Dziewczyna pląsająca w jednym pantofelku - Krystyna Habrat - ebook + książka

Dziewczyna pląsająca w jednym pantofelku ebook

Krystyna Habrat

0,0

Opis

„Dziewczyna pląsająca w jednym pantofelku” to zbiór opowiadań psychologicznych, od 2 stron po ok. 80. Przedostatnie to już minipowieść dotykająca problemu samotności. Są to opowieści o drobnych, ludzkich przeżyciach: radościach, smutkach, lękach i pułapkach czyhających w codzienności; o trudach życia między ludźmi, zmaganiu się z własnymi słabościami i opinią innych, ale też o miłości i radości życia. To niesamowicie mądre, życiowe historie, które czyta się jednym tchem. Każdy z nas może w nich odnaleźć cząstkę siebie, zamyślić się, porównać, wyciągnąć wnioski.

Większość opowiadań publikowana była w czasopismach papierowych m.in.: Zwierciadło, Migotania, Tygiel oraz internetowych: Pisarze.pl, Cegła, PKPzin, NWL itd., z którymi Krystyna Habrat współpracowała czy nadal współpracuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Krystyna Habrat

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Skład i łamanie: WLBP

Korekta: Maja Szkolniak

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2024

ISBN:978-83-66945-97-5

E-MAILOWY CZŁOWIEK

Zadziwiłam się sama sobą. No bo tak: wybieram się niedługo do stolicy i mam okazję spotkać kilka osób, które znam tylko z Internetu, i nawet zamierzyłam je poinformować o takiej możliwości, wymienić telefony, terminy, miejsca, ale się tego przestraszyłam i już nie marzę o kontakcie bezpośrednim. Wolę te e-mailowe. Sama sobie się dziwię, ale coś w tym jest.

W realu musiałabym o określonej godzinie wyruszyć na miasto, żeby się z tym kimś spotkać – najczęściej z miłą koleżanką – ale ja może w tym akurat czasie wolałabym pozostać w domowych pieleszach przy rozmowie w gronie rodzinnym. Może za oknem wiałby wiatr i źle by się szło. Zresztą nie znam za dobrze stolicy. Nie mogę ryzykować, że przemęczę nogi, że źle dojadę, że ktoś mnie zawiezie i będzie miał trudności z parkowaniem.

W końcu osoba znana tylko z portalu i e-mailowej korespondencji może w realu mieć w sobie coś odpychającego. Jakąś krostę na twarzy albo niemiły głos? Może lubi się wywyższać i mnie onieśmieli, bo zmęczona wędrówką po mieście jej w tym nie dorównam? I o czymś trzeba rozmawiać, by wstępnie się poznać, gdy w Internecie od razu przystępuje się do rzeczy, pisząc tylko to, co interesuje. Tu należałoby na początek: „a gdzie mieszkasz?”, „jak żyjesz?”. Może ona byłaby bardziej ode mnie szykowna? Najpewniej obie będziemy spięte i rozmowa się nie poklei? A gdyby to był on? Przecież czasem i z jakimś panem trzeba załatwić jakąś sprawę. Odzwyczaiłam się od rozmów z panami. Co by zresztą powiedział na to mój mąż?

A gdyby to była grupa znajomych? Jakieś spotkanie portalu pisarskiego? Pewnie piliby piwo, a ja nie. Pewnie nie dopuściliby mnie do grania pierwszych skrzypiec, a ja tylko wtedy czuję się w grupie dobrze. Czasem przyjmuję rolę obserwatora, ale tylko przez chwilę, gdy muszę wyrobić sobie opinię o nowopoznanych. Gdybym jednak poczuła się zagadana, pomijana, byłoby źle. Zahamowań z powodu nieśmiałości dawno się wyzbyłam. W dużej mierze dzięki Internetowi.

E, lepiej poprzestańmy na tym, co dotąd, na e-mailowej korespondencji o literaturze i wzajemnym komentowaniu naszych tekstów na portalach literackich.

Czyżby więc w naszych czasach do określeń człowieka związanych z postawami społecznymi, jak hippis, yuppies, dołączył człowiek schowany w Internecie i kontaktujący się ze światem za pomocą e-maili, taki człowiek e-mailowy?

A jednak... Internet wyzwala nas z nieśmiałości, kompleksów, zahamowań. Czasem miewa to brzydkie oblicze.

Dawniej niejeden zezłoszczony chłopak ratował się od frustracji i kompleksów, pisząc na płocie, że: „Kaśka jest głupia” i tym podobne. Teraz wredny typ ma szersze pole do popisu, bo zakrada się do różnych portali, by napisać znowu, że: „Kaśka jest głupia”. Czasem wedrze się na portal literacki i tam, gdzie wszyscy przestrzegają jakichś reguł, dobrego tonu i fachowości, wstawia swój komentarz, że dany tekst jest „ble, ble”. I tyle. Znamy takie komentarze. Nic z nich nie wynika. O niczym nie świadczą, a jedynie o stanie psychicznym owego komentatora, ale widać jemu takie coś jest potrzebne do życia. Bredzi trzy po trzy i pewnie ma okrutną radochę, że komuś dołożył, zrobił przykrość.

Najczęściej administratorzy szybko takie komentarze usuwają. Zignorujmy je więc.

O innych groźnych aspektach kontaktów internetowych, polegających na zawieraniu niewłaściwych znajomości, nawet nie wspomnę. To bywa szeroko komentowane w mediach. Ja się z tym nie spotkałam, jako że w te miejsca Internetu nie zaglądam. Na szczęście znam parę, która poznała się przez Internet, i już kilka lat temu zagrano im na organach krakowskiego kościoła Marsz Mendelssohna. Teraz siedzą przy już wspólnym komputerze. Lub przy dwóch na jednym stole.

Ale warto poruszyć drugi kraniec życia internetowego, gdzie pisze się z pobudek szlachetnych, a przynajmniej poprawnych społecznie. Nie staram się tu stworzyć eseju socjologicznego i obejmować całościowo takie zjawiska, ale wspomnę o tych, z którymi ja się zetknęłam i zaprzyjaźniłam.

Trudno, ale będę pisać tu o swoich doświadczeniach. Nieładnie tak o sobie? E, i tak znacie mnie tylko, nawet nie z widzenia, jak w piosence Trubadurów, ale z mojego skromnego pisania. Więc napiszę o sobie.

A zaczęło się tak. Siedziałam już jako tako w Internecie, gdy ciągle zadziwiało mnie, że ludzie mają odwagę pisać coś, co cały świat będzie mógł przeczytać. Na próżno sobie tłumaczyłam, powołując się na jakiegoś filozofa, że świat nie zważa na małe istnienia. Może nikt takiego zapisu nawet nie zauważy. Bałam się jednak dołączyć do piszących i sama coś z siebie wykrzesać. Może ośmieszyć się nieporadną wypowiedzią. Zresztą, jaka by nie była, zawsze, jak zauważyłam, mógł znaleźć się złośliwiec, który zechce się nad piszącym poznęcać. Z różnych pobudek. Widziałam to u innych. W realu jakoś mnie to szczęśliwie omijało, a miałam już za sobą publikacje papierowe w czasopismach literackich i nawet książkę ze zbiorem opowiadań. Wcześniej, gdy wydrukowano mi w tygodniku literackim pierwsze opowiadanie, poczułam się tak zażenowana, jakbym wybiegła na ulicę goła. Nawet nie pomyślałam, że nikt złośliwy się do mnie nie przyczepi, bo taki niekulturalny mojego tekstu nie przeczyta.

Wreszcie odważyłam się zalogować na jednym portalu literackim. Kiedy zobaczyłam tam swoje imię i nazwisko od razu poprosiłam o zmianę na pseudonim.

Nikt nie widział gry emocji na mojej twarzy, gdy czytałam komentarze pod pierwszym moim tekstem, bo tekst ten napisała jakaś Sokol, nie ja. Na szczęście komentarze okazały się wielce kulturalne i życzliwe. Zdarzało się: ktoś zarzucił mi nadmiar zaimków. „Zaimkoza totalna” napisał ktoś, zapewne wyższego szczebla polonista, może nawet początkujący naukowiec, czyli znawca. Raz wytknięto nadmiar wyrazu „się”, częściej przypadkową bliskość podobnych słów, niepotrzebną spację przed przecinkiem (przypadek, jak kilka innych), ale najczęściej wpadki interpunkcyjne. Nie słuchały mnie malutkie przecinki i chowały się nie tam, gdzie trzeba. Wszystko to było pouczające, bo dotąd zdawałam się w tym na fachową korektę, by poprawiała za mnie. Nauczyłam się z tego kilku nowych zasad pisania, czego nigdy za wiele.

