na to, że korzystając z niesnasek polsko-niemieckich w Poznańskiem i specjalnej nienawiści Niemców do Polaków, można byłoby zorganizować obieżysastwo do Prus z Litwy i Białej Rusi i skierować tam falę wychodźstwa zarobkowego z tych krajów. Przy tym Hanycki wskazał na istniejącą w Prusach organizację właścicieli ziemskich, z którą czy przez którą można byłoby tę rzecz spróbować nawiązać. O stosunkach z hakatystycznym Ostmarkenverein, o zużytkowaniu w tym celu intrygi brudnej z Tiedemannem na gruncie konszachtów wspólnictwa antypolskiego nie było mowy, bo Hanycki tym się przed Łuckiewiczem nie chwalił.
Organizacja pruskich właścicieli ziemskich ma charakter ekonomiczny, toteż układy z nią dla zorganizowania obieżysastwa z Litwy i Białej Rusi nie mają w sobie samo przez się nic zdrożnego. Nic naturalniejszego nad to, że Białorusini czy Litwini, czy w ogóle działacze demokratyczni z naszego kraju chcieliby się zająć unormowaniem wychodźstwa zarobkowego naszego ludu, emigrującego masowo i chaotycznie do Ameryki, do miast przemysłowych i portowych Łotwy, Rosji, Kaukazu, wyzyskiwanego nielitościwie przez niesumiennych agentów emigracyjnych, oddanego na pastwę przypadku ruchów żywiołowych. Dla Białorusinów zaś zorganizowanie tego obieżysastwa miałoby jeszcze szczególne znaczenie narodowe i polityczne, bo dałoby im związek bliższy z masą ludową w zakresie jej potrzeb żywotnych i jednocześnie odciągało, przynajmniej masy emigrujące, od Wschodu, działającego rusyfikacyjnie.
Dopóki sprawa ta mieści się w tych ramach, nie ma w niej nic brzydkiego. Jest to, owszem, działanie zupełnie obywatelskie. Dopiero byłoby brzydko, ohydnie i podle, gdyby fundować tę rzecz na konszachtach z Hakatą, na intrydze antypolskiej, wyzyskującej złodziejskie gwałty nad nieszczęsnym narodem, zawierającej niecną zmowę z najnikczemniejszą bandą prusactwa. Łuckiewicz po powrocie do Wilna rozmawiał w tej sprawie z Litwinami (zdaje się – ze Ślażewiczem i grupą „Lietuvos Žinios”). Nigdy oczywiście mowy ani przypuszczenia nie było o związku z Hakatą, jeno o zorganizowaniu wychodźstwa ekonomicznego.
Akurat w tym czasie utworzona została w Wilnie filia warszawskiego Towarzystwa Opieki nad Emigrantami6. Do towarzystwa tego weszli Polacy, Białorusini i Litwini. Towarzystwo otworzyło własne biuro, kierowniczką tego biura była pani Kremerowa, primo voto Knochowa, była pracowniczka „Gazety Wileńskiej”, potem sekretarka „Gazety Wileńskiej” i jej spadkobierczyni „Jutrzenki”, osoba zaufana endeków odcienia ludowego. Biuro towarzystwa emigracyjnego, zdaje się, zostało później zamknięte z braku środków i sił pomocniczych w tej trudnej i skomplikowanej robocie, jaką jest organizacja pomocy wychodźcom. Otóż Łuckiewicz chciał powiązać sprawę zorganizowania obieżysastwa z Litwy i Białej Rusi do Prus i działalności tego nowego towarzystwa i rozmawiał w tej sprawie z kierowniczką biura panią Kremerową. Z tych samych wszakże powodów, z jakich upadło biuro, i ta sprawa nie mogła być wykonana i projekt zamarł. Na tym koniec całej afery. Jutro napiszę o dalszym ciągu.
16 (29) stycznia, rok 1914, czwartek
Napiszę tu dalej o sprawie Łuckiewicza. Napisałem, jak się rzecz miała w kwestii owych kombinacji co do obieżysastwa. Poza tym jest jeszcze druga kwestia – owych skarbów czy wykopalisk znad Morza Czarnego, o których wspomina pop Hanycki w liście do Tiedemanna. Hanycki pisze, że pewien Białorusin zwracał się do niego z propozycją sprzedaży tego skarbu na cele polityczne i zapytuje Tiedemanna, czy nie nabyłby go za 50 tysięcy (nie wiem – rubli, marek czy koron), wiążąc naturalnie tę sprzedaż ze sprawą wzajemnego popierania się we wspólnej walce z polskością.
Owóż, jak powiada Antoni Łuckiewicz, rzecz się miała tak. Skarby te należały nie do Iwana Łuckiewicza, lecz do jakiegoś urzędniczka pocztowo-telegraficznego w Mińsku, niejakiego Romanowicza, który dostał je po wuju swoim i chciał spieniężyć; składały się one z jakichś podobno monet starożytnych złotych itp., znalezionych podobno w guberni chersońskiej i pochodzących rzekomo ze starożytnych czarnomorskich kolonii greckich czy włoskich. Ten Romanowicz zwrócił się do Iwana Łuckiewicza jako trudniącego się handlem starożytnościami z prośbą pośredniczenia w tej sprzedaży. Iwan, który utrzymuje stosunki stałe z ukraińskim muzeum narodowym we Lwowie, zwrócił się do tej instytucji z propozycją nabycia tych przedmiotów. Były one ocenione zresztą nie na 50 tysięcy, lecz 2 tysiące (rubli?). Z Hanyckim wcale o tym nie traktował. Rzecz zresztą upadła, bo okazało się, że te przedmioty „starożytne” (były tam nie tylko monety) są sfałszowane.
Tak się przedstawiają te sprawy w świetle słów Antoniego Łuckiewicza. Że Antoni nie kłamie, o tym nie wątpię; mówi on ze słów Iwana. Nie wątpię nawet, że Iwan nie był wtajemniczony w intrygę Hanyckiego z Hakatą. Same przez się więc fakty te nie mają nic zdrożnego, nic kompromitującego dla Iwana. Kompromitujący jest tylko fakt stosunków z Hanyckim. Otóż to jest właśnie wina i ujemna cecha Iwana, że nie przebiera on w stosunkach z ludźmi i miewa układy i konszachty z osobistościami niepewnymi, z nacjonalistami, intrygantami itd., którzy później okazują się zawikłani w brudne sprawy i jego też ze sobą wikłają. Nie ręczyłbym też, znając Iwana, czy nie wygadywał on przed Hanyckim w ten sposób na Polaków, że Hanycki mógł go uważać za ewentualnego sojusznika swego w konszachtach z Hakatą i dlatego już na własną rękę zalecał Tiedemannowi świadczenie poparcia dla spraw Łuckiewicza.
Iwan rzeczywiście ma wielką elastyczność moralną, po prostu brak zmysłu czystości; z Polakami jest poplecznikiem rzekomo kultury polskiej, wobec szlachty chce uchodzić za obrońcę szlacheckich ideałów, z demokracją jest przyjacielem ludu. Robi to przez „dyplomację”, ale robi niezręcznie i jeno się na wszystkie strony kompromituje, kompromitując jednocześnie ludzi, z którymi współdziała, i sprawy, do których rękę przykłada. Z tego względu jest on niebezpieczny i dlatego wolałbym jak najmniej się z nim stykać w jakichś wspólnych robotach. Na nieszczęście jest on, co się nazywa, zachłanny, to znaczy, że się wszędzie pcha i że się go trudno pozbyć, gdy się gdzieś raz dostanie, a to tym bardziej, że ma popleczników i ma największego poplecznika w osobie brata, Antoniego, człowieka mądrego i w bardzo wielu razach potrzebnego i pożądanego.
To są moje ogólne wnioski o osobie Iwana i o niebezpieczeństwie wspólnego z nim działania. Co zaś do obecnej sprawy, to zdaje mi się, że żadnej świadomej winy jego dostrzec niepodobna, tylko ta sama jego wieczna nieostrożność, to samo nieopatrzne wdawanie się w Bóg wie jakie stosunki z Bóg wie kim, co rzuca później cień na osobę jego i daje przeciwnikom politycznym narzędzie najgorsze do walki, bo narzędzie zniesławiania jego.
Iwan Łuckiewicz napisał do redakcji dzienników polskich w Wilnie list zaprzeczający stanowczo jakimkolwiek stosunkom jego z działaczami Hakaty pruskiej, protestujący przeciwko łączeniu w jakikolwiek sposób jego imienia z konszachtami Hanyckiego z Hakatą. […]
23 stycznia (5 lutego), rok 1914, czwartek
Nie ukończyłem jeszcze mojego obszernego artykułu dla „Świata Słowiańskiego”, na wielką skalę zaprojektowanego, a już zacząłem dziś inny, na temat podobny, który przeznaczam dla pewnego pisma żargonowego żydowskiego w Wilnie (zdaje się, że jest to miesięcznik, tytułu nie pamiętam). Będzie to wszakże artykuł mniejszy od pierwszego.
