Miłość z lupanaru. Dziennik intymny wileńskiego adwokata - Michał Römer - ebook

Miłość z lupanaru. Dziennik intymny wileńskiego adwokata ebook

Michał Romer

3,0

Opis

Dziennik mężczyzny z „wyższych sfer” (ziemianina, społecznika, wybitnego prawnika), opisujący jego związek z dziewczyną „z ludu”, która trafiła do domu publicznego w Wilnie na początku XX wieku.

 

Przypadek, z którego rodzi się głębokie uczucie. Miłość z lupanaru to historia związku Michała Römera (ziemianina, wybitnego prawnika, społecznika i polityka) oraz Anny Wolberg „Annin” – dziewczyny „z ludu”, która przez splot dramatycznych wypadków trafia do domu publicznego w Wilnie. Ten dziennik to wielka literatura i niezwykły dokument – osobisty zapis początku XX wieku we wszystkich jego wymiarach, także tych, które wyjątkowo rzadko są utrwalane na kartach diariuszy. Michał odważnie przedstawia siebie i swoją intymną relację z Anną. Formułuje nieszablonowe wnioski na temat środowiska, z którego się wywodzi, tradycji narodowych i życia obyczajowego Polaków w Wilnie lat 1911–14. Dotyka przy tym tematu często wówczas „zakazanego” – społecznej pozycji kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MICHAŁ RÖMER, Miłość z lupanaru. Dziennik intymny wileńskiego adwokata

© by Ośrodek KARTA, 2019

Wybór, opracowanie redakcyjne

AGNIESZKA KNYT

Przypisy

RIMANTAS MIKNYS, JAN SIENKIEWICZ

Korekta

ŁUKASZ BERTRAM, IZA MRZYGŁÓD

Opracowanie graficzne, skład komputerowy

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

ISBN 978-83-65979-59-9

Wydanie I

Warszawa 2019

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected]

dystrybucja: [email protected]

księgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

wstęp

Urodził się i dorastał w szacownej rodzinie ziemiańskiej o wielopokoleniowych tradycjach. Prowadził niewielką praktykę adwokacką, publikował w postępowych pismach, angażował się w życie kulturalne Wilna. Ten wizerunek porządnego obywatela nie przeszkadzał mu, jak wówczas wielu szanowanym panom z wyższych sfer, zostać regularnym bywalcem wileńskich lupanarów.

Na początku XX wieku większe miasta europejskie obfitowały w domy publiczne. Jak pisze Jolanta Sikorska-Kulesza w swojej książce Zło tolerowane (Warszawa 2004): „Domy publiczne oraz uliczne prostytutki stały się integralnym elementem pejzażu kapitalistycznego miasta. […] korzystanie z płatnych usług seksualnych było powszechnym doświadczeniem mężczyzn. […] Ówczesne realia sprzyjały, jak nigdy wcześniej, rozwojowi handlu płatną miłością. Rozległe i szybkie procesy uprzemysłowienia oraz urbanizacji zachodzące w XIX wieku w Europie w niebywałym tempie poszerzały obszary nędzy, której częścią składową była armia kobiet pozbawionych możliwości utrzymania się, skazana niejako na prostytucję”. Wśród mężczyzn korzystających z „płatnej miłości” znalazł się także Michał Pius Paschalis Römer herbu Laski.

Przyszedł na świat w 1880 roku w dworze w Bohdaniszkach i reprezentował dwunaste pokolenie szeroko rozgałęzionego na Litwie rodu Römerów, który w XVII wieku przeniósł się do Rzeczpospolitej z Inflant. Jego przodkowie służyli Koronie i Litwie na rozmaitych polach: jako oficerowie, dyplomaci, uczeni, literaci, malarze, działacze społeczni; jak choćby jego pradziad Michał Józef Römer (1778–1853) – orędownik polskości, marszałek szlachty guberni wileńskiej, prezydent Wilna w 1812 roku, wolnomularz. Rodzice Michała, Konstancja z Tukałłów herbu Śreniawa i Michał Kazimierz, wychowywali go (wraz z pięcioma jego starszymi siostrami) w dostatnim domu, w którym panowała atmosfera patriotyzmu, zaangażowania społecznikowskiego i religijności katolickiej.

Mając świadomość całego tego dziedzictwa, Michał Römer równocześnie był człowiekiem otwartym na nowe prądy. Dostrzegając może wcześniej niż jego środowisko koniec belle époque, działał w licznych postępowych organizacjach i nieformalnych środowiskach politycznych, był wolnomularzem, mistrzem loży masońskiej „Litwa”. Wiosną 1911 roku mieszkał w Wilnie, był w separacji z poślubioną dwa lata wcześniej Reginą Römerówną (daleką kuzynką), z którą miał niespełna roczną córeczkę Celinę.

Mimo że próbował wymykać się konwenansom, to jednak jego życie w znacznym stopniu podporządkowane było normom wyznaczonym przez otaczające go konserwatywne środowisko. Życie to nabrało innego wymiaru z powodu jednego spotkania – z dziewczyną z lupanaru. Michał Römer notuje je z wręcz brutalną szczerością w swoim dzienniku, dzięki czemu po ponad stu latach możemy prześledzić, jak fizyczna fascynacja przeradza się w wyjątkowe uczucie, wykraczające nawet poza śmierć.

AGNIESZKA KNYT

prolog

środa, 19 stycznia (1 lutego)1, rok 1911

Wieczoremjakiś dziwny stan niepokoju i rozterki mnie ogarnął. Wyszedłem na miasto, zaszedłem do pierwszego lepszego znajomego, którego po drodze przypomniałem sobie, jakby wiedziony instynktem towarzyskości – byle uciec od własnego „ja”, od swego nastroju ciężkiego; tym znajomym był Witold Abramowicz2 – alem go nie zastał.

Wyszedłem znów na ulicę, przeszedłem się po prospekcie z jakąś bolesną tęsknotą w sercu, z uczuciem głębokiego osamotnienia. Przyszła mi chęć szalona upicia się, zanurzenia się w orgię rozpusty; szalone pragnienie alkoholu i kobiet ogarnęło mnie jak drapieżne szpony krogulca. Tak nieraz w chwili ciężkiej rozterki, gdy duch słabnie, raptem rozszaleje ciało. Z kryjówek wypełzają najniższe instynkty użycia, podłej lubieżności, która plwa na wszystko, co jest w człowieku harmonią, i chce się upić, chce żeru, chce splugawienia się. Mając mało pieniędzy przy sobie, poszedłem pożyczyć takowych od Janulaitisa3, aby mieć za co orgię wyprawić. Już pożyczyłem, już szedłem z pieniędzmi hen, ale zdołałem się jeszcze zdobyć na wysiłek, przemogłem się i wróciłem do domu.

19 lutego (4 marca), rok 1911, sobota

O godzinie 5.00 poszedłem do kolegi Powołockiego4 na proszone bliny. Zebrało się do 20–30 adwokatów (prawie wyłącznie pomocników); ze starych byli tylko Wróblewski5 i Andrejewski. Atmosfera była miła, koleżeńska. Męski pijacki charakter tego rodzaju uczt koleżeńskich był złagodzony obecnością żony Powołockiego, teściowej i sióstr; miłe zresztą i niekrępujące, wesołe kobiety, jak miły też bardzo i gościnny był sam gospodarz Powołocki. Piło się dużo, ale specjalnego pijaństwa nie było. Po blinach, przy czarnej kawie w dyskusji pewnego grona kolegów popstrykaliśmy się z Wróblewskim, z którym zawsze tradycyjnie po wypiciu sobie docinamy, choć te nasze podchmielone docinki są zawsze tylko swawolą bez złości. Ujadamy się z nim wtedy, cięte ku sobie rzucamy pociski, ale bez niechęci; właściwie wtedy właśnie zbliżamy się ku sobie, wtedy zaciera się między nami ta niechęć, która na trzeźwo zawsze nas dzieli.

Po tradycyjnej więc szermierce z Wróblewskim wróciłem z blinów do domu z zamiarem bogobojnie położyć się spać, ciesząc się, że się obeszło bez zbytniego nadużycia alkoholu. Tymczasem po przyjściu do domu przypomniałem sobie, że to dziś w „Rūcie”6 przedstawienie amatorskie litewskie, na które służąca moja Anuśka miała wielką ochotę się wybrać. Dla zrobienia jej tej przyjemności, ponieważ sama biedaczka iść na wieczorek nie może, a jest to dla niej jedyna przyjemność w mieście, zaprowadziłem ją sam do „Rūty”. Wkrótce przyszedł do „Rūty” Iwan Łuckiewicz7, który się dowiedział, że ja tam jestem, i wywołał mnie do „Żorża”8.

Zleciłem Anuśkę opiece Janulaitisa i poszedłem z Łuckiewiczem do „Żorża”, gdzie zastaliśmy całą kompanię: Antoniego Łuckiewicza, Jeleńskiego9 z siostrą, pomocnika adwokata Wyszyńskiego i Szpakowskiego10 z Mińska. Od „Żorża” mieliśmy iść do Hamana, ale potem, odprowadziwszy siostrę Jeleńskiego, poszliśmy na czarną kawę na Baksztę11, gdzie spędziliśmy pyszną hulacką noc – Sardanapalowską noc, jak mówi Szpakowski.

3 (16) marca, rok 1911, czwartek

Wieczorem Witold Römer12 zaprosił mnie do siebie na herbatkę; częstował wódką, przekąską, herbatą. Mieszka w jakichś obskurnych chambres garnies13 przy ulicy Wileńskiej; dokoła same kurwy, dość niskiej kategorii; jakieś tam dwie przylazły do jego numeru częstować się wódeczką i przekąską, ale Boże odpuść – co za lafiryndy. Niewarte grzechu!

5 (18) kwietnia, rok 1911, wtorek

Nie umiem się utrzymać na poziomie surowej cnotliwości i wstrzemięźliwości. Mam żyłkę hulacką, która mnie od czasu do czasu gwałtownie wtrąca w odmęt orgii użycia. Na ogół hulaką nie jestem, mam wielką wrażliwość społeczną, kocham życie intelektualne, mam nieprzeparty pociąg do czynnego życia psychicznego, które z wielką miłością wcielam do moich prac literackich, politycznych i społeczno-kulturalnych. To zużywa lwią część mojej energii, zwłaszcza że nie umiem czegoś robić połowicznie, lecz się cały oddaję pracy, która mnie pociąga, ponieważ wrażliwość moja skłania mnie zawsze do przeceniania raczej niż sceptycznego niedoceniania istoty rzeczy.

Jestem urodzonym optymistą i człowiekiem intensywnego życia psychicznego, a jednak... Jednak zawsze wyskakuje we mnie od czasu do czasu żywiołowa iskra użycia fizycznego, tęsknoty do rozkoszy, pożądliwości płciowej, pragnienia ekstazy i narkotyku. Trwa to krótko, ale z taką siłą, że panować nie potrafię. Widocznie – nihil humanum a me alienum esse puto14.