Niestety, co do interpunkcji, pozostaję wyznawcą reguły, że ten, kto ma dużą inwencję pisarską, stuprocentowej poprawności w przecinkach nie osiągnie. Podobnie jak w biurze projektów, jedni robią z rozmachem wielkie projekty, wymyślając niespotykane rozwiązania, ale o szczegóły już nie dbają, bo nie cierpią dłubaniny. Za to ich koledzy nie porywają się na śmiałe zadania, ale pracowicie i dokładnie dopracują drobiazgi, o których tamci zapomnieli, i wyliczą wszystko bezbłędnie. Potrzebni tacy i tacy. Więc ja nie lubię przecinków. I już.

Wkrótce poczułam się tak dobrze na owym portalu dla piszących, że zaczęłam ujawniać moje bliższe dane osobowe. Już nie byłam onieśmielona. Internet nas wyzwala. Nawet nie musiałam się kryć pod zmyślonym nickiem.

Co więcej, polubiłam komentowanie tekstów innych autorów. Najpierw obawiałam się, że to bardzo trudne. Nie jestem przecież fachowcem, bo skończyłam psychologię, nie studia polonistyczne. Ale od początku wiedziałam, że wypada innych komentować, żeby wiedzieli, że są czytani i doceniani. Spróbowałam robić to subiektywnie, jako zwykły czytelnik, i jakoś się udało. Choć głośno się zarzekałam, że się na tym za bardzo nie znam, odbierałam wyrazy zadowolenia. Polubiono moje komentarze i mnie o nie proszono. Przecież pisze się nie tylko dla krytyków, którzy z reguły będą kręcić nosem i może uchylą drzwi do sławy, a może nie. Chyba częściej – nie. Chciałoby się raczej pisać dla zwykłych czytelników, bo tych jest dużo więcej. Przynajmniej tak by się chciało, żeby ich dużo rzuciło się na naszą pisaninę. Szybko nabrałam w tym odwagi. Potem rozmachu.

Sama nie wiem kiedy wyzbyłam się dawniejszej nieśmiałości. Łatwiej o to w Internecie, gdy nie pokazuje się własnej twarzy, choćby i niebrzydkiej – powiedzmy – i gdy nie traci się języka w gębie, bo każde pisane zdanie można przemyśleć. Po drugie, łatwiej nabrać pewności siebie, gdy się człowiek spotyka z życzliwością i eleganckimi manierami, jak na wybranych przeze mnie portalach.

Lubię komentować teksty debiutantów, którzy z wielką nieśmiałością wchodzą na portal pisarski i bardzo boją się oceny. Należy ich zachęcić. Wynaleźć w ich pisaniu to, co jest dobre, aby ten trop pociągnęli, nabrali śmiałości. Lubię tak wprowadzać, ośmielać, zachęcać i czuję się lubiana. Może w realu bym taka nie była?

Miewam swe kaprysy i niedoskonałości. Ale ja wyżywam się w Internecie, głównie na portalach literackich. Do jednego piszę opowiadania, daję fragmenty moich powieści z wydanych już książek oraz komentarze do tekstów innych autorów, a do drugiego – najczęściej skromne felietony, bo takich naczelny oczekuje, choć opowiadania też publikuje. Inne internetowe adresy też miło wspominam.

Cała moja działalność literacka sprowadza się więc ostatnio do e-maili.

Czy czuję się jak ryba w wodzie jako człowiek e-mailowy? Niekoniecznie. Internet jest jak ocean. Trudno dostrzec na nim niewielką wysepkę jakiegoś portalu, a na nim człowieczka piszącego. Wolałabym też, żeby czytywano i kupowano moje książki w realu, ale ludzie e-mailowi siedzą najchętniej w rzeczywistości wirtualnej.

No tak, niby to najlepsze, a ma też ciemne strony. Ale dobre i to. Takie sobie niby-istnienie.

LOS Z POTARGANYM WŁOSEM

Z wieczora przeraźliwa igiełka od zęba zaczęła podstępnie wwiercać się w mą świadomość. Ból jeszcze nie był wyraźny. Zanikał, ilekroć skupiałam na nim uwagę, ale ząb jakby nabrzmiewał. Coś wokół niego narastało, niepokoiło. Zażyłam na wszelki wypadek tabletkę, a rano zatelefonowałam do gabinetu dentysty. Telefon odebrała pielęgniarka. Długo się certowała. W końcu łaskawym tonem wyraziła zgodę, żebym przyszła po południu.

Kiedy się zjawiłam, w poczekalni siedziało zaledwie pięć osób. Usiadłam ostatnia w rzędzie krzeseł, jak wskazywała kolejka, i wyciągnęłam książkę do czytania. Niedługo dane mi było skupić się na lekturze, bo szybko zapadł zmierzch, a poczekalnię rozjaśniały jedynie trzy podłużne jarzeniówki uczepione wysoko sufitu. Z pozostałych zwisały druty. Nachylałam książkę w stronę wątłego blasku. Nie znoszę pustego czekania. Wolę marnować oczy niż życie.

Podnosiłam wzrok na każdy ruch w poczekalni.

Z dwóch stron dochodziły do niej korytarze, co przypominało fragment układu trawiennego, gdzie poczekalnia stanowiła wątrobę. Brakowało tylko porządku w dopływie nowych pacjentów z korytarzy. Przybywali raz z prawa, raz z lewa, i zajmowali kolejne krzesła. Wcześniejsi drzemali z otwartymi oczami. Czasem zamieniali szeptem kilka słów i cichli.

Koło drzwi gabinetu dentysty zaczął krążyć, jak uparta osa, mężczyzna o wyglądzie cierpiącego na wrzód żołądka. Pielęgniarka uchyliła drzwi i skinęła na niego. Wszyscy oniemieli. Przyszedł najpóźniej, a już go wezwano?!

Niewidoczny, bo za ścianą, lewy korytarz wypełnił się nagle trzaskiem kroków. Ktoś zbliżał się energicznie. Z tym głośnym werblem wtargnęła wielka i gruba niewiasta z niemodnym kokiem na głowie. Za rękę trzymała małego chłopca. Nie spojrzała na czekających. Kierowała się prosto na gabinet. Otworzyła ostrożnie drzwi i z progu wykrzyknęła gromkie: „dzień dobry”. Zachwiała się, jakby do odwrotu, ale widocznie zachęcona weszła tam. Inni czekali dalej. Mężczyzna wezwany bez kolejki wymknął się stamtąd po półgodzinie chyłkiem i nie patrząc nikomu w oczy, zniknął. Olbrzymka z wnuczkiem okupowała gabinet dobrą godzinę. Przez ten czas nagromadziło się czekających. Krążyli niecierpliwie pod drzwiami. Udawali, że nie dostrzegają kolejki w rzędzie krzeseł. Czatowali u progu gabinetu i zaglądali natarczywie głodnym wzrokiem, ile razy pojawiła się tam smuga światła. Najbardziej nerwowo podrygiwał niski mężczyzna, choć dopiero co się pojawił. Kręcił się tam i z powrotem. Wywijał uwieszoną u ręki saszetką. Podrywał się i wyciągał szyję ponad innych na widok pielęgniarki wysuwającej czubek głowy. Wreszcie ukazała się cała. Była chuda, szara, a na głowie sterczały jej w nieładzie kosmyki trwałej. Krytycznym okiem zlustrowała przedpole. Podbiegali ku niej i ci z kolejki. Zaczęli protestować, że przyjmuje innych bez ładu i składu. Wszyscy, jeden przez drugiego, dopytywali, kiedy będą przyjęci. Niektórzy przybierali groźny ton.

– Czekać! – orzekła wspaniałomyślnie. – Czekać, czekać – powtarzała każdemu.

Sama zaniepokojona zaczęłam się dopytywać. Pomimo telefonicznego uzgodnienia nie byłam na dziś zapisana. Niby ból zęba był powodem wystarczającym do przyjęcia, ale tu wszystko się kręciło. Ci bez kolejki panoszyli się bezczelnie. Sprawy zdawały się przybierać zły obrót.

– Czekać! – usłyszałam w odpowiedzi i białe drzwi się zamknęły.

Schowałam książkę. Zrobiło się zbyt ciemno. Jarzeniówki bielały księżycowo. Ze spódnicy siedzącej obok dziewczyny rozbiegły się malowane fioletowe pawie. Zapatrzyłam się w nie, jak rozkładały wachlarze ogonów, to znów ciągnęły je za sobą, niczym tren. I wielokrotniały majestatycznie spojrzeniami fałszywych ogonich oczu.