Miesięcznik żydowski, dla którego to piszę, jest wydawany przez grupę reprezentującą kierunek nowy, moim zdaniem, bardzo dodatni w społeczeństwie żydowskim. Jest to kierunek ten sam, któremu hołduje kolega Czernichow (adwokat). Redaktorem pisma jest przyjaciel Czernichowa, młody Żyd publicysta, piszący pod imieniem Niger (nazwisko jego – Czarny czy Czornyj). Kierunek ten jest ludowy i zarazem narodowy. Uważa on Żydów za naród osobny, samodzielny jak każdy inny i dąży do tego, aby w społeczeństwie żydowskim, które dotąd jest w dużym stopniu sektą rasowo-wyznaniową, utrwalić formację narodową. Kierunek ten jest wprawdzie przeciwny asymilacji Żydów z narodami innymi, ale też walczy przeciwko tej jakiejś abnegacji żydowskiej, tej bezobywatelskości kosmopolitycznej, która pochodzi z tego, że Żydzi, rozproszeni po całym świecie, nie mają żadnej kościstości poza rasą i wyznaniem, nie mają organicznego stosunku z określonymi społeczeństwami narodowymi, są wszędzie obcy i jednocześnie obojętni na sprawy krajowe, i która sprawia, że na przykład u nas Żydzi stają się mechanicznie narzędziami rusyfikacji, przewodnikami poniekąd antyspołecznych i antykrajowych prądów.7
Kierunkowi temu chodzi o unarodowienie Żydów i następnie – w związku z tym i na skutek tego – uspołecznienie ich i ukrajowienie. Uważając Żydów za naród i pragnąc zjawisko to utrwalić, mocno na masach ludowych żydowskich ufundować, kierunek ten pragnie oczywiście uobywatelnić naród żydowski. Uobywatelnienie to więcej niż samo tylko mechaniczne równouprawnienie, którego się przeciętni inteligenci żydowscy typu kadeckiego domagają. Pozyskanie zaś praw obywatelskich z konieczności wymaga przyjęcia też obowiązków obywatelskich. Otóż na tę świadomość praw i obowiązków obywatelskich kierunek ten kładzie wielki nacisk, rozumiejąc, że pierwszym stopniem do tego jest poznanie i ustalenie stosunku swego do kraju i społeczeństwa, w którym lud żydowski żyje i rozwijać się pragnie.
Uobywatelnienie i ukrajowienie Żydów jako narodu to poważna sprawa, szczególnie u nas, gdzie stanowią oni znaczną ilość ludności, dotąd przeważnie obcą większości społeczeństwa krajowego. Bądź co bądź, Żydzi w kraju naszym mieszkają i mieszkać będą, a więc nie może być dla kraju obojętne, jakie zajmować będą stanowisko i jaką grać rolę w kraju przyszłym. Otóż redaktor tego pisma żydowskiego zwrócił się do Litwinów, Białorusinów i do mnie jako Polaka demokraty z prośbą o artykuły informacyjne o stosunkach społecznych, kulturalnych i narodowych w kraju. […]
25 stycznia (7 lutego), rok 1914, sobota
Rozpoczynam ten dziennik8 pod złą wróżbą. Byłem mianowicie dziś na eksportacji zwłok śp. Józefy Kościałkowskiej, a wszelka śmierć i pogrzeb sprawiają na mnie zawsze przykre wrażenie i pewien strach przesądny. Właściwie nie tyle strach, ile jakąś odruchową odrazę.
O śmierci Józefy Kościałkowskiej wyczytałem dziś rano zupełnie niespodziewanie w „Kurierze Litewskim”. Nie słyszałem o jej chorobie, a niedawno, bo w dniu Nowego Roku, odwiedzałem ją z Zysiem Komorowskim i zastałem zdrową. Umarła nagle z ataku sercowego wczoraj rano w mieszkaniu teściowej mojej, w kamienicy (tak zwanej Budzie) Römerowskiej przy ulicy Bakszta (dawniejszej Sawicz).
Była najmłodszą z trzech sióstr Kościałkowskich (Basia, Wila i Józia), starych panien, cioteczno-rodzonych sióstr mojej teściowej, to znaczy ciotek Reginy. W młodości słynęły podobno za panny lubiące flirt i towarzystwo męskie, żywe i wesołe. Mieszkały w Grodnie i były towarzyszkami i przyjaciółkami Elizy Orzeszkowej od młodości aż do jej śmierci. Ja poznałem te panie naturalnie dopiero jako już stare. Luminarką ich była i jest Wila, literatka, autorka kilku studiów i, zdaje się, powieści, oraz tłumaczka powieści z języków zachodnich. Fundusik mają szczupły, toteż, utrzymując stałe mieszkanie w Grodnie, znaczną część roku spędzają u licznych krewnych na Litwie (w Łunnie u teściowej mojej latem albo też w guberni kowieńskiej aż do późnej jesieni u rozmaitych Kościałkowskich lub u pani Jerzowej Komarowej, siostry mojej teściowej, potem część zimy w Wilnie u tejże teściowej na Bakszcie).
Dla mnie te trzy staruszki (najmłodsza, obecnie zmarła, Józefa, miała już przeszło 60 lat), które się stały ciotkami przez małżeństwo moje z Reginą, były zawsze niezmiernie przyjazne i serdeczne. Miałem w nich i mam dotąd przyjaciółki szczere i stateczne, a przyjaźń ludzka, gdy jest bezinteresowna – to rzecz bardzo wielka, bardzo cenna. Wdzięczny też im za nią jestem i mam dla nich sympatię głęboką a serdeczną. W najcięższych i najboleśniejszych chwilach moich rozterek małżeńskich z Reginą, gdy się to małżeństwo zrywało w okolicznościach niezwykle smutnych i skandalicznie rozgłośnych, gdy wszyscy niemal z bliższej rodziny i bliższego otoczenia Reginy rzucili się skwapliwie do szarpania imienia i czci mojej, podnosząc krzyk i gwałt oraz plotki najohydniejsze dla zniesławienia mnie, one, te kochane i stateczne w przyjaźni, ciotki Kościałkowskie umiały zajrzeć głęboko i bezstronnie w istotę rzeczy i ani na jedną chwilę nie uległy jakiejś pokusie do ogólnego szczucia na mnie.
Dziś jedna z nich ubyła ze świata żyjących. Niech Jej lekką będzie ziemia i niech Jej pamięć będzie błogosławiona. Zwłoki jej wywieziono dziś na dworzec kolejowy, skąd przewiezione będą do Grodna, gdzie się odbędzie pogrzeb. Naturalnie, że boleść dwóch pozostałych osieroconych biedaczek nie daje się opisać. Tworzyły one doskonałą zespoloną trójkę. Niestety! […]
29 stycznia (11 lutego), rok 1914, środa
Dziś zacznę już o aferze Łuckiewicza. W tygodniu ubiegłym byłem już co do tej sprawy mniej więcej uspokojony. Wyjaśnienie Łuckiewicza, formalnie przynajmniej, mnie zadowoliło. Wierzyłem mu, że żadnych stosunków z Hakatą nie miał. Jego stosunki z Hanyckim, choć same przez się przykre, bo przykry jest dla mnie sam fakt przestawania z człowiekiem brudnym, nie miały w sobie merytorycznie nic zdrożnego. Uprzytomnienie sobie rzeczywistej intencji tych obozów, które wszczęły nagonkę na Łuckiewiczów, jeszcze się przyczyniło w oczach moich do usprawiedliwienia Iwana. Rozumiałem, że w nagonce tej jest właściwie nie chęć wyjaśnienia prawdy i stwierdzenia winy osobnika, jeno walka polityczna z tym kierunkiem i ruchem, który Łuckiewiczowie reprezentują. To mi odbierało wiarę w prawdziwość i powagę zarzutów, a sympatia, którą żywię tak dla ruchu białoruskiego, jak dla sprawy demokratycznej i ludowej, której służą Łuckiewiczowie, usposabiała mnie na korzyść obrony Iwana.
Nie powiem, żebym jednak nawet już wtedy był zupełnie przeświadczony o nieskazitelności Łuckiewicza w tej kwestii. Znając Iwana Łuckiewicza, jego nieprzebieranie w stosunkach, jego nietakt, jego – że tak powiem – brak zmysłu czystości moralnej, nie byłem bynajmniej pewny, czy w rozmowach z Hanyckim nie omawiał on kwestii ewentualnych stosunków z hakatystami. Wystarczało mi, że stosunków tych on sam nie miał i że jest obecnie ofiarą walki politycznej, skierowanej do zohydzenia sprawy ludowej. Napaść na Łuckiewiczów łączyła się z napaścią na sprawę białoruską i ludową, więc i obrona mimo woli tę samą łączność utrzymuje.
Odtąd wszakże sprawa ta przestała mi się wydawać tak prosta. Przed kilku dniami, w sobotę, rozmawiałem o tym dużo z przeglądowcami9, szczególnie z Witoldem Abramowiczem i Krzyżanowskim. Witold Abramowicz zwrócił moją uwagę na kilka zasadniczych momentów tej sprawy. Iwan Łuckiewicz – powiada Abramowicz – w liście do redakcji opublikowanym w pismach codziennych zaprzecza kategorycznie posądzaniu go o konszachty polityczne z Hakatą i twierdzi, że z żadną organizacją hakatystyczną nigdy żadnych stosunków nie miewał i mieć nie życzy. Bardzo pięknie, ale go też nikt właściwie o to nie oskarżał. Wszak oskarżenia i wszelkie domniemania o osobie Iwana w tej aferze opierają się na tekście opublikowanych listów ks. Hanyckiego. Ten zaś, wskazując hakatystom na potrzebę poparcia Białorusinów i Litwinów w walce z Polakami i mówiąc o pewnym działaczu białoruskim, z którym pertraktował, nie tylko nie twierdzi, iż działacz ten był w jakichkolwiek stosunkach bezpośrednich z Hakatą, lecz wprost powiada, iż nie skierowuje tego działacza bezpośrednio do hakatystów, ponieważ nie ufa mu. To, co się Iwanowi zarzuca, to fakt jego stosunków z samym Hanyckim oraz natura tych stosunków. Jaka była ta natura, to z listów Hanyckiego widać wyraźnie: ów działacz białoruski zwracał się do niego, omawiał z nim kwestię stosunków z Niemcami, robił mu propozycje polityczne i w szczególności propozycje sprzedaży pewnych okazów starożytności, mając zużytkować pieniądze na cele polityczne. Propozycje tego działacza białoruskiego Hanycki łączył jak najściślej z całokształtem swych układów z Hakatą w sprawie wspólnej walki z Polakami.