Taką noc dziś spędziłem, upojony winem i kobietami. A szczyt podrażnienia erotycznego osiągnąłem, gdy wśród kobiet lubieżnych, kobiet do wzięcia była jedna czysta i nieskalana, nietknięta, naiwna, wstydliwa. Ten kontrast doprowadzał mnie do szału, do pożądliwości chorobliwej, tym ostrzejszej, że się zaspokoić nie dawała, bo ta dziewczyna jest cnotliwa i fizycznie nieskalana. A włosy i głos miała przepiękne i biła z niej taka świeżość, taka wstydliwość i skromność, że na tle zepsutego lubieżnego środowiska była ona różowym paluszkiem jutrzniowym i budziła ku sobie ostrą bolesną tęsknotę, budziła – czarodziejka – z najgłębszych tajników duszy jakieś sny nieziszczone i nieziszczalne, subtelne gdzieś het promyki wczesnych marzeń młodości, jakieś przeczucia rozkoszne a smętne, bo strawione świadomością brudu.

Po takiej nocy niespanej, boleśnie przetęsknionej w pozornych ramach użycia – zmęczony, wyjechałem pociągiem południowym z Wilna do Bohdaniszek15.

6 (19) kwietnia, rok 1911, środa

Pięknie i wesoło na wsi; wiosna dopełnia zwycięstwa nad szczątkami zimy. Resztki śniegu, zwiędłe i brudne, topnieją pod płotami, w cieniu zarośli, po rowach i na północ zwróconych zboczach pagórków. Zwinne raźne strumyki i ruczaje kończą pełnić swą misję wiosenną. Ziemia pachnie, odurza, ciepły wiatr upowszechnia wiosnę, trawka już skromnie kiełkuje, wynurzając zwycięskie młode pędy ponad jednolite szare tło wymarłej flory zeszłorocznej. Na łąkach błękitnieją wielkie tafle wód. Nad tęgim wiośnianym skupieniem natury, nad jej szlachetną powagą twórczą góruje krzykliwy zgiełk licznego ptactwa z melodyjnymi tonami poszczególnych gwizdań, rzeźbiących się na tle mieszanego chóru. Już i żuczki biegają po grudkach ogrzanej słońcem ziemi, bąk przeleci gdzieś het pod nosem, migając w uszach krótkim urwanym brzęczeniem. Dzień dziś słoneczny, przejrzysty, bez chmurki. W cieniu 11 do 13 stopni Réaumura16.

Kocham wiosnę, kocham Bohdaniszki, toteż mi tu dobrze, radośnie. Wypoczywam, chłonę w siebie woń młodości, wiary w życie, jaką daje wiosna.

9 (22) kwietnia, rok 1911, sobota

Wielka Sobota. Wszyscy zajęci gorączkowo przyrządzaniem święconego na jutro. Papa, znerwowany i zmęczony postem, chodzi i gderze, Mama nawet się rusza i dogląda ustawiania mięsiw i ciast na stole, a poza tym wydaje rozporządzenia i ześrodkowuje całą administrację roboty. Marynia17 sama piecze, biega, pracuje, Helcia18 jej pomaga, Stefuś19 – i ten przejęty doniosłością chwili i stęskniony do przysmaków jutrzejszych kręci się jak fryga po wszystkich kątach, drepcze, coś niby pomaga, coś skubie, słowem – wszyscy i wszystko w ruchu. Służba cała też skierowana do jednego celu – święconego. Kazimierz20, służące Jadzia i Urszula, gospodyni, dziewki na piekarni – wszystko uruchomione w pocie czoła.

Ja tylko jeden najmniej biorę czynnego udziału w tych gorączkowych przygotowaniach, choć też przy okazji zaglądam to do kuchni, to do pokoju gościnnego w nowym domu przy spiżarni, w którym się ustawia święcone.

10 (23) kwietnia, rok 1911, niedziela

I dzień Wielkiejnocy. Symboliczny dzień zmartwychwstania miłości, życia; święto wiosny, święto wieczystego odrodzenia. W świętach chrześcijańskich znajduje pewne potwierdzenie teoria Andrzeja Niemojewskiego21 (vide jego książka Bóg Jezus) o astralnym pochodzeniu Chrystusa i mitu chrześcijańskiego. Nawet zabagnienie chrystianizmu specyficznym – że się tak wyrażę – racjonalizmem mistycznym średniowiecza nie zdołało pozbawić go całkowicie jego pierwotnej głębokiej koncepcji kosmicznej. W szczególności kosmiczny i astralny charakter chrystianizmu jako systemu religijno-filozoficznego uwydatnia się znakomicie w kapitalnych świętach chrześcijańskich – Bożym Narodzeniu i Wielkiejnocy. Narodzenie Boże – to moment przesilenia słonecznego, narodziny dnia i słońca, zwycięstwo nad przemocą nocy i cienia. Wielkanoc, Zmartwychwstanie Pańskie – to święto odrodzenia całej natury, święto życia, młodości, rozrostu.

Piękny też jest nasz polski symboliczny zwyczaj święconego. Jest on głębszy ponad zwykły instynkt obżarstwa i chciwości; po długim poście jest to uczta pełni użycia, odrodzenia zdobywczej natury, rozpasanie zmysłów po skupionym, wątłym ascetyzmie. To orgia użycia, radosna orgia hulaszcza, jaka ogarnia całą naturę dokoła w dniu wiosny.

Święcone bohdaniskie jest, jak zawsze, okazałe, sute. Indyki, szynki, głowy świńskie, pieczenie wołowe, cietrzewie, ciasta, szpekuchy22, babki, torty, mazurki zapełniają zastawę stołu świątecznego. Oprócz Komorowskich23 i naszego grona bohdaniskiego nikogo nie było. Zespół ściśle rodzinny.

rozdział I

19 czerwca (2 lipca), rok 1911, niedziela

Muszę tu nadmienić o jednej rzeczy, która mi bardzo na sercu leży. Poznałem biedną młodą dziewczynę, Łotewkę, prostytutkę zamkniętą w domu publicznym u Rozy Gołąbek na Bakszcie. Dziewczyna młoda, ma lat 19–20, nazywa się Walli. W lupanarze jest dopiero od dwóch tygodni; skromna jeszcze, niezepsuta przez szkołę rozpusty. Opowiedziała mi bolesną tragedię swego życia, która ją tu wreszcie wpędziła. Pochodzi z Libawy24, zna język niemiecki i kilkadziesiąt ledwie słów rosyjskich. Zakochana w jakimś Żydku, który ją dziewictwa pozbawił, a teraz mieszka w Rydze; matka ją wyrzuciła z domu za to, że nie chciała zrezygnować ze swej miłości do Żyda; miłość pozbawiała ją niemal przytomności. Wyrzucona z domu, bez miejsca, bez chleba, posłuchała namowy jakiegoś handlarza dziewcząt, który ją tu skierował.

Niedola tego dziewczęcia obeszła mnie żywo; biedaczka płakała; pije dużo i śpiewa rzewne piosenki łotewskie dla ukojenia swej tęsknoty, a o ukochanym swym zapomnieć nie może. Kocha go nadal, szalenie, boleśnie. Prosiła, abym jej książek łotewskich dostarczył. Niezepsuta jeszcze, brzydzi się swej „pracy” i nie uprawia praktyk najgorszych, choć „goście” ją do takowych skłaniają i ostatecznie skłonią. Chciałbym ją uratować; spróbuję zwrócić się do Towarzystwa Ochrony Kobiet25.

20 czerwca (3 lipca), rok 1911, poniedziałek

Dziewczyna z Bakszty, Walli, nie wychodzi mi z pamięci. Biedne, nieszczęśliwe stworzenie, rzucone na grunt obcy do lupanaru, na wyrafinowane praktyki rozpusty. Dziś jeszcze może uratować by się ją dało, bo jest wrażliwa, brzydzi się ekscesami rozpusty, cierpi. Jest jeszcze młoda, świeża, zdrowa. Ale z dnia na dzień w tej atmosferze zmęczenia fizycznego, hańby, pijaństwa, które uprawia dla uśmierzenia cierpień moralnych, będzie się coraz głębiej staczała w kałużę zepsucia. Aby nie stracić „klientów”, przezwycięży wstręt i nagnie się do najobrzydliwszych praktyk, które potem staną się dla niej chlebem powszednim. Znikczemnieje moralnie, stępi zmysły i uczucia oraz wszelką wrażliwość. Wtedy już będzie zgubiona. Wprawdzie zapomni o swej tragicznej miłości, ale wraz z nią wyzbędzie się i wszystkiego, co szlachetne. Boli mnie ta dziewczyna. Chciałbym się przyczynić do jej ratunku, póki czas.

W tym celu poszedłem rano do Towarzystwa Ochrony Kobiet. Niewiele mi się tam wszakże udało dopiąć. Towarzystwo to zajmuje się nie tyle ratowaniem kobiet tak zwanych upadłych, ile raczej stręczeniem pracy dla dziewcząt i kobiet „uczciwych” w celu zapobieżenia ich upadkowi. Kobietami upadłymi zajmuje się tylko o tyle, o ile bądź one same się do Towarzystwa zwrócą, bądź ktoś je tam skieruje i wtedy, jeżeli to są katoliczki, Towarzystwo odsyła je do zakładu magdalenek na Antokolu26, ewentualnie odstawia je swoim kosztem do miejsca ich urodzenia. Własnej wszakże samodzielnej akcji w celu ratowania tych kobiet, wyrywania ich z sideł wyzysku lupanarów, Towarzystwo nie przedsiębierze. Agentów do tej roboty Towarzystwo nie posiada, a bez takowych nic zrobić nie można. W Towarzystwie czynne są właściwie same panie i jeden tylko mężczyzna, dr Marenicz27, ale ten właściwie bierze czynny udział w zarządzie, za ciężki zaś jest i zbyt zajęty, aby mógł się roli agenta podjąć.

Wskazano mi w Towarzystwie niejaką Piątkowską, praczkę z zawodu, kobietę prostą z ludu, która jest osobą ideową i poświęca się energicznie działalności nad ratowaniem „upadłych” kobiet. Sama podobno chodzi do domów publicznych, gdy trzeba stamtąd jakąś dziewczynę wyrwać, zajmuje się następnie ich losem, ma ich zawsze po kilka u siebie. Poszedłem więc pod wieczór do niej za wskazanym adresem. Nie jest to wszakże kobieta, która by odpowiadała wymaganiom w stosunku do mojej Łotewki Walli. Piątkowska to poczciwa kobiecina, istotnie ideowa i szczera, ale traktująca sprawę przeważnie ze stanowiska moralno-religijnego. Ma ona gorące serce dla nieszczęścia ludzkiego zbiorowego, lecz dla indywiduów jest szorstka. A tu właśnie dla takiego wypadku, jak z Walli, trzeba niezmiernie dużo subtelności, trzeba umieć przeniknąć miłością w serce tej właśnie dziewczyny jako żywego osobnika, nie zaś kategorii społeczno-moralnej, trzeba mieć dużo taktu i umieć nie zadrasnąć ambicji i uczuć tej dziewczyny. Zresztą Walli nie katoliczka, więc Piątkowska nie zdoła dla niej nic zrobić. Zaproponowała mi Piątkowska, żeby Walli może do katolicyzmu skłonić, ale odmówiłem, bo geszefty religijne są brudem, który uzdrowić jej nie zdoła.