Traciłam tak poczucie rzeczywistości, pogrążone doszczętnie w bezsensie neurozy czekania. Zabrakło mi nawet ochoty do rozmowy. Z rezygnacją patrzyłam, jak pielęgniarka wychyla się zza drzwi i nie zważając na kolejność, wskazuje palcem upatrzoną osobę. Niski pan dawno już sobie poszedł załatwiony. Podobnie inni, uśmiechnięci znacząco do pielęgniarki. Czekający, dotąd potulni, zaczynali coraz głośniej szumieć o bałaganie i niesprawiedliwości. Byli to pewnie ludzie cisi i nieśmiali, przyzwyczajeni do pokornego wyczekiwania nieraz pod czyimiś drzwiami. Dlatego długo znosili to, co dziś się tu działo, ale w końcu przekroczyło to granice ich wytrzymałości. Protest nabierał siły.

– Wszędzie bywają uprzywilejowani! – wykrzykiwano.

– Te przywileje doprowadziły kiedyś kraj do zguby.

– Najwyższy czas z tym skończyć!

Wszyscy teraz napierali na drzwi, bo stamtąd pielęgniarka wybierała najczęściej. Na widok ich zwartego kręgu wrzasnęła:

– Co jest?! Odsunąć się! I czekać!

Skrzywiona, groźnie zmieniła po chwili grymas w coś przypominającego uśmiech, adresowany do kogoś tam w tłumie. Domyślano się zaraz, kto następny przekroczy wymarzone drzwi. Pominięci zmuszeni zostali do odwrotu. Niektórzy pozostali, trzymając twarz w pogotowiu na przypochlebny uśmiech, gdy tylko biała postać w drzwiach się pojawi. Inni zniechęceni opadli ciężko w rząd krzeseł. Usiadłam i ja, ale nie mogłam usiedzieć. Szarpało mną zdenerwowanie.

Nagle irracjonalna sytuacja w mrocznej poczekalni wydała mi się sceną z jakiejś przypowieści. Pielęgniarka z potarganą fryzurą była tu Losem. Decydowała, co się z kim stanie. Od niej wszystko tu zależało. Wybierała zatem według swojego widzimisię i grała ważniarę. A niewidoczna jeszcze z poczekalni dentystka była Spełnieniem. Ale załatwiała tych, których podsuwała jej Los.

– Czekać. Czekać! – pokrzykiwała Los, wybierając sobie następnych całkiem bez sensu.

Nienawidzę czekania. Nie tylko dlatego, że marnuje się tak bezowocnie czas, zamiast wykorzystać go mądrzej. Nie dowierzam tej mądrości Wschodu, zapewniającej, że do tego, co potrafi czekać, wszystko przyjdzie na czas. Przecież gdybym już została przyjęta, skończyłby się ćmiący na nowo ból zęba. Piłabym już w domu herbatę, kończąc zaczętą tu lekturę.

Zawsze byłam straszliwie niecierpliwa. Niejedno przez to zniszczyłam, ale też pewnie dlatego bywam, jak na złość, skazana na dłuższe oczekiwania niż inni. Napisałam nawet opowiadanie o rodzącej się w beznadziejnym czekaniu neurozie. Pochwalił je pewien autorytet, lecz do druku wskazał inne. Natomiast drugi orzekł, iż czekać tak to nielogiczne, lepiej działać. Pierwszy nie mówił tak autorytatywnie, a ten jeszcze młody. Obce mu pewnie neurasteniczne nastroje i ma zdrowe zęby, skoro nie zaznał męczarń poczekalnianych. Gdyby był na takowe kiedy skazany, rozumiałby czekanie. Ciekawe, co by mi na moje czekanie doradził. Czy zamiast wyczekiwać w nieskończoność obiecanego druku, recenzji, odpowiedzi mam rzucić pisanie? Ale rezygnacja jest przeciwieństwem działania.

I w poczekalni dentysty muszę dziś czekać, bo nie byłam wpisana wcześniej do księgi pielęgniarki. A czy w życiu zostałam umieszczona w Księgach Talentów? Gdyby to wiedzieć...

Tutaj, jak zdobędę się na cierpliwość, panna Los wpuści mnie wreszcie przed oblicza Spełnienia z wiertarką. I naniesie moje nazwisko w swą księgę, lecz kto ma pieczę nad Księgą Talentów? I czego mu trzeba?

Siedząca obok mnie dziewczyna zastygła w rezygnacji z głową pochyloną nad spódnicą z pawiami. Patrzyły złośliwie tysiącami oczu. Nieprzystępne i dumne. Nagle w senność wdarł się krzyk:

– Tego już za wiele! – krzyczała kobieta, przybyła długo po mnie. – My czekamy, a pani wybiera sobie, kogo chce!

– Pokazuje tak swą władzę – uzupełnił ktoś inny.

– No, komu się za bardzo śpieszy, wejdzie ostatni – wysepleniła zjadliwie Los.

– Wariatka! – odkrzyknięto.

– Skandal! Nonsens!

Ja milczałam. Wykrzywiłam się tylko porozumiewawczo do pawi. Te, nierealne, wiedziały pewnie, że Los nie może być sprawiedliwy. Przecież jego jedyną logiką jest złośliwa przewrotność! Mówi się nawet, że portki dostaje ten, kto nie ma już siedzenia. I starannie obkuty uczeń, kiedy zależy mu na najlepszym stopniu, dostaje gorszy niż zwykle, bo akurat przejęty tym plącze się przy odpowiedzi i zapomina. Wszystko jak na złość. I kto kocha za bardzo, podobno zwykle przegrywa. Nawet w Biblii jest powiedziane, że ostatni będą pierwszymi. Kto ma, będzie mu dodane, a kto nie ma, będzie mu zabrane. A bogaczowi z przysłowia byk się cieli, gdy biedny dostaje wszędzie po zębach.

Tutejsza Los powiedziała też coś w tym sensie: komu się za bardzo spieszy, wejdzie ostatni.

Nauka zna dobrze to prawo paradoksu. Dwa mówiące o tym zwą się prawami Yerkesa–Dodsona. Tylko nie trąbi się o tym zanadto. Przestano by wówczas marzyć, starać się, może pisać wiersze i kochać. Wszystko zniweczyłaby rozsądna obojętność.

Zatem przekorny los jest po prostu wariatem. Zwariowany jak ta tutaj, co w tym momencie cofa się zatrwożona pod naporem protestującego tłumu w poczekalni. Próbuje skryć się za drzwi, ale ktoś wkłada w szparę nogę. Dalej więc się wyzywają, przepychają, wrzeszczą, potrącają.

– Czas zrobić z tym porządek! – fruwają postulaty.

– Musi być jakaś sprawiedliwość.

– Weźmy się za nich! No, dalej... Precz stąd, głupia.

Na ten rwetes wychyla się z gabinetu Spełnienie. Nieziemska. Wysoka i piękna. W ręku trzyma kleszcze.

– Proszę się uspokoić – mówi niegłośno, lecz stanowczo.

To natychmiast skutkuje. Odsuwają się. Ich bunt był jedynie wyrazem rozpaczy. A zarazem przegraną, bo odtąd nie mają tu na co czekać, Los weźmie odwet. Odchodzą więc. Jedni z podniesioną głową. Dopiekli tej babie, ile wlezie. Inni cofają się w pełni rezygnacji. Reszta poddaje się dalszej niewoli czekania. Ja z nimi, przekonana, że los nie ma logiki. Musi być niesprawiedliwy, bo jest wariatem. Dlatego również nie uda mi się napisać naprawdę dobrego opowiadania. Szkoda marzyć.

ODKRĘCACZ PRZECIWNOŚCI

Ładnie pani wygląda. Kręci pani głową, że nie cierpi komplementów? Nie szkodzi. Ja lubię rozdawać dobre słowa. Mówi pani, że to tanie. No niby słowo nic nie kosztuje. Ale bywają słowa różne. Dobre i złe.

Niech pani popatrzy na ludzi. Lubię patrzeć z tarasu tej kawiarni na przechodzących ulicą, na siedzących przy sąsiednich stolikach. W zasadzie widzimy tylko ich sylwetki i ubrania. Dusza wyziera tylko z oczu, kiedy uda się przyjrzeć komuś bliżej. Złapać go na gorąco. Ona kryje się w kąciku opuszczonych smutnie ust. Drga w nerwowo postukujących o blat stołu palcach. A gdyby tak zobaczyć same dusze? Ja je czasem widzę.

Myśli sobie pani: „Jakiś nawiedzony”? A ja po prostu dość długo żyję. I obserwuję, czytam, myślę. Oglądam na przykład taki jeden program w telewizji, gdzie występują ludzie nieszczęśliwi, pogubieni. Ich cierpienia są tak nieznośne, że w determinacji mają odwagę stanąć przed wielomilionową widownią i zawierzać te cierpienia obcym, często nieżyczliwym ludziom z widowni i tym sprzed telewizorów. Taki nieszczęśnik wzbudza litość, ale czasem chciałoby się nim potrząsnąć, żeby zaczął żyć inaczej. A najbardziej chciałoby się potrząsnąć tymi, którzy wyrządzają mu zło. Nie zbóje to, nie bandyci, a często najbliżsi.