Otóż temu Łuckiewicz w swym liście do redakcji nie zaprzecza wcale. Nie zaprzecza, że miał stosunki z Hanyckim (że miał je, o tym zresztą wiemy, bo Iwan Łuckiewicz prywatnie sam to przyznał). Jeżeli zaś miał je i temu zaprzeczyć nie może, to zachodzi kwestia, jakie to były stosunki. Wszak może być, że to była tylko znajomość przygodna czy towarzyska z panem Hanyckim, może nawet były rozmowy polityczne, ale niekoniecznie układy o możliwości pomocy od Hakaty i o współudziale w ohydnym sojuszu prusko-ukraińsko-litewsko-białoruskim. Wszak bywa często, że ludzie tego gatunku co Hanycki, intryganci uprawiający zakulisową brudną spekulację polityczną, mogą rzeczywiście skompromitować kogoś bez jego udziału i wiedzy. Hanycki mógł w swoich listach do Tiedemanna przesadzać albo zgoła zmyślać o jakichś rzekomych propozycjach działacza białoruskiego, ażeby się wydać potrzebniejszym Tiedemannowi, bardziej ustosunkowanym i przeto wpływowszym. Po prostu mogło mu chodzić o nadanie swoim planom większej wagi, większej rozległości i w tym celu komponował rzeczy niebywałe, przesadzał. Prowadził rokowania pokątnie, więc nie będąc kontrolowanym i nie bojąc się ujawnienia prawdy, mógł sobie przywłaszczać pozory siły i do swoich machinacji wciągać ludzi Bogu ducha winnych. W intrydze nigdy nie wiadomo, gdzie się kończy prawda i zaczyna fałsz, i nigdy się nie jest gwarantowanym, że się nie stanie ofiarą jakichś celów obcych. To jest samo przez się bardzo możliwe.
Ale jeżeli tak, jeżeli Hanycki kłamał, jeżeli stosunki Iwana z Hanyckim nie miały nigdy tego charakteru, jaki im sam Hanycki przypisuje, to Łuckiewiczowi należało się zadać kłam twierdzeniom tego pana. Mógł Iwan wcale nie reagować na twierdzenie Hanyckiego o działaczu białoruskim, ponieważ imię jego nie zostało wymienione. Mógł, jeżeli prasa wileńska zaczęła niedwuznacznie utożsamiać go z tym działaczem, albo wcale nie zwracać na to uwagi, albo zareagować zadaniem kłamu takim twierdzeniom jako oszczerczym, dopóki udowodnione nie są. Ale on, reagując na nie, zaprzeczył tylko temu, czego mu się właściwie nie zarzucało, a rzeczywiste zarzuty o charakterze stosunków z Hanyckim przemilczał. Skoro się zaś odezwał i przyjął do siebie aluzje prasy, to nie powinien był tego przemilczeć, bo tą drogą właśnie się poniekąd oskarżał. W proteście Iwana, jeżeli go przeczytać uważnie, stwierdzone są kategorycznie tylko dwie rzeczy: że nie miał stosunków bezpośrednich, osobistych z Hakatą i w każdym razie nie miał ich z żadną organizacją hakatystyczną. Natomiast możliwość stosunków pośrednich, konszachtów na ten temat z Hanyckim oraz możliwość stosunków z poszczególnymi hakatystami poza ich właściwą organizacją nie jest obalona przez list Łuckiewicza, a przecież to mu się właśnie zarzuca.
30 stycznia (12 lutego), rok 1914, czwartek
[…] Wracam do sprawy Łuckiewiczów. Na inną jeszcze okoliczność zwrócił moją uwagę Witold Abramowicz. Jeżeli nawet – powiada – Iwan Łuckiewicz mówi prawdę, że nie miał sam stosunków z hakatystami i że nie wiedział o takich stosunkach Hanyckiego i wcale o możliwości takich konszachtów i takiej pomocy z Hanyckim nie rozmawiał, to choć oczywiście wina jego jest mniejsza, nie jest on zupełnie usprawiedliwiony. Jak bowiem sam Iwan prywatnie przyznaje, omawiał on z Hanyckim możność i warunki zorganizowania obieżysastwa do Prus z Litwy i Białej Rusi. Akcja ta miała się opierać na wyzyskaniu niechęci, jaką żywią Niemcy do Polaków.
Otóż taka akcja byłaby organizowaniem konkurencji obieżysasom polskim, w pewnej mierze organizacją łamistrajkostwa, tak zwaną w świecie robotniczym żółtą organizacją, nielicującą w żadnym razie z zasadami solidarności robotniczej. Demokracie co najmniej nie przystoi się tym zajmować. Nawet więc ze stanowiska społecznego, demokratycznego, abstrahując od względów politycznych czy narodowych, akcja taka jest brzydka. Że nie została ona zrealizowana, bo brakło środków na jej wykonanie, to nie zasługa Łuckiewicza, który traktował o niej i uważał ją za możliwą. Tak więc konszachty Iwana z Hanyckim nie były wcale tak niewinne, jak on je chce przedstawić. Były one nawet w świetle jego własnych słów niezbyt czyste, niezależnie zaś od tego nie zostało dotąd przez Iwana obalone twierdzenie Hanyckiego o polityczno-narodowym charakterze propozycji działacza białoruskiego i wspólnych układów co do poparcia hakatystów i organizacji walki z Polakami.
Tak argumentuje Witold Abramowicz i niewątpliwie jest w tym dużo racji. Nie można tak ze zbyt lekkim sercem przyjmować tłumaczenia Iwana, w gruncie bardzo powierzchownego i traktującego oskarżenie po łebkach. Albo wcale nie brać zarzutów do serca, nie liczyć się z nimi, dopóki nie są udowodnione i dopóki nazwisko Iwana nie zostało ogłoszone, albo reagując na nie, trzeba reagować w pełni, w całej ich powadze. Nie reagować wcale Iwan już nie może, bo sam wyznał prywatnie, że stosunki z Hanyckim miał, i dziś już nie ulega wątpliwości, że działacz białoruski z listów Hanyckiego to nie kto inny jak on. Reagując obecnie na zarzuty i pogłoski, powinien on stwierdzić nie to, że nie miał stosunków bezpośrednich z żadną organizacją hakatystyczną jako taką, bo to dotąd istotnie w żadnym oskarżeniu nie figuruje jako argument uzasadniony i poważny, ale to, że jego stosunki z Hanyckim nie miały wcale tego charakteru, o jakim Hanycki w swych listach wspomina. Jakim sposobem powinien to Iwan zrobić – to znowu kwestia. Albo zaprzeczyć publicznie i zadać kłam Hanyckiemu, albo zażądać od Hanyckiego satysfakcji jakiejś i udowodnić obiektywnie kłamliwość jego wynurzeń.
Z rozmów z przeglądowcami zrozumiałem, że sprawa ta musiała być już omawiana na ich zebraniu, bo wszyscy oni mniej więcej w ten sam sposób, nawet tymi samymi słowami się wypowiadali. Widoczne było, że to, co mówią, jest nie osobistym poglądem każdego, ale wyrazem pewnej opinii grupowej, wspólnej. Poza tym wyczułem jeszcze inną rzecz – że na tym się sprawa nie skończy i że przygotowują się jeszcze jakieś nowe i głębokie rewelacje o Iwanie, jego konszachtach z Hanyckim i stosunku do Hakaty. Odniosłem wrażenie, że przeglądowcy prowadzą jakieś dochodzenie w tej sprawie i że coś wiedzą więcej nad to, na czym się dotąd oskarżenie opiera. W każdym razie muszą być na tropie i mieć poważne poszlaki nowe, nieogłoszone dotąd, może jeszcze ostatecznie niesprawdzone. Domyślałem się, że przez swoje stosunki w Galicji, głównie z tak zwanymi frakami (Frakcja Rewolucyjna PPS), rozpoczęli oni dochodzenie wywiadowcze, które dostarczy im ścisłego materiału oskarżenia. Krzyżanowski wyraźnie i otwarcie mówił, że to jeszcze nie koniec sprawy i że wkrótce ujawnione zostaną rzeczy gorsze. Radził mi też Krzyżanowski gorąco, abym póki czas wyciągnął osobiste konsekwencje z tych zarzutów i określił odpowiednio mój stosunek do Iwana, żeby nie zostać skompromitowanym. O tym wszakże, co to za nowe rzeczy mają się ujawnić, nic mi nie mówił. […]
31 stycznia (13 lutego), rok 1914, piątek
[…] W dalszym ciągu o sprawie Łuckiewiczów. Kilkakrotne rozmowy z przeglądowcami zachwiały mój spokój. Zobaczyłem, że poza kwestią napaści na ruch białoruski i na sprawę ludową jest w tych zarzutach, skierowanych do Iwana Łuckiewicza, element rzeczywistego demaskowania brudu jako takiego. Szczególnie Witold Abramowicz podkreślał wyraźnie, że należy oddzielić starannie kwestię Iwana Łuckiewicza i jego uczynków od sprawy białoruskiej i ludowej. Zarzucał nawet Witold „Przeglądowi”, że za mało to w nim zostało podkreślone.