21 czerwca (4 lipca), rok 1911, wtorek

W sprawie mojej Łotewki Walli, widząc, że Towarzystwo Ochrony Kobiet pomocne być nie może, pomówiłem dziś z Boguszewskim28. Jest to człowiek głębokiej kultury etycznej i człowiek serca. Zainteresował się szczerze losem biednej dziewczyny. Ma on mały mająteczek w Mińszczyźnie, który jest w dzierżawie. Owóż przyrzekł, że jeżeli dziewczynę z domu publicznego wyrwę, on udzieli jej tymczasowo mieszkania w jego mająteczku, gdzie będzie też miała skromne utrzymanie. Oprócz tego, przyrzekł napisać do jakichś swoich znajomych, artystów mieszkających na wsi, zapytując, czy by jej nie przyjęli w charakterze modelki, jeżeli jest tylko dobrze zbudowana. Zaznaczając, że ludzie ci są uczciwi i nie skorzystają z tego, że dziewczyna była chwilowo prostytutką, i nie będą przeto modelkę dla rozpusty używać.

2 (15) lipca, rok 1911, sobota

Widziałem się z Boguszewskim. Mówiłem z nim o Walli. Lękałem się, żeby się Boguszewski nie cofnął. Byłoby to tym cięższe, że już powiedziałem Walli o tych projektach i że już konkretnie na tym z nią budujemy jej ratunek. Poza Boguszewskim zaś nie mam żadnego innego planu, nie wiedziałbym, co przedsięwziąć. Ale gdzież tam. Boguszewski – to człowiek serca, głęboki i niepowodujący się kaprysem przesądów i blagi. Potwierdził wszystko, co mówił. Walli może się zalokować w jego mająteczku pod Mińskiem, a następnie trzeba dla niej otrzymać miejsce modelki u znajomego Boguszewskiego, rzeźbiarza Krasnopolskiego29 z Mińska.

We wtorek mamy pójść z Boguszewskim do Walli. Jakże bym ja chciał tę dziewczynę wyrwać, dopomóc jej w tym ciężkim losie! Biedna to, samotna dziewczyna. Walli właściwie sama przez się nic osobliwego nie przedstawia. Los jej i dzieje – powszednie; tragedia jej nie jest ostatecznie o wiele głębsza niż tragedie setek i tysięcy takich dziewcząt. Można jej sytuację nawet za przeciętną uważać. Niemniej warto jej dopomóc, gdy pomoc ta może jeszcze być skuteczna. Byłoby to życie uratowane.

3 (16) lipca, rok 1911, niedziela

Rozmawiałem z Bagińskim30 o Walli. Poradził mi on bardzo dobrą rzecz, żeby spróbować pomówić z panią Gawrońską31, czy nie mogłaby do niej na wieś przyjechać Walli na lato. Byłaby to bodaj lepsza kombinacja niż z Boguszewskim. Z kim będzie Walli w mająteczku Boguszewskiego – nie wiem. Bez opieki, bez ludzi – trudno ją zostawić samotną na wsi po wywiezieniu wprost z domu publicznego. Trudno żądać wielkiej równowagi duchowej w tych warunkach, aby mogła znieść samotność, nie znając ludzi i języka. Rozterka wewnętrzna, znerwowanie, miłość niewygasła, nuda, pewna nabyta może w lupanarze skłonność do alkoholu – to niebezpieczni doradcy. Być zaś potem modelką u rzeźbiarza – to też na dwoje babka wróżyła.

Co zaś do Gawrońskiej, to znam ją, wiem, że to osoba subtelna, mająca dużo serca, taktu, wrażliwości, miękkości, a zarazem dzielna. Dla Walli jej towarzystwo, jej wpływ, jej opieka i ewentualnie przyjaźń byłyby bardzo dobre. Gawrońska zaś miałaby wprawę w języku niemieckim. Trzeba będzie z panią Gawrońską pomówić. Dziś nie zastałem jej w domu.

5 (18) lipca, rok 1911, wtorek

Napisałem długi, gorący list do pani Gawrońskiej w sprawie Walli. Opisałem jej dzieje tej dziewczyny, tragedię jej miłości do Żydka, jej niedolę, cierpienie, upadek, który ją zagnał do tego ohydnego zakładu w Wilnie. Będę czekać odpowiedzi i dopiero wtedy zawiozę do niej dziewczynę.

Wieczorem poszedłem na Baksztę do Walli. Po raz ostatni ją tym imieniem nazywam. Istotne bowiem jej imię – Anna Wolberg. Walli – to tylko pseudonim, który każda dziewczyna w takim domu i takim „zawodzie” przyjmuje. Boguszewskiego ze sobą nie brałem, bo jest już mi niepotrzebny. Stokroć wolę ulokować Annę na lato u pani Gawrońskiej. Będzie miała opiekę, będzie miała życzliwe i subtelne serce kobiece, którego tak potrzebuje.

Spędziłem z Anną noc całą na rozmowie. W takiej atmosferze, jak dom publiczny, rozmowa nasza była zaiste niezwykła. Omówiliśmy z Anną cały plan wyrwania jej stamtąd. Mam to zrobić jutro; zwlekać nie warto, każdy dzień takiego życia zaoszczędzony wart wiele. Do wyrwania jej stamtąd mam użyć pomocy Bagińskiego. Bagiński przyjdzie tam wieczorem, o godzinie 8.00, niby gość; wywoła Annę i na znak umówiony pokaże jej mój bilet wizytowy. Wtedy Bagiński zawoła wicegospodynię zakładu, Bertę, i oświadczy jej, że przyjeżdża z Libawy, że jest dobrym znajomym matki dziewczyny i ma polecenie zabrać ją. Sprawdzi rachunki, zabierze rzeczy Anny i wywiezie ją – na razie do mego mieszkania. Jeżeli Berta nie zechce Anny wypuścić, zagrozi się jej policją, gubernatorem, skandalem.

Anna odżyła z radości. Ta dziewczyna ma naturę głęboką i grunt dzielny, uczciwy, prosty. Nic w niej nie ma zepsucia, pomimo że już miesiąc przeszło tu bawi. Boi się dnia jutrzejszego, boi się awantury, ale sercem rzuca się w lot do odzyskanej swobody, czystości. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie i uda mi się ją uratować – będę szczęśliwy i błogosławić będę ten dzień, który mnie skierował na drogę tego czynu. Będzie to jeden z najpiękniejszych i najradośniejszych czynów życia mego. Jestem wieczystym entuzjastą i optymistą, ale błogosławię z całej istoty mojej tę zdolność entuzjastyczną – na niej dźwigać można czyny.

Co za podły wyzysk dziewczyn w tym lupanarze, który przecież do pierwszorzędnych należy i który, zdawałoby się, mógłby dawać dochód dziewczynom. Sprawdziłem dziś z Anną cały jej rachunek. Od dnia 25 maja „zarobiła” ona ogółem od gości 354 ruble; połowa zalicza się dla gospodyni, połowa niby dla niej, to znaczy, że wypada 177 rubli. Długów zaś naliczono jej akurat tyle, ile wypada ogólna suma jej posiadania, a więc za bieliznę 32 ruble, na rzecz agenta, który ją tu skierował – 41 rubli, utrzymanie miesięczne po 37 rubli, jakieś jeszcze drobne naliczone należności, wreszcie, gdy już nie było co naliczać, zmuszono ją do wzięcia sukni za 65 rubli, tak że liczy się, iż jeszcze jest 13 rubli winna. Łajdacki rachunek!

6 (19) lipca, rok 1911, środa

Zamach stanu się udał: Anna Wolberg jest już u mnie w mieszkaniu, swobodna, bezpieczna. Kapitalna część dzieła – wyrwanie jej z tego domu ohydy – została dokonana. Dużo jeszcze wprawdzie zostaje do zrobienia, bo trzeba się dopiero jej losem i ustaleniem jej bytu na przyszłość zająć, ale bądź co bądź najważniejszy jest ten pierwszy zasadniczy krok: wyzwolenie.

Po południu rozmówiłem się z Bagińskim, uprosiłem go o pomoc w tej sprawie. Bagiński, choć mu to oczywiście przykre było, zgodził się. Wieczorem więc o godzinie 8.00 Bagiński udał się na Baksztę do lupanaru, ja zaś siadłem w cukierni Sztralla32 na Wielkiej, gdzie był punkt umówiony. Przewidywaliśmy, że może gospodyni nie zechce Anny wypuścić. Jest to bowiem dziewczyna młoda, świeża, nader powabna, dająca lupanarowi dochód znakomity. Na wypadek więc, gdyby gospodyni zechciała zatrzymywać ją przymusem, musielibyśmy użyć także drogi gwałtu przez policję, ewentualnie przez gubernatora nawet. Dla Bagińskiego oczywiście skandal z policją, protokołami itd. byłby nader ciężki. Figurować w tych protokołach, potem gawędy po mieście, przesądzanie faktów, obmowa, brud.

Wobec tego postanowiliśmy tak: jeżeli Anny nie wypuszczą, pomimo najgroźniejszej postawy Bagińskiego, Bagiński zaraz przybiega do mnie do cukierni. Zwlekać w takich razach nie można, bo spłoszony, ale chciwy lupanar niełatwo wypuszcza z rąk ofiarę; mogą ją ukryć, sprzedać i wywieźć do innego lupanaru albo nawet do innego miasta i tak ślad zatrzeć, że się odnaleźć nie da. Mają one tysiące środków na dziewczęta samotne, bezbronne, sterroryzowane. Wobec tego, w razie zatrzymywania Anny, Bagiński poleca, aby pod żadnym pretekstem nie dawała się nigdzie wyprowadzać, a sam przybiega do mnie. Wtedy ja zaraz biegnę do praczki Piątkowskiej, która mi na ten wypadek pomoc obiecała. Piątkowska, która już niejednokrotnie takiej roli się podejmowała i która, jako członek Towarzystwa Ochrony Kobiet, ma poparcie wszelkich władz do gubernatora włącznie, bierze policję, idzie do lupanaru i wyprowadza dziewczynę. Taki był nasz plan ewentualny.