Dotąd mam w oczach młodziana z takiego programu, którego żona i teściowa odsądzały od czci i wiary. Siedział chudzina blady, wystraszony i tylko jakiś tik nerwowy targał mu twarz. A oba babska trajkotały zawzięcie, jaki to on zły. Coś tam sobie ubzdurały, więcej domniemały i lista grzechów gotowa. Oskarżały go, chowając twarze w cieniu. On tymczasem kurczył się w sobie i bladł. Gdy prowadząca program podsuwała mu mikrofon, by odpowiedział, tylko bezradnie szeptał, że to nieprawda, że go krzywdzą. I milkł zadławiony jakąś gulą w gardle.

Ja tylko spytałbym jego żony: ile przez te kilka lat pożycia powiedziała mu dobrych słów? Takich, od których by jego dusza urosła.

Bo widzi pani, od dobrych słów dusza rośnie. Tylko w radości się człowiek rozwija! Powie się dziewczynie, że jest ładna, a zaraz się rozpromieni. Pochwali się ucznia za cokolwiek, za wreszcie udane wypracowanie, za czysty zeszyt, nawet proste plecy, a natychmiast się jeszcze bardziej wyprostuje i przyłoży do pracy. Odtąd będzie mu się zdawało, że ten właśnie przedmiot najbardziej lubi, a pisanie wypracowań szczególnie.

Nasza dusza kurczy się z niepewności siebie, z braku sukcesów. Czasem żebrze niemo o dobre słowo, umiera z głodu miłości i sukcesów. Każde złe słowo oddziera komuś kawałek duszy. Mnie też nieraz odejmowano siły takim sposobem. Powoli traciłem wiarę w siebie. Są tacy „odejmowacze”, którzy czerpią radość z dokuczania innym. Bywają złośliwi, ironiczni, prześmiewczy. Niby złośliwość to oręż maluczkich, tępa oręż, bo większych od nich nie dosięga, ale wszystko to są zbrodnie psychiczne. Takich nikt nie ściga. Zbrodnią bywają nawet zaniechania, kiedy to skąpimy innym pochwał, zachęt, podtrzymujących na duchu słów. To wszystko zabija duszę. Widzę, chce pani powiedzieć, że dusza jest nieśmiertelna. Może gdzieś tam, potem. Ale najpierw można ją doprowadzić do skarlenia.

A pani wie, że ci „odejmowacze”, co ujmują innym dusze, sami się gubią, bo odwraca się od nich szczęście. Mój szef, co tak bardzo zalazł mi za skórę, że odszedłem stamtąd, a on nawet mi ręki nie podał, wkrótce potem został wdowcem. A dla tej żony... pięknej, eleganckiej, zrzucił kiedyś sutannę. Później, jako wdowiec, ożenił się z dużo młodszą, a taka rzadko dorównuje poprzedniej. Co z innymi, którzy mi mocno dopiekli, się stało – nie powiem. Boję się, że to moje przeklinania ściągają taki los.

Teraz mnie stać na to, by obdarowywać innych dobrym słowem. Skwapliwie rozdaję je na każdym kroku. Każdy łaknie pocieszenia, podniesienia na duchu, utwierdzenia się. Dobre słowa uskrzydlają. Dzięki nim można odwracać przeciwności!

Nie wierzy pani? Kręci pani głową z powątpiewaniem. Proszę pani. Pani naprawdę jest piękną, młodą kobietą i ułoży sobie życie bez niego. Wielu chciałoby panią uszczęśliwić. Skąd to wiem? Proszę pani. Tak śliczna młoda kobieta nie siedzi sama w kawiarni. Nie bywa tak smutna i zamyślona. Nie patrzy nieruchomo w daleką przestrzeń, jakby nie widziała nic, tylko to, co w środku głowy. Własne czarne myśli. I przyjechała pani tutaj samotnie i wciąż rozmyśla... I usiadła przy stoliku starego człowieka, bo przy takim bezpiecznie. Nie będzie zabiegał o względy, a przed natrętami obroni.

Ale odtąd będzie pani już łatwiej. Naprawdę, bo ja jestem odkręcaczem przeciwności. Zobaczy pani.

GDZIE MOJA WYSPA BEZLUDNA?

Zamykam za sobą drzwi. Za nimi zostaje cały przychylny świat. Wyruszam w ten drugi, wrogi. Na głowie mam czerwony kapelusz. Śliczny, przybrany makami i rumiankami. Idę odważnie z podniesioną wysoko głową. Pragnę, by wszyscy mnie podziwiali.

Ludzie, których mijam, bacznie mi się przyglądają. Wmawiam sobie, że z podziwem. Ładnie przecież wyglądam. Tak najczęściej patrzą panowie. Inni, a szczególnie inne, mrużą oczy ironicznie. Miny ich mówią: „Ależ się wystroiła! Jak nie z tej epoki!”. Może nawet za plecami parskają śmiechem.

Nie oglądam się, nie nasłuchuję. Ich reakcje mało mnie obchodzą. Tak sobie postanowiłam.

Niosę na głowie wspaniały kapelusz, czerwony, przybrany polnymi kwiatami. Idę dumna. Ludzie ciągle się przyglądają. Są zaintrygowani. Kto teraz chodzi w kapeluszu? I to takim? Niektórzy jednak przechodzą obojętnie. Oni najbardziej irytują. Budzą niepokój. Ci, którym kapelusz się podoba albo nie, zdradzają to od razu. Ale co myślą ci, którzy nic nie okazują? Jestem dla nich przeźroczysta? Nijaka? Żadna? To źli ludzie! Zarozumiali! Głupi! Ksobni. A ich świat dla innych szczelnie zamknięty.

Wracam do domu. Pospiesznie zamykam za sobą drzwi.

W domu moi kochani. Babcia, mama, tato. Oni zawsze mnie podziwiają. Jeśli wyrażą ostrożnie jakąś uwagę, robią to z dobrego serca, żebym się tam, poza domem, nie naraziła na przykrość. Zaraz wyczują, że coś nie poszło. Już patrzą pytająco pełni niepokoju. Ciągle martwią się o mnie. Boję się być nieszczęśliwa, żeby nie przysparzać im bólu. Mówię więc z naciskiem, że wszystko dobrze. Nazbyt natarczywie to akcentuję, żeby nie domyślili się prawdy. Czasem muszę okłamywać nawet ich! I tak wiedzą swoje, bo przyglądają mi się z zatroskaniem. Nie zniosę tego dłużej! Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki. Odgradzam się tym sposobem od wszystkich. Nawet tych kochanych.

Za powiekami mam swój własny świat. Tu nikt się o mnie nie martwi, nie krytykuje, nie wyśmiewa, bo nikt nie ma wstępu. Nikomu się nie zwierzam. Nie pisuję pamiętnika ani wierszy. Żeby się przypadkiem nie zdradzić. I nigdy się nie zakocham!

Właściwie to zakochana jestem bez przerwy. Ile razy staje przed moim biurkiem młody mężczyzna z prośbą, abym przybiła mu pieczątkę na dokumentach, cierpnę cała i twarz oblewa mi gorący rumieniec. Opuszczam szybko głowę, zawzięcie wertując podane papiery, dokładnie, rubryka po rubryce. Boję się podnieść wzrok na stojącego obok. Czasem muszę takiemu coś wytłumaczyć. Całe szczęście, że od dawna znam na pamięć formułki. Wypowiadam bez zająknienia, że tu należy wpisać to i tam, a na dole podpisać. Tylko mój głos głucho dudni. Wiem o tym. Wreszcie odważam się spojrzeć rozmówcy w twarz. Zrozumiał? Serce bije mi mocno. Głośno przybijam pieczątkę, żeby już sobie poszedł, nie męczył mnie dłużej. Na pewno śmieje się w duchu z moich pąsów na twarzy, z mojej nieśmiałości. Ale każdy odchodzi jak gdyby nigdy nic. Patrzę aż do drzwi, pełna nadziei, że zawróci. I znowu nic.

Czasem jednak próbuje któryś zagadywać. Wtedy od razu mija mi całe zakochanie. Nie cierpię takich odzywek, uśmiechów, propozycji. Jak tylko zmuszę się, aby z takim się umówić, ładny przed chwilą chłopak brzydnie. Wszyscy pewnie się dziwią, że umówiłam się z tak nieciekawym typem. Znam to już. Ja idę speszona, a obok coraz bardziej tracące rezon chłopaczysko.

Co innego w Internecie. Tu nie widzą moich rumieńców. Nie wiedzą, jak zdarza mi się jąkać. Dopiero kiedy ktoś proponuje spotkanie w realu, uciekam. Wyłączam portal. Zacieram ślady. Nie chcę się umawiać! Nie potrafię tak po prostu pójść z chłopakiem za rękę. Zwyczajność jest taka trudna!