Nie łudzę się bynajmniej co do rzeczywistych intencji głównych oskarżycieli Łuckiewicza. Wiem i widzę, że endecy z „Kurierem Litewskim” i „Wiadomościami Ilustrowanymi” na czele skierowują całą kampanię nie przeciwko Łuckiewiczowi, lecz właśnie przeciwko ruchowi białoruskiemu i nawet litewskiemu, pragnąc skorzystać z tej okazji, aby te właśnie ruchy zdyskredytować, zhańbić, oszkalować. Mam wrażenie, że ci panowie woleliby nawet, aby ciężar oskarżenia nie został przeniesiony na osobę, co odebrałoby im możność zwalczania tą bronią ich przeciwnika istotnego – sprawy ludowej. Ale czyż dlatego przyjaciele tych ruchów i sprawy ludowej mają za wszelką cenę na ślepo się solidaryzować z Łuckiewiczem? Zdaje mi się, że byłoby to raczej niebezpieczne i szkodliwe. Trzeba prawdzie zajrzeć w oczy.
Co do samych też przeglądowców, którzy, jak zacząłem spostrzegać, biorą na siebie główną rolę w organizacji kampanii przeciwko Łuckiewiczowi, nie jestem przekonany o bezinteresowności ich pobudek. Wiem, że tu wchodzą w grę w dużym stopniu nienawiści i namiętności koteryjne, zadawniony żal do Łuckiewiczów za zorganizowanie bez ich udziału i wbrew nim „Kuriera Krajowego”, chęć zdyskredytowania i obalenia nie tyle zapewne białoruskiej roboty, ile znienawidzonej akcji demokratycznej polskiej pozaprzeglądowej.
Przeglądowcy nie mogą się pogodzić z faktem istnienia innej roboty demokratycznej polskiej, niż ich własna, innego stanowiska demokratycznego, które im odbiera monopol i demaskuje ich zakusy nacjonalistyczne i społecznie wsteczne, nie mogą darować Łuckiewiczom energii tak skutecznie w tym kierunku wysilonej. Rozumiem to dobrze i dlatego całkowicie sprzyjać przeglądowcom w tej sprawie nie mogę. Ale zrozumienie ich tendencji nie uspokaja mnie bynajmniej co do kwestii konszachtów Iwana Łuckiewicza z Hanyckim czy hakatystami. Tym bardziej mnie ta rzecz niepokoi, że chodzi tu nie o same osoby Łuckiewiczów, lecz o drogie mi sprawy, które mogą być przez nich skompromitowane, i wreszcie nawet o własną moją osobę. A muszę siebie cenić podwójnie, tak ze względu na osobiste imię moje i honor, jak ze względu na moje stanowisko i wagę w sprawie demokratycznej. W tym nastroju chodziło mi przede wszystkim o ocalenie sprawy. Na dwóch punktach skupiła się szczególnie uwaga moja: na „Kurierze Krajowym” i na naszym związku demokracji. Tak stały rzeczy w poniedziałek.
Co do „Kuriera Krajowego”, to decyzja była dla mnie w tych warunkach łatwa. Musiałem się stamtąd po prostu wycofać. Niczego już tam przerobić nie można. Subsydium żydowskie, stanowiące podstawę wydawnictwa, jest ściśle związane z Łuckiewiczami. Ich też kreaturą, ich wyrazem jest nowy redaktor Jerzy Jankowski. Wyzwolić „Kurier Krajowy” od tej tuteli10, uniezależnić go można byłoby tylko, rozporządzając pieniędzmi, a tego nie mam. Skoro więc teraz rola Iwana Łuckiewicza jest dla mnie zakwestionowana, a uniezależnić się od jego pisma nie mogę, to muszę się przynajmniej usunąć, a to tym bardziej, że w ogóle zachwiana została we mnie wiara w ideową wartość tego dzieła (pisałem o tym przed kilku dniami obszerniej). Tak też zrobiłem i z organizacji pisma się wycofałem.
Trudniej było coś ustalić w sprawie naszego związku demokracji. Sprawę tę bardzo cenię i zależy mi bardzo na tym, aby jej nie zwichnąć. Należałoby, zdaniem moim, doprowadzić w tym związku do całkowitego wyjaśnienia sprawy Iwana. Ale jak to zrobić? Do naszej grupki należy tylko Antoni, nie zaś Iwan. Iwan należy do innej grupki, z którą formalnie my się nie komunikujemy i względem której żadnych przeto kroków przedsięwziąć nie możemy. Wprawdzie Antoni podnosił już tę kwestię na obradach naszych i podnieść ją można jeszcze, ale zrobić coś trudno, a to tym bardziej, że większość przyjaciół naszych, rozumiejąc intencje przeciwników Iwana, gotowa jest bronić go na ślepo, utożsamiając jego sprawę ze sprawą obrony demokracji i ruchów ludowych od intryg i zakusów nacjonalizmu polskiego. Łuckiewiczowie zaś, nie tylko Iwan, lecz i Antoni, bardzo umiejętnie na tym utożsamieniu fundują nietykalność Iwana. Najmniej pod tym względem grzeszy [Jurgis] Šaulys. Naradzałem się o tym w poniedziałek z Šaulysem, ale nic nie wymyśliliśmy.
1 (14) lutego, rok 1914, sobota
[…] I znowu wracam do sprawy Łuckiewiczów. Po rozmowach z przeglądowcami zmieniłem moje zapatrywanie się na sprawę. Nie podzielałem wprawdzie intencji przeglądowców czy tym bardziej innych oskarżycieli Iwana Łuckiewicza, którym chodzi więcej o zdyskredytowanie tych ruchów, z którymi Łuckiewicz jest związany, niż o zdemaskowanie jego osoby, lecz w każdym razie uważałem, iż zarzuty są poważne i w pewnej mierze uzasadnione i że Łuckiewicz powinien zareagować na nie tak, aby się zupełnie z nich oczyścić. Ponieważ zaś nie byłem pewny, czy się oczyścić zdoła, i nie widziałem chęci po temu, chodziło mi głównie o to, aby oddzielić osobę jego od sprawy społecznej, którą on reprezentuje. W zachowaniu się zaś Łuckiewicza w całym toku tych zarzutów uważałem, iż chodzi mu właśnie o jak najściślejsze zespolenie siebie i swojej osobistej sprawy ze sprawą ogólną, aby w niej znaleźć ucieczkę i tarczę przeciwko zarzutom. Manewr ten mi się nie podobał i jeno podniecał moją czujność i nieufność.
Co do Białorusinów i „Naszej Niwy”, to nie biorąc udziału w tej robocie, nie mogłem wchodzić w to, jaki sposób reagowania uznają oni za słuszny. „Nasza Niwa” wypowiedziała się już w tej sprawie, zaprzeczając kategorycznie jakimkolwiek stosunkom z hakatystami i kładąc nacisk na istotne tendencje oskarżycieli, używających tej broni do zwalczania ruchu białoruskiego. „Kurier Krajowy” w artykule Janulaitisa, przerobionym przeze mnie, także w podobny sposób sprawę oświetlił, wykazując istotne intencje oskarżycieli nacjonalistów. Nie mogąc wszakże wyzwolić „Kuriera Krajowego” od zależności od Łuckiewiczów, sam się z niego wycofałem.
W tym stanie rzeczy we wtorek, zaszedłszy na szklankę kawy do cukierni Miśkiewicza przy ulicy Trockiej, spotkałem się tam wpierw z Jerzym Jankowskim, potem z Wacławem Studnickim. Rozmowa zeszła na najaktualniejszą sprawę – Iwana Łuckiewicza. Jankowski, który jest najściślej z Łuckiewiczami związany, bronił Iwana, oburzał się na gołosłowne zarzuty wyrwane z listu jakiegoś nędznego intryganta, jakim jest Hanycki. Ja, podzielając oburzenie z powodu skierowania przez nacjonalistów oskarżenia na cały ruch białoruski i ludowy jako taki, zastrzegłem jednak, że Iwan powinien zaprzeczyć nie tylko swym stosunkom z organizacją hakatystyczną, co już zrobił, ale przede wszystkim stosunkom z Hanyckim, a przynajmniej – jeżeli stosunki takie miał – wykazać, że były one nie takiej natury, jak je Hanycki w listach do Tiedemanna kreśli. Studnicki zachowywał się powściągliwie i zaznaczał jeno, że to przede wszystkim nie endecy i nie ludzie obcy, ale, jego zdaniem, właśnie przyjaciele Łuckiewicza powinni postarać się wyjaśnić merytorycznie, czy twierdzenia Hanyckiego co do działacza białoruskiego stosują się do Iwana i czy są prawdziwe czy fałszywe, i w zależności od tego albo zaprzeczyć publicznie, albo odseparować sprawę Iwana od sprawy ogólnej. Uważałem, że Studnicki nie chce dużo mówić na ten temat przy Jerzym Jankowskim.