Przesiedziałem u Sztralla przeszło godzinę, wzruszony, zaniepokojony, czekając na rezultat działań Bagińskiego. Wreszcie Bagiński przyjechał z Anną i jej rzeczami. Powiodło się dobrze. Bagiński, przyszedłszy do lupanaru, kazał sobie przyprowadzić Walli. Gdy Walli-Anna weszła, Bagiński pokazał jej mój bilet jako znak umówiony. Anna, która już się tego spodziewała i była niezwykle wzruszona, omalże spazmów nie dostała. Bagiński zawołał gospodynię, oświadczył, że jest znajomym rodziców Anny i że ją zabiera. Gospodyni w pierwszej chwili chciała protestować, ale na skutek groźnej i stanowczej postawy Bagińskiego uwolniła ją. Żadnych rachunków z Bagińskim nie przeglądała, paszport zaś Anny, jej bieliznę od praczki i jej nową suknię u szwaczki obiecała zwrócić nazajutrz. Anna zabrała swój koszyczek z rzeczami i wyjechała z Bagińskim.

Wnet zawiozłem ją do mego mieszkania. Zalokowałem ją w Maryni pokoju sypialnym. W mieszkaniu mam teraz pusto, nikogo oprócz służącej Anusi nie ma. Anna jeszcze się nie uspokoiła; jest bardzo poruszona, podrażniona, ale serdecznie szczęśliwa.

7 (20) lipca, rok 1911, czwartek

Szczęśliwy i radosny jestem, bo bądź co bądź Anna jest uratowana. Wprawdzie to początek tylko, ale już sam fakt wyrwania jej z lupanaru jest wielką, jest kapitalną rzeczą.

O godzinie 9.00 rano Anna już wstała. Wyspała się dobrze, spokojnie po raz pierwszy od długiego czasu. Cicho, bezpiecznie jej, zdrowo. Do obiadu siedziała przeważnie sama. Ja wychodziłem z domu, potem pracowałem, od czasu do czasu tylko z nią pogawędziłem. Czytała sobie książki łotewskie, pisała swój dziennik. Dziennik niedoli i przygód tej dziewczyny, pisany zapewne z właściwą jej tragiczną prostotą, musi być niepospolitą skarbnicą serca ludzkiego. Po łotewsku pisany, więc nic oczywiście zrozumieć bym nie mógł.

Co za podłość, co za łajdactwo w lupanarze. Dziewczyna codziennie w brudzie się pławi, oddana na pastwę chuci pijanej, cynicznej; ileż to kosztuje zdrowia, ile męki fizycznej i nade wszystko moralnej, ile upokorzenia, aby przez miesiąc i dziesięć dni „zarobić” 354 rubli od „gości”. Przez ten czas tylko trzy noce ma w rachunku niezapełnione. I w rezultacie, po takim psim życiu nie ma nic, nawet jeszcze z długiem zostaje. Zmuszają ją do picia, do palenia, bo gospodyni każe, aby zachęcała gości do obstalowywania trunków i papierosów, a w tym celu oczywiście i sama pić musi. A w rachunku powyższym alkohol, który ona z „gośćmi” wypiła, bynajmniej niepoliczony; te 354 ruble – to tylko czysty rachunek tego, co „goście” jej gotówką do rąk zapłacili. Połowę czystą tej gotówki bierze gospodyni, a oprócz tego na pozostałą sumę nalicza wszystkie koszty po jak najbardziej słonej cenie. Gdy zaś pomimo wszystko zostaje nadwyżka na korzyść dziewczyny, zmusza się ją do szycia sukni, ale tylko oczywiście u szwaczki nadwornej i za cenę dowolną, a tak wyliczoną, aby przewyższyła jej dochód i jeszcze w długu ją utrzymała.

W ten sposób dziewczyna nie tylko że nic nie ma, ale wieczyście ma dług i nie może przeto się wyrwać; prawnie jej zatrzymać nie wolno, ale jakże wyjść może bez grosza? A w dodatku handel dziewczętami jest tak zorganizowany, że sprowadzane są zawsze dziewczęta z daleka – jak w Wilnie przeważnie Łotewki, które i znajomych tu żadnych nie mają, i często nawet językami krajowymi nie władają wcale, więc są już całkiem bez wyjścia.

Pod wieczór poszedłem z Anną na miasto. W księgarni Syrkina33 jest subiekt Łotysz; do niego zaprowadziłem Annę, aby sobie z katalogu łotewskiego wybrała książki dla sprowadzenia dla niej takowych z Rygi. Potem poszliśmy z nią do cukierni Torwirta i stamtąd posłaliśmy posłańca na Baksztę do zakładu Rozy po paszport Anny, po resztę jej bielizny od praczki i po suknię nową, którą ją brać zmuszono, a za którą wypadło dopłacić jeszcze do rachunku rubli około 15. Posłaniec poszedł z listem od Anny. Z lupanaru wydano wszystko za dopłatą 15 rubli.

Oczywiście, gospodyni jest wystraszona wczorajszym rezolutnym wywiezieniem Anny. Że się obawia – rozumiem. Z paszportu się okazało, że Anna skończyła w styczniu dopiero lat 20, jest więc niepełnoletnia. Utrzymywanie dziewcząt niepełnoletnich w domu rozpusty jest zbrodnią przez prawo karaną. Toteż w paszporcie Anny zameldowano, że mieszkała rzekomo przy ulicy Popławskiej, nie zaś na Bakszcie, aby śladu nie było. Toteż teraz gospodyni drży, aby sprawy nie podejmowano. Policja oczywiście była przekupiona; wprawdzie dla Anny to jest lepiej, bo za to w paszporcie nie ma wzmianki o jej „fachu”.

8 (21) lipca, rok 1911, piątek

Źle jest, że Anna kocha jeszcze swego Żydka. Miłość ta jest u niej uparta, głęboko utkwiona w całej psychologii tej dziewczyny. Z miłością tą pójdzie zapewne najciężej – tego sobie z głowy nie wybije z łatwością; przeciwnie raczej – tym goręcej i uparciej się do niej przywiąże, im większą u nas spostrzeże chęć oderwania jej od tego uczucia. Miłość to przekorna, zacięta, boleśnie podejrzliwa. Z tego źródła mogą jeszcze wypłynąć nieobliczalne przeszkody na drodze do jej uratowania całkowitego. Nie można przewidzieć, do jakich ekscesów, do jakich przeskoków w równowadze doprowadzi ją ta miłość szalona. Jest to tym niebezpieczniejsze, że Anna ma charakter nierówny, impulsywny, wrażliwy i że już przecież wykolejona bądź co bądź została.

Wczoraj, gdy mi Anna pokazała fotografię swego ukochanego Żydka, poradziłem ją zniszczyć i zrobiłem ruch odpowiedni, trzymając fotografię w ręku. Krzyknęła tak przeraźliwym i dzikim głosem, że chyba służąca Anusia, która obok w kuchni spała, pomyślała, że chcę Annę zgwałcić. Fotografię tę pieści, stawia przed sobą podczas pisania dziennika.

Anna jest osobą godną zaiste lepszego życia i piękniejszej doli. Charakter ma bujny, żywiołowy. W żywiołowości tej tkwi tragizm. Trudno się nagina do miernego bytu, nie umie się zadowalać wegetacją życia, pragnie afektu, kocha się we wrażeniach intensywnych. Jest to typowy charakter łotewski. Ile znałem Łotewek – a znałem ich dużo – wszystkie w tym lub innym stopniu, w tej lub innej kombinacji miały te same zasadnicze rysy bujnego charakteru z wrażliwością intensywną. Dziwny lud Północy! Łotysze muszą mieć w sobie coś z rasy Skandynawów, z tej rasy tragicznych Norwegów z ich indywidualizmem głębokim i prostotą twardą i konsekwentną. Ma Anna wielką wrażliwość poetycką, wybitny zmysł piękna, ostrą tęsknotę do prawdy, lubowanie się w nastrojach.

Chodziłem dziś z nią na spacer na Zwierzyniec. Wieczorem była tęskna, rzewna, serdeczna. Ma ona gorącą wdzięczność dla mnie i przecenia chyba moją zasługę względem niej, bo choć ją z tego gniazda rozpusty wyrwałem, ale poprzednio sam w stosunku do niej zawiniłem, bo przecież moja pierwsza znajomość z nią była w charakterze „gościa” lunaparowego, czyli byłem sam też względem niej świnią. Teraz żyjemy z nią jak brat z siostrą.

9 (22) lipca, rok 1911, sobota

Jednak ciągłe obcowanie z kobietą, młodą i piękną, musi doprowadzić, o ile mężczyzna jest wrażliwy – a jestem nim w najwyższym stopniu – do zawiązku miłości. Mam wrażliwość niesłychanie czułą i jednocześnie mam umysł wybitnie analityczny. Zbyt dobrym analitykiem jestem, abym się nie spostrzegł, że zaczynam się w Annie Wolberg kochać. Dopóki ją znałem w domu, niestety, publicznym jako jedną z dziewcząt do użytku, dopóty nie było cienia miłości we właściwym słowa znaczeniu. Z pierwszego poznania zapaliłem się gorąco, dzięki wrażliwości mojej, do wyrwania jej stamtąd i do ocalenia jej życia. Jej łzy, jej opowieść męki, jej niedola tragiczna – porwały mnie. Spostrzegłem, że dziewczyna ta jest cenną perłą, która dzięki li tylko warunkom – i to zwłaszcza warunkom społecznym – wpadła do tego śmietniska.

Warunki bytu społecznego sprawiają, że na tory hańby i rozpusty trafiają nader często właśnie najcenniejsze natury, najbujniejsze charaktery dziewczęce, które mogłyby się stać ozdobą społeczeństwa i być zużytkowane jako najświetniejszy materiał życiowy. W lupanarach rozpusty są one towarem zbytkownym i wyszukanym; w nich stapiają mężczyźni swoje najgłębsze żądze, w nich zdobywają posiadanie swych najpierwotniejszych, najgłębszych i zarazem najgenialniejszych tęsknot – wartość i głębia tych tęsknot zależy wprawdzie od głębi i natury samego mężczyzny. Błędem jest, jakoby mężczyzna w posiadaniu kobiety szukał jeno piękna fizycznego; charakter, temperament kobiety, jej urok – słowem to, co się w niej odzwierciedla z kosmosu psychicznie, jest głębszą jej wartością od wartości li tylko ciała. W domach rozpusty nie mniej to się ceni niż w powszednim, unormowanym życiu w stosunkach międzypłciowych.

Bądź co bądź, po tej pierwszej nocy, spędzonej z Anną w rozkoszy użycia, gdym poznał i ocenił jej wartość psychiczną, postanowiłem ją ocalić. Działałem jak entuzjasta – i tylko. I dopiero gdy rzecz doprowadziłem do skutku, gdy ją z domu publicznego wyrwałem, gdy z nią żadnych nie tylko stosunków płciowych, ale nawet żadnego flirtu erotycznego nie mam, dopiero teraz zaczynam się w niej kochać.