Rodzina się martwi. Powinnam dawno wyjść za mąż. Dziewczyny z mojej klasy mają już mężów i dzieci, a ja wciąż sama. Zawsze jak wracam z biura, z kina czy od koleżanki, rodzinka spogląda na mnie pytająco. Znowu nic się nie wydarzyło? Odwracam głowę. Zamykam oczy.

Wreszcie zostawiają mnie samą. Wychodzą z pokoju na palcach. Tato na pewno jeszcze się ogląda, bada, czy jego jedynaczce niczego nie potrzeba. Cichutko zamykają za sobą drzwi mego pokoju. Nareszcie jest dobrze. Za zamkniętymi powiekami skrywam swą bezludną wyspę. Ona jest we mnie. Trwam w niemej błogości. Zadowolona. Tylko kiedy za długo się rozkoszuję – wyspa znika. Jak mgła. Jak tęcza. Powidok, mara, halucynacja, fatamorgana. Znikają te wszystkie krainy, gdzie się zazwyczaj chowam. Powraca niepokój. Jak długo można się tak ukrywać? Zamykając za sobą szczelnie drzwi. I powieki.

Jestem strasznie zmęczona. Nie ruszę palcem. Nie zrobię ani kroku. Chce mi się spać... Zanim zagarnie mnie senność, powinnam wyjść do ludzi. Pokazać mój czerwony kapelusz… z kwiatami. Po co mi on, gdy nikt go nie widzi?

– Gdzie mój kapelusz?! – krzyczę, otwierając drzwi pokoju.

Patrzą zdziwieni. Mama, babcia, tato.

– Jaki kapelusz?!

DZIEWCZYNA PLĄSAJĄCA W JEDNYM PANTOFELKU

Nie mogła zasnąć. Cały dom spał, a ona przewracała się z boku na bok. Jak zwykle, kiedy trzeba wstać dużo wcześniej przed ważnym wydarzeniem.

Dziś Joasia wyjeżdża na studia, to i babcia podenerwowana.

Za oknem noc, piękna, rozgwieżdżona. Rzadka okazja, by się tym nacieszyć. Otuliła się szlafrokiem i wyszła na palcach do kuchni, zabierając po drodze blok listowy, jaki sobie na tę okazję przywiozła. Od dawna zamierza napisać wnuczce jakieś przestrogi i wskazania.

Przede wszystkim, żeby się za wcześnie nie zakochała i nie zawaliła studiów. Ani też za późno, gdy pogrąży się bez reszty w nauce, egzaminach, specjalizacji i zapomni o przyjemnościach życia. Po prostu, żeby nie była zanadto ufna wobec chłopaków.

Przysiadła przy kuchennym stole i spojrzała za okno.

„Wkrótce niebo zblednie, ptaki zaczną świergolić – pomyślała – a Joasia śpi smacznie, jak zwykle opanowana, nawet |w obliczu tak epokowego wydarzenia jak wyjazd na studia. Jej rodzice też pogrążeni we śnie”.

Joasiu, muszę napisać Ci coś, czego mówić wprost nie mam odwagi, bo krzywisz się na podobne pouczenia. Wiem, nie przystają one do dzisiejszych realiów. Ty, mądra i zdolna, pragniesz zawojować świat. Gorliwie wyliczasz wszelkie niedociągnięcia naszego pokolenia i zapewniasz buńczucznie, że wy, młodzi, zrobicie wszystko lepiej.

Młodzi od zarania dziejów chcą budować od nowa świat idealny. Wierzą, że im się uda. Chcę, żebyś tak myślała. Jednak pewne sprawy są niezmienne. Muszę dać ci parę wskazań. Świat bywa czasem podstępny.

Nie chcę, abyś stała się nieufna i wystraszona. Nie zagub swego optymizmu pośród sal wykładowych i laboratoriów. Życie nie powinno być przecierpiane, ale radosne, atrakcyjne. Jesteś bardziej przebojową dziewczyną niż ja kiedyś. Dostałaś się, wzorem rodziców i dziadka, na wymarzoną medycynę, to i dalej sobie poradzisz.

Kiedy ja wyjeżdżałam na studia, miałam więcej entuzjazmu niż poczucia, jakie tam czyhają przeciwności. Ludzie wówczas wydawali się dobrzy, a świat piękny. Źli też gdzieś tam istnieli, ale w naszym małym mieście takich się nie znało. Wytykano by ich palcami. Takie na prowincji obyczaje. Oj, nie zagrzaliby tam miejsca. Ludzie boją się jak ognia tego, co pod trzepakiem sąsiadka szepcze drugiej na ucho, o czym pokrzykują sobie przez płot. Teraz niestety się to zmienia. Świat się zbrutalizował i niejedno, uważane dotąd za złe, już uchodzi. Na to i owo przymyka się oko. Ale trzeba uważać. Nie ufać za bardzo.

Mam jednak nadzieję, że Ty, Joasiu, nie przestaniesz myśleć dobrze o ludziach. Myśl tak jak najdłużej. Tak jest pięknie. Łatwiej się z tym żyje.

Boję się podważać twój idealizm. Zburzyć dziewczęcą egzaltację? Wprawdzie stąpasz po ziemi twardo, wybierasz zawód trudny i pragmatyczny – lekarza, ale jesteś dziewczyną i co więcej: piszesz wiersze. Poezja, muzyka, zachwyt to komponenty zakochania. Tego, co może ciebie wkrótce czeka. Na razie przekonujesz, że masz w głowie tylko naukę! Chłopaków – nie. Sama widzę, że jak wpada tu który po książkę albo zabrać cię do kina, traktujesz go z koleżeńską pobłażliwością. To dobrze. Na razie.

Ja patrzyłam na świat podobnie. I wszystkie moje koleżanki. Niestety teraz świat gorszy. Wraz z antypowieścią, antyestetyką, fascynacją złem nastała brutalizacja cywilizacji, rozwydrzenie i to, co wcześniej uważano za złe, uległo relatywizacji, zyskało prawo bytu. Próbowałam ci to uświadomić, ale tylko wzruszałaś ramionami.

Boję się, że przy nadmiernej ufności możesz się rozczarować i poznać rozpacz. Niestety światem rządzą zasady negatywne. Wygrywają silniejsi, bardziej cwani, przebiegli, nieuczciwi. Pieniądz, egoizm i zło!

Skoro jednak nie mogę dziś zasnąć, zapiszę ci parę wskazań i przestróg. Przyjechałam tu specjalnie, żeby Cię tak na nową drogę życia wyposażyć. Ty te zapiski, rodem z innej epoki, najwyżej wyrzucisz. Może pośmiejesz się z dziewczyn, jakimi my byłyśmy, może zadumasz.

Jesteś jak ja wrażliwą panną. Kiedy byłam tu poprzednio, zauważyłam, wchodząc do bawialni, że piszesz coś z przejęciem na kartce. Na mój widok zasłoniłaś to rękami. Szybko wyszłam. Po chwili mnie odszukałaś, by wyznać nieswoim, wzruszonym głosem, że próbujesz napisać wiersz. Ot, tak sobie, na próbę.

„To dobrze – powiedziałam z entuzjazmem. – Warto rozwijać wszelakie talenty”.

Nie wracałyśmy do tego. Twoje zmieszanie ujawniło, że przykładasz do tego większą wagę, niż chcesz się przyznać. Trochę się zaniepokoiłam, ale pocieszałam, że odnosisz sukcesy na wielu polach, masz za sobą nawet finał olimpiady z biologii, więc pełna wiary w siebie chcesz tylko spróbować sił i w tej, odległej ci dziedzinie, w poezji. To dopuszczalne. Nie będziesz więc lekarzem skupionym wyłącznie na chorobach, ale, jak pełnowymiarowy człowiek, zachowasz wrażliwość na piękno. Twoi rodzice też pasjonują się sztuką. Korzystają z każdego wyjazdu na sympozjum lekarskie, aby wybrać się do opery. Podobno kolega twego ojca pisuje w skrytości powieści. Obaj twoi bracia też nie zasklepiają się w zawodzie.

Tylko, Joasiu, nie trwoń na poezję za wiele czasu. Nie trwoń serca. Szczególnie, gdyby te wiersze okazały się niezbyt udane. Nie wolno tracić czasu na nieudane miłości.

Kiedy ja wyjeżdżałam na studia, starsza koleżanka, ucząca już po studiach w szkole, opowiadała mi ze śmiechem, że w każdym męskim akademiku chłopaki piją, a w żeńskim wszystkie dziewczyny nieszczęśliwie zakochane.

Poważniejąc dodawała: „Ty nie trwoń serca na złe miłości”.