Gdym zaś wychodził z cukierni, Studnicki wyszedł ze mną, mówiąc, że ma mi coś do powiedzenia. Jakoż powiedział mi o rzeczy następującej. W jakiejś książce pożyczonej od Iwana znalazł Studnicki bilet wizytowy Schoultza, sekretarza Ostmarkenverein, centralnej organizacji hakatystycznej. Nazwisko tego Schoultza niejednokrotnie się spotyka w korespondencji Hanyckiego z Tiedemannem. Schoultz to już nie tylko osoba prywatna, ale też jedna z głównych czynnych sprężyn Hakaty pruskiej. Na bilet ten oczywiście Studnicki zwrócił uwagę, bo było to właśnie w samym toku rewelacji Krysiaka i domysłów o Iwanie Łuckiewiczu jako tym działaczu białoruskim z listów Hanyckiego. Studnicki zaraz zainterpelował Iwana, który mu zaczął dawać wyjaśnienia. Te wyjaśnienia Iwana jeszcze bardziej podnieciły nieufność Studnickiego.
Na razie Studnicki poddał się, jak powiada, hipnotyzującemu działaniu słów Iwana, który ma dar wykrętności, ale potem, im więcej się zastanawiał, tym bardziej zaczął go posądzać o nieszczerość. Iwan w krótkim czasie trzykrotnie zmienił swoje wyjaśnienie o pochodzeniu tego biletu Schoultza. Wpierw powiedział, że bilet Schoultza otrzymał od Hanyckiego dla skomunikowania się z nim w sprawie organizacji obieżysastwa, ale z takowego nigdy nie skorzystał i bilet przypadkowo się zachował w jakiejś książce. Gdy zaś Studnicki zwrócił uwagę, że twierdzenie to da się sprawdzić, Iwan zmienił zeznanie i powiedział, że teraz on sobie przypomina, że to było nie tak. Mianowicie to nie Hanycki dał mu ten bilet, ale Schoultz, przejeżdżając kiedyś przez Wilno i mając sobie zapewne udzielony adres Iwana, wstąpił do niego i nie zastawszy go, zostawił bilet, ale że Iwan nigdy się z nim nie widział i nawet go nie zna.
Tu Studnicki zwrócił uwagę na jeden drobny, lecz ważny szczegół. Na bilecie Schoultza u dołu był przekreślony adres drukowany i nad nim napisany ołówkiem nowy adres. Iwan mówił, że wizyta Schoultza miała miejsce przed paru laty. Wtedy Studnicki zaznaczył, że to się da sprawdzić podług daty, kiedy Schoultz zamieszkał pod nowym adresem. Wówczas Iwan znowu zmienił zeznanie, oświadczył, że cofa to, co mówił poprzednio, i że teraz powie prawdę. Z Schoultzem rzeczywiście się zapoznał w roku ubiegłym, gdy musiał przejeżdżać w Katowicach przez granicę. Schoultz mu ułatwił przejazd, ale żadnych politycznych stosunków z nim nie miał. Poprzednio zaś dawał Studnickiemu fałszywe zeznanie dlatego, że tu wchodzi w grę jeszcze trzecia osoba, której Iwan nie może ujawnić, i dlatego nie może wszystkiego zupełnie otwarcie powiedzieć.
2 (15) lutego, rok 1914, niedziela
[…] A teraz dalej o sprawie Łuckiewiczów. Mówię w liczbie mnogiej „Łuckiewiczów”, a nie „Łuckiewicza”, bo choć chodzi formalnie tylko o jednego z nich, o Iwana, to w rzeczywistości obaj bracia są dotknięci, kampania ze strony oskarżenia skierowana jest do obalenia wpływów obu Łuckiewiczów, a zresztą są oni tak ściśle ze sobą połączeni, tak zwarci, wzajemnie się uzupełniający i solidarni, że niepodobna, łamiąc Iwana, nie złamać Antoniego. Przeciwnicy też i oskarżyciele Łuckiewiczów więcej pono żywią nienawiści do Antoniego i więcej się go boją niż Iwana, którego w gruncie rzeczy nawet szczerze żałują, bo choć może grzechy i winy, jeżeli były, ciążą na osobie Iwana, to solą w oku nacjonalistom i „przeglądowym” postępowcom jest działalność Antoniego, głównej sprężyny tak białoruskiego, jak w dużym stopniu polskiego i rosyjskiego ruchu demokratycznego w Wilnie. W niego też właściwie godzą, oskarżając Iwana, w intencjach ich większą gra rolę sparaliżowanie działalności Antoniego niż zdemaskowanie brudnych konszachtów Iwana. I ta właśnie okoliczność sprawia, że ja nie mogę całkowicie zaufać oskarżeniu i wciąż mam sprzeczne skrupuły. Działalność Antoniego, niezależnie od jakichś wad jego, cenię bardzo wysoko i uważam ją za jeden z kapitalnych elementów sprawy demokratycznej u nas, toteż oczywiście nie mogę podzielać zakulisowych tendencji oskarżycieli Iwana lub im sprzyjać, a znów skądinąd nie mogę i nie chcę dla ocalenia tej działalności zamykać na gwałt oczu na wszelkie brudy i ślepo bronić Iwana.
Szczegół z biletem wizytowym Schoultza, a zwłaszcza wykrętne wyjaśnienia dawane przez Iwana Studnickiemu, o czym się dowiedziałem we wtorek, nie mogły mnie nie zaniepokoić jeszcze bardziej. Podejrzenia więc istotnie stawały się coraz bardziej uzasadnione. Chodziło już nie tylko o stosunki Iwana z Hanyckim i o naturę takowych, ale też ewentualnie o bezpośrednie stosunki z hakatystami. Bilet Schoultza w związku z twierdzeniami Hanyckiego stawał się już poszlaką zgoła brzydką.
Studnicki opowiedział mi, jak się wobec tych faktów zachował i co przedsięwziął. A więc przede wszystkim zwołał zebranie przeglądowców i zakomunikował im o wszystkim, zastrzegając do czasu tajemnicę. Zrozumiałem teraz, dlaczego to przeglądowcy (Witold Abramowicz, Krzyżanowski, Klott) w rozmowach ze mną mieli taką minę, jak gdyby posiadali tajemnicę, o której ja nie wiem, i pewność taką, której niczym zachwiać nie było można. W rozmowach tych miałem wrażenie, że są oni na tropie Iwana i że go już ścigają nie tylko pozorami z listów Hanyckiego, ale też innymi, nieujawnionymi dotąd faktami. Studnicki wtajemniczył przeglądowców w zdobyte przezeń szczegóły i w dalszy plan swego działania.
A plan ten polegał na następującym. Studnicki postanowił odwołać się do Białorusinów, towarzyszy Iwana, komunikując im o bilecie Schoultza i wyjaśnieniach Iwana i zapytując, czy nie będą oni uważali za słuszne zająć się przeprowadzeniem śledztwa dla ujawnienia prawdy w kwestii pochodzenia biletu i stosunków Iwana z Schoultzem. Zdaniem Studnickiego, jak też wszystkich przeglądowców, sprawa ta byłaby wewnętrzną sprawą Białorusinów, do której Polacy nie mogliby się wtrącać, gdyby nie to, że Iwan, choć jest Białorusinem, bierze czynny udział organizacyjny i kierowniczy w piśmie polskim („Kurierze Krajowym”). Gdyby – powiadają oni – Iwan był tylko działaczem białoruskim i nie brał czynnego udziału w demokratycznym ruchu polskim, to Polacy mogliby i powinni tylko na własną rękę robić dochodzenie co do jego osoby i demaskować go samodzielnie wobec opinii polskiej. Wtedy Białorusini mogliby sobie postąpić, jak by się im podobało. Mogliby albo potępić go, albo nawet uznać, że stosunki jego z hakatystami dla organizacji wspólnej walki z Polakami, uznawanymi przez Białorusinów za wrogów, są rzeczą ze stanowiska białoruskiego narodowego dobrą, pożyteczną, jak to uznali nacjonaliści ukraińscy w Galicji w stosunku do Hanyckiego.
I przeglądowcy uważają takie właśnie stanowisko Białorusinów (gdyby ono miało miejsce) jak Ukraińców za słuszne, za zgodne z wymaganiami narodowymi (w tym się uwydatnia znakomicie istotne nacjonalistyczne oblicze przeglądowców, którzy uważają, że interes narodowy usprawiedliwia wszelkie świństwo, skoro idzie o walkę z wrogiem – innym narodem, a postępowość ich polega chyba tylko na tym, że rozgrzeszają ten interes narodowy i tę walkę z wrogiem od wszelkich względów etycznych jako przeżytków sentymentalizmu). Gdyby byli nie postępowymi nacjonalistami, lecz demokratami-ludowcami, musieliby zrozumieć, że konszachty z junkrami pruskimi, gnębicielami i ideologami pięści i przemocy, są bezwzględnie dla demokratów – czy to polskich, czy białoruskich, czy ukraińskich – niedopuszczalne, natomiast głęboka solidarność łączy sprawę ludową, czy to białoruską, czy ukraińską, z takąż sprawą ludową polską, niemiecką i inną. I tak samo gdyby przeglądowcy byli nie demokratami nawet, ale choćby patriotami i konserwatystami, jeno nie postępowymi nacjonalistami, toby zrozumieli, że przecież względy etyki i prawa obowiązują ludzi nawet w polityce i że żaden interes narodu nie powinien i nie może, nawet w oczach Białorusinów czy Ukraińców, usprawiedliwiać konszachtów z hakatystami dla wspólnej walki z Polakami. Na szczęście, że ogół, nawet ogłupiony przez nacjonalistów, nigdy tej ich postępowej metody nie uzna.