Nie mogę słuchać, gdy mi ona coś mówi o Bakszcie, o tamecznych „gościach”, którzy ją posiadali; nie jestem też w stanie znosić jej miłości do Żydka, którego nienawidzę z duszy. Nie daję tego wprawdzie poznać po sobie i z całą mocą utrzymuję stosunek li tylko koleżeński i przyjacielski, nie dopuszczając cienia erotyki, lecz gdyby Anna była pod tym względem przenikliwsza i sama coś więcej prócz wdzięczności dla mnie czuła, to niewątpliwie by uczucie moje zgadła.

Erotyki i flirtu wszelkiego, a nawet wszelkiego cienia możliwości jakichś uczuć pozabraterskich między nami unikam z całą stanowczością; primo dlatego, że gdy kocham, to się brzydzę lubieżnością (mam to zawsze w mej naturze i miłość traktuję głęboko; choć związku płciowego nie wykluczam bynajmniej z miłości, ale erotyzm wykluczam stanowczo); secundo dlatego, że chcę być do końca w ocaleniu tej dziewczyny i wyrwaniu jej z brudów – uczciwy (brzydziłbym się, gdybym miał z tego czynu mojego korzystać na rzecz połechtania miłości, która ostatecznie zapewne się nie utrzyma); tertio dlatego, że jestem zbyt dumny, aby ryzykować brak wzajemności, a wiem, że w tych warunkach wzajemności w miłości (nie w spółkowaniu) mieć nie mogę; niestety – dla miłości dziewcząt dwudziestoletnich wiek mój jest może za stary. Trzeba iść w cień i nie tentować34.

rozdział II

10 (23) lipca, rok 1911, niedziela

Sam nie wiem, co za uczucie mam dla Anny. Czy to miłość – nie wiem. Podoba mi się jej twarz z wielkimi oczyma i brwiami, z pięknymi zębami i bujnymi włosami, a nade wszystko podoba mi się jej bujny, tragiczny charakter, tęsknoty, uporu, niezwykłej wrażliwości pełny. Charakter ten – to falująca poezja. Anna jest niezwykle wrażliwa, nierówna; nie znosi monotonnej szarugi powszednich dni, rwie się do wrażeń, do ekstazy, do piękna. Jest w niej potęga żywiołu i zarazem tkliwa, głęboka tęsknota. Jest to natura zdolna, wydatna, świetny materiał ludzki. Cechy te wszakże sprawiają, że ocalenie jej całkowite i skierowanie na tory życia pracowitego i unormowanego staje się zadaniem bardzo trudnym. W każdym razie, nie należy przeciągać struny ustatkowania. Wszelkie moralizatorstwo wpłynęłoby na nią jeno ujemnie; nuda, zbytek monotonii w nowych warunkach jej życia, wyłączna pruderia i brak rozrywek, brak podniet wrażliwości mogłyby spowodować niepożądaną reakcję w kierunku właśnie powrotu na poprzednią drogę, która choć jest ciężką, hańbiącą, podłą (ona to rozumie dobrze), ale przecież daje upojenie alkoholem, daje jakiś hałas, jakieś odurzenie, jakiś ciągły krzyk pijany, w którym się głuszą najboleśniejsze męki i cierpienia samotności.

Chcąc zrozumieć, co się w duszy Anny dzieje – ponieważ ona, czując szczerą i głęboką wdzięczność dla mnie, przez samą delikatność nie powie mi całej obecnej prawdy o swych nastrojach – popełniłem rzecz z punktu surowej etyki naganną, ale w tych warunkach, moim zdaniem, konieczną, mianowicie w czasie jej nieobecności, gdy poszła z faktorką35 Ryfką po sprawunki, przepisałem z jej dziennika kartki, napisane przez nią w ciągu tych kilku dni ostatnich, tj. po wywiezieniu jej z lupanaru. Z tekstem tym, pisanym po łotewsku, pojechałem do Litwina Elisona36, umiejącego trochę po łotewsku. Ten mi piąte przez dziesiąte przetłumaczył. Główne tony nastroju Anny bądź co bądź z tłumaczenia tego zrozumieć zdołałem. Daleka jest od zrównoważenia zupełnego. Boi się nudy, samotności. Do takich rzeczy, jak alkohol, rozpusta, lupanar, nie tylko że nie tęskni, ale ma szczere i głębokie obrzydzenie. Tęskni natomiast do wrażeń uczucia, pragnęłaby serca, odrobiny miłości młodej, gorącej, tkliwej.

Dziennik ten potwierdził moje przewidywania. Toteż w najlepszej wierze, aby jej dać na wieczór ostatni tych nieco wrażeń, których jej w zbytku ciszy brak i których znów na wsi przez czas dłuższy nie zazna, zaproponowałem jej wieczorem pójść do Szumana37. Chodzi mi o to, aby Anna miała w tych nowych warunkach życia przecież pewne urozmaicenie, odpowiednie jej wrażliwości i temperamentowi. Poszliśmy więc z nią do Szumana, do loży. Piliśmy trochę, patrzyliśmy na scenę, bawiliśmy się dobrze. Po powrocie do domu spędziliśmy z nią luksusową, bajeczną noc miłości. Anna była szczęśliwa i ja byłem szczęśliwy. Anna była przepiękna i przepyszna, uwydatniła całą moc swego temperamentu nerwowego i swego niepospolicie wrażliwego charakteru. Faktu tego nie uważam za zły. Nie była to rozpusta lupanarowa, jeno swobodna, szczęśliwa pełnia wrażliwości i uczucia. To było piękne.

11 (24) lipca, rok 1911, poniedziałek

Zmęczeni i wyczerpani po nocy podniet niezwykłych, ale bez wrażenia niesmaku, wyjechaliśmy z Anną o godzinie 2.00 po południu koleją z Wilna do Puzel38, do pani Bronisławy Gawrońskiej. Wspomnienie nocy poprzedniej nie krępowało nas wcale. Czuliśmy oboje, że ta ekstaza miłości, która nas na chwilę połączyła, nie miała w sobie żadnych cech brudu. Co do mnie, to się wstydzę wspomnienia li tylko pierwszej mej znajomości z Anną na Bakszcie. Wtedy przyszedłem do niej jako do dziewczyny publicznej, w charakterze „gościa” lupanarowego. Tego się wstydzę rzetelnie, bo to była li tylko rozpusta, li tylko brudna żądza użycia. To była krzywda, to była zniewaga biednej Anny.

Wczorajsza noc natomiast była przepięknym hymnem miłosnym, była wcieleniem najczystszych i najgłębszych tęsknot naszych do szczęścia. Nie wstydzę się jej – owszem, wielbię i błogosławię ją. Przesądem jest potępienie najczystszych wyrazów miłości dlatego tylko, że nie są one dokonane w formach społecznie ulegalizowanych. Związek swobodny nie przestaje być piękny przez to, że mu sankcji społecznej odmawiają. Przyjdzie czas, że on królować będzie, jak to się coraz bardziej w społeczeństwach zachodnich, zwłaszcza francuskim, realizuje. Związek swobodny jest daleki od rozpusty, o wiele dalszy niż powszechnie tolerowane małżeństwo z interesu. Oczywiście, że warunkiem jego piękna i czystości jest swoboda istotna obustronna.

Rano otrzymałem list od pani Gawrońskiej, w którym zaprasza ona Annę do siebie serdecznie i dodaje, że czeka przyjazdu naszego na dziś wieczór. List ten wręczył mi Stach Sadkowski39, który wczoraj z Puzel od pani Gawrońskiej przyjechał. O godzinie więc 2.00 wyjechaliśmy. W pociągu gorąco było i duszno. O godzinie 6.00 przyjechaliśmy do Mołodeczna40, skąd dalej końmi jechać trzeba w kierunku Lebiedziewa41. Koni nam pani Gawrońska przysłać nie mogła, bo mająteczek jej jest w dzierżawie i końmi dzierżawcy ona swobodnie rozporządzać nie może. Jechaliśmy więc z Anną najętą furmaneczką. Anna była pogodna i dość wesoła. Cieszyła się wsią, zbożem, bydłem – wszystkim, co po drodze spotykaliśmy. Dziesięć wiorst drogi prędko, niestety, minęło.

Przyjechaliśmy wreszcie do Puzel. Tu biedna Anna poczuła się stropiona, onieśmielona, upokorzona. Jedzie bowiem do obcych ludzi, ona, dziewczyna biedna, mało wykształcona, dopiero co wyrwana z brudnego lupanaru. Ludzie, do których jedzie, są wykształceni i nie mają na sobie żadnego piętna uznanej skazy. W dodatku Anna zna język niemiecki nie dość dobrze, a ci, do których jedzie, znają go jeszcze mniej. Wszystko więc razem wzięte usposabiało Annę smutnie, boleśnie. Po przyjeździe do Puzel wpadła biedaczka w przygnębienie, z którego się przez cały wieczór wyrwać nie zdołała. Okropnie mi jej żal. Miałem dziś jeszcze z Puzel wyjechać, ale zostałem jeszcze do jutra.

12 (25) lipca, rok 1911, wtorek

Większą część dnia spędziłem jeszcze w Puzelach. Biedna Anna wciąż jest przygnębiona. Nie czuje się tu zupełnie swobodna, brak jej równowagi wewnętrznej. Dziewczyna ta, będąc bardzo wrażliwą, bardzo łatwo ulega nastrojom, które nią zawładają całkowicie. Czuje się ona tu bądź co bądź obco, jest onieśmielona, ma niewątpliwie pewne uczucie upokorzenia. Choć bowiem pani Gawrońska stara się być dla niej dobra i traktować ją zupełnie na równi ze sobą, jednak Anna wie, że pani Gawrońska wie o jej przeszłości; to działa na Annę bardzo źle. Nie chce wierzyć, żeby pani Gawrońska nie czuła dla niej gdzieś w głębi serca jakiejś pogardy. Nie przywykła Anna i nie zdaje sobie sprawy, że można jej przeszłość traktować jako li tylko nieszczęście i mieć z tego tytułu dla niej szacunek i gorące współczucie. Zresztą psychologia takiej dziewczyny musi w tych warunkach usposabiać ją do smutku i upokorzenia, zwłaszcza gdy jest to dziewczyna szczera i niezepsuta. Płakała dziś Anna i parokrotnie rzewnie się przed panią Gawrońską uskarżała.