Chodziło nie tylko o czas, jaki płynął tygodniami, miesiącami, gdy myśli zajęte niewłaściwym chłopakiem, ale również o uszczerbek na sercu. Takie blizny goją się niełatwo. Wyobrażam sobie, że podobnie może być z pisaniem wierszy. Pisanie wierszy, jak miłość, zachwyca i uskrzydla, byle nie wplątać się w pułapkę złego przymusu. Grafomania jest złą miłością… chociaż to piękne…

Podczas wakacji zrywałam się skoro świt, przełamując chęć przytulenia jeszcze głowy do poduszki, bo czekało wkoło wiele radosnych spraw. Szkoda spać, gdy tyle może się wydarzyć. Tyle piękna zapowiadał poranek. Życie wtedy wydawało się zapowiedzią samych wspaniałości. Należało tylko sprawdzić, jakie dziś niebo. Pogoda na spacer do lasu czy na czytanie? I co tam za oknem rozkwitło? Potem szybko do czekających książek. Zawsze stosy ich wszędzie rozkładałam, by brać zachłannie to tę, to inną.

Podniosła głowę znad kartek. Jak to było?

Popołudniami chodziły do lasu, to znów ulicami miasta, i bez przerwy gadały, gadały. O nauce, o szkole, o czymś nowym, co przed nimi w odległym świecie miasta uniwersyteckiego. Ale gdzieś od połowy liceum coraz chętniej zaszywały się w domu. Wtedy, w ciszy pokoju, coraz częściej zapadało w rozmowie nabrzmiałe czymś innym milczenie. Chciało się coś powiedzieć, a nie wiadomo było jak. Jakimi słowami nazwać ów stan, ogarniający wieczorem przed zaśnięciem, gdy coś radowało, a zarazem niepokoiło. Albo niezwykłe trzepotanie w piersi podczas czytania pięknego wiersza, powieści. W końcu najczęściej na widok pewnego chłopaka. Potem innego. Byle tylko nikt nie poznał, o którego chodzi i że to on wywołuje takie ważenie. Jeszcze wtedy należało trzymać to w tajemnicy. Jednak każda chyba czekała na coś, co miało przyjść.

Pamięta to dobrze. Rozmawiało się najczęściej o szkole, klasówce, przyszłych studiach, a przychodziły dni, gdy myśli krążyły zupełnie gdzie indziej. Czekało się, że ta druga powie wreszcie coś takiego, co ukoi burzę serca. Tymczasem ona powoli zbierała zeszyty i książki, zagarniała je pod pachę, podnosiła się z krzesła i zbliżała do drzwi. Już stała koło wiszącego tam zegara. Byle w tej chwili nie wybił, bo ją spłoszy! Przestraszy się, że tak późno, a lekcje czekają!

– Poczekaj… Jeszcze nie idź… Powiedz jeszcze coś.

– A co?

– Nie wiem. Coś ładnego...

Obie milkły w pół uśmiechu i czekały.

Ale koleżanka nie potrafiła nic wymyślić, bo ona sama nie wiedziała, czego oczekuje. Coś ją jednak niepokoiło. I zarazem zachwycało. Nie potrafiła tego określić. Poezja oraz muzyka wprowadzały w kolejny stan podniecenia. Miałożby to być zakochanie? A więc takie ono jest? Jakże piękne! Tylko niech nikt nie widzi, że się czeka, a gorący rumieniec zdradza.

W końcu należało puścić koleżankę do domu.

Teraz zdaje się, że tamta chwila trwa aż dotąd. Jeszcze się nie skończyła, bo kiedy ją wspomina, jest tamtą sobą z wtedy.

Dopiero w następnej klasie, odkąd zaczął się jej przyglądać kolega ze starszej klasy, wszystkie te niedopowiedziane niepokoje nabrały imienia, tego o potarganej jeszcze czuprynie, zapatrzonego w jej stronę. Jego baczny wzrok ją przygważdżał i peszył. Odwracała głowę roztrzepotana emocjami i uciekała. Nikt nie mógł się tego domyśleć. To jeszcze był sekret. Niedopowiedzenie. Coś nie do określenia słowami.

Pierwsza przerwała milczenie Kasia. Chodziła do starszej klasy i tego roku miała zdawać maturę, a potem wybierała się na medycynę. Była bardziej dojrzała od nas i kiedy raz byłyśmy we dwie, odważnie zawierzyła mi swą tajemnicę, że interesuje ją chłopak z sąsiedniej klasy.

Po takim wyznaniu zapadło krępujące milczenie. Dopiero nazajutrz odważyłyśmy się wyjść z domu i przejść ulicą, gdzie on mieszkał. Nigdzie go nie było. Potem zabierała mnie, jako wtajemniczoną, częściej na spacery po dzielnicy, gdzie mieszkał. Nigdy go tam nie zobaczyłyśmy. Ciekawe, co by Kasia zrobiła, gdyby się pojawił? Pewnie by się zaczerwieniła. Nasze pokolenie jeszcze oblewało się rumieńcem. Oczywiście dziewczyny.

Kasia całymi dniami wkuwała biologię i fizykę do egzaminów na medycynę, ale zawsze znalazła chwilkę, by wyciągnąć mnie na spacer. Wtedy gadałyśmy jak najęte o książkach, filmach, szkole, a nogi bezwiednie niosły nas w miejsce, gdzie mógł pojawić się on.

Żadna z nas nigdy Kasi nie wyśmiała, bo wkrótce wiedziały o jej sekrecie wszystkie. Nie udzielały jej dobrych rad: daj sobie spokój, poznaj realnego chłopaka i z takim się umawiaj. Tamten odległy był najbardziej pożądany, bo utkany z marzeń i jednego obrazu, jakim była jego twarz i sylwetka na korytarzach szkolnych. Każdy inny z bliska mógł mieć brudne paznokcie, jąkać się z onieśmielenia, nawet głupieć jak inni. A tamten wydawał się ponad to. Bez skazy. Wszystko w nim było piękne. I nam jej zakochanie wydało się najpiękniejsze.

Żadna nie powiedziała Kasi złego słowa. Nawet nie wiedziałyśmy, że można powiedzieć coś, co sprawi drugiej przykrość. Nie było potrzeby, żeby rekompensować sobie poczucie niższości poprzez przycinanie skrzydeł komuś innemu. Ani obniżać czyjeś samopoczucie wrednym komentarzem. Kompleksy, nerwice, lęki nas nie dotyczyły. Wychowane pośród sosen i kwiatów w przydomowych ogródkach nawet nie wiedziałyśmy, że gdzieś tam w świecie bywa inaczej. Ludzie mówili, że te pachnące żywicą sosny łagodziły charaktery. Naprawdę świat wtedy jawił się nam jako cudowny. Należało czerpać z niego radość pełnymi garściami. Dlatego tak wydawało się piękne marzyć o bliżej nieznanym PT, jak Kasia nazwała swój ideał.

Twoje pokolenie, Joasiu, nigdy nie zrozumie, jakże my byłyśmy inne. Spokojne, łagodne, uważające, nieśmiałe. Ale w oczach wielkomiejskich snobów na pewno naiwne i gapowate. Tylko nam nie zależało, żeby się przeglądać w oczach tych snobów. Za to zważałyśmy, żeby robić wszystko, jak należy, zdobywać wiedzę, rozwijać umysł oraz charakter, szanować ludzi. Należało być miłą i uprzejmą. Uważającą na innych. Starannie dobierać słowa i zawsze się uśmiechać, żeby nikogo nie urazić.

Człowiek uważający to taki, co starannie dobiera słowa, w drzwiach puszcza przodem innych, pierwszy się kłania i schodzi na skraj chodnika, by innym szło się wygodnie. I się uśmiecha. Nasze pokolenie dokładało starań, żeby takie być. Innych nie znałam. Nie miałam kontaktu z myślącymi inaczej.

Moja rok starsza koleżanka w liceum, Kasia, długo marzyła tylko, by choć z daleka zobaczyć jednego chłopca i ciągała nas do dzielnicy, gdzie mieszkał. On o jej zauroczeniu nie miał pojęcia. Kasi wystarczało, że go zobaczy, że o nim mówi, myśli, śni. Wyczekiwała, że go kiedyś pozna. W naszym mieście nie było zwyczaju podejść do chłopaka z propozycją: poznajmy się. Starsi pouczali, że tak nie wolno. Chłopcy nie lubili tak obcesowych dziewczyn. Bywały tak odważne, ale oni traktowali je bez szacunku. Woleli sami wybierać i zdobywać. Przynajmniej teoretycznie, bo nie zawsze starczało na to odwagi. Dziewczętom się to wcale nie zdawało głupie. Przynajmniej tym, z którymi ja się przyjaźniłam. Bo my oddychałyśmy wówczas zachwytem i marzeniem.