3 (16) lutego, rok 1914, poniedziałek
[…] Stanąłem na tym, co mi Studnicki opowiedział, co przedsięwziął w tej sprawie po znalezieniu biletu Schoultza i wysłuchaniu zmiennych wyjaśnień Iwana Łuckiewicza. Wspomniałem, że miał się zwrócić do Łastowskiego (redaktora „Naszej Niwy”, dzielnego pracownika białoruskiego ruchu ludowego) dla zakomunikowania mu tych faktów i zaproponowania, aby oni, Białorusini, zechcieli sprawę tę zbadać i w niej orzec. Uważał to Studnicki za potrzebne z tego względu, że Iwan, biorąc udział w robocie polskiej (udział w organizacji „Kuriera Krajowego”), stawał się przez to uczestnikiem nie tylko białoruskiego, lecz i polskiego ruchu społecznego. Przeto działalność jego podlegała bezpośredniej kontroli i odpowiedzialności wobec społeczeństwa polskiego, a więc społeczeństwo polskie ma, zdaniem Studnickiego, prawo zwracać się do Białorusinów z żądaniem, aby wobec takich poszlak działalność jego zbadali i powiedzieli, kim jest ten człowiek i jak się oni do tego rodzaju postępowania stosują. Do Łastowskiego zaś miał się Studnicki zwrócić dlatego, że mu osobiście ufa i żywi dlań szacunek jako do człowieka uczciwego, szczerego i ideowego.
Studnicki chciał mieć świadka swojej rozmowy z Łastowskim i spotkawszy Kairysa, poprosił go, aby mu towarzyszył (świadek Litwin był tym bardziej pożądany jako dający gwarancję bezstronności). Łastowskiego wszakże Studnicki z Kairysem nie zastali. Atoli wypadkowo spotkał Studnicki w kawiarni Białorusinów Własowa i Kairysową11 (Kairysowa jest Białorusinką, poetką i czynną działaczką białoruską). Ponieważ Studnicki im obojgu ufa i ma tak Własowa, jak Kairysową za ludzi czystych (choć uważa Kairysową za narwaną), postanowił rozmówić się z nimi o tym, o czym chciał mówić z Łastowskim. Własow i Kairysowa po wysłuchaniu go powiedzieli, że się tym zajmą, ewentualnie pomyślą o tym i dadzą mu odpowiedź. Jakoż nazajutrz przyszli do Studnickiego i oświadczyli, że proszą o siedem dni zwłoki dla zbadania sprawy, że jeszcze w tej chwili nic stanowczego powiedzieć nie mogą, ale na podstawie pewnych przedwstępnych dochodzeń mają wrażenie, nastrój przychylny dla Iwana.
Gdy mi Studnicki o tym opowiadał (było to we wtorek), zostawało jeszcze pięć dni do upływu tygodniowego terminu zarezerwowanego przez Własowa i Kairysową. Ta opowieść Studnickiego sprawiła na mnie wrażenie, choć czułem i uważałem, że sprawa jest jeszcze daleka od zupełnej przejrzystości. W sprawę się wciąga coraz więcej osób rozmaitych grup i obozów, a każdy człowiek, każda grupa ma swoje uprzedzenia, swoje świadome czy bezwiedne tendencje, nieraz wzajemnie sprzeczne itd. Wikłają się w to też rozmaite sympatie i niechęci partyjne, polityczne, narodowe, koteryjne nawet. Tworzy się powikłany węzeł, jak powiada przysłowie rosyjskie: „Czem dalsze w les, tiem bolsze drow”12.
We środę, rozmawiając znowu z Krzyżanowskim, który też, jako należący do grupy przeglądowców, wiedział o bilecie Schoultza, mogłem już z nim mówić o sprawie tej szerzej niż dotąd. Krzyżanowski teraz triumfował. Dla niego ten bilet Schoultza był już argumentem decydującym. Jego niechęć i nawet nienawiść do Łuckiewiczów chwytała chciwie okazję do stwierdzenia winy nieszczęsnego Iwana. W szczególności zaś Krzyżanowski, chcąc mnie jeszcze bardziej nastroić nieufnie i wrogo do Iwana i do całej atmosfery, którą ci „braciszkowie”, jak Krzyżanowski Łuckiewiczów nazywa, dokoła siebie wytwarzają, zasadzając całą swą robotę na korupcji pieniężnej, opowiedział mi „fakt” następujący. Rzekomo pewien Białorusin, uczciwy i poważny, lecz nienależący do sympatyków i satelitów Łuckiewiczowskich, po przeczytaniu rewelacji o Iwanie i obrony „Naszej Niwy” zaszedł do redakcji tego pisma i zwrócił się do obecnego tam Łastowskiego z przestrogą, że źle robią, salwując za wszelką cenę honor skompromitowanego Łuckiewicza, i tracą przez to sympatię znacznej części społeczeństwa polskiego, które sprzyjałoby ruchowi białoruskiemu i poparłoby takowy, gdyby Białorusini sami, że tak powiem, Polaków nie odpychali; że należy wyprzeć się solidarności z osobnikiem brudnym i skompromitowanym, a cenić sympatie bezinteresowne przyjaciół. Na to rzekomo Łastowski miał odpowiedzieć, że sympatie garstki Polaków to może rzecz piękna i wzruszająca, ale nie popłatna, podczas gdy Iwan reprezentuje dla ruchu białoruskiego 2 tysiące rubli zapomogi rocznej. Kto to ów Białorusin, który miał mieć tę rozmowę z Łastowskim – tego Krzyżanowski niepowiedział. Krzyżanowski załamywał ręce ze zgorszenia i ze zgrozą zwracał moją uwagę na potęgę korupcji i deprawacji sprawianej przez pieniądze Iwana, skoro nawet taki człowiek uczciwy jak Łastowski dla ocalenia zapomogi, stanowiącej materialną podstawę ruchu, godzi się na tolerowanie i osłanianie brudu.
Na mnie wszakże ta opowieść sprawiła efekt przeciwny, bo nie mogłem uwierzyć, żeby to było prawdą, a jeno spostrzegłem, jakiej to broni oszczerczej imają się oskarżyciele w tej kampanii.
4 (17) lutego, rok 1914, wtorek
[…] O sprawie Łuckiewicza jeszcze mi na parę dni pisania wystarczy. Chcę doprowadzić jej opis aż do chwili mego wyjazdu z Wilna. Bądź co bądź, szkoda mi Iwana. Nie przeczę, że zarzuty, którymi jest obarczony, są poważne i w świetle zwłaszcza owego biletu Schoultza mają pewne uzasadnienie. Gdyby zaś konszachty jego z hakatystami były prawdą, stanowiłyby brzydką i brudną kartę i wymagałyby napiętnowania. Z mojego stanowiska dla takich konszachtów nie ma usprawiedliwienia w tym, że Iwanowi jako Białorusinowi niby to wolno zawierać układy z wrogami swych wrogów, to znaczy z Prusakami jako wrogami Polaków, będących znowuż wrogami Białorusinów. W oczach przeglądowców to usprawiedliwia Iwana. Uważają oni, że ze stanowiska białoruskiego takie konszachty mogły być usprawiedliwione. Oburza ich nie sam fakt tych konszachtów, nie ich natura antydemokratyczna i antyetyczna, jeno to, że taki osobnik, będąc narodowcem białoruskim, bierze udział w organizacji pisma polskiego. Dla mnie zaś sam fakt konszachtów z hakatystami jest oburzający, którego tolerować nie można w sprawie demokratycznej. Konszachty takie nie dają się pogodzić ze stanowiskiem ludowym, czy to białoruskim, czy innym.
Nie decyduję się jeszcze twierdzić, że Iwan dopuścił się tego, ale też nie mam, niestety, przeświadczenia o niewinności jego. Sam fakt ten jako taki obiektywnie jest ohydny i zasługujący na potępienie bezwzględne. Subiektywnie wszakże, znając Iwana, nie mogę go tak bezwzględnie potępić. Jeżeli to robił nawet, to robił więcej przez głupotę niż z głębokiego przeświadczenia i rozwagi. Jest on przepolitykowany, przeżarty manią dyplomatyzowania na wsze strony, a jednocześnie brak mu taktu, brak zmysłu miary i poczucia czystości moralnej. Mógł paktować z hakatystami, sądząc, że ich oszuka, że potrafi od nich coś wycisnąć na swój użytek, a ich z kwitkiem odprawi, w każdym razie uważał, że spróbować nie zaszkodzi, skoro się to ujawnić nie może. Tymczasem się ujawniło. Znam Iwana do dna jego duszy i serca i wiem, że jeżeli miał z hakatystami konszachty, to właśnie z tą myślą, a nawet nie bardzo by mnie to dziwiło, gdyby się sprawdziło, że miał. Jest to człowiek więcej zwichnięty pod pewnymi względami niż zły. Szkoda mi też byłoby biednego Iwana, gdyby wina jego została ujawniona. Wiem, jakim by to było ciosem dla niego samego. Ciosem z pewnością nieproporcjonalnym do stopnia jego winy subiektywnej. Iwan, choć jest Białorusinem, wychowany jest w kulturze polskiej i z gruntu do społeczeństwa polskiego przywiera. Gdyby został przez społeczeństwo polskie odepchnięty i zbojkotowany, czułby się osamotniony i wykolejony, jakby odcięty od samego siebie. Ale trudno – jak fakty obiektywne, tak i czyny mają swe konsekwencje i ludzie muszą ponosić skutki swych czynów, tak dobrych, jak złych. Litość nie powinna paraliżować odpowiedzialności.