Żal mi jej z całego serca. Trapi mnie niepokój bolesny, jak Anna ten miesiąc u pani Gawrońskiej przebędzie i co z nią nadal po powrocie do Wilna będzie. Sytuacja nie jest wcale łatwa. Bądź co bądź, Annie niezbędna będzie, prócz pracy, jakaś rozrywka, jakieś otoczenie przyjazne, jakieś urozmaicenie dla jej wrażliwości. Tego potrzebuje koniecznie jej młoda wrażliwa natura, jej temperament; nie chce ona powrotu do rozpusty lupanarów, którą się brzydzi, ale nie zniesie życia szarego bez odrobiny uczucia, wrażeń, poezji.

Nie wiem, czy dobrą obrała metodę pani Gawrońska, unikając z nią wszelkich rozmów na temat jej przeszłości. Przeszłość ta jest zbyt dla Anny żywa, zbyt bolesna, aby można było jej nie dotknąć, jeżeli stosunek ma być serdeczny i poufny. Jeżeli przeszłość ta będzie z góry i stanowczo poza nawias stosunku wyrzucona, to zawsze pozostanie coś niedopowiedzianego i stosunek mimo woli utrzyma się na stopie konwenansu. Tak mi się zdaje. Mam też nadzieję, że wkrótce pani Gawrońska, obcując z Anną i dotykając z bliska jej duszy, jej trosk i cierpień, zboczy z drogi tych zastrzeżeń, które sobie przez zbytni skrupuł taktu nakreśliła.

Pociągiem wieczorem o godzinie 6.00, z ciężką troską w sercu, wyjechałem przez stację Połoczany do Bobrujska. Gdym pociągiem z Połoczan przejeżdżał mimo Puzel, spostrzegłem jeszcze na plancie kolejowym panią Gawrońską i Annę, które przyszły mnie raz jeszcze pożegnać. Machaliśmy sobie chustkami na pożegnanie. Tęskno mi i smutno. Niepokój o Annę mnie trapi.

25 lipca (7 sierpnia), rok 1911, poniedziałek, Wilno

Przed paru dniami otrzymałem list od Anny Wolberg z Puzel. List ten wszakże nie zadowolił mnie. Anna pisze krótko, ogólnikowo i bezbarwnie. Powiada, że używa spacerów, że czuje się zdrowa, że jest jej u pani Gawrońskiej dobrze, że czeka mego przyjazdu, wreszcie znów powtarza o swej wdzięczności dla mnie. Z listu tego widoczne, że Anna pisze raczej z poczucia pewnego obowiązku niż z wolnego popędu. Wiem, że w istocie spokojna nie jest, że ma w sobie pełno wątpliwości, sprzecznych uczuć, tęsknot nieokreślonych i smutku. Tego w liście nie ma.

W ogóle list ten nie odzwierciedla wcale jej duszy, jej istotnego stanu. Pragnąłbym od niej listu, który by był urywkiem z jej prawdziwego dziennika; wtedy dopiero wiedziałbym, co myśleć i jak ją ratować, i prowadzić nadal. Niestety – rozumiem, że tej szczerości zupełnej, tej prawdy uczuć i myśli wymagać od niej nie mogę. To jej własność, której się wyświadczaniem usług nie kupuje. […]

Dziś wszakże otrzymałem kartkę od pani Gawrońskiej, która mnie trochę pocieszyła. Pani Gawrońska pisze, że polubiła szczerze Annę i że się z nią dobrze porozumiewa. Jeżeli tylko pani Gawrońska się nie myli i jeżeli Anna nie maskuje się przed nią zbytnio, to wieść ta jest dobra. Serdeczny i przyjazny stosunek Anny z panią Gawrońską byłby bardzo dodatnim czynnikiem na przyszłość. Nie wątpię, że Anna całkowicie swych stanów wewnętrznych przed panią Gawrońską nie otwiera; chodzi tylko o to, w jakiej mierze się kryje.

31 lipca (13 sierpnia), rok 1911, niedziela

Z Mołodeczna południowym pociągiem wyjechałem przez Połoczany do Puzel. Anna Wolberg zobaczyła mnie z daleka i wybiegła na spotkanie. Nie jestem zadowolony ze stanu Anny, w jakim ją zastałem. Jest bardzo znudzona, samotna, onieśmielona. Pani Gawrońska nie zdołała jej zbliżyć do siebie, otoczyć sercem, pojąć. Zapewne Anna pod względem poziomu inteligencji i kultury stoi o wiele niżej od pani Gawrońskiej. Jest to dziewczyna z ludu, dziczka, ale natury bujnej, bogatej, z której dużo zrobić można i która w sobie ciekawą treść zawiera. Pani Gawrońska tego dostrzec nie zdołała; stosowała się do niej przez pryzmat umysłowości inteligenckiej i nie potrafiła wyrwać jej z samotności i onieśmielenia i zrównać ze sobą. To działało na Annę przygnębiająco, pozbawiało ją energii, inicjatywy, pewności siebie. Na skutek tego Anna przebyła cały ten czas w Puzelach jakby w odrętwieniu, nie mogąc uwydatnić swej treści najgłębszej, swych uczuć, tęsknot i myśli. Zamykała się w swym dzienniku i na zewnątrz wcale się nie ujawniała. Stała się wobec mieszkańców i gości puzelskich mumią bezbarwną.

Ten czas pobytu w Puzelach był dla Anny męką. Próbowała kilkakrotnie przemówić serdeczniej do pani Gawrońskiej, nawiązać stosunek poufniejszy, ale oddźwięku trwałego nie znalazła. W pierwszym tygodniu pobytu, gdy w Puzelach gości nie było, stosunek pani Gawrońskiej do Anny był serdeczniejszy, potem wszakże, zwłaszcza od czasu przyjazdu doktorowej Szwengrubenowej42, pani Gawrońska stała się oschlejsza dla Anny. Z obserwacji mojej dzisiejszej sam się przekonałem, że pani Gawrońska istotnie nie jest taka, jaka byłaby dla Anny do opieki potrzebna. W końcu tego tygodnia pani Gawrońska wraca już do Wilna i Annę zabiera. Będę się starał znaleźć dla Anny w Wilnie zajęcie w kapelusznictwie.

2 (15) sierpnia, rok 1911, wtorek, Wilno

Wieczorem rozmówiłem się z panią Felicją Bortkiewiczową43 w sprawie Anny Wolberg. Chodzi o znalezienie dla niej zajęcia po przyjeździe do Wilna. Anna ma wrócić do Wilna z panią Gawrońską w ten piątek lub sobotę. Mnie w tym czasie w Wilnie nie będzie. Anna zamieszka na razie w moim mieszkaniu do mego powrotu z Bohdaniszek. Wrócę w poniedziałek lub wtorek. Ponieważ jednocześnie i Marynia wraca do Wilna ze Stefusiem, więc zaraz po przyjeździe będę musiał zalokować Annę gdzieśkolwiek indziej. Trzeba też będzie zaraz znaleźć dla niej zajęcie. Zostawiać ją samotną, bez zajęcia – nie można.

Po takich przejściach, jakie miała Anna, samotność i nadmiar wolnego czasu są niebezpieczne. Niepożądane jest, aby się zbytnio grzebała w rozpamiętywaniu przeszłości. Uważam, że nawet ten dziennik, nad którym Anna ciągle ślęczy, jest niepotrzebny. Za dużo przeszłości i wspomnień – zwłaszcza takich! Chciałbym dać Annie zajęcie w fachu kapelusznictwa. Jest to praca miła, oparta na pomysłowości i poczuciu piękna. Nie jest to nudna, mechaniczna robota. Annie zaś właśnie trzeba pracy takiej, która by się z jej wrażliwością dobrze kojarzyła. W pracy tej miałaby też towarzyszki i nie nudziłaby się przeto. Pani Bortkiewiczowa ma się zwrócić do pani Sapkowskiej44, Litwinki, która ma w Wilnie piękny magazyn i pracownię kapeluszy. Bardzo bym pragnął, żeby się udało ulokować tam Annę w charakterze uczennicy. Zresztą dużo będzie zależało od wrodzonych zdolności Anny. Ponieważ Anna ma dość dużo zmysłu piękna, więc mam nadzieję, że może się okaże zdolna do tego fachu.

9 (22) sierpnia, rok 1911, wtorek

Po nocy spędzonej w wagonie stanąłem koło godziny 9.00 w Wilnie. W mieszkaniu moim zastałem Annę Wolberg, która już w piątek z Puzel od pani Gawrońskiej wróciła. […]

Przede wszystkim poszedłem do pani Felicji Bortkiewiczowej, od której się dowiedziałem, że pani Sapkowska, właścicielka magazynu mód, zgadza się przyjąć Annę w charakterze uczennicy w dziale kapelusznictwa. Za naukę w ciągu roku pobiera 100 rubli, płatne w dwóch ratach. Choć to ciężka ofiara dla mnie, ale będę musiał koszt ten ponieść. Skoro się podjąłem opieki nad Anną, nie mogę się cofnąć w pół drogi. Zresztą, pani Sapkowska powiada, że w ciągu tygodnia potrafi określić, czy Anna ma zdolności do kapelusznictwa, czy nie. Jeżeli ich mieć nie będzie, to trzeba będzie ją stamtąd wycofać i coś innego znaleźć, a wtedy pani Sapkowska zapłaty nie weźmie. Gdyby wszakże odpowiednie zdolności u Anny się znalazły, to koszt ten sowicie się Annie opłaci, bo fach ten przy zdolnościach jest bardzo zyskowny i zarazem miły oraz dla wrażliwej natury Anny bardzo odpowiedni.

W kwestii zalokowania Anny byłem zafrasowany, co robić. Myślałem ulokować ją tymczasem w jakichś przyzwoitych pokojach umeblowanych, ale gdybym ja ją tam wprowadzał, pomyślano by zaraz, że to moja utrzymanka. Pani Bortkiewiczowa poradziła, żebym się w tej sprawie zwrócił do praczki Piątkowskiej. Tak też zrobiłem. Piątkowska przyjęła Annę tymczasem do mieszkania państwa Platerów w domu cioci Kasi Tyszkiewiczowej45 na Nadbrzeżnej. Mieszkanie to jest puste z powodu wyjazdu państwa Platerów na wieś. Piątkowska ma to mieszkanie pod swym dozorem. Piątkowska zaproponowała mi, abym potem zalokował Annę w jej mieszkaniu na Antokolu, gdzie ona ma pokoiczek do wynajęcia; gdy wszakże Piątkowska zobaczyła Annę dobrze ubraną, to osądziła, że pokoik ten będzie za mały i za ubogo dla Anny umeblowany; my z Anną postanowiliśmy jednak pokoik ten u Piątkowskiej obejrzeć i ewentualnie wynająć, co zrobimy jutro.