Dla nas najważniejsze było wszystko, co ładne. Na ładne patrzeć, ładnie żyć. A zakochanie wydawało się tak piękne...

Byłyśmy inne niż obecna młodzież. Może dlatego, że działo się to – jak mówiłyśmy – za lasami, z dala od wielkich metropolii. Las z wielkimi sosnami wchodził między nasze domy. Latem złociły się w ogródkach georginie. Wieczorami pachniało maciejką. Ludzie tam byli spokojni i przychylni. Uśmiechali się szeroko. Ledwo znana z widzenia kobieta zapytywała na ulicy o zdrowie mamy i co słychać. Nie była wścibska, ale życzliwa. A my czytywałyśmy masę książek i każdego wieczoru biegały do kina. Filmy były wtedy ładniejsze. Nie tak katastroficzne, ponure. Wszystko cieszyło, zachwycało.

Każda z nas miała poczucie cudowności świata i nieustannie się tym egzaltowała. To wywoływało dziwne tęsknoty i przeczucia – nieokreślone, a pociągające tajemniczością. Wreszcie – chęć ucieczki dalej, w inny świat. Dla nas, grzecznych dziewczyn, mógł to być tylko wyjazd na studia do miasta uniwersyteckiego.

Po maturze, zaopatrzone w trwożliwe pouczenia rodziców, żeby się ciepło ubierać i nie zadawać z byle kim, wyruszałyśmy w świat z flanelową piżamą w walizce i spisem powieściowych arcydzieł. Nie przychodziło do głowy, że nie uda się wszystkich przeczytać. Jeśli trzeba, to się musi. Tak każda z nas myślała. O każdym życiowym zadaniu.

Piszę to wszystko na bloku listowym, jaki dla ciebie szykowałam. Zabrakło mi śmiałości, by ci go przekazać. Parę zdań ręcznie warto czasem skreślić – jak się mówiło w czasach moich rodziców. Eleganckiej papeterii z dawnych lat, jaką skrywam głęboko w szufladzie, nawet ci nie pokażę. Ja na takiej wypisywałam rodzicom całe epistoły o tym, czego się dowiedziałam na wykładach, co było na kolokwium, zaliczeniu, egzaminie, jak bajkowe okazały się juwenalia… Najwięcej do opisania było na początku, gdy każde określenie urzekało niezwykłością: dziekanat, rektorat, lektorat, zaliczenie, sesja… godziny rektorskie…

Ty z góry zapowiedziałaś wyłącznie telefony i SMS-y. Krótko i węzłowato. Oczywiście, na medycynie nie wolno tracić czasu na pisywanie listów. Tracić czas na szukanie znaczka, skrzynki pocztowej… Wiesz, co robisz. Rodzice od dawna wprowadzają cię w tajniki zawodulekarza, cieszą się, że patrzysz krytycznie i masz wielkie zamiary. Aż się palisz do trudnych wyzwań po złożeniuprzysięgi Hipokratesa. Zakosztowałaś tego na wolontariacie. Twoich zamierzeń jeszcze nie ogranicza trywialna rzeczywistość. Lecz nie zwijaj za szybko skrzydeł. Oprócz zgłębiania anatomii i fizjologii czytaj dobre powieści. Wklepuj na pamięć nie tylko łacińskie terminy na oznaczenie każdej kości, mięśnia, nerwu, ale ucz się też wierszy. I nie zakochaj się głupio. Nie trwoń serca na głupie miłości.

Nie dąsaj się. Jakieś wskazania muszę ci przecież zapisać, żebyś tam, w dużym mieście, nie zbłądziła.

Tu przerwała, bo było już całkiem jasno i poczuła, jak z rankiem nadciąga chłód. W dodatku zaczęła morzyć ją senność. Otuliła się szczelniej szlafrokiem. Zaparzyła kawę, robiąc wszystko niemal po omacku, żeby kogoś, broń Boże, nie zbudzić, i popijając po łyku gorący napój, pośpiesznie pisała dalej. Musi przecież napisać, żeby wnuczka uważała na chłopaków. Była świadoma zagrożeń. O dziewczynę trzeba bać się bardziej niż o chłopaka. Taka może nierozważnie się zakochać, zmarnować sobie życie albo za długo zwlekać i też być potem nieszczęśliwą. Tylko trzeba o tym ostrożnie, bo inne teraz zwyczaje. Nie wolno wnuczki zrazić.

Muszę opowiedzieć Ci więcej o moich koleżankach. Dużo później uświadomiłam sobie, jak my byłyśmy inne od poznawanych później dziewcząt z uczelni, z akademika, z pracy. Nas cechowało chyba to, że wszystkie byłyśmy zawsze uśmiechnięte, trochę roztrzepane, naiwne, a zarazem serio traktujące życie. Po latach dopiero zrozumiałam, że ja nie potrafię się kłócić, nie mam wtedy na podorędziu ostrych ripost, ciężkich słów, bo my nigdy się nie kłóciłyśmy. Żadna nie obgadywała innej za plecami, nie kłamała. Nawet nie wiedziałyśmy, że tak można. Nam nie było to potrzebne. Lubiłyśmy się uczyć i marzyć i wiedziałyśmy, że należy żyć ładnie. To wystarczało za wszelkie wskazania. Ale i wskazań nam nie szczędzono. Na wszelki wypadek, pod pretekstem, na wyrost i wprost, i dając coś do zrozumienia. Przyjmowałyśmy to z powagą. Żadna by nie śmiała powiedzieć, że starzy trują. Tak, my naprawdę byłyśmy inne.

Miałyśmy poczucie, że pełne zachwytu unosimy się w powietrzu i tańczymy ponad wszystkim. Ale każda pląsała jakby w jednym pantofelku. Drugi nierozważnie gubiła, bo były z nas trochę gapy, ciut niezaradne, naiwne, bo gardziłyśmy wszystkim, co praktyczne i przyziemne.

Co dziwniejsze, każda bez przypominania pomagała solennie mamie w porządkach i gotowaniu, że nawet się nie skrzywiła. Nie przyszło do głowy sprzeciwić się mamie ani dyskutować nad jej poleceniami. Robiło się to, bo tak należy i już. Tylko żadna z nas nie zamierzała poświęcać się w przyszłości tak prozaicznej stronie życia, jak prowadzenie domu. O tym się nie mówiło. O wszystkim, ale nie o tym. Są przecież pomoce domowe, stołówki, restauracje. Ważniejsze sprawy. Dopiero zakochane, poszukiwałyśmy na gwałt przepisu na zupę pomidorową i befsztyk dla wybranego.

Tak, każda z nas pląsała wtedy jakby w jednym pantofelku ponad prawdziwym życiem. Rozjeżdżając się na studia do różnych miast w Polsce, byłyśmy już bardziej świadome otaczającego świata i wynikających stąd realnych zamierzeń. Z rozrzewnieniem żegnałyśmy dawne ja, naiwne i sentymentalne. Każda jednak w skrytości zamierzała coś z tych sentymentów zachować w sercu. Byle chronić to przed brutalnym światem.

A świat okazał się nie tak przychylny dla naszych dobrych chęci, uzdolnień i szlachetnych zwyczajów. Czegoś nam zabrakło. Ostrych łokci i ciętego języka. Nawet ostrej przyprawy w postaci szczypty cwaniactwa. Okazało się, że nie wolno być zbyt układną, bo pierwsza lepsza pyskata i swobodniej uczciwa zapędzi w kozi róg.

Myśmy się nigdy nie kłóciły. Naprawdę! Radość koleżanki cieszyła wszystkie, a gdy któraś się czymś martwiła, my razem z nią. Kłócić się? Nigdy! A po co?! Gdy pojawiała się na horyzoncie jakaś kłótliwa, to się ją omijało z daleka. Dopiero w akademiku zobaczyłam, że pyskate i cwane wszędzie są górą. Bez pardonu zgarną sprzed nosa, co zechcą, i jeszcze wyśmieją. Obrotności języka i ciętych ripost wśród łagodnych i dobrze ułożonych koleżanek z małego miasta sobie nie wyrobiłam.

Nasze grono z liceum czytało dużo książek i marzyło o studiach. Wiązało się to z opuszczeniem kochanych rodziców i wyjazdem w obcy świat. Taka była kolej rzeczy, kiedy się pragnęło zostać – jak się to mówi – kimś. To była ciemna strona naszych apetytów intelektualnych, naszych ambicji i ekscytacji. Niestety nadmiar entuzjazmu już nie pozwalał się zatrzymać, poprzestać na małym. Najpierw należało się dużo uczyć, żeby zdać egzaminy wstępne. A przede wszystkim, żeby być mądrą i inteligentną. To wydawało się najważniejszą cechą przyszłej studentki. I człowieka w ogóle.