5 (18) lutego, rok 1914, środa
[…] Dokończę wreszcie o sprawie Łuckiewiczów. Sprawa ta głęboko mnie przejmuje, bo zawiera w sobie nie tylko kwestię polityczną, ale też dla mnie problem sumienia. Jakie są rzeczywiste intencje głównych oskarżycieli Iwana Łuckiewicza – wiem dobrze. Wiem i nie waham się, jak się mam do nich stosować; stosunek ten jest ujemny. Ale czy dlatego mój stosunek do Iwana Łuckiewicza w samej treści tych oskarżeń ma być dodatni? Oczywiście nie. Wszakże być może, żem się zanadto otrzaskał z tą sprawą i że rozwaga oraz litość subiektywna dla Iwana zaczynają w przekonaniu moim łagodzić bezpośrednie wrażenie ohydy tej zbrodni. Wyrozumiałość i litość są dobre, ależ tu chodzi o rzecz, której najprostsze oblicze jest tak potworne, że żadną wyrozumiałością nie daje się osłonić. Wszak Hakata to wywłaszczenie Polaków w Poznańskiem, to krzywda krwawa setek rodzin ludzkich, to gwałt przemocy planowej na żywym narodzie! Co tu mówić o niedopuszczalności układów z Hakatą dla demokracji! Jest to rzecz po prostu nienadająca się do żadnego rozważania, plugawa i haniebna w najprostszych elementach swoich.
Moja Anna najlepiej to swoim bezpośrednim zmysłem wyczuwa, kreśląc mnie, inteligentowi, kierunek właściwy sądzenia. Ma rację i nie powinienem odbiegać od jej wskazań.
We środę ubiegłą, w przededniu mego wyjazdu z Wilna, zebraliśmy się w pewnym gronie osób poniekąd specjalnie dla tej sprawy. Obecni byli Polacy: Kazimierz Ostachiewicz, Osmołowski i ja, Litwin Šaulys, Rosjanie: Prozorow i Kraskowski, Białorusini: Antoni Łuckiewicz i Łastowski oraz Żyd Bramson, to znaczy ludzie, którzy pod żadnym względem nie mogli być posądzeni o solidaryzowanie się z intencjami oskarżycieli Iwana. Antoni Łuckiewicz zakomunikował o bileciku Schoultza znalezionym przez Studnickiego, zaprzeczając naturalnie związkowi tego bileciku z jakimikolwiek konszachtami z Hakatą, których podług słów jego nie było nigdy. Ja, zastrzegając się, że ani na chwilę nie wątpię w szczerość słów Antoniego, zaznaczyłem jednak, że powinno chodzić o stwierdzenie całkowitej prawdy obiektywnej, bo oskarżenie jest kategoryczne, ciężkie i oparte na twierdzeniach i poszlakach, które obalone nie zostały. Powiedziałem na zebraniu wszystko, com słyszał od przeglądowców i od Studnickiego, nie tając niczego i nie łagodząc bolesnych stron sprawy.
Antoni wskazywał, że mógłby nam powiedzieć, jak się rzeczy miały i jakie jest pochodzenie tego bileciku, bo ma na to nawet świadka spośród tu obecnych, którego wzywa, aby się w naszym kółku odważył ujawnić i rzecz całą opowiedzieć. Nikt wszakże z obecnych na wezwanie to nie zareagował, a suponuję, że był nim Prozorow, który jednak przez cały czas milczał uporczywie. Co do tych wyjaśnień, które Iwan dawał Studnickiemu, a które były tak zmienne, że się słusznie wydawać mogły podejrzane, Antoni Łuckiewicz oświadczył, iż Iwan właśnie dlatego nie mógł ujawnić prawdy, że chodziło o osobę trzecią, tu obecną, bez której zgody zrobić tego nie można. W toku tej rozmowy, gdy sytuacja była bez wyjścia, Kraskowski zaproponował zwrócić się do tych przeglądowców, którzy kierują kampanią oskarżenia, proponując im – w imię nie tylko szczerej chęci ujawnienia prawdy i dania Iwanowi możności obrony, ale też niedopuszczenia do wylania się brudów na szeroką scenę, z czego by się tylko reakcja cieszyła, babrając w plugawym błocie całą sprawę demokratyczną – aby zgodzili się na utworzenie wspólnej komisji śledczo-sądowej do źródłowego i rzeczowego zbadania całej sprawy. Antoni Łuckiewicz chętnie się do tego przyłączył, ja także, zastrzegając, że to może mieć miejsce tylko za zgodą Iwana.
Jedynie Bramson i Osmołowski kategorycznie do końca oponowali, twierdząc, że nie ma potrzeby robienia żadnego śledztwa, bo to, ich zdaniem, nie oskarżenie, jeno kampania walki politycznej, a znalezienie biletu wizytowego nie jest żadną poszlaką. Przeoczali oni całą więź logiczną tej skomplikowanej sprawy. Głosowania nad propozycją Kraskowskiego nie było, bo to nie była jakaś określona rezolucja grupy, ale skoro Antoni Łuckiewicz, poniekąd zastępca Iwana, propozycję tę uznał za pożądaną, faktycznie została przyjęta. Wskazano, że ta komisja ma się składać z trzech osób: przedstawiciela Białorusinów (wskazano na Łastowskiego), przedstawiciela oskarżycieli przeglądowców i mnie jako reprezentanta grupy tu zebranych. Co do przeglądowców, to uznano wszakże, że należy się zwrócić nie do całej ich grupy, jeno do tych, którzy należeli do naszego koła poprzednio i wobec których przeto sprawa może być jawnie postawiona, ściślej zaś do trzech – Krzyżanowskiego, Witolda Abramowicza i Jana Piłsudskiego, z tym jeszcze zastrzeżeniem, że najpożądańszy do komisji takiej jest Piłsudski jako najbardziej bezstronny, nieroznamiętniający się jak Krzyżanowski i najmniej rozpolitykowany (antyteza Witolda Abramowicza). Na tym stanęło.
Projekt ten stanął prowizorycznie, bo właściwie do omówienia pozostaje tak sprawa kompetencji komisji, jak sposobu jej ukonstytuowania, rozległości zadania itd. Ja, ponieważ wyjechać miałem nazajutrz, o czym na razie zapomniałem, nie wezmę naturalnie udziału w tej komisji, ale sądzę, że to rzecz mniejsza, bo trzeciego będą mogli wybrać wspólnie dwaj pierwsi członkowie.
We czwartek raniutko przed wyjazdem pobiegłem do Krzyżanowskiego i powiedziałem mu o propozycji. Krzyżanowski w zasadzie uznał ją za słuszną, w rozmowie ze mną wspomniał, że na trzeciego można byłoby zaprosić Litwina jako bezstronnego. Krzyżanowski miał się porozumieć z Witoldem Abramowiczem i Piłsudskim, a potem w sprawie zorganizowania komisji porozumieliby się już z Łastowskim.