Na obiad zaprowadziłem Annę do restauracji Myśliwskiej i potem na spacer na Górę Zamkową46. Przy obiedzie wypiliśmy z Anną kawy z koniakiem. Anna się ożywiła. Jest to natura ciekawa, bardzo wrażliwa, skupiona zazwyczaj w sobie, uważna, rozwijająca się w pełni i blasku dopiero za jakąś podnietą. Podniecenie jest dla Anny zawsze momentem krytycznym. Biedactwo wynudziło się w Puzelach i serdecznie się garnie do mnie; Anna jest szczera i bardzo miła ze mną. Myliłem się, gdym sądził przed miesiącem, że się w Annie kochać zaczynam. Nie kocham się w niej, lecz gdy jestem przy niej, ulegam jej urokowi.

10 (23) sierpnia, rok 1911, środa

Obejrzałem pokoik dla Anny u Piątkowskiej na Antokolu; jest istotnie maleńki, na salce na poddaszu w małym parterowym domeczku nad samą Wilią. Zdecydowałem się go wszakże wziąć tymczasem na próbę; cena za pokoik bardzo niedroga – 3 ruble miesięcznie. Wątpię wszakże, czy tam na stałe Anna zostanie; spróbujemy tymczasem. Dziś jeszcze Anna zanocuje w mieszkaniu Platerów, a jutro się tam przeniesie.

Znów byłem z Anną na obiedzie w restauracji Myśliwskiej, gdzie spędziliśmy z nią parę godzin, popijając po obiedzie kawę z benedyktynem47. Te parę godzin, które Anna spędza ze mną, są dla biedaczki jedyną osłodą nudnego i samotnego dnia. Zajęcia jeszcze nie ma, cały dzień spędza samotnie, z Piątkowską prawie że się rozmówić nie może. Daję jej przy obiedzie trochę likieru, bo to ją ożywia i daje jej kilka chwil intensywniejszych. A tak biedaczka ma mało wrażeń teraz, tak jest stęskniona, tak opuszczona.

Anna ma w sobie dużo zmysłu kontemplacyjnego, lubi myśleć, kombinować, zestawiać swoje wrażenia. Przypomina mi ona trochę mój własny charakter, moją siostrę Marynię; brak jej tylko wykształcenia, ale natura bogata. Ciekawe jest też w jej charakterze to, że z bardzo subtelną i giętką wrażliwością kojarzy się w niej wybitna i szczera samodzielność. Anna nie ulega autorytetowi opinii, jest wolna całkowicie od przesądów, w ogóle analizuje wszystko i rządzi się wyłącznie własnym poczuciem. Obdarzona jest zmysłem spostrzegawczości i jest zupełnie w sądach swych i uczuciach niezależna. Piękny to charakter, który by w odpowiednich warunkach kultury mógł wydać kwiat prześliczny. Wywiera ona na mnie urok nie tylko przez swą powierzchowność, ale i przez ten swój charakter, który w młodym zwłaszcza wieku promienieje czasem na zewnątrz.

Anna kocha na przykład Żydów, bo się jej tak podoba wbrew uprzedzeniom środowiska, z którego wyszła; nie wyznaje żadnych formuł religijnych, choć musi mieć w naturze dużo zmysłu religijnego; kocha pieśni, lubi się przyglądać życiu, namiętnie pożąda nie tyle samych wrażeń, ile kontemplacji takowych. Błaga mnie, abym we wszelkich zabawach moich brał ją ze sobą – powiada, że chce po prostu być w tych zabawach spektatorem, ot tak, abym ją brał ze sobą, jak biorę mój kij. Przy tym jest bardzo delikatna i subtelna pod względem pieniężnym i bynajmniej nie zepsuta.

11 (24) sierpnia, rok 1911, czwartek

Pod wieczór znów, jak zwykle, zaprowadziłem Annę na obiad. Przy obiedzie wypiliśmy trochę koniaku i przyszła nam chęć spędzenia wieczoru we dwoje. Przewieźliśmy rzeczy Anny z mieszkania Platerów do pokoiku na Antokolu, najętego od Piątkowskiej. W pokoiku tym nie było jeszcze wcale łóżka, więc tym bardziej Anna zostać w domu na noc nie mogła. Poszliśmy z nią do hotelu, gdzie na szalonej zabawie noc spędziliśmy.

Trochę wszakże nierad jestem z tego, czuję się winny; lepiej było tego nie robić. Cóż wszakże poradzę, gdy temperament mnie unosi, a obcowanie częste z Anną działa na mnie podniecająco. Zaczynam spostrzegać, że Anna się po trochu podkochuje we mnie, pożąda mnie, tęskni, zazdrości. Dobrze, że już wkrótce Anna do pracy stanie. Próżniactwo nie może w tych warunkach być dobre.

13 (26) sierpnia, rok 1911, sobota

O południu zaprowadziłem dziś Annę do pani Felicji Bortkiewiczowej, która ją zaprowadziła do pracowni kapeluszy pani Sapkowskiej. Od dziś więc Anna staje do pracy. O godzinie 4.00 poszedłem po Annę na Antokol, ale jej jeszcze nie zastałem; pochodziłem po Antokolu i dopiero o godzinie 5.00, gdym już z Antokolu wracał, spotkałem Annę. Była głodna, bo od rana na czczo, więc ją zaraz do restauracji Myśliwskiej na obiad zaprowadziłem.

Ucieszyłem się serdecznie, gdy mi Anna powiedziała, że zadowolona jest ze swej pracy. Pani Sapkowska zrobiła na niej, jako chlebodawczyni, bardzo dobre wrażenie, była bowiem dla Anny uprzejma i nawet serdeczna. Pani Bortkiewiczowa nie powiedziała pani Sapkowskiej o przeszłości Anny i zmyśliła, że Anna niby została z Libawy przez policję ze względów politycznych wydalona. Sama praca w kapelusznictwie też się Annie podoba; atmosfera w pracowni miła. Oby nadal Anna zadowolona była i oby się nie zniechęciła, bo ma charakter trochę przekorny i nie lubi, żeby ją strofować, a pani Sapkowska bywa podobno porywcza.

14 (27) sierpnia, rok 1911, niedziela

Anna mnie kocha.

Przekonałem się dziś o tym i posiadam pewność. Anna, pomimo że przez czas jakiś była na drodze upadku, nie straciła nic na wrażliwości i kobiecości. Indywidualność jej zbyt wybitna, aby się łatwo zetrzeć na szablon dała, nawet w tych warunkach, w jakich była. Wstydliwość kobieca jest w niej zachowana całkowicie. Zmysłowa jest bardzo, ale nie rozpustnica. Przez tę wstydliwość i przez tę dumę, której ma dużo, nie wyzna nigdy wprost w oczy, że mnie kocha; nie zrobi tego wyznania pierwsza, bo czuje, że to ją upokorzy, nie wierzy, abym ja mógł ją kochać i wstydzi się wyznania. Ale nie jest w stanie zataić miłości, która cała z niej bucha, to bezwiednie naiwna, to prowokująca, to zdobywcza. Miłość zresztą jest takim uczuciem, które z siłą żywiołową pcha do wyznania i do ujawnienia się. Toteż Anna jest ciągle miotana między dwoma krańcowymi popędami – żywiołowym intuicyjnym popędem do wyznania a świadomym hamulcem wstydu i dumy.

Stąd trudno Annie ukryć przede mną jej istotny stan uczuć. Zbyt doświadczony jestem i zbyt dobrą posiadam wiedzę serca kobiecego, abym nie przejrzał na wskroś serca Anny. Z półsłówek, z niedomówień, z hamowanych siłą woli porywów i wybuchów, zresztą z wyrazu, z czynów, z oczu Anny, z jej głosu i śpiewu czytam jej piękną duszę, badam, poznaję i piję. Bujna to i bogata natura kobieca; poznanie jej jest ciekawe samo przez się, a tym bardziej, gdy się przez miłość otwiera w całej krasie, w swej pełni mistycznej – dla mnie. Nie umiem wyrazić piękna jej rozkochanej twarzy.

15 (28) sierpnia, rok 1911, poniedziałek

Że Anna mnie kocha, poznałem to z całego szeregu szczegółów w ciągłym obcowaniu naszym, a zwłaszcza potwierdziły mi to niektóre wybitniejsze przejawy w jej zachowaniu się ze mną. We czwartek, gdyśmy z nią byli w nocy w hotelu, ja, po wypiciu wielkiej dozy alkoholu, byłem przez czas jakiś mocno upojony; bywają wtedy chwile, gdy człowiek stacza się do zbydlęcenia; toteż wezwałem faktora i poleciłem mu sprowadzić dziewczynę, nic o tym Annie nie mówiąc.

Wtem wchodzi do pokoju wysoka brunetka, młoda i piękna. Anna, która siedziała w negliżu na kanapie, spostrzega dziewczynę, którą sadzam na łóżku i pieszcząc ją, rozpinam jej stanik. Anna zaczyna płakać, wpierw cicho, potem szlochać; zaczyna drżeć na całym ciele jak na mrozie, tak że ząb na ząb nie trafia. Wołam Annę do łóżka i kładę ją przy sobie, zbiedzoną, struchlałą, a tak pokorną i tak bolesną, że mi się serce kraje i że, odzyskując ludzkość, wydalam czym prędzej przybyłą dziewczynę. Co się wtedy w sercu Anny działo – aż mi ciężko wyrazić. Świnią byłem i świętokradcą serca Anny, tego serca, które się dla mnie całe wraz z przepiękną powłoką i całym strumieniem uczuć otwiera. Scena ta jest dla mnie przygnębiającym wspomnieniem, pali mnie wstydem i tęsknotą.

Wczorajszej zaś nocy kochaliśmy się z Anną pogodną pełnią wrażeń, bez tych brudów rozpusty, jakimi przez sprowadzenie tamtej czarnej dziewczyny skalałem mój z Anną stosunek. Anna była teraz radosna, promienista, rozkwitła li tylko dla mnie jak kwiat dla swego słońca, pachnąca, rozkochana, z ogniem w oku, z głosem śpiewnym, z drgającą podnieceniem jak u konia rasowego nozdrzą, z ustami do ust moich tęsknymi, z przepięknym wyrazem życia, w którym się szczyt radości miesza ogniście-łzawo z tęsknotą rojeń i marzeń oraz przeczuć bolesnych. W chwili największego rozkwitu Anna kilkakrotnie rwała się do wyznania miłości, a wtedy sięgała przełomowych zenitów wyrazistości, stawała się cała wyrazem, promieniem. Jest w niej tragiczna moc ekspresji, jaka tylko bywa w bajkach Wschodu i w rozkochanej młodości.