Nam wpajano dużo więcej nakazów i zakazów niż teraz i, wyobraź sobie, myśmy się im chętnie poddawały, bo dla nas były to drogowskazy. Bardzo nam potrzebne.

Niestety ma to też drugą stronę. Wszystkie ograniczenia i hamulce wsączały zarazem jad lęku. Stąd nasza nieśmiałość, stąd mniejsza przebojowość. Trudno. Przebiegłość zawsze wzbudza niesmak. W pobliżu była taka koleżanka. Tylko jedna. I trochę się jej bałyśmy. Maryla była tak obrotna, że wszystkie nas by sprzedała! Jednak była w naszej grupie tylko jedną nogą. Kiedy się pojawiała i patrzyła na nas zmrużonymi z ironią oczami, każda wpadała w popłoch.

Nie wiedziała, czy pisać o Maryli. Przykład ciekawy, ale czy tak wypada o koleżance?

Moich koleżanek z liceum nawet nie nazywam przyjaciółkami, bo nam niepotrzebne było definiowanie wszystkiego do końca. Tym bardziej wielkie słowa. Wystarczało, że się lubimy. Że myślimy podobnie. Że wszystko nas pasjonuje. Przede wszystkim wiedza. A stroje – niespecjalnie.

Zamyśliła się. Przypomniała sobie surowe wymogi, jakie panowały w jej liceum. Dyrektor narzucił dziewczętom granatowe sweterki i spódnice oraz białe bluzki. Raz podczas szkolnego apelu wystawił jedną na środek, bo miała w talii szeroki pas i co gorsza… czerwony! Uznał to za symbol szlachcica-warchoła. Takiego do bitki, wypitki i niczego mądrzejszego. Uczennicy tak nie uchodziło. Zawstydził dziewczynę przed całą szkołą. Bardzo mu zależało, aby wszystkie przykładały się do nauki i nie miały pstro w głowie. Swojej klasie kładł szczególne wymagania. Miała być najlepsza. Uczył, jak się powinni uczyć, jak zapamiętywać. Brały to sobie do serca, bo pragnęły być mądre. Wspominał nawet o uczeniu się na pamięć Pana Tadeusza, ale na to już machały ręką. Brakowało czasu na pielęgnowanie niegdysiejszych zachwytów.

Może i teraz Joasia tak potraktuje jej pouczenia?

Później ich brak upodobania do strojów trochę się zemścił, bo już niełatwo przychodziło dobrać sobie kreację na wyjście, ubiór na co dzień. I jeszcze dodatki. Zabrakło świadomości, że moda się zmienia i czas najwyższy wyrzucić ulubioną, ale przestarzałą sukienkę czy sfatygowany sweter. Żadna z nas nie miała serca do łażenia po sklepach czy do krawcowej, ani do wertowania żurnali. To strasznie nas nudziło. Miałyśmy ważniejsze sprawy na głowie. A jak któraś dostała w prezencie broszkę albo bransoletkę, nie wiedziała, co z nią zrobić. Po co się tak obwieszać jak choinka? – myślała i chowała podarunek do szuflady na wieczne zapomnienie. A najgorzej było z Helenką. Ale o niej nie będzie pisać Joasi.

Hela została potem oddanym ludziom lekarzem i pacjenci się do niej pchali. Tylko pielęgniarki po nocnym dyżurze musiały jej przypominać, żeby się przed porannym obchodem przeczesała, bo potrafiła wtargnąć do sali chorych potargana i zapięta nie na ten guzik. Trzymały dla niej w szafce świeżą bluzkę, same ją prasowały i przyszywały urwane guziki. Jej nie w głowie były takie przyziemności. Potrafiła przyjść raz z brudnym kołnierzykiem. Na dyskretnie zwróconą uwagę rozpłakała się. Tłumaczyła, że ubierała się po ciemku, żeby nie zbudzić współlokatorki. Bardzo się zawstydziła. Niby głupstwo, a jednak szybko odeszła z tamtej pracy. Była strasznie drażliwa. Na szczęście całą swą wrażliwość kierowała ku dobru pacjentów. Każdego długo pocieszała, badała długo i zapisywała więcej leków niż inni. Najdłużej też przyjmowała chorych. Zawsze siedziała po godzinach. Pacjenci ją uwielbiali. Tylko własny komfort czy wygląd były dla niej mniej istotne. Kupowała drogi płaszcz i rzucała byle jak przez wieszak, na krzesło, bo spieszyła do pacjentów. Płaszcz spadał na ziemię i wkrótce wyglądał jak wyciągnięty wilkowi z gardła. Nie dbała o to. Ona jedna z ich grona nie wyszła za mąż. Mało się o niej pamięta, bo była skromna i małomówna, ale zawsze pierwsza do pomagania. Tacy nie wiadomo kiedy przemijają w niewdzięcznej pamięci. Teraz nawet nie wiadomo, co z nią. Straciły ją z oczu... Może leczy gdzieś w Afryce trędowatych? Marzyła o tym…

Zupełnie inne niż my były dziewczyny w akademiku. Na egzaminach wstępnych przydzielono mi pokój z dwiema zdającymi na matematykę. Obie przyjechały z odległej prowincji, ale Halina bardzo się starała, żeby się z tym nie zdradzić, żeby, broń Boże, nie zrobić z siebie osoby mało światowej. W przeddzień egzaminów pojechała z tą drugą, Hanką, tam, gdzie miały zdawać. Kiedy już wracały tramwajem, Hani wydało się, że jadą coś za długo, pewnie pomyliły trasę. Stojąc ponad wszystkimi, a była wielka i chuda, a do tego hoża z warkoczem lnianych włosów, wpatrywała się przerażona w widok za oknem i wykrzykiwała na cały tramwaj: „Olaboga! A gdzież my to jedziemy?!”. Halina czerwona ze wstydu próżno szarpała ją za rękaw. „Daj spokój” – syczała. Ta jednak z przerażeniem wlepiała oczy w mijane kamienice, ulice, przystanki i załamując swe długie, kościste ręce, rozpaczała jeszcze głośniej: „Olaboga! A gdzież my to jedziemy?!”. Cały tramwaj się już podśmiewał. Halina nie wiedziała, gdzie oczy podziać? Zostawić koleżankę? Uciec? Udawać, że jej nie zna?

Odtąd wszyscy nazywali Hankę „Olaboga”. To za podszeptem Haliny. Musiała sobie powetować wstyd w krakowskim tramwaju. I ta „Olaboga” dostała się na studia, ukończyła je chlubnie i została przyjęta na studia doktoranckie. Tymczasem „światowa” Halina, choć też się dostała, tak bardzo przystosowała się do życia – studenckiego – że zaliczyła wiele znajomości, randek, sukcesów towarzyskich, lecz ani jednego semestru. Po roku powróciła do swej mieściny z niczym i tak skończyła się jej wielkomiejska kariera.

Podniosła głowę znad kartki. Czy powinna pisać teraz wnuczce o dalszych losach tamtych dziewczyn?

Czas dopisał jeszcze jedną puentę. Halina wyszła szybko za mąż i stała się naprawdę światowa, bo wyjechała do Ameryki. Natomiast Olaboga wróciła z doktoratem w rodzinne strony i nie wiedziała, co robić dalej. Szukała bezradnie mieszkania, pracy. Zaczepiła się tymczasowo w jakimś liceum, by uczyć matematyki, ale nie był to szczyt marzeń. Dyrektorka ledwo po przyuczeniu zaocznym, pyskata i złośliwa, patrzyła na nią podejrzliwie. Wtedy to przypadkiem się spotkały na jakimś dworcu, gdzie obie miały przesiadkę, chyba w Dębicy. „Mój Boże! – wzdychała Hania – i po co ja się tyle uczyłam?”. Ciągle była tamtą wystraszoną Olabogą. Dalej bezradną i strapioną. Wielka, koścista, nieumalowana, bo nigdy o wygląd nie dbała, oddana tylko sprawom nauki. Jej pociąg nadjechał pierwszy. Nie zdążyły wymienić adresów. Ciekawe, co z nią teraz. Taka zdolna i pracowita powinna znaleźć sobie miejsce, choćby gdzieś na prowincjonalnej uczelni. Ciekawe, czy miała kogoś, kto by jej pomógł w zrobieniu kariery naukowej, komuś polecił, coś podpowiedział? Zdana na samą siebie nie mogła wykorzystać swych zdolności. No, lepiej o tym nie myśleć.

Joasiu, muszę Cię uprzedzić, żebyś nigdy nie ujawniała prowincjonalnej naiwności. Z wypisaną na twarzy ufnością łatwo możesz dać się wykorzystać ludziom przebiegłym i bez skrupułów. Rozczarujesz się i poznasz rozpacz. Na chłopaków też uważaj.