Co dalej było – nie wiem, bo musiałem wyjechać. Czy komisja się zorganizowała, jak, czy coś zrobiła i co – oto kwestie. Obawiam się, że pierwiastek politycznych intencji oskarżycieli mógł rozbić całą rzecz. Jak dalece sprawa ta jest niejasna i pełna ubocznych tendencji, a stąd komplikacji, posądzeń, plotek, to widać z tego, że na przykład z taką drobiazgowością opowiadany mi przez Krzyżanowskiego fakt rozmowy jakiegoś Białorusina z Łastowskim i rzekomego powiedzenia Łastowskiego, że Białorusini muszą trzymać się Iwana, bo on reprezentuje dla nich 2 tysiące rubli rocznego subsydium, okazał się wierutnym fałszem, po prostu wytworem intrygi, a przecież takie rzeczy najwyraźniej się omawiały i wplatały w oskarżenie, stając się jednym z elementów całości. […]
7 (20) lutego, rok 1914, piątek
[…] Skądinąd Łastowski jest przejęty obecnie inną, nie mniej ważną stroną tej sprawy i tych oskarżeń Iwana. Oto osławiony Sołoniewicz, znany działacz rusyfikacji Białorusinów, i jego organ „Siewiero-Zapadniaja Żyzń” (wychodząca w Mińsku) jęli się wyzyskania tych oskarżeń do denuncjowania ruchu białoruskiego jako skierowanego do oderwania Białej Rusi od Rosji i przyłączenia do Niemiec. Za punkt wyjścia tych denuncjacji biorą oskarżenia działaczy białoruskich, stosunki z Ukraińcami galicyjskimi i rzekomo z hakatystami. Organ Sołoniewicza wpadł podobno na ślady głębszych układów stosunków Białorusinów z Ukraińcami i organizuje nowe rewelacje w tym kierunku. Był jakiś młodzian białoruski, którego działacze białoruscy mieli w swej pieczy i nawet w celach propagandy wysłali do Lwowa do jakiegoś seminarium unickiego czy jakiejś pokrewnej instytucji. Otóż ten młodzian „nawrócił się” potem na patriotyzm rosyjski i trafił do rąk Sołoniewicza, a teraz układa swoje memuary, które mają posłużyć za podstawę rewelacji Sołoniewicza i jego nowego ataku na Białorusinów. Łastowski jest zajęty przygotowaniem się do obrony w tej sprawie i dla zorganizowania akcji przeciwko tej Sołoniewiczowskiej kampanii jedzie teraz do Mińska. […]
8 (21) lutego, rok 1914, sobota
Znowu dziś wyjechałem do Bohdaniszek na parę dni ostatnich, żeby dokończyć rachunki z Mamą i obliczyć w Gaju sążnie osiny sprzedanej Zakowi13. […]
9 (22) lutego, rok 1914, niedziela
[…] Rano przyjechał po mnie do Zaka furman z Bohdaniszek. Wstałem wcześnie i nim furman zajechał jeszcze na stację po rzeczy moje, wstąpiłem do kościoła na wotywę. Nie tylko zmysł religijny, ale nawet konkretny wyraz jego w postaci modlitwy nie są mi bynajmniej obce. Wyznaję Boga i modlę się do niego oraz obcuję z nim na mój własny sposób, ale i modlitwa kościelna w postaci kultu zbiorowego, ujętego w rytuał określony, nie jest dla mnie rzeczą martwą. Gdyby nie świadomość roli katolicyzmu jako Kościoła w jego organizacji obecnej, tego stłumienia w nim i przezeń ducha ludzkiego i twórczości jego, jego natury rzeczywistej jako siły uwsteczniającej, modliłbym się chętnie i gorąco w naszych kościołach, zwłaszcza wiejskich. Mam cześć i miłość do wiary ludu, a modlitwa ludu w kościele jest niewątpliwie czynnikiem żywym jako wyraz prawdziwego obcowania ducha zbiorowego tych mas z pierwiastkiem piękna, ideału i praźródeł wszelkiego bytu. Ta modlitwa ludu kościelna sięga do Boga i sprowadza Boga do życia i do czynu na ziemi ludzkiej. Modliłbym się razem w kościele gorąco, gdyby nie ta świadomość katolicyzmu, która rewoltuje sumienie moje przeciwko władzy klerykalizmu i martwych skamieniałości dogmatu nad duchem twórczym, używanej planowo i niezmiernie umiejętnie do tłumienia postępu ideałów Chrystusowych miłości, braterstwa, swobody i do utrzymywania nierówności i niesprawiedliwości społecznej. […]
12 (25) lutego, rok 1914, środa
[…] Zachodziłem dziś do redakcji „Kuriera Krajowego”, redagowanego już obecnie przez Jerzego Jankowskiego. Będąc w Bohdaniszkach, nie czytałem tego pisma, toteż nie mogę sądzić jeszcze o nowej redakcji. Piotrowicz, administrator pisma i jednocześnie podpisujący je jako „redaktor odpowiedzialny”, gdym mu wspomniał, że będę znów pisywać do pisma, przestraszył się (nie tak już poważnie, na wpół żartem), że moje współpracownictwo wpędzi go do kozy. Powiada bowiem, że ilekroć „Kurier Krajowy” był konfiskowany i ile razy mu wytoczono proces prasowo-polityczny, zawsze za jakiś mój artykuł. Ja więc jestem tym, który ma szczególny dar sprowadzania represji. Czy rzeczywiście tak jest – nie wiem. Wiem tylko, że ostatnio skonfiskowany został „Kurier Krajowy” i pociągnięty do odpowiedzialności za mój artykuł Popularna idea, w którym mówiłem o żywotności idei autonomicznej w państwie rosyjskim i o potrzebie nadania tej idei wyrazu organizacyjnego.
Może i prawda, że zawsze sprawcą represji „Kuriera Krajowego” byłem ja, raczej moje artykuły. Moja bowiem robota publicystyczna, moje artykuły nie jaskrawością wyrazów, ale logiczną mocą myśli i konsekwentnym demokratyzmem muszą być zawsze i są wyraziste i nieprzejednane, godząc w samo sedno państwowości i polityki rosyjskiej. […]
14 (27) lutego, rok 1914, piątek
Dokończę jeszcze w kilku słowach o wczorajszym zebraniu Związku Autonomistów- Federalistów. Postanowiono wczoraj uznać związek taki za utworzony spośród osób obecnych na zebraniu. Oczywiście ma to być jednym z ogniw składowych tworzącego się Związku Wszechpaństwowego14. Omawiano poza tym tak sam charakter utworzonej organizacji, jak jej zasadnicze zadania. Co do charakteru, to zachodziła kwestia, czy ma on mieć cechę partii politycznej z odpowiednim programem i dyscypliną partyjną, czy też być zrzeszeniem poza- i międzypartyjnym, skierowanym li tylko do jednego szczególnego postulatu – propagandy idei autonomicznej. Zgodzono się, że może on być tylko tym drugim.
Co do zasadniczych zadań naszego związku, to Jerzy Jankowski podkreślał głównie moment krajowy, moment obcowania i współżycia demokracji różnych narodowości krajowych, ja zaś uwydatniłem jeszcze moment drugi, moim zdaniem nie mniej ważny – zewnętrzny, polegający na oddziaływaniu na opinię publiczną (demokratyczną) w Rosji oraz na stronnictwa rosyjskie w kierunku wpojenia im świadomości o naszym autonomizmie krajowym i konsekwentnego forsowania zasad autonomicznych tak do programów, jak wystąpień w Dumie itd.
Czy z zakładanego związku coś będzie, czy wyrośnie stąd jakaś siła, jakiś ruch idei autonomicznej – trudno jeszcze wnioskować. Elementy są jeszcze bądź co bądź dość różnolite i każda narodowość, nie wyłączając kół demokratycznych, rozwija się w warunkach i na wzorach dość odosobnionych. Dotąd, choć uchwaliliśmy, że związek jest założony, jest on dopiero w stanie formacji. Nawet co do głównych zasad programowych, co do samej nawet idei autonomii czy federacji nie ustaliliśmy żadnej platformy, żadnej koncepcji społecznej. Przyjęliśmy na razie, ale tylko jako punkt wyjścia dyskusyjny, jako podstawę do orientacji projekt platformy ułożony na jesiennym zjeździe moskiewskim. Rozwinięcie tego projektu, zaprojektowanie zmian w nim, ewentualnie ułożenie nowego projektu lub nadanie obecnemu innego wyrazu zleciliśmy komitetowi, który oczywiście będzie musiał w czynnościach swoich do nas się odwoływać. Na komitecie więc będzie leżała rola odpowiedzialna i zasadnicza.
Komitet zachowano ten sam, który był wybrany w grudniu – po jednym przedstawicielu każdej z pięciu narodowości: od Rosjan Kraskowski, od Białorusinów Iwan Łuckiewicz, od Litwinów Šiling, od Żydów Czernichow i od Polaków Ostachiewicz (zamiast Zasztowta). Zapewne komitet w pierwszym rzędzie określi i skieruje swoje czynności w zastosowaniu do projektowanego zjazdu wszechrosyjskiego na wiosnę.
Wieczorem dziś poszedłem z Anną na wieczorek białoruski do sali „Sokoła”15. Grano komedię charakterystyczną z życia drobnej szlachty na Białej Rusi pod tytułem Paulinka Janki Kupały (Łucewicza), potem były pieśni ludowe odśpiewane przez chór, wreszcie tańce (na tańcach z Anną nie byliśmy). Paulinka to świetna sztuka, charakterystyczna, napisana z werwą i znakomitym odtworzeniem środowiska drobnoszlacheckiego na Białej Rusi. Środowisko to to świat zupełnie swoisty, tkwiący głęboko w rdzennym podłożu białoruskim. To przecież ani Polska, ani Rosja – to Białoruś odrębna, samoistna. Tu wątpliwości być nie może. Realistycznym odtworzeniem środowiska, prawdą artystyczną Janka Kupała głębiej i ściślej argumentuje i przekonuje o istnieniu narodu białoruskiego (nawet w świecie drobnoszlacheckim), który nie jest ani polski, ani rosyjski, niż to mogłyby zrobić setki artykułów publicystycznych operujących argumentacją myślową. […]
20 lutego (5 marca), rok 1914, czwartek
[…] Wieczorem odbyło się u mnie drugie posiedzenie komisji śledczej w sprawie Iwana Łuckiewicza. Posiedzenie dzisiejsze było poświęcone przesłuchaniu Iwana. Iwan zreferował nam szczegóły swoich stosunków z Hanyckim i pochodzenia biletu wizytowego Schoultza.
Oto są główne rysy jego relacji. Poznał Hanyckiego plus minus w roku 1907–08 we Lwowie wśród wielu innych Ukraińców. Bawił tam wtedy u metropolity unickiego Szeptyckiego, który go zaprosił, żeby zorganizować współdziałanie Białorusinów z Ukraińcami w świeżo założonym przez niego lwowskim muzeum unickokościelnym (później muzeum to zostało przekształcone na narodowe ukraińskie). Iwan został mianowany kustoszem działu białoruskiego w tym muzeum.