16 (29) sierpnia, rok 1911, wtorek

Wieczorem poszedłem odwiedzić Annę w jej mieszkanku na Antokolu. Anna spędziła już dziś cały dzień przy pracy w pracowni Sapkowskiej. Bardzo jest z tej pracy zadowolona; powiada, że się wcale nie nudzi i że jest wesoło. Pani Sapkowska dobra dla niej i przyjazna, towarzyszki pracy wesołe; choć Anna nie bardzo się z nimi może rozmówić, bo te mało umieją po rosyjsku, nie więcej od Anny, a po niemiecku nie umieją wcale, ale jakoś tam wcale dobrze do ładu dochodzą. Robota Annie się dobrze udaje, ma nadzieję, że zdoła się nauczyć. Od dziś Anna się zaczęła stołować u niejakiej Litwinki naprzeciwko kościoła św. Mikołaja, gdzie z porady pani Felicji Bortkiewiczowej umówiłem wczoraj dla niej stałe obiady za rubli 7 miesięcznie. Obiady są tam skromne, ale zdrowe. Słowem, Anna już całkowicie zainstalowana. Przyniosłem jej wieczorem trochę kwiatów i cukierków. […]

Anna jest okropnie drażliwa na punkcie, abym jej nie posądzał o interesowność w stosunku do mnie. Zakochana jest we mnie na zabój; chciałaby mi to wyrazić i zarazem się wstydzi; chciałaby, żebym się sam domyślił, ale ja rozmyślnie udaję, że nie domyślam się i że biorę jej stosunek do mnie za wdzięczność i przyjaźń; robię to nie tylko dlatego, by ją drażnić, lecz też dlatego, aby się nie dać tej miłości wypalić i wyczerpać. Rosnąca bowiem miłość Anny do mnie jest znakomitym czynnikiem pomocniczym w moim dziele uratowania jej.

Przez tę miłość Anna czuje się obecnie szczęśliwa; wyznała mi, że czuje się teraz tak szczęśliwa, jak nigdy; ma dostatek, ma pracę miłą, ma mnie. Powiada, że w jednym tylko względzie jest nieszczęśliwa; domyśliłem się, że tym quasi-nieszczęściem jest to, że nie zdoła pozyskać wzajemności mojej; gdym ją, niby nie rozumiejąc, spytał, co to za nieszczęście, nie chciała mi wyznać. Powiedziałem, że więcej dla niej zrobić nie mogę i nic jej ponadto dać nie jestem w stanie; z rezygnacją i smutkiem odrzekła, że wie, iż tego, czego jej brakuje, mieć nie może i nigdy nie będzie, potem zaś tak mi to wytłumaczyła, iż nieszczęściem jej jest, iż mi się niczym wywdzięczyć nie może, bo to, co dać może, wartości mieć dla mnie nie będzie. O żadnym innym mężczyźnie, o żadnych zabawach i uciechach beze mnie Anna nie myśli; tęskni li tylko do mnie, mnie się cała oddaje i przeze mnie jest na tej nowej drodze szczęśliwa.

Umiejętnie i starannie wyhodowałem w niej to uczucie, ale się z tego cieszę, bo bez takowego nie dokonałbym mego dzieła. Skoro się zaś zabrałem do ratowania jej, to powinienem i chcę do skutku rzecz doprowadzić. Miłość ta daje Annie pełnię życia i wyczerpuje intensywnie jej wrażliwość, jej emanację życiową. Dopóki miłość ta trwa, dopóty dzieło moje jest mocne i dopóty życie Anny pozostanie niewątpliwie na obecnych torach. A że ta miłość wlewa radosny promyk szczęścia i w jej, i w moje życie – to jeno dobrze. Ascetyzm bynajmniej ani piękny, ani dodatni nigdy nie jest. Życie, piękno i szczęście – to kwiat święty, którego kult winien być dewizą człowieka.

Wspominałem dziś umyślnie Annie po kilkakroć o jej Augustchen, tym Żydku, którego tak niedawno jeszcze pamięcią kochała. Odrzuca go z obrzydzeniem, nie chce słyszeć o nim. Biedne dziecko, męczy się moją mniemaną niedomyślnością, ale to dobrze i tak być powinno.

18 (31) sierpnia, rok 1911, czwartek

Jeden dzień spędzony bez widzenia się z Anną taką mnie przejął tęsknotą, że choć dziś spotkanie nie było między nami umówione, jednak nie wytrzymałem i poszedłem do niej. Sam nie wiem, co za uczucie żywię do niej i czy to jest miłość, czy pragnienie jej miłości? W każdym razie, trudno mi się bez niej obejść; stała się ona perłą ozdobną mego życia, mych wrażeń i tęsknot.

Chciałem ją spotkać na ulicy, gdy będzie wracała z pracy do domu. W tym celu o godzinie 8.00 poszedłem na Antokol i zacząłem chodzić tam i z powrotem wzdłuż rzeki od Cielętnika48 do więzienia. Godzinę całą tak chodziłem – na próżno. Zacząłem tracić nadzieję spotkania jej, a podrażniona fantazja zaczęła mi snuć najczarniejsze domysły na temat tego, gdzie Anna być może. Zirytowany, przygnębiony, usiadłem na ławeczce nad Wilią i znów czekałem. Anna nie przychodzi. Ponure męty zazdrości i posądzeń zaczęły się kłębić w mym sercu, mimo że tłumiłem je wysiłkiem woli, rozsądkiem i słonecznym czystym wspomnieniem tej Anny, rozkochanej we mnie, rozmodlonej, dumnej i prawej nawet w nieszczęściu upadku, a tak subtelnej, tak wstydliwie prostej i głębokiej w uczuciu.

Wreszcie poszedłem na Antokol do jej mieszkania. Zastałem ją w jej maleńkim pokoiku przy czytaniu książki łotewskiej. Ucieszyła się, radosna i promienista. Wstyd mnie ogarnął za moje poprzednie posądzenia krzywdzące, za tę podłą i próżną zazdrość męską, która jak gadzina wiecznie z jakiejś kryjówki ducha wyłazi, kalając świętą miłość i czyste ofiarne serce kochanki. Okazuje się, że Anna wróciła do domu już o godzinie 2.30, bo się dziś praca wcześniej skończyła. Spędziłem z Anną z półtorej godziny w jej małym pokoiku.

19 sierpnia (1 września), rok 1911, piątek

Mówiła mi dziś pani Bortkiewiczowa, że właścicielka magazynu mód, w którym pracuje Anna, pani Sapkowska, jest bardzo z Anny zadowolona i uważa ją za uczennicę zdolną. Cieszy mnie to bardzo, bo i Anna pracę tę upodobała. Los Anny jest na dobrej drodze. Miłość jej do mnie, jeżeli tylko potrwa, będzie najpotężniejszą dźwignią jej ratunku. Miłość ta wiąże ją do obecnego życia i opromienia jej byt.

Niestety – Anna ma tragiczną niewiarę do siebie. Nie może się pozbyć myśli, że jest istotą zgubioną i że ktokolwiek, który wie o jej przeszłości, nie może ją za inną uważać. Ma ona wprawdzie poczucie swej krzywdy, rozumie, że winą jej nieszczęścia i upadku są warunki społeczne w związku z jej naturą zbyt wrażliwą, a jednak nie umie się otrząsnąć z poczucia hańby i winy moralnej. Na punkcie tym jest niesłychanie drażliwa i za lada moim nieostrożnym słówkiem wpada w przygnębienie i smutek straszliwy. Posądza mnie, a nawet bodajże przekonana jest, że ja ją nadal traktuję jako dziewczynę upadłą, sprostytuowaną, której tylko o rozpustę z byle mężczyzną chodzi.

Gdyby wiedziała, jak mi jest droga i jak daleki jestem od takich myśli. Czytam w jej sercu jak w księdze otwartej, miłość jej przez emanację, którą jej nadaje, otwiera mi każde drgnienie jej uczucia, każdy skurcz jej wrażeń, każdy błysk jej myśli lub tęsknoty. Widzę ją czystą, nieskalaną, jaką jest. Upadek jej był li tylko epizodem nie zbrodni i rozpusty, lecz głębokiego nieszczęścia. Nasz obecny z nią związek, na miłości oparty, już w żadnym razie rozpustą nie jest. Jest on li tylko emanacją miłości, ostatnim kresowym wyrazem naszej tęsknoty wzajemnej, naszej woli do posiadania się. Jest to związek przeczysty, związek piękna i prawdy.

20 sierpnia (2 września), rok 1911, sobota

Cały dzień mi upłynął w nerwowym oczekiwaniu wieczora, kiedy mamy iść z Anną do Szumana. […] Po godzinie 9.00 wieczorem poszedłem po Annę na Antokol. Zastałem ją już gotową, ubraną, czekającą na mnie. Wyszliśmy razem, pospacerowaliśmy po mieście, posiedzieliśmy na ławeczce na skwerze Świętojerskim i wreszcie, gdy już nadeszła pora, poszliśmy do Szumana. Zabawa szła tam wesoło. Siedzieliśmy w jednej z lóż górnych, tak, aby nikt nas z dołu widzieć nie mógł, bo nie chcę oczywiście, aby widywano Annę u Szumana i w innych miejscach lekkiej zabawy. Wobec gawęd ludzkich należy pilnie strzec pozorów, zwłaszcza ze względu na skompromitowaną przeszłość Anny. Z loży górnej widać scenę, ale za to można tam tak siedzieć, że nikt z parteru nie zobaczy siedzących w loży. Zresztą małośmy się z Anną przyglądali scenie, zajęci byliśmy przeważnie rozmową ze sobą. Zjedliśmy kolację, wypiliśmy wina, kupiłem dla Anny kwiatów, które ona tak kocha.

Od Szumana pojechaliśmy do hotelu. Noc nam zeszła na ekstazie miłości, syconej śpiewem łotewskich pieśni Anny oraz wdziękiem jej uczucia, które, jak zawsze, tryskało z niej tysiącem migotliwych wyrazów, niedających się w słowie utrwalić. Anna jest szczęśliwa. Rada ze swej pracy i ze swego trybu życia. Ma pracę odpowiadającą jej wrażliwości i jej poczuciu piękna, ma wesołe towarzyszki przy pracy, a poza tym ma moją wzajemność w miłości. Dziwne jest to moje szczęście do kobiet. Ilekroć bywałem kochany – zawsze miłością bezwzględną, głęboką, tragiczną. A jakie są moje tytuły do miłości – sam nie wiem, bo wszak piękny fizycznie nie jestem.

21 sierpnia (3 września), rok 1911, niedziela

Cały dzień do godziny 9.00 wieczorem spędziłem z Anną. Rano wypiliśmy kawę i do godziny 6.00 po południu nie wychodziliśmy z hotelu. Zmęczeni byliśmy, a dobrze nam było we dwoje. Miłość dodaje rozmowie naszej niewyczerpany wątek tematów. Znam wszystkie już niemal szczegóły z życia Anny, a Anna z mojego, a jednak zawsze mamy sobie wiele do opowiedzenia i do pogłębienia naszej wiedzy o sobie. Rozmowa, przeplatana pieszczotami i śpiewem Anny, wypełniła nam tak czas, żeśmy się ani obejrzeli, jak wieczór nadszedł. Poszliśmy na obiad do restauracji Myśliwskiej.